TurmaliaWilk morski.

Malownicze miasto położone na środkowym wybrzeżu jadeitów. Słynące z ogromnego Białego Pałacu królowej i nietypowej architektury. W owym mieście budowle malowane są na kolory bardzo jasne, zazwyczaj białe i niebieskie. Wszelki wzory zdobnicze tutaj kojarzyć się mają z przepięknym oceanem. Rzecz jasna znajduje się tutaj ogromny port handlowy.
Awatar użytkownika
Umm
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: maie nieboskłonu
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Umm »

        Słowo pisane... Jaki to szczególny wynalazek! Umm nie wyobrażał sobie bez niego życia, jednak wynikało to wyłącznie z jego miłości do treści słów, ich wyglądu i niesamowitej siły, którą posiadały. Inni nie wyobrażali sobie, że można żyć bez tych znaków, którym tak umiejętnie nadajemy uniwersalne znaczenie, ponieważ pracowali z nimi na co dzień. Litery, cyfry... wszystko to, co zapisywało się piórem na pergaminie, zrewolucjonizowało świat i każdy dążył do tego, by je poznać. W pisaniu i czytaniu tkwiła potęga. Przynajmniej tak myślał Umm do dzisiaj. Dzisiaj bowiem po raz pierwszy usłyszał, że ktoś może ich nie potrzebować, a nawet nie chcieć. Czy naprawdę się nie przesłyszał?


        Białe mankieciki grafitowych rękawów wyciągały się do przodu, gdy ukryte pod nimi dłonie postanawiały sięgnąć suchego lądu. Po chwili szybko wracały na miejsce, wycofując się cichutko i niezauważalnie. Tylko ich nadejście wiązało się z szumem, który był niczym okrzyk odwagi do zmiany. Niezdecydowane, wciąż próbujące, lecz ostatecznie rozmyślające się rękawy oceanu kołysały się niepotrafiąc podjąć ostatecznej decyzji.
        Winka stała przed lewitującą księgą, na której siedział zdecydowany już do działania maie i rozbitek wyciągający do niej dłoń. Nie przyjęła jej. Oczy pełne były obaw, a włosy falowały w tę i z powrotem na wietrze, podchwyciwszy rytm fal. Nagle jedna z nich, w przebłysku animuszu wysunęła się dalej, niż pozostałe. Sięgnęła trzewika dziewczyny, przedostając się pomiędzy wiązaniami aż do jego wnętrza. Dla Umm wyglądało to, jak pchnięcie do działania. Zwiesił nogi z książki, odwracając się w stronę dziewczyny. Uśmiechnął się przepraszająco.
- Oh, przepraszam... Nie chcę być niegrzeczny, ale wydaje mi się, że jeśli byśmy powoli szli z rozbitkiem skutym łańcuchami przez miasto, a potem po schodach biblioteki, to moglibyśmy wzbudzić jeszcze większe zainteresowanie, jeśli dobrze rozumiem... Którego nie chcemy... I dalibyśmy więcej czasu na reakcję tym, którym by się to nie podobało. Poza tym nie wiem, czy nasz nowy znajomy da radę przejść taki kawał o własnych siłach. – tu spojrzał raz jeszcze na mężczyznę, szukając w jego oczach potwierdzenia.
        Potem zamilkł. Poczerwieniał na twarzy po raz kolejny, spuścił głowę, coś wymamrotał. Poczuł się, jakby zachował się niezwykle przemądrzale, jednak był pewien słuszności własnego pomysłu. Z pewnością nie był idealny, ale chyba najlepszy w tym momencie. Nie oznaczało to, że spostrzeżenia skryby puścił mimo uszu. O nie! Zasiały one w jego umyśle ziarno niepewności, ale zamiast zniszczyć entuzjazm, po prostu wyostrzyły kontury planu przetransportowania ich trójki.
        Rzeczywiście mogą zwrócić uwagę swoimi rozmiarami i być może ktoś uznałby, że są jakimś niebezpiecznym obiektem, choćby wiwerną, ale czy nie wystarczyło po prostu wznieść się wystarczająco wysoko, by przelecieć ponad murami, z których ktoś mógłby strzelać? Co zaś do tej dwójki strażników... Co mieliby powiedzieć? Że widzieli, jak ktoś odlatuje na księdze w stronę miasta? To chyba nic nieodpowiedniego, przynajmniej maie miał taką nadzieję. Choć kto wie! Skoro w Rododendronii nie wolno używać magii, to może tu latać na pewnych środkach transportu. Nie, chyba nie... Skryba od razu by mu o tym powiedziała, prawda? Więc czemu strażnicy mieliby ich próbować zatrzymywać? Jeśli jednak było coś, o czym nie wiedział... Zaczął grzebać gorączkowo w swoim worku. O chwili ze środka wyciągnął czerwony, sztywny kawałek materiału z napisem „PRZESYŁKA SPECJALNA. PROSZĘ UWAŻAĆ”. Był trochę podarty na brzegach, ale ostatecznie spełniał swoją funkcję.
- Daj mi swoją rękę, proszę. – powiedział do mężczyzny, po czym zawiązał na jego nadgarstku metkę. Potem znów zwrócił się do rudowłosej: Obiecuję, że będzie to najbezpieczniejszy z lotów. Masz moje słowo! Po prostu... Trzymajcie się. Możesz usiąść tuż za mną i złapać się zakładki.
        Księga podskoczyła delikatnie do góry, jak gdyby była zniecierpliwiona, a może to po prostu wiatr przybrał na chwilę na sile. Umm szybko złapał znów zakładkę i od razu wszystko się uspokoiło. Tylko mewy coraz śmielej wylatywały na plażę, a fale wciąż szumiały w tym samym rytmie. Gdzieś w oddali dało się słyszeć wołanie dziecka. Niebo z każdą chwilą robiło się coraz czystsze, ale jeszcze będą musieli poczekać, nim na dobre oczyści się z poszarpanej szarości.
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        Oczywiście! Była mądrzejsza od całego świata. Bo przecież skryba najlepiej wie co powinien potrafić rzemieślnik. Ona, która siekierę widziała tylko na obrazkach, z całą pewnością uważała, że krajzega to nazwa zespołu chorób wibracyjnych, młot to nic więcej jak tylko pseudonim dziadka Karola I Wielkiego - legendarnego władcy wielkiego państwa na zachodzie kontynentu, a piła prędzej kojarzyła jej się z rybą niż narzędziem.
        Robotnikowi nie mieściło się w głowie, że ktoś dorosły mógł coś takiego zaproponować. Jak niby  pisanie mogło usprawnić mu pracę? Lepsze zapamiętywanie? Nonsens. Jeśli ktoś nigdy nawet nie próbował używać mózgu do rzeczy praktycznych, a pamięć zaśmieca sobie bzdurnymi historyjkami o piratach, wróżkach i królewnach albo innymi baśniami z tysiąca i jednej nocy, no to nie ma się co dziwić, że spamiętanie kilku danych odnośnie paru zamówień leży poza jego zasięgiem i wszystko musi sobie notować.
        Nie trzeba też być wielkim badaczem pisma, żeby czytać szyldy nad pracowniami rzemieślniczymi. Zwykle oprócz napisu jest na nich również symbol dobrze charakteryzujący czym zajmuje się dana manufaktura. Kiedy szukasz kowala to wejdziesz do budynku, nad którym na tabliczce wisi namalowana igła z nitką? Albo but? No chyba nie. Chyba, bo może masz nierówno pod sufitem. Orientowanie się w mieście, zwłaszcza tym, w którym się mieszka nie wymaga od zwykłego człowieka posiadania nadludzkich kompetencji i mózgu bystrego jak górskie potoki. A już na pewno nie wymaga umiejętności czytania. Nawet jak trafiło się gdzieś, gdzie swoje warsztaty mieli rzemieślnicy, którzy z jakiegoś powodu nie zamierzali pracować dla prostego ludu, a woleli ograniczyć grono swoich klientów tylko do szlachty, uczonych lub przynajmniej takich, którzy znali literki, to przecież wystarczyło grzecznie zapytać kogokolwiek na ulicy, a prawie każdy przechodzień zupełnie bezinteresownie i równie grzecznie odpowie czy wskaże drogę. No chyba, że zamiast normalnego podejścia woli się wydzierać na obce osoby już przy pierwszym kontakcie, piskliwym głosikiem rozkazywać co im wolno a czego nie, a jakby tego było mało to wymachiwać im jeszcze przed twarzą patykiem. Wtedy faktycznie można mieć problem z relacjami międzyludzkimi.
        Favagó jednak nie odrzucił całkiem propozycji rudej pannicy odnośnie poszerzenia swojej wiedzy o jego zdaniem zupełnie zbędną mu umiejętność. Uśmiechnął się niemrawo i skwitował ją wyraźnym skinieniem głowy, chyba głównie dlatego​, żeby dziewczyny zupełnie do siebie nie zniechęcać. W głębi duszy jednakże pozostawał sceptyczny. Znał taki rodzaj ludzi jak zły szeląg i wiedział, że bezinteresownie nie robią nic. Dasz palec, wezmą całą rękę. Jeśli nawet szerokim gestem wręczają ci monetę, to po to, by później w ramach rewanżu zabrać trzy. A ta tutaj kolejny raz zaprezentowała postawę niebezpiecznie typową dla wszystkich urzędasów: „Znaj nieuczony chamie łaskę pańską". Przyrdzewiała skryba będzie uczyć starego cieślę jak stać się dobrym cieślą - koń by się uśmiał.
„Nauczymy cię czytać, zupełnie za darmo. Same korzyści, żadnych kosztów. Ale! Bezpieczeństwo przede wszystkim! Przeczytasz i będziesz stosować w swoim warsztacie instrukcję, którą stworzyliśmy dla pracowników przemysłu drzewnego. Wtedy nie przywalisz sobie młotkiem w palec. Żadna budowla ci się nie zawali. A twoje produkty będą zawsze schludne, ładne, oszczędne, bezpieczne i będą szły na pniu. Będziesz jeszcze lepszym cieślą!” - Słyszał to fanzolenie głupio-mądrych pyszałków tysiące razy. Za każdym razem zlewał chłodnym moczem i mimo prezentowanej ignorancji jakoś do tej pory ręce miał całe, nic mu nigdy na łeb się nie zawaliło, na brak klientów również nie mógł narzekać i utrzymywał się tylko i wyłącznie z pracy własnych rąk.
        Abstrahując jednak od nauki umiejętności pisania chyba tylko poczucie humoru, wrodzona pogodność i rozrywkowe nastawienie do życia sprawiłoby, że cieśla przyjąłby takie zlecenie, w którym to laik od początku do końca tłumaczyłby doświadczonemu stolarzowi jak i z czego powinien zbudować regał. Najprawdopodobniej jednak wszelkie tego typu próby skwitowałby pobłażliwym uśmieszkiem i złagodzoną specjalnie dla klienta odpowiedzią, której treść w krótkich żołnierskich słowach zawarła by się w komunikacie tej mniej więcej treści: "Ty nie ucz ojca dzieci robić. Powiedz co chcesz, a resztę zostaw fachowcom."
        Drwal nie odezwał się ani słowem. Chyba słusznie uznał, że kolejne charkliwe: "Wsiadajże!" w jego wykonaniu nie zabrzmiałoby dla kobiety zbyt przekonująco, więc pozostawił chłopcu kwestię przekonania mamy do przejażdżki na opasłym woluminie. Później, trochę jakby nie dowierzając popatrzył na czerwoną etykietkę, którą Umm przywiązał mu do nadgarstka wyciągniętej ręki. „Red Label” - skojarzyło mu się to tylko z marką marnej whisky. Zwrócił też uwagę na wykaligrafowany na karteczce bazgrołek, ale nawet jeśli zawierał on jakąś obraźliwą treść, to Jeremy uznał, że nie jest to przewina godna roztrząsania akurat teraz. W jego stanie siły wyczerpywały się szybko i nagle, wiec nawet się nie spostrzegł kiedy stracił przytomność. Leżąc bez czucia na pergaminowych stronicach pozostawił swój los, a może nawet i życie w rękach młodocianego czarodzieja, który pomoc zaoferował, ale stwarzał zaledwie cień pozorów, że jest zdolny rzeczywiście jej udzielić. Chłopak chudy był tak żałośnie, że promienie słoneczne niemal przebijały go na wylot, wąsy pod nosem owszem miał, ale od mleka, gile wisiałyby mu do podbródka, gdyby ich co chwilę nie wycierał w rękaw, a jego imię brzmiało tak, jakby je ktoś wystękał w wychodku. Oprócz tego jednak rozbrajał szerokim uśmiechem na tyle, że można było zaufać w szczerość jego intencji, a także, co zresztą najbardziej istotne, miał pod swoją władzą jakąś namiastkę mocy magicznej. Póki co nie dał jakichś bardzo spektakularnych popisów, by można wyczuć jaką potęgą rozczochraniec dysponuje faktycznie, ale pokazał, że ma jej wystarczająco, by móc kontrolować przynajmniej jedną wielką, latającą książkę, więc może nie był jeszcze tak całkiem do niczego.
Winka
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 125
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Urzędnik , Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Winka »

        Winka była przekonana że pirat zrozumie jej szlachetne intencję. „Doceni” wydawało się w tym przypadku zbyt dużym słowem. Skryba wielokrotnie znajdowała siew sytuacji gdy przeszło jej kogoś uczyć i zawsze kończyło się to tak, że entuzjazm, zapał i chęci pojawiały się tylko po jednej stronie. Gwoli ścisłości należy zaznaczyć, że gdyby to korsarz zaproponował Wince na przykład lekcję pływania (sztuki całkowicie zbędnej, dla kogoś kto nigdy nie planował znaleźć się w głębszej wodzie niż ta, która mieści się w domowej bali), radość na twarzy bibliotekarki przypominałaby grymas jaki można ujrzeć po zjedzeniu wiadra cytryn.
        Niestety skryba nie miała pojęcia iż ma przed sobą jednego z tych rzemieślników dla których sugestie klienta są ostatnią rzeczą z którą ci zamierzają się liczyć. Takiego który zawsze musi mieć rację. Niestety podobni wciąż się zdarzali i o dziwo, wbrew prawom rynku, nadal mieli pracę. „Chciał pan wóz i jest wóz. A co mnie obchodzi, że nie wózek dla dzieci? Wsadź pan dzieciaka na górę, to będzie dla dzieci. I nie piernicz”. Może wówczas odpuściłaby sobie dyskusję na temat czytelnictwa, ograniczając się do uwagi iż czasem warto być miłym?
