Zazwyczaj życie elfa nierozerwalnie łączy się z lasami, przyrodą, obcowaniem z naturą i temu podobnymi czynnościami… Zazwyczaj, bo jeśli jest się sierotą wychowywaną przez krasnoludy, rzecz nieco się komplikuje. Zacznijmy od początku.
Urodziła się dość dawno, żyła jak na elfa przystało, pięknie, wygodnie, chodziła w skąpych ciuchach po lesie za dnia, nocą zaś usypiała, trzymając w dłoni łuk jak swoją maskotkę- standard. Można by opowiadać godzinami o życiu w społeczeństwie elfów, ale to nie ono ukształtowało dziewczynę. Katea mając zaledwie 13 lat, wyruszała z rodzicami karawaną- napadli ich bandyci, rodziców zabili, ją skatowali i zostawili, myśląc, że nie żyje. Prawda była zaś taka, że nieboraczka jeszcze dychała, a w leśnej gęstwinie wypatrzyła jej cyrkowa grupa przemierzająca las w drodze na jeden z zapewne niezapomnianych pokazów. Zaopiekowali się nią, pomogli wyjść z traumy po stracie bliskich, rozpoczęła nowe życie.
Występowała w cyrku przez blisko 50 lat, jeździła z miejsca na miejsce, łapiąc każdą chwilę, jaką przynosił jej los. Zwiedziła całą masę zakątków ładniejszych, ale też i brzydszych niż przyjmie w opisie pergamin, pominę, więc krajobrazowe wątki, dając się pokazać ciasnocie przyzwyczajeń i rutyny tamtejszych dni Katey. Treningi od świtu do zmierzchu, czas wolny spędzany na leczeniu kontuzji i śnie, brak czasu a przede wszystkim sił i energii, by zajmować się czymkolwiek poza pracą akrobatki, zesłało ją na zgubną drogę uzależnienia od alchemicznych wywarów. Narkotyki wspomagały ją i dodawały energii, pozwalały zapomnieć o bólu i zmęczeniu, niszczyły za to jej organizm od środka. Dawki zwiększały się, z czasem nie miała sił, by trenować i zajmować się pracą w cyrku. Pomagały jej koleżanki, ukrywając ją przed resztą, kiedy „odlatywała”, jednak taka sytuacja nie mogła trwać w nieskończoność. Kiedyś, będąc pod wpływem stymulantów, podczas wykonywania akrobacji złamała nogę- wyrzucono ją i musiała na nowo zatroszczyć się o przeżycie. Pech a może szczęście w jednym- tułając się przez zaśnieżone lasy, walcząc z pogodą, ale i ułomnościami własnego organizmu, nękana przez okropne skutki uzależnienia, niemal półżywa trafiła do osady krasnoludów. Problemy… dopiero się zaczęły.
Czy trzeba wiele myśleć na temat tego, jak krasnoludy przywitały elfa w swych progach? Lodowate powitanie, tak samo, jak skuta zmarzliną i owiana śniegiem kraina odcisnęły na niej swe niegościnne piętno. Była traktowana niemal jak niewolnik, ale przynajmniej nie musiała martwić się o to, czym zapełnić żołądek. Nie- krasnoludy nie jadają kamieni, wbrew temu, co się o nich mówi. Tłuste mięsiwa zastąpiły niemalże wegetariańską dietę, wytrawne wina odeszły w zapomnienie z konfrontacją z tamtejszymi gorzałkami- ale żyła, była zdrowa i choć na pewno nie była najszczęśliwszą osobą na świecie- miała swój mroźny, chłodny, ale własny kąt i dach nad głową… przy boku krasnoludzkiej rodzinki, ale o tym zaraz. Ah tak- nawiasem- rzuciła alchemiczne wywary, a jej noga zrosła się idealnie, chociaż tyle dobrego, a od tego wydarzenia czasami wyczuwa wcześniej nagłą zmianę pogody. Nie ma to, jak łamanie w kościach…
Krasnoludzka rodzinka… no właśnie… właściwie małżeństwo- on- krasnolud jak z obrazka. Broda do kolan, długa, ruda jak futro lisa, szorstka, ale mocna, spleciona w grube warkocze sztuk dwa. Gdzieś w tym gąszczu pokaźny kulfon, wiecznie czerwony, pokryty siateczką drobniutkich żyłek. Na kichawie okularki- małe, okrągłe, w złotych, pokrzywionych oprawkach. Za szkłem para przymrużonych oczu koloru zamarzniętego jeziora. Wyżej już tylko krzaczaste brwi i znowu ruda burza włosów. W zasadzie można by się zastanowić czy krasnoludy w ogóle potrzebowały kołdry. Okryci własnymi brodami, daliby radę podzielić się jeszcze ze swymi żonami. No, jak jesteśmy przy temacie- żona, miała poczciwe rysy twarzy i pucołowate policzki. Blond włosy kręciły się aż do pośladków