        Ku swojemu zaskoczeniu bibliotekarka nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Zamiast tego nieznajomy ponownie ją zaskoczył, tym razem tracąc przytomność, co poniekąd wpisywało się w klasykę gatunku, choć raczej w damskim wykonaniu. Ja sobie zemdleję i nich inni szukają wyjścia z sytuacji. Skryba mogła przynajmniej pogratulować nieznajomemu znajomości kanonów literatury. Jednak przede wszystkim musiała omówić plan działania wraz z młodym magiem. Osobiście uważała, że plan Umm jest do niczego i z dużym prawdopodobieństwem skończy się on jej zgonem, czy to w skutek upadku z dużej wysokości, od strzały przebijające jej serce, lub po prostu dlatego iż wsiadając na latającą księgę umrze z strachu. W optymistycznej wersji Winka zostanie złapana i osadzona w lochu, za próbę udzielenia pomocy poszukiwanemu przestępcy. Skryba nie miała pojęcia jak można było zaproponować ukrycie zbiega w miejscu które ma w swojej nazwie „publiczny”. Z drugiej strony tym co przemawiało za wyborem planu chłopaka, były raz bliskość dwójki gwardzistów, a dwa, fakt iż Winka nie miała lepszego pomysłu.
        - Do biblioteki? Chcesz go przenieść do mnie? Ale dlaczego? Przyznaję że nie miałam pojęcia gdzie go ukryć i co z nim zrobić, ani w ogóle jak zabrać go z plaży. – Uczciwie stwierdziła skryba. – W sumie nie przyszło mi do głowy nic innego jak spróbować grać na czasie i pozbyć się tych strażników, udając przez moment zwyczajną rodzinę., Ot para dzieciaków zakopująca dla zabawy ojca w piasku. Choć biorąc pod uwagę okoliczności moglibyśmy wydać się mało autentyczni. Może po prostu zabierz go stąd, znajdź dobrą kryjówkę, a ja jakoś spławię tamtych dwóch, a potem zorganizuję wam pomoc medyka?
        Winka miała nadzieję że tym razem mały nie będzie protestował. Odleci sobie sam, przynajmniej na chwile odsuwając od niej ciężar podejrzeń, a jednocześnie da bibliotekarce czas na sprawdzenie listów gończych i próbę ustalenia z kim maja do czynienia.
        - Tylko bądź ostrożny. I … no jakby co, to wiesz gdzie mnie znaleźć. – Winka raz jeszcze z zainteresowaniem spojrzała na księgę. Nie umiała zaprzeczyć że ta była fascynująca, ale takim samym mianem mogła określić na przykład wulkan, a wcale jej się nie spieszyło do badania tego ostatniego.
        Dyskutując z Umm, Winka cały czas ukradkiem obserwowała parę gwardzistów. Nie miała pojęcia czy jej hipotetyczny plan mógł zadziałać. Podobnie zresztą jak nie umiała określić, czy na widok latającej księgi, żołnierze zdecydują się ów fakt przemilczeć, w obawie aby nie zostać posadzonymi o brednie, czy też w poczuciu obowiązku zameldują przełożonym dokładnie to z czym przyszło im się zetknąć. Jej dotychczasowy kontakt z mundurowymi ograniczał się do stwierdzenia, iż lepiej jest schodzić im z drogi. Siłą rzeczy to właśnie Mały musiał zostać w tej drużynie uznanym za eksperta od wojskowych procedur. Być może miało to i swój sens. Jako chłopak pewnie interesował się tymi sprawami, nie raz widząc siebie w roli kapitana straży.
        - Tylko że ty nie jesteś takim zwyczajnym chłopcem, prawda Umm? – Powątpiewała bibliotekarka.
Awatar użytkownika
Umm
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: maie nieboskłonu
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Umm »

        Wiatr robił się coraz bardziej nieśmiały. Chichoczące chmury już od dłuższego czasu należały do przeszłości, a te obecne wydawały się nie spoglądać na ziemię pod sobą. Za bardzo były słabe, za mało odważne i ważne, by interesować się czymkolwiek poza regularnością własnych dzialań. Były świadome własnej przeciętności i ulotności. Wkrótce ustąpią miejsca błękitowi nieba. Ich istnienie polegało na byciu pchanym przez prądy powietrzne. Oh, jak bardzo Umm nie chciał być mammatus.
        Dzisiaj miał okazję pokazać, że może być cumulus humilis- chmurą pięknej pogody, lecz gotową do przekształcenia się w cumulonimbus, gdyby tylko sytuacja tego wymagała. Inaczej mówiąc, chciał być łagodnym, szlachetnym i urodziwym księciem, gotowym do dobycia miecza, gdy coś zagrozi miłości, życiu i pokojowi na świecie. Choć maie nie do końca rozumiał co to wszystko znaczy – wszystkie wielkie słowa wyczytywał samotnie z ksiąg – to czuł, że to właśnie to, czego pragnie.
        Co w tym momencie było jego bronią, jak wyglądała jego forma cumulonimbusa? Będąc gotowym do działania, dosiadał swego najwierniejszego wierzchowca, unosił nosek do góry i zamiast mówić, zaczynał działać, lub zamiast patrzeć, zaczynał mówić – ale z zaskakującym sensem i pewną wiarą we własne siły. Chociażby chwilową.
        Niemniej łatwo było doprowadzić do pęknięcia barwnej bańki mydlanej, która unosiła się zbyt wysoko. Wystarczyło zemdleć, czy wyrazić wątpliwości co do jej trasy ku gwiazdom, by na nowo nakreślić prawidłową ścieżkę – może i całkiem dobrą, ale nie SWOJĄ. Tylko co to właściwie znaczyło mieć coś swojego?
        Umm drgnął, gdy cielsko za nim - prawie wielorybie - osunęło się bezwładnie na stronicę, przygniatając go niemal barkiem. Odsunął się w bok, uwalniając spod ciężaru, po czym spojrzał na rozbitka. W takim stanie niczego się nie nauczy, nawet gdyby chciał, a już na pewno niczego nie podpisze. Nie zdradzi nawet własnego imienia, a więc już na pewno nie historii, która go tu przywiodła. Jaka szkoda, jaka... strata?
        Chłopiec momentalnie pochylił się nad mężczyzną, wyraźnie przestraszony. Nie bardzo wiedział jak sprawdzić, czy ktoś żyje. Nie, nie, nie... Takich rzeczy nie powinno się musieć sprawdzać! Zrozpaczony lustrował leżące na Heroglobinie ciało, bojąc się, że ta oto zapisuje na swych kartach, historię rozkładu. I kiedy już najczarniejsze myśli zakłębiły się pod czaszką, gotowe do wyprodukowania miażdżącego rozbłysku, mężczyzna się poruszył. Prawie niezauważalnie. Maie musiał jeszcze chwilę patrzeć w to samo miejsce, by się upewnić, lecz ostatecznie uznał, że ciało jednak działa. Klatka piersiowa uniosła się po raz kolejny. To musiał być dobry znak. Z tego, co Umm pamiętał, martwe ciało różni się od żywego tym, że nie może się już ruszać. Rozbitek więc musiał być w podobnym stanie co wcześniej i zapewne niedługo znów się obudzi. Może wystarczy go szturchnąć? Albo i nie. Lepiej nie teraz, w tej chwili trochę się bał. Niech śpi sobie spokojnie, bo to właśnie robi w tej chwili, prawda? Może ratownicy zanudzili go swoimi wywodami...
        Dopiero gdy spojrzał na niewzruszoną skrybę, ochłonął i przybrał taką minę, jak gdyby i go nic nie przestraszyło, a niedawna panika wcale nie zaistniała w tej części łuski Prasmoka. Żeby to zaś udowodnić, wsłuchał się w słowa dziewczyny, próbując tylko na nich koncentrować wszystkie zmysły. „Spokojnie, nie ma się czym martwić. Twój pomysł po części został odrzucony, wielki mężczyzna zasnął, ale ty jesteś dzielnym, dużym maie. Ukochanym synem Matki... a przynajmniej gwiazd. Gwiazdy zawsze wystarczą.”
        Winka wyraziła swoje wątpliwości co do planu Umm, ale co innego miał zaproponować chłopiec, który dopiero co przybył do nowego miasta? Biblioteka była aktualnie jedynym miejscem, które znał, więc oczywiste mu się wydało, że to tam właśnie powinni skierować swe kroki. Tymczasem skryba nie była przekonana co do tego pomysłu – może i słusznie, w końcu to miejsce publiczne, ale przecież gdyby dostać się do prywatnej komnaty rudowłosej... W ten sam sposób co wcześniej... A może to pomieszczenie wcale nie było tylko jej? Tylko, gdzie w takim razie miał się udać? To nie będzie takie proste znaleźć miejsce, względnie bezpieczne, nie znając okolicy. Ale dostał zadanie i musiał pokazać, że potrafi mu podołać. Dlatego, choć z gulą w gardle na myśl o „opiece” nad rozbitkiem, bez stanowczej mieszkanki Turmalii, pokiwał energicznie głową.
- D-dobrze... Poszukam... kryjówki. A potem przylecę do ciebie i powiem ci, gdzie ona jest.
        To chyba była najlepsza decyzja. Myśl o udawaniu rodziny, wydawał się maie czymś abstrakcyjnym. Słysząc te słowa, potraktował je prawie jak nieznane, a z pewnością niewiele wnoszące. Dlaczego mieliby to robić? I w jaki sposób? Udając, że zakuwają tatusia w kajdany? Choć może niektóre rodziny faktycznie tak robiły, kto wie... Z pewnością nie syn gwiazd.
        Kilka mew nadleciało ze strony miasta i zatoczyło krąg nad ich głowami. Krzyknęły, przerywając niepewną ciszę, która nastąpiła po słowach maie. Umm odwrócił się raz jeszcze w stronę rozbitka i upewnił się, że nie spadnie z księgi. Po chwili był gotowy do lotu, lecz w tym momencie skryba odezwała się raz jeszcze. Umm popatrzył na nią zaskoczony. Te słowa... Były tak zwyczajnie miłe! Po raz pierwszy chłopiec zwyczajnie zrozumiał przekaz, nie musząc się zastanawiać, czy aby na pewno mówiąca ma na myśli, to co powiedziała. Nawet jeśli był naiwny, nie chciał nawet o tym myśleć. Było mu po prostu miło. Wolna dłoń powędrowała w stronę włosów, odgarniając je za ucho. Uśmiechnął się nieśmiało.
- Dobrze! I ty też uważaj... – dodał, zerkając w stronę strażników. Jeden z nich krzyknął coś w stronę ich trójki. Maie zmarszczył brwi. Miał szczerą nadzieję, że bibliotekarka nie będzie mieć żadnych problemów. Jeśli tylko zostanie tu sama, to przecież nie będzie niczego, co mogłoby się wydać podejrzane, więc jeśli maie latającą księgą naprawdę nie łamie żadnych przepisów, to powinna szybko wrócić do siebie. O ile to właśnie zamierzała zrobić. W każdym razie strażnicy nie mogliby powiedzieć złego słowa o człowieku, który wstaje z plaży, siada na wielkim tomiszczu i zemdlawszy, na nim odlatuje wgłąb miasta.
- Zwykłym chłopcem? Jestem... Jestem po prostu Umm! Tak samo, jak ty. Na pewno nie jesteś zwyczajną dziewczyną.
        Po tych słowach księga zaczęła powoli unosić się do góry. Ptaki nakrzyczały na nich, wyraźnie oburzone, gdy przelecieli tuż pod ich brzuszkami, a potem gwałtownie wznieśli się do góry. Nie goniły ich jednak. Całe szczęście! W zamian zrobiło się zimno i mokro. Jeśli ktokolwiek myślał jeszcze niedawno o ciepłym i suchym powietrzu, teraz każda nitka na jego ubraniu, dołączała do tego marzenia. Umm jednak czuł się tu dobrze. Wilgoć zawieszona w przestrzeni wokół niego i wciskający się w każdą szczelinę między materiałami wiatr był tym, co dodawało mu otuchy. Szczypiące policzki i marznące przy zaciskaniu na zakładce palce przypominały mu, że siły ukochanego żywiołu są stałe i zawsze na niego czekają. Przypominały mu również, kim jest i co potrafi. Czuł się tu dobrze i lekko, choć zdecydowanie łatwiej było oddawać się tej rozkoszy pod postacią energetycznej wstęgi. Tak też było dobrze. Mógł spędzać czas ze swoją ukochaną towarzyszką, za jaką uznawał Heroglobinę. Gdyby nie ważna misja, którą dostał, pewnie wykorzystałby prawa fizyki, działające na dwa ciała przyciągane siłą grawitacji i oszukiwałby je za pomocą magii. Teraz jednak musiał się skupić na bezpiecznym i najmniej rzucającym się w oczy locie. Unieśli się więc na tyle wysoko, by przewyższać najwyższy budynek w mieście i dopiero wtedy, otaczając się drobinkami wody, pomknęli do przodu.
        Maie usiadł na brzegu strony i wychylając się do przodu, szukał miejsca, które określiłby kryjówką. W jego głowie mogło to być tylko jedno miejsce. Wysokie na tyle, by nikt nie mógł tam wejść przypadkiem.
        Turmalia z lotu ptaka wyglądała urzekająco. Białe budynki z ciemniejszymi dachami słały się falistymi liniami od brzegu wgłąb Alaranii. Regularność przerywały tylko liczne strzeliste wieżyczki obserwacyjne, umiejscowione na brzegach miasta w murach obronnych miasta. Te przypominały zaś grubą obwódkę z brudnej wełny. Haftowany obraz wewnątrz zdecydowanie nie był dziełem perfekcjonisty uczulonego na symetrię. Poza falistymi liniami ulic, które ostatecznie zawsze zmierzły ku morzu, jednolitości obrazu pozbawiał otoczony kolejnym murem Biały Pałac i rozlewające się wokół niego ogrody królewskie. Poza tym jeszcze był port i liczne inne zabudowania, których lokalizacja była raczej dowodem nieokiełznanej fantazji architekta, niż rygorystycznego planu miasta. Nic dziwnego, że potrzebna była obramówka w postaci murów obronnych. Gdyby nie ona, wszystko rozlałoby się, jak zupa nalewana do talerza. A jednak nawet to zostało wykonane pięknie, lecz niedokładnie. Mury przeciekały rozrastającymi się podgrodziami.
        Wśród mieszaniny tych wszystkich budowli ciężko było znaleźć coś odpowiedniego na kryjówkę. Lecieli więc wolno, by maie mógł się uważnie przyjrzeć miastu z góry. Jednocześnie nie mógł się oprzeć zapisywaniu w pamięci układu dzielnic i największych zabudowań, by później móc odwzorować je na mapie. Wkrótce jednak coś przykuło jego uwagę i postanowił to sprawdzić. Na północny-wschód od biblioteki, nieco bliżej murów, z ziemi wyrastała potężna budowla przyjmująca kształt wąskiej podkowy. Wykonana była, podobnie jak wszystko inne, z palonej cegły, pokrytej bielmem. Wyróżniała się jednak kształtem i wysokością, której nadawały jej trzy wieże – jedna wyższa, znajdująca się na grzbiecie podkowy i dwie niższe po bokach. Każda z wież zakończona była spiczastym dachem, na którego czubku tkwiła niewielka złota kula. Te właśnie wieże i te właśnie kule skusiły małego maie, który niewiele myśląc, uznał miejsce za odpowiednie na kryjówkę. Nie widział wokół budynku, a tym bardziej na wieży żadnego człowieka, więc powoli zbliżył się do tej największej. Nie myślał o tym, czym jest budynek, do którego prawdopodobnie będzie musiała przyjść skryba, czym są kanciaste wzory wymalowane wokół okien wieży, ani czy to dobrze, że w środku pali się ogień w ogromnej misie, lecz nie wiadomo kto go mógł zapalić. Istotniejsze było, że raczej niewiele osób tu przychodzi, bo jest wysoko, a schody ukryte pod klapą są wąskie na jedną, chudą osobę, no i on ma widok na ludzi, lecz oni na niego nie... Poza tym te złote kule były takie śliczne.
        Księga zaczęła hamować i opadać skokami w dół, gdy wiatr pod nią tracił na sile. Podskoczyła raz, gdy znalazła się zbyt nisko okna, lecz po chwili w końcu wleciała przez nie do środka i z hukiem opadła na podłogę, tuż obok misy. Umm miał deja vu. Czy aby na pewno niedawno nie robił tego samego?
        Szybko zszedł z księgi i podszedł do klapy. Z wysiłkiem podniósł ją i wyjrzał na schodki. Były spowite mrokiem i wyglądało na to, że nikt nie zamierza tu teraz przyjść. Zamknął je więc zadowolony z siebie i odwrócił się w stronę rozbitka. Bardzo ostrożnie zbliżył się do niego i popatrzył na jego twarz, która wydawała się sama opowiadać o trudach, które musiał przeżyć właściciel. Co miał teraz z nim zrobić? Znów skierował wzrok na jego klatkę piersiową. Unosiła się. Ale właściciel wciąż wydawał się spać.
- Proszę pana... - odważył się powiedzieć, dotykając jego ramienia.
        Oczy prześlizgnęły się w dół – na nogi, które teraz dotykały cegieł. Skute kajdanami przedstawiały marny i niepokojący widok. Maie wyobraził sobie, jak to jest mieć cały czas coś takiego krępującego ruchy przy stopach. Musiało być ciężkie... Na tyle, że poznaczyło kostki ranami, chyba już od dawna przyzwyczajonymi do samych siebie. Niemniej mężczyzna musiał cierpieć.
        Maie wyciągnął dłoń w stronę łańcucha. Bardzo ostrożnie uniósł go do góry. Tak. Był ciężki. Zaoferowany, nie mógł zobaczyć jak na do środka wchodzi mężczyzna w zakonnej szacie.
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        ”Proszę pana”. Dawno nikt się tak do niego nie zwracał. Z dorosłymi szybko przechodził na ty, a z młodzieżą, od której takie zwracanie się do starszej osoby miało by pewne uzasadnienie po prostu nie obcował. Jego młody czeladnik Armin był tu wyjątkiem, ale nawet on mówił mu per „szefie”. Poza tym Favagó nie przepadał za tym stwierdzeniem. Sugerowało jakąś wyższość, a na pewno sztuczny dystans między ludźmi. A on raczej unikał takiego poziomowania. Jeśli można było szybkim krótkim gestem się go pozbyć, to tak właśnie należało zrobić. Ocknął się jednak i obserwował siłowanie się Umma z grubym łańcuchem.
        Wtem dobiegł do jego uszu zgrzyt żeliwnych zawiasów. Za plecami młodego wyrosła nagle spod podłogi postać w brązowym habicie. Osobnik średniego wzrostu, nieco przygarbiony, ale szeroki w barkach. Widać, że nie uschnął jeszcze zupełnie na pustelniczych głodówkach, albo po prostu miał swoje własne zdanie w kwestii żywienia i dokarmiał się dodatkowo poza klasztornym refektarzem. Twarz miał pociągłą, śpiczastą kozią bródkę, a rysy ostre, ale wiek zaokrąglił je nieco i wygładził wykorzystując do tego zabiegu głębokie zmarszczki i zwisającą tu i ówdzie skórę. W rękach niósł misę wypełnioną darami Matki Matury. Owoce, warzywa, połcie słoniny, kawały mięsiwa i jakieś zielska. Być może na ofiarę. Od razu gdy ich zobaczył wydał z siebie okrzyk, nieco tylko przytłumiony przez łoskot opadającej klapy.
- Na Myrmidię! Co tu się dzieje! - krzyknął mieszając w głosie nuty oburzenia i strachu.
Umm był rezolutny i całkiem miły, ale najwyraźniej miał jakieś problemy w komunikowaniu się z innymi ludźmi. Nie bez powodu przecież przy pierwszym spotkaniu cieśla wziął go za opóźnionego. Potem wyszło, że to nie do końca tak, ale pierwsze wrażenie pozostało. Mężczyzna postanowił więc zdjąć chłopakowi z garbu ciężar konwersacji.
- Nic takiego – powiedział niezdarnie gramoląc się z ziemi.
- Ale co pan tu w ogóle robi? – nie odpuszczał zaskoczony zakonnik.
- A takie tam! – odpowiedział rzemieślnik stojąc już na własnych nogach. – Opalam się, zwiedzam, podziwiam widoki...
- Coś pan za jeden? – nie odpuszczał tamten.
Cieśla westchnął, chyba tylko po to by zebrać myśli i przemówić w taki sposób, żeby chociaż trochę zabrzmieć logicznie i przekonująco.
- Wiem jak to niedorzecznie zabrzmi.. – przemówił wreszcie. - ..i jak trudno będzie w to uwierzyć, ale niech pan chociaż spróbuje. – Poprosił, a zachęcony lekkim skinieniem zakapturzonej głowy, które wziął za dobrą monetę, drwal mówił dalej. - Jestem cieślą i pochodzę z Ostatniego Bastionu.
        Mnich pewnie parsknąłby śmiechem na takie tłumaczenie. Gdzie Turmalia, a gdzie Ostatni Bastion. Z jego perspektywy sytuacja była jednak daleka od wesołej. Do klasztoru wdarło się dwóch intruzów i to od razu na najświętsze miejsce, gdzie płonął wieczny ogień. Do tego jeden z nich wyglądał, jakby ewidentnie jeszcze niedawno zażywał rozrywek rekreacyjno-sportowych przy wiosłach jakiejś niewolniczej galery. Mógł być niebezpieczny. Otaczające dwójkę przybyszów aury nie wskazywały raczej na to, ale z takimi obwiesiami to nigdy nic nie wiadomo. Sam też zresztą nie był do końca pewny swoich umiejętności czytania, a poza tym kto się raz sparzył, ten na zimne dmucha.
- A ten młodszy? – zapytał wreszcie kapłan mając na myśli Umma.
- A! – rzemieślnik zareagował, jakby dopiero też sobie przypomniał o towarzyszu. - Taki tam basałyk. Opiekuję się nim.
- Doprawdy? – O ile początkowo duchowny patrzył na niego bardziej zdziwiony niż zły, tak teraz spojrzał w oczy cieśli już bardzo podejrzliwie - Opiekuje się pan... - jednak nie dane było mu skończyć.
- Jeremy jestem! – niemal wrzasnął drwal wchodząc mu w słowo i wyciągnął wielką garść przed siebie. – Zapomniałem się przedstawić.
Zakonnik ostrożnie ujął wyciągniętą do niego rękę i odwzajemnił solidny uścisk, nie przestając jednak ani na chwilę obserwować poczciwej gęby Bastiończyka.
- Ojciec Rupert – odpowiedział grzecznie i spokojnie. – Zatem, panie...
- Jeremy. - poprawił go drwal.
- ...panie Jeremy... - mnich wolał nadal nie pozwalać sobie na zbytnią poufałość z tym dzikusem. - Twierdzi pan, że opiekuje się maie...?
- Umm – znów poprawił go cieśla. – Chłopak ma na imię Umm. – mnich na te słowa zrobił minę, jakby nie do końca je zrozumiał, więc drwal uznał, że należy mu się wyjaśnienie. - Wiesz papciu.. – poklepał go po ramieniu. - ..tak to jest, jak się po pijaku imię dziecku wybiera. – i zaśmiał się krótko, ale wesoło.
- Nie wiem, nie mam dzieci – odrzekł zakonnik chłodno. Ewidentnie nie to miał na myśli. Chodziło mu o coś więcej. Rzemieślnik momentalnie również spoważniał. Zastanowił się szybko czy dalej powinien grać w tę grę, iść w zaparte i nadal próbować udawać ojca młodego rozczochrańca. Doszedł jednak do wniosku, że nie ma co kłamać w żywe oczy świątobliwemu mężowi.
- Ja też – przyznał. – Umm nie jest moim synem.
- Wiem. – odparł monk z zadziwiającą pewnością siebie. Jakby znał żywot swojego rozmówcy. - Nie mógłby pan być jego ojcem, bo maie to nie jest imię, ale rasa pańskiego podopiecznego. – wyjaśnił. – Słyszał pan kiedyś o czymś takim?
Cieśla nie miał pojęcia co to jest za rasa, ani z czym się ją je. Pierwszy raz w ogóle słyszał o czymś takim. Nie dał jednak tego w żaden sposób po sobie poznać. Pokiwał dostojnie głową, podparł podbródek i zaczął odpowiadać mądrze i pewnie, tak jakby całe dotychczasowe życie spędził na strącaniu maie z drzewa i wydłubywaniu ze środka pestek.
- Maie...? No tak! Jasne, że znam. Po wykluciu przez kilka pierwszych lat wygląda jak mały chłopiec, ale potem przepoczwarzają się w pierzastego skalpendromorfa, wielkiego jak baszta, z oczami głębokimi jak talerze na zupę, papuzim dziobem, uszami nietoperza i niepohamowaną żądzą złota, krwi, ludzkiego mięsa, mazaków i landrynek. Zabijaliśmy takie w Ostatnim Bastionie. Trzeba tylko złapać, unieruchomić, opalić nad ogniskiem, obedrzeć ze skóry i na koniec upuścić krwi, najlepiej jak jakiejś natrętnej wszy: z biodra do wiadra.
        Opowiadał to wszystko, jak gdyby chodziło o golenie brody, albo szczotkowanie zębów. Chwilę stał niewzruszony, ale długo tak nie wytrzymał. Uśmiechnął się promieniście na tyle, na ile pozwalał ból całego ciała i znów klepnął ojca Ruperta w ramię, jakby byli dobrymi kumplami.
- Chciał pan starego misia na sztuczny miód nabrać, co? Wymyśliłeś pan sobie tę nazwę jak nic! Przecież widać, że to zwykły chłopiec. Nogi, uszy, ręce, głowa.. wszystko na miejscu. Trochę nierówno pod sufitem, – pokiwał rozcapierzoną dłonią na wysokości skroni - ale tak to jest, jak się od małego babrze magią. – Tłumaczył dzieciaka i całkiem odruchowo brał go w obronę. Nie stracił rezonu nawet, gdy mnich stanowczo zdjął sobie z ramienia jego robotniczą łapę. Nagle coś jakby mu się przypomniało. – Paaanie, a żebyś pan jego mamuśkę widział, jaka nawiedzona. Drapieżne babsko, bez kija nie podchodź! No nie miał się chłopak od kogo nauczyć normalności. Ale żeby go od razu wyzywać od maie? – udał oburzenie i ciągle próbował wyczuć reakcję postaci w habicie. Ten jednak cały czas pozostawał śmiertelnie poważny. Czyli nie żartował. Favagó nerwowo przełknął ślinę.
- Groźne to to? – zapytał prosto z mostu.
- Raczej nie. – duchowny pokiwał przecząco głową.
- Uff... no to mi ulżyło. – powiedział drwal z przekąsem. Niby w głosie robotnika wyraźnie słychać było ironię, ale jednak nie zdołał ukryć malującego się na twarzy wyrazu ogromnej ulgi, a jego ręka bezwiednie złapała za serce łomoczące się w wielkiej piersi. Stres spowodował, że kolejny raz w ostatnim czasie przeforsował organizm. Zostawił sobie zatem na później rozeznanie się co to do cholery jest maie. Jeśli będzie jakieś później. Jego energia wyczerpywała się zdecydowanie za szybko. Bastiończyk upadł na kolano i ciężko zasapał. Nie było czasu na dalsze komedie. Trzeba ratować życie, a dumę urażoną proszeniem obcych o pomoc jakoś się może uda po wszystkim posklejać.
- Potrzebuję azylu... – wykaszlał. – Niedługo... tylko dopóki nie wrócę do sił.
Sądząc po minie mnich raczej nie bardzo miał ochotę mu pomagać, ale służył w tym miejscu pod przysięgą, więc po dłuższej chwili jednak przemógł tę niechęć.
- Zejdźmy na dół. Zobaczymy co można zrobić. – barczysty mężczyzna odłożył na bok niesioną misę, po czym najpierw otworzył klapę, a następnie wziął drwala pod ramię, pomógł mu wstać i poprowadził do wnętrza budynku.
Winka
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 125
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Urzędnik , Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Winka »

        Spoglądając w kierunku znikającego w oddali Umm i jego literackiego latawca, Winka dopiero teraz nabrała wątpliwości odnośnie tego, czy chłopak poradzi sobie z powierzonym mu zadaniem. W jaki sposób Mały nie znający miasta, miał znaleźć w nim odpowiednią kryjówkę? W przypadku dzieciaka należało zadać sobie pytanie czy w ogóle rozumie on co znaczy „kryjówka”. A może skryba źle go oceniała, bazując jedynie na niewinnym wyglądzie? Bibliotekarka pamiętała, że na przykład taki Darshes potrafił przyjmować dowolne kształty, więc nie mogła wykluczyć iż również tu wizerunek małego chłopca jest tylko przykrywką dla bystrego umysłu. Chociaż sądząc po zachowaniu młodego maga, był on geniuszem mistyfikacji. Swoją drogą samo wspomnienie iż ktoś może przyjmować najróżniejsze formy, naturalnie skierowało skrybę ku rozmyślaniu na temat tego jak ona sama mogłaby wyglądać posiadając podobne umiejętności. I w każdym takim rozważaniu wychodziło jej, że mimo licznych nieciągłości urody, nadal pozostawałaby Winką. Dlatego zamiast analizować własną prezencję, skryba intensywnie usiłowała sobie przypomnieć czy wcześniej podkreśliła jak ważne jest dla nich zachowanie dyskrecji? Prędzej czy później Umm będzie musiał znaleźć dla siebie miejsce do lądowania, a jeśli uczyni to na oczach dziesiątek gapiów, bibliotekarka mogła być pewna, że gdy wróci do siebie, przed drzwiami będzie na nią czekał oddział miejskiej straży. A ponieważ darzyła chłopaka ograniczonym zaufaniem, uznała iż lepiej będzie przygotować sobie jakaś wymówkę, na wypadek posądzenia o współpracę z światem przestępczym.
        Mogła się wszystkiego wyprzeć, udawać wprowadzoną w błąd, przez który dała wiarę iż wielkolud rzeczywiście jest cieślą, albo trzymać się teorii że została zmuszona do współpracy. Ostatecznie w jaki sposób miałaby przeciwstawić się dwójce mężczyzn? Powiedzmy że dwójce, bo nawet jeśli Umm liczył się tylko jako połowa, to pirat nadrabiał za niego swoim wzrostem.
        - Co to było? – Pytanie zadane przez jednego z strażników, wyrwało dziewczynę z rozmyślań.
        - Znaczy się gdzie? – Odpowiedziała naiwnie.