splecione w misterne warkocze. Była od niego młodsza to było widać, niebieskie oczy były duże i niezwykle bystre, mały jak na krasnoluda nosek, dawał jej wygląd przyjaznej gospodyni. Pomagała im oboje zajmując mały, ale wygodny pokoik w ich kwaterze. Żonie pomagała nakarmić wiecznie szukającego łakoci męża, jemu zaś… tak i teraz najlepsze- służyła pomocą przy budowie broni. Ha! Słyszeliście pewnie o wyśmienitych elfickich łukach, potężnych, hartowanych w piecach ostrzach ludzi i wytrzymałych jak diament toporach krasnoludów, ale kiedy słyszeliście o broni palnej? Wiecie w ogóle co to takiego? Ha… skąd możecie wiedzieć nieboraki. W głowach waszych się to nie mieści, a i śnić o tym także nie będziecie jeszcze długi, długi czas, chyba, że krasnoludy zgodzą się wyjawić wam największy sekret produkcji tych śmiercionośnych zabawek, na co moim skromnym zdaniem raczej się nie zanosi. Czarny proszek. Cholera wiedziała, z czego go robili, po zetknięciu z ogniem sypał iskry i dawał całe mnóstwo gryzącego dymu. Tajna receptura, pilnowana jak najdroższy klejnot. Nawet pośród tych brodatych karaczanów to największa tajemnica, której szczegóły zna tylko kilku wąsatych gościów. Właściciel domu był kiedyś jednym z nich, ale kto go tam wie, z jakiego powodu przestał się tym zajmować. Nigdy o tym nie mówił, a pytany o tę historię zawsze we właściwy dla siebie zręczny i dyplomatyczny sposób zmieniał temat. Brzmiało to mniej więcej tak- „Oj tam, oj tam, zasuwaj, bo pożytku z ciebie żadnego”. Czy jakoś tak? Oczywiście nie było to prawdą- pomagała mu i to bardzo. Może nawet za bardzo, bo wielokrotnie podpatrywała, jak reperuje stare egzemplarze podrzucane mu przez znajomych. Musiał być kiedyś bardzo dobrym rusznikarzem- nie wiedziała tego z opowieści czy plotek- wywnioskowała z pistoletów i strzelb, które musiały kosztować majątki. Zdobione kamieniami, powlekane złotem czy srebrem- nie były to byle jakie graty. Komuś zależało, by oddać te cacka w dobre ręce. Mniejsza o to. W ten sposób Katea nauczyła się tworzenia i konserwowania broni, wyrabiania pocisków, z czasem zaś wykradła staremu krasnoludowi tajniki produkcji prochu- to wystarczyło, by powoli zacząć budowę swojego samostrzału. Naturalnie krasnoludowi nie spodobało się, kiedy odkrył, że jego „uczennica” wie jak produkować niezbędny składnik, ale co miał zrobić. Trudno pertraktuje się z giwerą przystawioną do głowy przez o wiele większą babę. Tak czy inaczej- pogodził się z tym, postanowił nauczyć ją wszystkiego, co sam wiedział o rusznikarstwie. Nigdy by tego nie powiedział, ale zarówno on, jak i żona traktowali ją jakby była ich córką, której nigdy nie mieli. Czas płynął nieubłaganie, elfia krew zaszumiała w głowie dziewczyny, która miała przecież nie więcej jak 70 lat, co jak na elfa jest niemalże niczym. Opuściła więc swoich gospodarzy i… ruszyła w świat- czego innego się spodziewać.
Co robiła w tym świecie? Z darem do pakowania się w kłopoty lepiej byłoby nie pytać, a i ona sama się tym nie chwali. Stała się kimś w rodzaju opłacanego zabójcy. Ninja? Asasyn? Cyngiel? Zwał jak zwał. Lepiej z nią nie zadzierać. Zhardziała, zaczęła twardo stąpać po tym świecie, znów szukając ukojenia w truciznach i specyfikach. Stoczyła się? Kto wie? Lepiej nie mów jej tego w twarz i zostaw w spokoju. Tyle. Trzeba przyznać, że jest świetnie przystosowana do życia i wie jak sobie w nim radzić, jeśli nie może czegoś zdobyć- ukradnie to, jeśli zaś trzeba zabić- zabije. Trudno nie przyznać racji, że zaadaptowała się do brutalnego świata najlepiej, jak potrafiła, świetnie radzi sobie w cywilizowanym świecie, dobrze spisuje się też w dzikiej głuszy. W zasadzie często myśli o powrocie w rodzinne strony, jednak ilekroć dłużej pozostaje w lesie tym bardziej tęskni za miastami i ich gwarem. Hałaśliwy świat ludzi zepsuł ją do reszty, ale nie jest spisana na straty. Kto wie, może kiedyś coś z niej jeszcze będzie.