        - Tu w powietrzu. Przed chwilą. Wglądało jak latający dywan.
Pomimo dystansu i obaw jakimi napawali ją obaj zbrojni, Winka nie mogła się powstrzymać aby nie pacnąć dłonią w czoło. Podejrzewała iż wojskowi mogą okazać się niezbyt bystrzy, ale do kleksa jak można pomylić książkę z dywanem!? Czyżby żaden z nich nigdy nie widział papieru? Ignorancja w tej kwestii sprawiła iż w jednej chwili wyparowały wszelkie formy grzeczności jakimi zwykła była operować dziewczyna.
        - To jest eksperyment meteorologiczny. Bada warunki jakie panują w powietrzu, co z kolei pozwala przewidywać pogodę. – Po chwili wahania odpowiedziała bibliotekarka. Turmalia znana była z swoich wynalazców, w większości traktowanych jako niegroźnych szaleńców. Prym wśród nich wiedli ci, którzy usiłowali destylować wodę morską, tak aby była ona zdatna do picia, a których efekty jak do tej pory bliższe były działaniom bimbrowników.
        - Bzdury! Widzieliśmy że ktoś na tym siedział! – Drugi z strażników okazał się być dużo bardziej nieprzejednanym w kwestii zawierzenia własnej logice. Na szczęście Umm sam podsunął Wince pomysł jak powinna reagować w takiej sytuacji.
        - Chce pan powiedzieć, że ktoś unosił się na skrawku materiału i kilku patykach?
        - Yyy.. ale przecież też mówiłeś że tam ktoś jest, prawda Sawir?
        - Jak to niby ma działać skoro odleciało ku chmurom? – Zapytany przez kompana mężczyzna wykazywał się dużo bardziej dociekliwym podejściem do sprawy.
        - Na tym właśnie polegają eksperymenty. Robi się próby i na ich podstawie koryguje błędy. Ten wynalazek ostrzega przed pogorszeniem pogody, ale niestety nie lata gdy takowe zjawisko już wystąpi. Najpierw się zrywa, a potem spada na ziemie. – Na szybko wytłumaczyła Winka.
        - Więc jeśli coś zleci mi na łeb to znaczy że siedzę w oku cyklonu? Gówniane to. Właśnie przez takie bzdurne wynalazki, statki kończą jak ten tutaj. – Strażnik wskazał na porozrzucane na plaży szczątki.
        - Co się stało? – Spytała bibliotekarka.
        - Kolejny który nie zdążył do portu na czas. Sprawdzamy czy ktoś ocalał.
        - Biedacy.
        - Wierzy mi panienka, że to ostatnie słowo jakim można ich nazwać. Szelmy spod ciemnej gwiazdy. Nad podobnymi typami nikt nie zapłacze. W tym przypadku morze samo postanowiło wymierzyć sprawiedliwość. Chociaż szkoda którzy eskortowali owe gnidy. – Splunął Sawir, dając kompanowi znak że powinni iść dalej.
Awatar użytkownika
Umm
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: maie nieboskłonu
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Umm »

        Z jakiegoś powodu wiatr nie zamierzał dać spokoju małemu maie nawet na chwilę. Pogoda była rozbawiona w ten poważny sposób, w jaki można być po szaleńczym targaniu się za włosy i rzucaniu wszystkim naokoło. Moment furii zakończył się, gdy w świecie pozbawionym blasku słońca i zmywanego litrami niebiańskiej wody, siły przyrody udowodniły własną siłę. Nie jestem tłem. Nie tylko patrzę na was. Działam i kieruję waszymi żywotami.. Po tym momencie przychodzi czas, kiedy kielich znów jest pusty i lekki, pozbawiony ciężaru gorzkiego napoju. Wylany, wsiąknął w glebę i przedostał się do krwiobiegu snu prasmoka. To Matka Natura decyduje, kiedy to nastąpi. Przychodzi, wyciągając dłoń z najgroźniejszego z tornad i z zewnątrz gładzi splątane podmuchy, wygładza je w proste, łagodne pasma. Ciii... Nikt nie odbierze ci działania. To czas, kiedy zaczynasz śmiać się, czując ten cudowny spokój i groteskę niedawnych rozterek. Nie byłoby go jednak bez poczucia siły. Coś się zmieniło.
        Liść był brązowy, choć pojedynczy kleks rozlanej zieleni, wskazywał poprzedni stan malutkiej przesyłki, która jakimś cudem znalazła się na tej wysokości. Zupełnie jakby śledziła tę dwójkę z latającej książki i nie robiąc sobie nic z małego, ludzkiego zamieszania, wleciała prosto w szarawe włosy najmniejszego z nich. Została tam niezauważona i szczęśliwa, że dotarła do celu. Chwilę jeszcze kręciła ramionkami, wygodniej lokując na głowie małego, by w końcu z zadowoleniem zamilknąć i poświęcić tylko sobie znanemu celowi.
        Umm nie zauważył tego, tak bardzo był przejęty sytuacją, w której się znalazł. Tam, na plaży, został pchnięty z górki i toczył się z niej teraz, jak kula. Tyle że na zboczu co i rusz wyrastały jakieś kępki trawy, spowalniając go, choć nie próbując zatrzymać. Nie panował już nad tym. Raz wybił się z roli obserwatora i nie potrafił już powstrzymać drżenia rąk gotowych do działania i słów pchających się na usta. Niemniej, nie dane mu było wypuścić na wolność kosmicznych pokładów energii i entuzjazmu. Zresztą, może to i dobrze, bo znając życie skończyłoby się to jakim wewnętrznym krwotokiem. W gruncie rzeczy, jego natura obserwatora była tym, co zwykle ratowało mu życie. Kiedy tylko przejmował inicjatywę lub zaczynał za bardzo rzucać się w oczy, przypłacał to krwią lub szaleńczym wyścigiem gwiazd pod czaszką. W najlepszym wypadku płacił rozczarowaniem, czy przerażeniem.
        Może więc dobrze wyszło, że rozbitek postanowił przejąć inicjatywę, jakkolwiek - zdaniem maie - fatalnie mu to szło. Widać było, że się starał. Chyba nawet trochę się przejął obecnością i słowami zakonnika - Umm oczywiście też, jego obecność powitał nienaturalnie lekkim i wysokim skokiem do góry, a potem spojrzeniem głębokich, szarych oczu. Zrobił to w tym samym momencie, gdy budzący się wielkolud zabrzęczał łańcuchami i sam również się podniósł. Wyłaniający się spod klapy w podłodze zakonnik zaskoczył ich tak samo, jak oni jego, jeśli nie bardziej. W końcu przyszedł tu, do Wieży cyklu, by spotkać się z Matką, nikim więcej, bo też nikt niepożądany nie powinien mieć tu wstępu. Tymczasem napotkał na miejscu dwójkę istot, nie umiejących nawet zbyt przekonująco się wytłumaczyć. Ah, gdyby tylko cieśla nie był nieprzytomny w czasie lotu, może zrozumiałby wcześniej, jak wątpliwą kryjówkę wybrał Umm i zareagował na ten fakt odpowiednio. Tymczasem wyszło, jak wyszło i trzeba było sobie z tym jakoś poradzić.
        Chłopak zaczął bąkać pod nosem przeprosiny (już kolejny ich zestaw w ciągu tego dnia), coś o patykach, mewach, rudych włosach i praworządności, ale dla słuchającego mogło to brzmieć jak szum wypełniający ciszę. Byle tylko zatrzymać czas – czas innych – by samemu chwycić normalnych już rozmiarów księgę i zacząć nią lekko potrząsać.
- Przyjaciółko, to nie czas na żarty! – ale księga tkwiła w swej normalności, nie zamierzając popisowo zwiększyć swych rozmiarów i znów służyć za środek transportu.
- Nie, nie... proszę pana ojca Ruperta... My już stąd znikamy. Przepraszam, już, już...
        Gorączkowe ruchy, najwidoczniej pozbawione sensu, przerwał dopiero na dwa słowa, które wbiły mu się w gar myślowej zupy, nie tylko pewnością, z jaką zostały wypowiedziane, a przede wszystkim łyżką grubej warstwy kurzu. Coś w odmętach pamięci zabrzęczało, przed oczyma ukazała się strona niezidentyfikowanej księgi, czyjaś zarośnięta twarz z wielką blizną i suchą skórą, mury... Ktoś jakby potknął się i przypadkiem zrzucił z zapomnianego stosu informacji te dwa słowa. Brzęczały. Cichutko prosiły o starcie z niepewnym ciałek grubej warstwy kurzu. Ostatni Bastion
        Maie trzymał w jednej dłoni worek, w drugiej księgę, z brwiami wysoko uniesionymi. Znieruchomiały słuchał, ale tak, że jedyne co rozumiał to to, że słowa wypowiadane są przez mieszkańca Ostatniego Bastionu. Cała reszta przelatywała przez zdumioną główkę. Zatrzymała się dopiero, gdy zaczęto mówić o nim... straszne rzeczy! O nim, czyli... No właśnie kim? Czy naprawdę był istotą, która w pewnym wieku zamieni się w pierzastego skalpendromorfa i któremu będzie trzeba upuszczać krwi z biodra? Umm pamiętał, słowa swojego opiekuna. Opowiadał on o tym, kim są. Energetyczne istoty, maie, pośrednicy między Matką Naturą a ludźmi. Istoty mogące przyjmować różne formy, długowieczne, ale w gruncie rzeczy niezmienne. Nawet jeśli Umm - a trzeba pamiętać, że różnił się od innych przedstawicieli swojej rasy – nie mógł być przerażającym skalpendromorfem, to czy istniały takie monstra? A może... Było coś, czego jego opiekun nie zdradził?
        Mniej poważny ton w późniejszej wypowiedzi cieśli i pamięć o przyjemniejszych słowach pewnego maie powietrza, nie wystarczyły, by chłopiec nie zrobił się nagle blady jak ściana. Nie pomogły też żartobliwe i broniące go słowa, bo wkrótce okazało się, że nie ma w nich za wiele prawdy. Wizja ogromnego jak baszta potwora przysłoniła nawet uspokajające słowa zakonnika, przez co blady pozostał aż do momentu, gdy zeszli na dół i z wieży wkroczyli w rozległe wnętrze podkowiastego budynku.
        Bielone cegły przysłonięte gdzieniegdzie smukłymi liśćmi dracen i drobnymi bordowego bluszczu, szczególną prostotą odciągały uwagę od ponurych myśli, ale nie pozbywały się ich. Nie robiło tego również słońce, które nareszcie ciepłym blaskiem mogło wpaść przez wąskie, liczne okna i oświetlić drogę idącej trójki. Jasność ułatwiała przyjrzenie się podłodze, na której panował niespodziewany ruch. Wszędzie mnóstwo było ptaków. Mewy, gołębie, wrony, a nawet papugi – wszystkie zaściełały posadzkę, krzycząc na siebie nawzajem, przepychając i ucinając sobie drzemki w każdym możliwym zakątku, a nawet na środku korytarza. Tam, gdzie pierzastych nie było, można było znaleźć po nich pamiątki: odchody i pióra.
        Zakonnik szedł przez ten dziki tłum, torując sobie drogę cichymi warknięciami. Szły z nim nieznane zgromadzonym zwierzętom istoty. Do jednej ptaki chętnie się zbliżały, ciekawie i ufnie przekrzywiając główki, od drugiej odskakiwały jak poparzone, gdy tylko łańcuch zabrzęczał głośniej. Fakt ten nie umknął ojcu Rupertowi, ale nie skomentował go, tylko zaprowadził nieproszonych gości na koniec skręcającego w prawo korytarza. Wkrótce stanęli przed prostymi drzwiami, zbitymi na szybko z kilku desek, a jednak zabezpieczonymi zamkiem. Zakonnik uchylił je, ukazując spartańskie wnętrze malutkiej sypialni. Odchrząknął i marszcząc nos, spojrzał na cieślę.
- Proszę. Zaczekajcie tu.
        Ojciec Rupert wiedział, jak powinien się zachować, jednak pierwszy raz ktoś prosił bezpośrednio go o azyl, czuł więc naglącą potrzebę poinformowania o wszystkim kogoś bardziej doświadczonego. Warto było jednak wpierw dowiedzieć się trochę więcej. Chwycił wchodzącego już do komnaty Umm za ramię i subtelnie wskazał mu stronę przeciwną od komnaty.
- Chłopcze... Ciebie chciałbym spytać o kilka rzeczy.
        Maie spojrzał zaskoczony na zakonnika. Chyba liczył, że ten ich zostawi w spokoju i będzie mógł pomyśleć, co też zrobić w sytuacji, w którą się i rozbitka wpakował. Wciąż nie był pewien czy zrobił coś, czego będzie żałował, czy też zwyczajnie los się do nich uśmiechnął. Niepewnie zerknął na cieślę. W ciągu ostatnich minut udało mu się uznać go za sojusznika na tyle ważnego, że wizja rozstania się z nim wydawała się wręcz niebezpieczna. Zawsze ma się u boku kogoś większego i gotowego przejąć inicjatywę w razie potrzeby – w jakkolwiek marnym stanie był. Zresztą problem dotyczył ich dwójki, a dobro przede wszystkim miało zostać zapewnione cieśli, więc Umm bał się, że jeśli go zostawi, to oboje na tym ucierpią. Nie chodziło już nawet o to, czy zakonnik ma dobre, czy złe intencje. Maie szybko zrozumiał, że mają wiele wspólnego, ale los ostatnio wydawał się ponuro kapryśny.
- Proszę pytać! – powiedział w końcu, uśmiechając się blado, ale wciąż stojąc przy drzwiach.
        Ojciec Rupert również się uśmiechnął, ale wcale nie był szczęśliwy. Jego usta rozciągnęły się na sekundę, jakby był to tylko nerwowy tik.
- A więc pan Jeremy opiekuje się tobą... synem i posłannikiem Matki Natury?
- O, nie... Nie do końca. Właściwie to ja się nim opiekuje. Jest moją specjalną przesyłką...
- ... cieślą z Ostatniego Bastionu.
- Tak, tak! Przesyłką i cieślą, którym się opiekuję, ale sam ojciec widzi, jak mi to wychodzi... Tak więc opiekujemy sie sobą nawzajem.
        Mężczyzna zerknął w stronę uchylonych drzwi. Za nimi rozbitek potwierdzał słowa Umm, świecąc czerwoną opaską na nadgarstku.
- Hmm... Tak. I postanowiliście się tu zatrzymać?
        Umm się zawahał. Co powinien powiedzieć? Nagle zmuszony był do stworzenia swojej własnej historii. Choć czuł ogromną chęć opowiedzenia o wszystkim zakonnikowi – nie wydawało się, by ten miał zrobić z tymi informacjami coś nieodpowiedniego -, to atmosfera konspiracji, która wytworzyła się w momencie, gdy na plaży pojawiło się dwóch przedstawicieli prawa, przypominała mu, jakie miał zadanie. Co prawda Jeremy poprosił o azyl, ale nie oznaczało to, że przyznał się do wszystkich win, które mógł popełnić. Dodatkowo jego nogi wciąż były skute, ale właściwie czy ojciec Rupert musiał przywiązywać do tego taką uwagę? Ludzie noszą różne rzeczy i wcale nie oznacza to, że muszą być złe.
- Tak... To znaczy... Trochę nas zniosły wiatry... Nie tam, gdzie trzeba.
        Ojciec Rupert uśmiechnął się dosłyszawszy zwątpienie w słowach maie.
- Spokojnie, zaopiekujemy się wami. Matka daje schronienie każdemu ze swoich dzieci.
- O, tak! Mata kocha wszystkich. Cieszę się, że ojciec to rozumie. Właśnie dlatego tu jesteśmy.
- Ciężko by było, gdybym nie rozumiał. Ale powiedz mi jeszcze, dokąd zmierzacie?
        Umm znów zamilkł, na dwie sekundy dłużej niż powinien. Ręką sięgnął do włosów. Odgarnął kosmyk za ucho.
- Cóż... Niestety... Nie mogę tego zdradzić, ale jest tutaj w Turmalii jedna osoba, którą powinienem poinformować o miejscu przebywania mojej przesyłki. To urzędniczka, a formalności są bardzo ważne przy tak istotnych przesyłkach, rozumie ojciec?
- O tak, oczywiście, że rozumiem. W takim razie poczekajcie tutaj, przyniosę wam coś do jedzenia i porozmawiam z przeorem.
        Zakonnik wydawał się szczerze zadowolony z rozmowy. Jeśli chociaż wieść o urzędniczce była prawdziwa, mógł liczyć, że cała sprawa szybko się skończy. Tymczasem powinien trzymać się swoich obowiązków. Zerknął ostatni raz na cieślę, skinął mu naprędce głową i ruszył z powrotem w stronę ptaszarni.
        Kiedy tylko Umm zobaczył, jak jego szata znika za zakrętem, odetchnął głęboko. Odwrócił się i wszedł do malutkiej komnatki. Nie miał odwagi, by spojrzeć rozbitkowi w oczy. Czuł, że zrobił coś bardzo nierozsądnego, ale przecież tak się starał. Rozgorączkowany zastanawiał się, czy w ogóle dobrze zrobił, odpowiadając na pytania zakonnika w TEN sposób. Może w ogóle nie powinien był odstępować od prawdy? Czuł, jak wszystko się plącze, jak przestaje już zupełnie wiedzieć, co powinien, a co nie. Przeszedł przez pomieszczenie i stanął przy oknie. Było małe. Zbyt małe, by przez nie wyjść i odlecieć w fizycznej powłoce. Stał tam chwilę, a potem odwrócił się i w końcu odważył spojrzeć na mężczyznę.
- Czy... Azyl zapewnia panu bezpieczeństwo?
        Zastanawiał się, czy cieśla będzie na niego zły. Potem jednak uznał, że chyba i tak lepiej, że jest tutaj, niż gdyby znalazła go straż na plaży. A może by nawet nie znalazła i nigdy by się nie obudził?
- Przepraszam, naprawdę nie wiedziałem! Ale ojciec Rupert chyba jest całkiem dobry, tylko go zaskoczyliśmy. Może powinienem zresztą już pójść i powiedzieć o wszystkim... bibliotekarce?
        O, ale będzie na niego zła! Znali się od kilku godzin i równie dobrze maie mógł lada chwila po prostu zniknąć i uciec od wszystkich problemów. Coś jednak go tu trzymało. Toczył się dalej z górki i był zbyt ciekawy, co znajduje się u jej podnóża. Dlatego rudowłosa dziewczyna stała się dla niego ważna na tyle, by przejmować się, co też o nim pomyśli. Zresztą, czy nie narobił jej teraz kolejnych problemów? Zakonnicy mogli albo jej bardzo pomóc, albo zupełnie odebrać chęć do zadawania z chłopcami wpadającymi przez okno i mężczyznami wyrzucanymi przez fale. Wyobrażał sobie już wszystkie potencjalne scenariusze, aż w końcu przytłoczony nie wytrzymał i z głośnym westchnięciem opadł na ziemię.
- Jak ciężko być człowiekiem!
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        Gdy tylko doszli do ciasnej celi klasztornej, Jeremy już o własnych siłach wszedł do środka i położył się na sienniku. Dłonią zasłonił zmęczone oczy. Rany piekły, głowa bolała, kości łamały, a mięśnie zdawały się pękać od pulsujących zakwasów. Czuł uścisk żelaznych obejm na kostkach, ale one jakoś nie przeszkadzały mu akurat w tej chwili. Oczywiście będzie szczęśliwy, gdy je wreszcie zdejmie, ale w tym momencie nie było to najważniejsze. Najbardziej cierpiał z głodu. Żołądek skurczył się, wywrócił na lewą stronę i prawie owinął wokół kręgosłupa. Eh, co by oddał za choćby jedną puszkę wojskowej mielonki, jakimi zajadał się kiedyś czuwając na basztach w rodzinnej fortecy. Taki posiłek by go pokrzepił. Organizm dostałby porządną porcję energii tak potrzebnej wielkiemu mężczyźnie. Mógłby rozpocząć regenerację i powrót do sił, do życia, do samodzielności. Cóż, patrząc obiektywnie, to na tą chwilę nic by nie oddał za taką konserwę, bowiem nic nie miał. Chyba, że ktoś skusiłby się na łańcuch od kajdan. Ale ciągle liczył na dobre serce mnichów, ich przepastne spichrze i ich bezinteresowność.
        Miał jednak coś jeszcze, czego początkowo nie dostrzegł. Szybko jednak uświadomił sobie swój nietakt. Miał rzecz drobną, ale jednak cenną - towarzystwo Umma. Ledwie się poznali, a łącząca ich więź była nikła, więc nie nazwałby tego ani koleżeństwem, ani tym bardziej przyjaźnią. Ale zawdzięczał młodocianemu czarodziejowi jeśli nie życie, to na pewno transport z wybrzeża do w miarę bezpiecznego miejsca. I nawet teraz chłystek go nie zostawił. Być może nie wynikało to z jakiegoś martwienia się o stan zdrowia cieśli, może został z nim tylko dlatego, że sam wydawał się być zagubiony w tym mieście i zwyczajnie nie miał pojęcia co dalej ze sobą począć. To było jednak zupełnie nieistotne. Za tę krótką przysługę i tak wypadało małemu przynajmniej podziękować.
        - Dzięki za pomoc! – wychrypiał drwal, gdy tylko chłopiec zakończył konwersację z zakonnikiem i wszedł do komnaty. W odpowiedzi otrzymał uśmiech dziecka, choć nie tak promienny jak na plaży. Ten teraz mocno przykryty był niepewnością i zdenerwowaniem.
- Czy... Azyl zapewnia panu bezpieczeństwo? - zapytał Umm cicho.
Robotnik nie odpowiedział od razu. Pomyślał chwilę jak to ująć na tyle prosto, żeby mający póki co spore problemy z załapaniem jak w ogóle funkcjonuje świat dorosłych ludzi młody maie cokolwiek z tego zrozumiał.
- Tak. – rzekł wreszcie. - Azyl to takie miejsce, gdzie byłbym względnie bezpieczny, przynajmniej przez jakiś czas. Jeśli mi go udzielą, to raczej nie powinna mnie tu dosięgnąć żadna władza. Odzyskam trochę siły w klasztorze, a potem postaram się wrócić tam, gdzie mnie już nie będą ścigać. - Mogło to zabrzmieć jak pewna niewdzięczność wobec zakonu lub chęć wykorzystania uczynności monków, dlatego postanowił się też trochę usprawiedliwić, chociaż wcale nie musiał tego robić.
- Ale spokojnie, nie zamierzam nadużywać gościnności zgromadzenia. – mrugnął, przynajmniej w swoim mniemaniu porozumiewawczo. Chłopak jednak nie złapał, wypalił bowiem ni z gruchy, ni z pietruchy:
- Przepraszam, naprawdę nie wiedziałem! Ale ojciec Rupert chyba jest całkiem dobry, tylko go zaskoczyliśmy.
- Za co mnie przepraszasz? – cieśla próbował się wtrącić, ale chłopczyk jakby zupełnie tego nie usłyszał. Gadał dalej jak najęty.
- Może powinienem zresztą już pójść i powiedzieć o wszystkim... bibliotekarce?
- Chodzi o tą rudą z plaży? – dopytał rzemieślnik, a gdy uzyskał niemrawe potwierdzenie rzekł. - Na twoim miejscu odłożyłbym to przynajmniej, aż tutejszy przeor z nami porozmawia. Trochę niegrzecznie byłoby na niego nie zaczekać. A potem zrobisz to, co uznasz za stosowne.
        Skoro jednak dzieciak wrócił do tematu miedzianowłosej dziewczyny, to momentalnie myśli cieśli zaprzątnęła zupełnie inna myśl. Bardzo go ciekawiło co też musiało przelecieć młodą urzędniczkę, że urodził się jej jakiś maie. Nie zdobył się jednak na to, żeby zapytać wprost. Jakoś nie uważał, żeby takie rozmowy były odpowiednie dla małolata. Zresztą Umm pewnie nawet nie wiedział skąd się wziął, ojca pewno nie znał, a matka zmyśliła mu jakąś historię o marynarzu, który okazał się draniem i porzucił ją z dzieckiem. Postanowił jednak, że zapyta o to świątobliwych ojczulków jak tylko będzie okazja. Chłopca zapytał tak tylko, bardziej żeby zagadać, niż żeby się czegoś konkretnego dowiedzieć.
        - Wiesz może coś więcej skąd się wziąłeś? – Nie spodziewał się klarownej odpowiedzi. Zapewne i tak niewiele by zrozumiał, miał jednak nieodparte wrażenie, że głowa młodego zaraz wybuchnie jeśli nie zacznie o czymś mówić, bo na bladej buzi jako żywo miał wypisany istny galop dziwacznych myśli i filozoficznych rozważań. Ktoś go musiał bardzo kiedyś skrzywdzić pakując do głowy te wszystkie banialuki. Czarny scenariusz się jednak nie sprawdził. Chłopiec nie eksplodował, mimo iż nie wywalił na głos dręczących go wątpliwości. Stał tylko chwilę patrząc przez zakratowane okienko, by po chwili z głośnym westchnięciem opaść na ziemię.
- Ciężko jest być człowiekiem! – jęknął, jakby z pretensją do świata, że musi się tu tak męczyć. Znać było, że jego młody charakter miał niestety bardzo dużo wspólnego z uległością i defetyzmem właściwymi większości ludów Alaranii. Na przeciwności odpowiadać narzekaniem, na ich kumulację lamentem, na prawdziwe nieszczęście westchnąć tylko „taki los” i pokornie przyjmować jego niesprawiedliwe wyroki, a jak się totalnie wszystko zaczyna sypać, tak że już ciężar zawalonego życia przygniata człowieka do ziemi, to najlepiej się poddać, położyć się na wznak i czekać na śmierć.
         - Ciężko jak ciężko... - wzruszył ramionami cieśla. Zupełnie nie podzielał takiego podejścia. Był Bastiończykiem, a oni byli inni. Ich dewizą było: „Póki życia, póty trzeba walczyć”. Od wieków wierni swej Ojczyźnie trwali z wysoko podniesionym czołem pośród gruzów, trupów i śmierci. Ale trwali - dumni i waleczni. Zacięcie bronili się w fortecy skazanej przez resztę Alaranii na zagładę. Bronili zrujnowanej stolicy wymarłego królestwa, opuszczonego i porzuconego na pastwę nieumarłych, smoków i wszelkiego innego zła szlajającego się po świecie, niezależne od tego w jaką postać cielesną zdecydowało się przybrać. Bastioński burozielony sztandar z dwoma skrzyżowanymi mieczami ciągle łopotał na szczycie w ich Wielkiej Cytadeli, choć co chwila pod murami zamczyska pojawiał się ze swą armią jakiś pretendent, chcący go zerwać i powiesić swoją plugawą szmatę na tym świętym dla ludzi miejscu. Nie było roku, by jakaś kolejna nieprzebrana horda nie przybyła, żeby taranami zapukać w bramy Ostatniego Bastionu. Ale mieszkańcy miasta-twierdzy choć porzuceni, to trzymali gardę. I raz po raz wygrywali, odpierając napaści czy rozrywając oblężenia, i zadziwiając tym wszystkich niedowiarków. To nie była wiara – to wierność. To nie było męczeństwo – to męstwo. To odpowiedzialność: za kraj, za miasto i za ludzi. Z tego przede wszystkim wynikało ich odwieczne parcie naprzód.
        Jeremy nie znał ani natury, ani możliwości maie. Skąd miał wiedzieć, że te rzekome „męczarnie” były jak najbardziej dobrowolnym wyborem chłopca? Nadal uważał, że mimo dziwnej nazwy i jakiejś tajemnej podejrzliwości, którą próbował zarazić go ojciec Rupert, Umm wcale aż tak bardzo nie różnił się od ludzi. Dlatego podszedł do niego jak do każdego dziecka, które miał teraz okazję czegoś mądrego nauczyć.
- Życie jest proste. – rzekł nie ruszając się z materaca, ani nie patrząc na młodego. - Zastanów się co lubisz w życiu robić. A potem zacznij to robić. Na białe mów białe, a na czarne mów czarne. Nie daj sobie wmówić, że jest na odwrót, ani nie daj się zarazić bajkami o odcieniach szarości. Nie mścij się. Bądź sobą. Uśmiechaj się do wszystkich. Tylko tyle i aż tyle. Wszystko co nadto jest od złego pochodzi. – zabrzmiał trochę jak cytujący święte pisma uliczni kaznodzieje, ale mówił spokojnie i powoli, nie próbując do swoich słów przekonywać tak jak tamci: nadmiernym rozemocjonowaniem, przerażającą wizją przyszłości czy szokującymi rewelacjami. Po prostu przekazywał podrostkowi to, czego sam się od zawsze trzymał. Z prostoty serca, bez podnoszenia głosu i zbędnego moralizowania.
        Na moment przerwał. W pomieszczeniu słychać było tylko jego chrapliwy oddech. Wydawać by się mogło, że zmęczony mężczyzna po prostu zasnął. Ale nie, po prostu potrzebował czasu na zastanowienie. Mówić dalej, czy oszczędzić młodzieńcowi szczegółów. Doszedł jednak do wniosku, że jeśli jego droga życiowa okaże się dla chłopca całkiem atrakcyjną, to nawet wyboje, które niewątpliwie napotka, go nie przerażą. Tym bardziej więc należało go przed nimi ostrzec. Po dłuższej przerwie drwal mówił więc dalej:
- Zrobisz z tym co będziesz chciał, ale mi takie podejście bardzo pomagało, mimo iż niczego nie ułatwiało. A żyję już trzydzieści parę lat. Dorobiłem się legionu zapiekłych wrogów, ale również gromadki wiernych przyjaciół. Jestem, kim jestem. Niczego nie żałuję, ani niczego nie muszę się wstydzić. Moje życie nie było różowe, ale to dobrze. Różowy to nie jest męski kolor. – Zrobił pauzę, ale po chwili kontynuował. - Zwyczajnie, zawsze rób swoje, co by się nie działo. Nawet jak się świat przeciwko tobie sprzysięgnie. Nawet jeśli stanie ci na karku i brutalnie przygnie go do ziemi. Nawet jak cię zgnębi, stłamsi, zdepta, wrzuci w pył, wybije wszystkie zęby. Nawet gdy sama Pani Losu będzie próbowała cię złamać. Dalej rób swoje nawet wtedy. A choćby zechciała cię ze złości zgładzić, to jeszcze tuż przed ostatnim oddechem napluj jej na buty.
        Wtem przerwał swój wykład, bo usłyszeli obaj, jak w drzwiach zazgrzytał klucz. Ktoś właśnie zamykał ich komnatę od zewnątrz. Drwal nie miał sił, aby szybko poderwać się z wyra, więc tylko krzyknął, żeby zwrócić uwagę osoby po drugiej stronie. Nie uzyskał jednak żadnej odpowiedzi. Postać po zaryglowaniu wejścia do pomieszczenia szybko oddaliła się bez słowa. Favagó przekręcił głowę i popatrzył na Umma.
- Wciąż uważasz, że ojciec Rupert jest dobry?
Winka
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 125
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Urzędnik , Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Winka »

        Winka wbiegła do biblioteki, od razu zabierając się za poszukiwanie opasłej teczki, w której trzymała archiwalne listy gończe wystawione przez władzę Turmali. Rozmowa z strażnikami tylko wzmogła jej podejrzenia. Była zdeterminowana aby sprawdzić czy którakolwiek z przedstawionych tam twarzy przypomina znanego jej cieśle. W swojej pracy była skrupulatna i dokładna. Ogłoszenia miała posortowane alfabetycznie, jednak z racji tego iż nie znała personaliów poszukiwanego osobnika, zmuszona była przejrzeć całość w nadziei iż natrafi na rycinę przedstawiającą osobnika z wielką szczęką, grubymi brwiami, włosami przypominającymi szczotkę, głębokimi zmarszczkami wokół ust i nosem który brał udział w niejednej karczemnej bójce. Skryba nie miała pojęci iż powyższy opis mógł pasować do tak wielu szemranych jegomości. Raz za razem odkładała na bok ogłoszenie z podejrzanie znajomym obliczem. Żałowała że jej pamięć do tekstów i słów nie przenosiła się również na zdolność kodowania rysów twarzy.
        Martwiła się o Umm. Nagle zaczęły dręczyć ją wyrzuty sumienia. Zostawiła dzieciaka na łasce wielkoluda, zupełnie nieświadoma jak bardzo może to być dla młodego niebezpieczne. Właściwie to martwiłaby się o niego nawet gdyby odesłała go samego, powątpiewając w to czy Umm da sobie radę w mieście. Z korsarzem przy boku wcale będzie to łatwiejsze.
        Bibliotekarka nawet nie zauważyła kiedy delikatne gałązki rosnącego w jej pracowni drzewa, delikatnie oplotły jej szyję i kark, tak jakby z zainteresowaniem próbowały śledzić poczynania swojej gospodyni. Zielony gigant w ostatnim czasie przeszedł dość zaskakującą przemianę, choć Winka cały czas starała się tego nie dostrzegać, przekonana że jeśli będzie wypierać z myśli jego istnienie, to drzewo zniknie, tak samo niespodziewanie jak się pojawiło. Pomijając fakt iż do tej pory skrybie nie udało się wyhodować ani szczypiorku, a teraz miała to coś które rosło sobie w najlepsze nie potrzebując donicy, światła, wody czy ziemi, dziewczyna nie chciała zaakceptować tego, iż roślina z uwagą śledzi jej poczynania.
        - Nie przeszkadzaj mi teraz. – Powiedziała Winka, odruchowo strącając dłonią intruza na swoim ramieniu. Gałęzie natychmiast posłusznie się wycofały.
        Skryba podjęła decyzję. Nie mając pewności było jeszcze za wcześnie by wszcząć w mieście alarm wywołany obecnością pirata, jednak bezsprzecznie powinna ostrzec Umm. O ile rzecz jasna uda jej się go znaleźć. Co prawda umawiała się że na niego zaczeka w swojej bibliotece, ale stos staranie wyselekcjonowanych listów gończych zmieniał te okoliczności. Winka spróbowała zastanowić się gdzie też mały mógł zaprowadzić swojego towarzysza? Młyn? Opuszczony magazyn? Antykwariat Mimosy? Jakiś uszkodzony statek, zakotwiczony w porcie czekający na dostawę materiałów do naprawy? Im dłużej snuła te rozważania, tym dochodziła do bardzo ponurego wniosku, że na czele listy wszystkich tych rzadko odwiedzanych miejsc, powinna znajdować się jej biblioteka. Poziom czytelnictwa w mieście kojarzył się raczej z lejem, niż z czymś co można obserwować z zadartą brodą.
Ostatecznie Winka stwierdziła że musi tu chodzić o zawodową solidarność. Gdyby to ona znalazła się w obcym mieście i szukała pomocy, od razu skierowałaby się do miejscowej biblioteki. A cieśla zapewne wybrałby warsztat innego cieśli. Na szczęście tych ostatnich nie było w Turmali tak wiele.
        Dziewczyna podniosła się z ziemi, zagarnęła zgromadzone „dowody” i ruszyła na poszukiwania. Będąc już na schodach przypomniała sobie iż powinna zostawić Umm jakąś wiadomość, na wypadek gdyby chłopak dotarł tu zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią. Szybko wyciągnęła pusty pergamin, skreśliła kilka słów i przy pomocy gwoździa umieściła kartkę na drzwiach. Chciała napisać informację w taki sposób aby była ona czytelna tylko dla zainteresowanej osoby.
„Jestem u stolarza. Nie tego o którym myślisz, tylko u cieśli „cieśli”. Martwiłam się wiec poszłam cię szukać.”
        Zdanie nie brzmiało najlepiej, jednak Umm powinien zrozumieć.
        - Hmm, chyba… - Po chwil namysłu skryba uznała iż mały może mieć wątpliwości, dlatego też przekreśliła podpis „Winkeriana Nilly Eloyd” zastępując go „Rudą Pieguską”.
Awatar użytkownika
Umm
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: maie nieboskłonu
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Umm »

        Czy Jeremy trafił z deszczu pod rynnę? Nie można było na to pozwolić, nie kiedy obserwator postanowił się ujawnić i stać uczestnikiem widowiska. Nie, kiedy jego czyny nagle nabrały znaczenia, dzięki trzem prostym słowom, które mocno podziałały na chłopca: Dzięki za pomoc!. Od razu czuło się lepiej, a energia przybywała z nieznanego źródła. I choć ciężko było mówić o samemu sobie, był to świetny pretekst, by rozpocząć nowy rozdział w Heroglobinie.
- Pytasz skąd się wziąłem tutaj, w Turmalii, czy... na łusce? Jeśli pytasz o Turmalię, to z huraganu w Rododendronii. A jeśli o łuskę... Oh, cóż... Podobno Matka Ziemia zrzuca czasem na nią kroplę energii, z których rodzą się tacy jak ja. A właściwie tacy jak ja, tylko... trochę bardziej kompletni. W każdym razie pamiętam tyle, że spadłem z wysokości tak dużej, że już nigdy nie udało mi się tam wrócić. Ale chyba coś o tym wiesz, prawda? Mam na myśli... Ostatni Bastion.
        Za nic nie spodziewałby się jednak, że rozbitek, wypowiadający do tej pory tyle dziwnych, kąśliwych i nie zawsze zrozumiałych słów, mógłby teraz uraczyć go również przemową, porównywalną do tych Bibliotekarza. On również mówił w podobny sposób, choć rzeczy nazywał nieco łagodniej. A już na pewno nie zachęcał do plucia nikomu na buty. Przez moment Umm nie wiedział, czy ma wyrazić oburzenie, czy zupełnie zignorować charakter niektórych wyrażeń. Zaraz jednak zrozumiał wagę słów cieśli. Podzielił się z nim mądrością narodzoną z doświadczenia. Choć żył krócej od maie, oczywiste było, że przeżył dużo więcej rzeczy kształtujących charakter, czyli coś co u chłopca dopiero się zarysowywało. W jego życiu wszystko trwało o wiele dłużej, a gdy to zrozumiał, zastanowił się, czy mógł powiedzieć, że również kieruje się jakimiś zasadami. Pozornie nie powinien mieć z tym problemu – był maie, więc jego rolę określała sama Matka. Tyle, że pewna ułomność już od początku pozbawiła go możliwości kroczenia utartą, sprawdzoną ścieżką. Przez długi czas nie miał nawet tego świadomości, póki nie spadł z gwiezdnego żłobka i Stworzycielka nie zauważyła go. Objawiła mu się wtedy we śnie, ale nigdy nie udało jej się w ten sposób dotrzeć do malca w stu procentach tak, jakby chciała. To, co udało jej się osiągnąć to ukierunkowanie nieskończonej miłości Umm również we własną stronę i wzbudzenie uczuć względem otoczenia. Uczuć nie polegających wyłącznie na zachwycie, ale również prób stania się częścią rzeczywistości. Opiekunowi pokazali mu jak żyć, wiedział więc również, czego Matka mogłaby sobie od niego życzyć. Dowiedział się jednak tego pośrednio, a jego dusza od zawsze była zbyt inna i oderwana od ziemnego świata, by z łatwością stać jego częścią i pracować, tak jak należy – godnie wypełniać swą rolę. Umm tułał się więc, obserwował, poznawał... A jedyne czym się w życiu kierował to miłością i strachem. Można by powiedzieć, że faktycznie wierzył w świat czarno-biały, inna sprawa, czy dostrzegał, które części są jakie.
        Przez pewien czas Umm naprawdę wierzył, że znalazł bezpieczną kryjówkę... azyl. Skoro potwierdzał to sam Jeremy, to może naprawdę spisał się całkiem dobrze, a ojciec Rupert okaże się ich sprzymierzeńcem. Może był jednym z tych ludzi, którzy nie sądzą od razu człowieka, tylko dlatego, że ich nogi są skute łańcuchami i z powietrza materializują się w najświętszej z wieży zakonu. Może też nie osądza od razu grzecznych, rumianych chłopców, którzy z natury są dobrzy i po prostu pojawiają się w towarzystwie takich wielkich, poranionych mężczyzn. Przecież to jeszcze nic nie znaczy, prawda?
        Niestety czas ten był krótki. W momencie, gdy rozległ się odgłos przekręcanego klucza, nadzieja prysła, jak mydlana bańka.
        Umm miał pustkę w głowie. W milczeniu siedział pod oknem, czując za plecami zimny kamień. Patrzył na drzwi, przez które nie mógł już przejść. Nie w tej formie, więc co dopiero Jeremy - człowiek z krwi i kości. Nagle przeraziła go myśl, że jest gdzieś zamkniętych, że ktoś potraktował go w tak niepokojący sposób, że gdyby nie okno, to przecież zdany byłby na łaskę zakonników, którzy... Najwidoczniej nie byli tak dobrzy, jak Umm przypuszczał. Czy to oni byli więc ta ciemną stroną?
- Może po prostu się nas boją? - powiedział trochę do siebie, trochę w odpowiedzi na słowa cieśli, ale ten przecież był w sytuacji jeszcze gorszej. On naprawdę był tu teraz uwięziony i o ile sprawa się szybko nie wyjaśni, to jedynym ratunkiem będzie znów mały, roztrzepany chłopiec. Chyba że odzyska siły i wyważy drzwi. Patrząc na mężczyznę, Umm był święcie przekonany, że ten był do tego zdolny. Tacy duzi ludzie na pewno mają niesamowicie dużo siły. Jakkolwiek by nie było, zdał sobie sprawę, że to, kto kogo się boi nie ma znaczenia, bo w tym momencie, to zakonnicy wyrządzali pewną krzywdę człowiekowi, proszącemu tylko o azyl. Nie zrobił przecież im nic złego. Umm jeszcze raz pomyślał o tym, co powiedział Jeremy. Nie był pewien, czy dobrze go zrozumiał, ale w końcu podjął decyzję.
- Co prawda nie mam zamiaru nikomu pluć na buty, ale chyba ma pan rację. Powinienem być sobą i robić swoje. Mam więc nadzieję, że nie stanie się nic złego, jeśli znów pana opuszczę? Przeor i ojciec Rupert chyba nie chcą teraz z nami rozmawiać, ale przecież nie jesteśmy sami, prawda?
        Umm odwrócił się w stronę okna, pochylił się do wnęki z okienkiem, wyjrzał na zewnątrz. Białe mury oświecało blade słońce. Ptaki krążyły po placu, wokół nie dało się wyczuć ukształtowanej magii.         Chłopak robił się coraz bardziej niewyraźny. Wydawało się, że rozpływa się w powietrzu, aż w końcu znów był sobą – lśniącą delikatnym błękitem, chwytającą blask słońca wstęgą energii. Wydawało się, że wiatr zrobił sie odrobinę silniejszy, ale w tym przyjemnym, odświeżającym znaczeniu. Potem jednak wszystko zniknęło. Maie uleciał przez okno.
        W tym samym czasie ojciec Rupert próbował sobie przypomnieć formułkę zaklęcia blokującego wszelką obcą energię. Starał się wytworzyć kopułę, ogarniajacą komnatę, w której leżał Jeremy i z którego właśnie uciekał Umm. Kiedy to on ostatni raz używał magii w sposób inny, niż ten potrzebny przy zwyczajowych, nudnych rytuałach? Magia przepływała mu między palcami, wylewała się z miseczek dłoni, tryskała w powietrze. W końcu jednak, po wielu próbach i świątobliwych przekleństwach udało się – magia rozeszła się po ścianach pomieszczenia, tworząc szczelne pudełko, z którego – ani do którego – nic niematerialnego nie mogło uciec. Co innego ciało fizyczne – to można było powstrzymać zamkniętymi drzwiami. Inna sprawa, że będzie trzeba je w końcu otworzyć. Przeor wyraźnie życzył sobie, by utrzymać człowieka skutego łańcuchami i jego podopiecznego w ścianach zakonu, na tym konkretnym piętrze, a najlepiej żeby nie opuszczali w ogóle pokoju. I absolutnie nie mogli pojawić się w komnacie świątobliwego Ojca. Problem w tym, że życzył sobie również, by poza tym nie drażnić ich niepotrzebnie, przynajmniej do czasu, aż nie zjawi się ktoś z poczty i straży, a ojciec Rupert nie był przekonany czy jedno zalecenie nie wykluczało drugiego. Co jednak miał zrobić, jak nie być posłusznym?
~*~

        Bez problemu trafił z powrotem w okolice biblioteki. Wtedy zaczął się zastanawiać w jaki sposób w ogóle powinien znów dostać się do komnaty. Czy powinien udać się do głównego wejścia, którym opuszczali budynek, czy też omijając tamtych rzucających dziwne spojrzenia, zdających pytania ludzi z przedsionka, po prostu pojawić się w pomieszczeniu, w ten sam sposób co wcześniej? Druga opcja - choć dziewczyna pewnie by jej nie popierała - była szybsza i z pewnością trochę mniej niepokojąca dla nieśmiałego chłopca. Dlatego tylko przez chwilę rozważał, czy dobre wychowanie wymagające poświęcenia cennego czasu i nerwów jest lepszym rozwiązaniem od błyskawicznego działania w naglącej sprawie.
        Nie trzeba było długo czekać, aż prądy powietrza skierowały się w stronę okna znanego pokoju. Uderzenie było mocne. Na tyle, by okno znów otworzyło się, zrzucając na ziemię postawioną wcześniej donicę z ziemią i deseczkę. Po chwili, w ślad za nimi do środka wpadł Umm w postaci lśniącej wstęgi. Tylko dzięki niematerialnej formie, pod którą przybył, udało mu się uniknąć kolejnych obrażeń.
        Wiatr wcisnął go do środka, rzucając na przewrócony już wcześniej regał. Całemu wejściu towarzyszyło dużo hałasu, a to nie mogło pozostać bez konsekwencji. Kiedy tylko zamienił się w ludzkiego chłopca, drzwi komnaty raptem otworzyły się i do środka wsunęła kobieca głowa. Miała przestraszone oczy, groźnie zmarszczone brwi, koka i przede wszystkim w ręku miotłę. Jej kijek pojawił się tuż po tym, jak kobieta wydała z siebie wysoki, niekontrolowany dźwięk i prawie przytrzasnęła samą siebie zamykanymi z powrotem drzwiami. Chyba się wystraszyła.
        Umm wstał z regału, co wyszło mu trochę pokracznie, bo siedział akurat na cienkich egzemplarzach historii przeróżnej, i wyprostowany jak struna stanął obok. Chciał uniknąć pracowników biblioteki, poza tą jedną konkretną. Nie udało mu się. Musiał więc szybko znaleźć rudowłosą. W tym też momencie zdał sobie sprawę, że nie zna jej imienia, pp którym mógłby ją zawołać. A wokół nikogo nie było widać. Czyżby jej tu nie było?
- Umm... Jest tu ktoś?
        Drzwi otworzyły się po raz kolejny. Tym razem zdecydowanie i szeroko.
-...musiał się zakraść tutaj, gdy nikt nie patrzył, no i się wystraszyłam, bo... - do środka wszedł rosły mężczyzna, w stroju oczywiście odpowiednim dla pracownikowi biblioteki, ale wyróżniającym się jakby bardziej tępym wyrazem twarzy. Co prawda nie miał broni, ale za to mięśnie, które nie potrzebowały żadnej pomocy. Wchodząca za nim sprzątaczka mówiła dalej:... narobił strasznego bałaganu. Pewnie szukał czegoś cennego. Sam pan wie ile ta kobieta dziwactw potrafi znosić.
-Właściwie to nie wiem, jestem tu pierwszy raz. - odparł tamten, mierząc wzrokiem sparaliżowanego maie. Patrzyli sobie w oczy, a sprzątaczka dopiero teraz przystanęła w dłoni ściskając mocno kij od miotły.
- To niech mi pan uwierzy. Ta kobieta przynosi same kłopoty.
- Taaaa...
        Mężczyzna chyba nie słuchał za bardzo spanikowanej kobiety. Tamta więc zamilkła i poprzestała na rzucaniu piorunującego spojrzenia "nieproszonemu gościowi", podczas gdy on zbliżył się do chłopca.
- Znam cię. Wychodziłeś dziś rano z tą rudą. Ale nie widziałem, jak wchodziłeś. Ani wtedy, ani teraz. - jego wzrok powędrował ku otworzonemu oknu i rozbitej donicy, potem wrócił z pytającym wyrazem do chłopca.
        Ten nie miał pojęcia co powiedzieć. Nagle zapragnął jak najszybciej stąd uciec. Rudowłosej nie było, a on znów był w jakiś dziwnych tarapatach. Przecież ani przez chwilę nie chciał niczego złego!
- Ja... - wyjąkał i zaczął się panicznie rozglądać dookoła. Dopiero teraz jego wzrok spoczął na małej kartce, leżącej na podłodze. Musiała spaść, gdy tu wchodził. Zmarszczył brwi, próbując rozczytać, co jest na niej napisane. Była jednak trochę daleko i leżała do góry nogami. Mężczyzna zobaczył to i podniósł karteczkę. Chwilę trwało, nim udało mu się rozczytać proste zdanie:
- Jestem u stolarza. Nie tego o którym myślisz, tylko u cieśli „cieśli”. Martwiłam się więc poszłam cię szukać. Hm.... Ruda Pieguska. - mężczyzna spojrzał spode łba na maie. - To do ciebie?
        Umm był czerwony ze stresu. Ręce prawie zaczęły mu drżeć, ale ostatecznie stwierdził, że może jeszcze ma szansę jakoś się z tej sytuacji wywinąć.
- T-tak! Umawialiśmy się tutaj, ale najwidoczniej zbyt długo nie przychodziłem...
        Kobieta w koku pokręciła głową i oburzona odważyła się wyjść krok do przodu.
- To absurdalne! Skąd mamy wiedzieć, że to jest do niego? Nie ma nawet napisanego żadnego imienia. Winkeriana mogła napisać to do każdego.
- Ale... Dzisiaj widziałem ją tylko z tym chłopcem.
- Ale kto by chciał takiego, co to pojawia się znikąd i jeszcze robi taki bałagan? To niepodobne do bibliotekarki. Zresztą kto to słyszał, żeby sobie takich nicponi sprowadzać... I to w takie miejsce.
- No, bałaganu to narobiłeś...
        Umm cofnął się do tyłu. Powiódł wzrokiem po otoczeniu. Było źle.
- Obiecuję, że to wszystko posprzątam...
- Jeszcze robotę chce mi zabrać!
- ...i już nigdy nie wejdę oknem.
        W tym momencie czara została przelana. Choć do tej pory zarówno mężczyzna, jak i sprzątaczka gotowi byli samemu argumentować sobie jakoś pojawianie się znikąd chłopca - przecież z jego posturą, jakoś można się przemknąć niezauważonym, nawet głównym wejściem - to prawda nie pozwoliła im zignorować pewnych faktów.
        Mężczyzna chwycił Umm za kołnierzyk i podniósł do góry z zaskakującą łatwością.
- No, no... Ale włamywania się to tu nie tolerujemy.
        Kilka chwil później Umm leżał na bruku przed biblioteką, otrzepując się z piasku. Starł sobie dłonie, które szczypały teraz i czerwieniły się. Trzeba było odnaleźć cieślę.
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        Pomyślałby, że dzieciak jest nawalony, gdyby nie to, że w ogóle nie zionęło od chłopca alkoholem. Rozważał zatem jakieś inne używki, na których już aż tak dobrze się nie znał. Huragan, Rododendronia i Turmalia, srająca energią Matka Ziemia, tworzenie takich jak Umm, tylko kompletnych, a na koniec wplątał w to jeszcze Ostatni Bastion – da się to wszystko jakoś uzasadnić bez powoływania się na naćpanie? „Jaka Łuska? Słyszałeś o globusie chłopcze?” – Na przekór jednak temu sceptycyzmowi cieśla uśmiechał się i słuchał tych niestworzonych historii nie odzywając się. Mimo totalnego odlotu dzieciak opowiadał bardzo ciekawie. Chociaż ewidentnie pochodzili z różnych światów i nijak nie potrafili znaleźć między sobą choćby wspólnego języka, to dorosłemu mężczyźnie przyjemnie płynął czas w towarzystwie magicznego podrostka. Sielankowy nastrój przerwał im dopiero złowróżbny zgrzyt klucza w zamku.
        Nie wkurzył się ani trochę, ale było mu po prostu szkoda, że młody jednak wybrał ucieczkę. Nie zaczekał na przeora - choć to jeszcze w sumie można było zrozumieć. Drwal wytłumaczy go strachem przed obcymi ludźmi, zwłaszcza dorosłymi, takimi którzy mają władzę, znają się na magii i mogliby chłopcu zrobić krzywdę. Ale dlaczego nie poczekał na strawę? Tuż po zniknięciu Umma bowiem w małym, uchylnym wzierniku w drzwiach pojawiła się ogromna taca z kanapkami.

        Następnego poranka Jeremy śniadanie spałaszował równie chętnie jak posiłek, który dostał wczoraj przed snem. Tym razem już nie dzielił porcji, by zostało coś dla Umma. Chłopiec już raczej tu nie wróci, więc szkoda by było, żeby jedzenie się zmarnowało. Sam pochłonął wszystko, co tylko znajdowało się na tacy. Mnisi karmili syto i tłusto, dokładnie tak jak lubił drwal. Złapał się nawet na myśli, że gdyby w zakonnym żywocie chodziło tylko i wyłącznie o spożywanie takich posiłków, to byłby nawet skłonny przywdziać habit i resztę życia spędzić w klasztorze. Jakkolwiek jednak oprócz pysznego żarcia monk musiał zmagać się koniecznością wypełniania mnóstwa innych dziwnych obietnic i ślubów, których on pewnie też by i dotrzymał, gdyby już musiał, ale na pewno męczyłby się przy tym strasznie, gdyż zbyt kłóciło się to z jego osobowością, niechęcią do bezproduktywnego siedzenia na dupie i wrodzonym zamiłowaniem do ciężkiej, konkretnej roboty, oraz (co tu dużo ukrywać) całkiem rozrywkowo-sielskim podejściem do życia. Niewątpliwie zatem na absurdalny pomysł by wstąpić w szeregi zgromadzenia cieśla wpadł głównie pod wpływem dopiero niedawno zakończonej głodówki na pokładzie niewolniczej galery.
        Ledwie skończył jeść przyszli po niego. Nie zdążył się nawet ponownie wyciągnąć na sienniku. Dwóch rosłych zakonników otworzyło wrota i uprzejmie poprosiło, aby poszedł z nimi. Nie użyli siły, ale ewidentnie mogli to zrobić, gdyby się nie podporządkował. Jeremy nie był tu więźniem, ale gościem z własnej woli, zatem nie kazał na siebie czekać. Powstał tak sprawnie, na ile pozwalał mu wyczerpany ostatnimi wydarzeniami organizm i kuśtykając poszedł ze swoją eskortą.
        Wprowadzili go do niewielkiej sali. Małe okna wpuszczały niewiele światła, więc mimo słonecznego dnia wnętrze tonęło w półmroku. Na środku komnaty stał tylko stolik, a przy nim trzy niskie stołki. Poznanego wczorajszego dnia ojca Ruperta rozpoznał od razu, natomiast drugiemu mężczyźnie przyjrzał się dokładniej, na tyle, na ile pozwalało słabe oświetlenie. Był to człowiek w sile wieku, sędziwy i zasuszony, ale mimo głębokich zmarszczek starannie ogolony. Włosy miał siwe i proste, przycięte, ale bez jakiejś przesadnej dbałości, i tylko dłonią zaczesane na prawą stronę. Mina nie zdradzała żadnych emocji, oczy miał zamknięte, a usta poruszały się w bezgłośnej modlitwie.
        - A gdzie chłopiec? - zapytał zdziwiony Rupert.
- Uciekł przez okno... - odpowiedział zgodnie z prawdą robotnik. - ...i szukaj wiatru w polu.
- Jak to? - zapytał starszy z mnichów.
- Ojcze przeorze... maie... - szepnął tylko ten młodszy, jakby to wszystko miało wyjaśnić.
- Ah, oczywiście... - widocznie starzec w lot zrozumiał tę krótką odpowiedź. Rupert zaś zwrócił się do Bastiończyka – Proszę spocząć – wskazał gościowi gestem ostatni wolny taboret. - Ojciec Anzelm chciałby dowiedzieć się o panu więcej. Pozwoli pan, że zadam mu kilka pytań?
- Dobrze – drwal skinął głową i usiadł. – Wolałbym jednak, byśmy mówili sobie po imieniu.
- Skoro tak wolisz. – zgodził się zakonnik. - Jak zatem się nazywasz?
- Jeremy Favagó.
- Skąd jesteś?
- Z Ostatniego Bastionu.
- Czym się zajmujesz?
- Ciesielką.
- Jak trafiłeś do Turmalii?
Robotnik upewnił się nareszcie, gdzie faktycznie jest. Umm niby niedawno wspominał tę nazwę, ale jeszcze parę godzin wcześniej nie miał pojęcia gdzie się znajdują. Trudno było brać zatem jego słowa za pewnik. Oprócz chłopca jednak mężczyzna spotkał jeszcze kilka innych osób i nikt jakoś dotychczas nikt nie uznał za stosowne odpowiedzieć mu na to najprostsze pytanie. – „A więc Turmalia. Cieszyć się czy nie? W sumie lepsze to niż Leonia.” – znalazł na szybko jakiś plus i wrócił do rozmowy.
- Morze wyrzuciło mnie na tutejszą plażę.
- Jesteś marynarzem?
- Nie, cieślą. Mówiłem już.
- To jakim sposobem znalazłeś się w morzu?
- Ostatnio trochę pływałem. – rzekł wymijająco.
- Trochę?
- No... – przytaknął. - Mniej więcej od pół roku.
- To długo.. – monk pokiwał głową w zadumie.
- Ja wiem? Akurat nie na to narzekałem najbardziej...
- Domyślam się. – zakonnik kopnął w ścielący się na ziemi łańcuch i uśmiechnął się złośliwie. - Czemu jesteś skuty? - Nie odpuścił jednak sobie tego najoczywistszego z pytań. Ciekawe dlaczego? Czyżby sędziwy Anzelm był ślepy i nie zauważył kajdan?
- Bo zesłano mnie na galery. – odpowiedział drwal baczniej przyglądając się mamroczącemu swe litanie przeorowi. Nic podejrzanego jednak nie zauważył. Oczy starego opata były po prostu zamknięte, a nie wykolone czy zasklepione. Trudno jednak powiedzieć, czy z gałkami wszystko było w porządku. Może zaszły bielmem? Normalna przypadłość u starców.
- A co zrobiłeś? – przerwał jego rozmyślania młodszy duchowny.
- Nic.
- Jaaasne! – wyraz zwątpienia odmalował się na twarzy Ruperta.
- Nic, co byłoby zabronione. – rzemieślnik sprecyzował swoją odpowiedź. - Nadepnąłem na odcisk jednemu ważniakowi, który okazało się, że miał na usługach kontrwywiad królestwa Leonii.
- Nieźle... – zakonnik pokiwał głową z uznaniem, ale trudno było poznać czy faktycznie uwierzył w takie rewelacje.
- Taki miałem niefart. – robotnik nie wydawał się jakoś specjalnie przejęty nieszczęściem, które go spotkało.
- Więc jesteś niewinny i niegroźny?
- Owszem.
- A za to cię skazano?
- Oficjalnie za szpiegostwo.
- Jesteś szpiegiem?
- A wyglądam? – drwal zaczynał się denerwować. Ile razy można odpowiadać na to samo pytanie? – Jestem cieślą. Mam dobrą pamięć i twardy łeb, ale to wszystko co mogłoby mi się przydać w zawodzie szpiega.
Oblicze Ruperta stężało. Widać było wyraźnie, że wszystko zaczyna iść nie po jego myśli. Najwyraźniej miał już w głowie ułożoną jakąś swoją teorię na temat obszarpańca i rozmawiając z nim ewidentnie chciał znaleźć tylko dla jej potwierdzenie. Prawda nie interesowała go w najmniejszym stopniu.
- Czy nadal wisi nad Tobą wyrok? – zapytał z innej strony.
- Pewnie tak.
- Prawomocny?
- Co to znaczy?
- Taki, od którego już nie ma odwołania.
Drwal prychnął krótkim śmiechem, bo mnich niby coś wyjaśnił, ale jemu dalej nic mu to nie mówiło. Nie przejął się tym jednak zbytnio. Wcale nie uważał, że jego robotnicza prostolinijność i brak znajomości wyszukanego słownictwa w jakiś sposób go dyskredytowały.
- Ja to się tak za bardzo nie wyznawam na tych waszych mądrych przepisach. – Wzruszył ramionami i pozornie usprawiedliwił się, ale nawet nie starał się ukryć swojej pogardy dla prawa pisanego. - U mnie prawo w sercu i w głowie, a nie na kartkach.
- No patrz! – nie wytrzymał ojciec. - Niby zwykły głupek, a jednak się wymądrza! – stracił cierpliwość i prawie krzyknął.
- Pewnie! – skwapliwie przyznał mu rację rzemieślnik. – Wymądrzam się. Ale spokojna głowa, nadałeś takie tempo, że nigdy cię nie dogonię.
- Coś sugerujesz?!
- Że twoja pozycja największego bufona w okolicy nie jest zagrożona.
- Ty chyba zapominasz z kim rozmawiasz! – młodszy monk aż poderwał się z krzesła.
- Faktycznie... - przyznał mu rację robotnik również powstając i mierząc wzrokiem zakapturzonego łysolca. - Jesteś tak nieistotny, że łatwo cię zapomnieć.
- O żesz ty kur...!! – warknął wściekle i szybkim ruchem złapał Bastiończyka za gardło. Jeremy zaskoczony cofnął się dwa kroki, przewrócił taboret, na którym dotychczas siedział, ale nawet pomimo plączącego się między nogami łańcucha zdołał jednak jakoś ustać. Nie zastanawiając się wiele przeszedł do kontrataku. Prawą ręką chwycił duszącego go przeciwnika za nadgarstek, a lewą zamachnął się do ciosu.
- Dzieci! – odezwał się przenikliwym szeptem sędziwy opat przerywając w pół ich kłótnię i zapobiegając bójce. – Proszę o spokój.
Obaj mężczyźni nadal świdrowali się wzrokiem, jednak przez szacunek dla prośby starca powstrzymali naciągnięte do ciosu ramiona. Zastygli na chwilę jak przesadnie realistyczna rzeźba, ale wreszcie rozluźnili zaciśnięte pięści i z powrotem usiedli. Dłuższy czas w komnacie słychać było tylko monotonny szmer modlitw zwierzchnika zakonu. Pierwszy ciszę przerwał ojciec Rupert.
- To jest prawomocny czy nie?! – nie odpuścił i znowu wrzasnął.
- A czort go wie! – cieśla również podniósł głos. - Zapytaj o coś, na co jestem w stanie odpowiedzieć!
- Proszę nie bluźnić w tym świętym miejscu, ani nie przywoływać na świadka postaci piekielnych – upomniał robotnika przeor, tym razem bardziej stanowczo niż poprzednio. Bójka bójką, ale świętokradztwo to był wszak dużo cięższy kaliber.
- Przepraszam. – natychmiast ukorzył się Favagó. Skoro jednak Anzelm kolejny raz aktywnie wziął udział w dyskusji, to drwal postanowił kontynuować ją właśnie z nim, a nie z tym zadzierającym nosa Rupertem. Odwrócił się do starszego mężczyzny i zupełnie ignorując poprzedniego rozmówcę zaczął opowiadać historię znajomości ze wspomnianym osobnikiem:
- Poznaliśmy się w Bastionie i mieliśmy razem jechać do Leonii, ale po drodze powadziliśmy się. Zdaje się, że nieświadomie dość mocno pokrzyżowałem mu plany. Wyjechał odgrażając się i zaklinając na niebo i ziemię, że mnie dopadnie. Potem trafiłem do Valladonu, gdzie jego knechty napadli mnie po pijaku, zgarnęli prosto z ulicy i wywieźli do Leonii. Dwa dni spędziłem tam przykuty do ściany lochu czekając na wyrok. Ale żadnego procesu nie było. Jedyne czego się doczekałem, to szybki nocny transport do doków i zamustrowanie na galerę.
- Ładne bajki opowiadasz! Masz wybujałą fantazję! – krzyk Ruperta, który chciał jakoś powrócić do roli przesłuchującego przerwał opowieść Bastiończyka, ale nikt nie nawiązał do jego wrzasków. Jeremy olał go sikiem prostym obojętnym, a przeor gestem wygonił go z pomieszczenia. – Skocz i przynieś z magazynu jakieś ubranie dla naszego gościa. Dobierz coś z darów przyszykowanych dla bezdomnych. – powiedział cicho, a czerwony ze złości młodszy zakonnik posłusznie podniósł się od stołu i skierował do wyjścia. Anzelm odczekał chwilę, aż jego krewki podwładny zniknie za drzwiami, po czym dopiero kontynuował.
- Nie wyczuwam w twych słowach kłamstwa synu – pokiwał głową. – Mówisz prawdę, choć dużo szczegółów pomijasz. Zakładam jednak, że to z dbałości o mój czas. Dziękuję, choć zaręczam, że gdybym był bardzo zarobionym człowiekiem, to czekałbyś dużo dłużej na naszą rozmowę. Na szczęście tak nie jest, a mój czas nie jest aż tak cenny. - Uśmiechnął się ciepło, ale jego oczy pozostawały zamknięte. Po krótkiej przerwie kontynuował swoją wypowiedź.
- Jednakże nie jesteśmy w stanie ci zaoferować azylu. – mówił dalej staruszek – Nie tutaj. Nasz zakon pomimo iż jest starszy od miasta, to jest w Turmalii zaledwie tolerowany. Trudno mówić o poszanowaniu dla naszej wiary i naszych poglądów, nie mówiąc już o respektowaniu naszych świętych praw. Obawiam się, że pozostając w naszych murach nie zyskasz nic z bezpiecznego azylu, a jedynie będziesz ściągał na nasze głowy gniewne spojrzenia i nienawistne komentarze. Niewątpliwie za okazaną ci łaskę przyszłoby nam kiedyś zapłacić ogromną cenę.
Jeremy pokiwał głową ze zrozumieniem, ale nie przerwał wywodu czcigodnego Anzelma.
- Jedyne co mogę Ci zaoferować to magię leczącą. – cieśla natychmiast poczuł otulającą go miękkość i dziwne odczucie mrowienia na skórze popękanej wcześniej pod trzaśnięciami pejczy. - Pomoże zagoić rany i złagodzić ból. – I faktycznie, obrażenia powoli poczęły się zasklepiać. Pozostawało uczucie przemożnego zmęczenia, niewyspania, ciężkich zakwasów i przenikliwe bóle żołądka wynikające z niedożywienia, ale wszelka inna bolesność opuszczała mięśnie i kości Bastiończyka pod wpływem kojących kapłańskich zaklęć. - Niestety wrócić do sił musisz już na własną rękę i poza naszą świątynią.
Rzemieślnik chciał powstać i ucałować dłonie świątobliwego męża, ale tamten jeszcze nie skończył mówić, dlatego drwal cierpliwie zaczekał nie chcąc przerywać dobrodusznemu seniorowi.
- Ale.. nie ma nic za darmo. – Starzec uśmiechnął się przekornie nadal nie otwierając oczu. Uniósł kościstą rękę, pstryknął palcami, a kajdany, które spinały kostki byłego skazańca opadły w dół. – Ta biżuteria za bardzo rzuca się w oczy, więc pozwolisz, że zabiorę Ci ją. Niech będzie, że to prezent dla mnie za fatygę.
Dopiero teraz cieśla wykonał gest wdzięczności. Podniósł się, ujął kapłańską dłoń i ucałował.
        Rupert powrócił akurat w sam raz, by usłyszeć słowa Favagó skierowane do jego przełożonego.
- Bardzo ci panie dziękuję za wszystko.
Natychmiast zorientował się co się szykuje. Nie wezwą straży miejskiej do tego obdartusa, nie poinformują władz, nie zachowają się jak porządni obywatele. Wypuszczą tego mężczyznę wolno. Przestępca pozostanie bezkarny i wróci na ulicę. Nie było to po jego myśli. Spróbował jeszcze zainterweniować, jakoś wpłynąć na przeora, by ten zmienił swą decyzję.
- Ojcze, na pewno wysłano za nim listy gończe.
Pogrążony w modlitwie staruszek pokręcił głową przecząco, ale nie odezwał się więcej. Cieśla zaś szybko ubierając się w przyniesione ciuchy rzucił tylko wyjaśniająco.
- Jeszcze nie. Ale jak się zorientują, to pewnie wyślą.
- A to liczysz na to, że jeszcze się nie zorientowali? – zakpił ojciec chcąc wyśmiać jego naiwność.
- Sprawdź sobie na mapie gdzie jest Leonia – zbył go krótko drwal.
- Wiem gdzie jest! – ponownie zaczynał się wkurzać. Z natury spokojny Bastiończyk nie chciał wdawać się zaś w bzdurną dyskusję, która pewnie znowu skończyłaby się rękoczynami, dlatego nie odezwał się ni słowem, a tylko ukłonił sędziwemu Anzelmowi i wyszedł.
- Palant – burknął Rupert, gdy nieuprzejmy robol opuścił monastyr.

        - "Debil" – pomyślał cieśla będąc już na ulicy, po czym natychmiast wyrzucił z głowy pyszałkowatego monka. Nie ma co - potrafił narobić sobie wrogów. Czy właśnie ojciec Rupert do nich dołączył? – Nie wiadomo, ale jeśli tak, to na pewno jednostronnie. Jeremy nie miał zamiaru więcej go spotykać. Miał swoje życie i swoje problemy. Na tą chwilę o wiele ważniejsze dlań było, żeby zaszyć się gdzieś na jakiś czas. Turmalia rozpościerała się przed nim w całej okazałości, bijąc po oczach swoją prowincjonalnością. Może tutejszy folklor byłby nawet ciekawy, ale rzemieślnik nie miał zamiaru tu pozostawać dłużej, niż to konieczne. Oceniał, że miał dwa-trzy tygodnie, może nawet miesiąc spokoju, zanim jakakolwiek informacja o zatonięciu „Garlanda” dotrze do Leonii, a tamtejsza biurokracja ustali kto w ogóle był na pokładzie i wystosuje jakieś listy gończe. Nie był skuty, rany miał zagojone, a choć plecy już do końca życia będzie miał poznaczone głębokimi bliznami po harapie charakterystycznymi dla galerników, to były one schowane pod skromną, ale jednak świeżą koszulą. Już nie wyglądał jak skazaniec czy uciekinier, a jak zwykły wagabunda, których pełno podróżowało po Alaranii w poszukiwaniu przygód, chleba, czy ogólnie lepszego życia. Normalnie chwyciłby się swojej roboty, żeby coś zarobić na jakieś żarcie, ciepły nocleg i nawet trochę odłożyć na podróż. Niestety wszystkie jego narzędzia zostały w Valladonie. Mógłby co prawda zatrudnić się w jakiejś tutejszej manufakturze w czeladne, ale nie chciał, by ktoś go jakoś mocniej zapamiętał. Mimo wszystko wolał pozostawać anonimowy. Cóż było robić? Znał tu tylko Umma i jego piegowatą matulę. Dziecko i gryzipiórek – z której strony na nich nie patrzeć wyglądało na to, że bardziej potężnych sojuszników znaleźć już nie mógł. Nie miał jednak innych opcji, więc za długo nie grymasił. Chwilę pomyślał i przypomniał sobie, jak chłopak mówił, że ruda jest bibliotekarką.
- Zatem do biblioteki – mruknął do siebie, a po jego minie można było wnioskować jakby był wkurzony. Na przekór jednak temu wrażeniu zagniewania mężczyzna uśmiechnął się pod nosem. Nigdy bowiem siebie nie podejrzewał, że jego noga kiedykolwiek postanie w tak zupełnie nikomu niepotrzebnym miejscu.
Winka
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 125
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Urzędnik , Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Winka »

        Winka nie miała pojęcia jak to w końcu jest z tą solidarnością cieśli. Odwiedziła już dwa adresy i póki co wielkoluda nie było ani śladu. Być może jej przypuszczenia były błędne, partnerzy po fachu odmówili korsarzowi pomocy? Albo wręcz odwrotnie, ukryli go tak dobrze, że żadne zapewnienia z jej strony nie były w stanie sprawić by pozwolono jej skontaktować się z uciekinierem.
        - Wielki jak mityczne olbrzymy, barki tak szerokie, że za nic go nie obejmiesz, a przy tym strasznie brzydki. – Skryba przedstawiła rysopis nieznajomego marynarza w trzecim warsztacie który miała na swojej liście. Bibliotekarka nie chciała na „dzień dobry” posługiwać się posiadanymi listami gończymi aby od razu nie zdradzać swoich zamiarów. Jej precyzyjnie opracowany plan polegał na tym, aby jak najdłużej udawać przyjacielską, odciągnąć Umm z miejsca zagrożenia, a potem natychmiast wezwać straż miejską. Winka brała również pod uwagę możliwości przeprowadzenia własnego śledztwa i pociągnięcia mężczyznę za język, choć mało prawdopodobne by ten przyznał się jej, iż w rzeczywistości nazywa się Kąsacz, Przeżuwacz, Sadło, czy Will Krzywa Lufa. Swoją drogą skryba uznała że zebrana przez nią banda rzezimieszków wykazywała się sporą wyobraźnią w kwestii nazewnictwa. Za to wyobraźnia cieśli miała wielkość ziarnka piasku.
        - A na cóż mi taki pomocnik? – Dziwił się mężczyzna. – W tym fachu jeśli w pewnym wieku wciąż pozostajesz czeladnikiem, to znaczy że się gówno nadajesz i pora zmienić sposób na życie. Młodego mi trzeba. Takiego co to może się jeszcze czegoś nauczyć, a przy okazji tyle nie żre.
        - Mówiąc wspólnik, miałam raczej na myśli to, że ogólnie zajmujecie się panowie zbliżonym profilem działalności. – Starała się wyjaśnić bibliotekarka. - Nie koniecznie chodziło mi o wykonywanie tej samej pracy jednocześnie. Może zatrzymał się tu w ramach przysługi?
        - A co to takiego, te ostatnie? – Autentycznie zdziwił się cieśla.
        - Nieważne, dziękuje za poświęcony czas. – Zrezygnowana skryba, uznała że ten sposób poszukiwań do niczego jej nie doprowadzi. Miała zamiar natychmiast opuścić warsztat, gdy nagle przypomniała sobie coś bardzo ważnego. – Umie pan czytać?
        - Czytać? Też coś, a może jeszcze latać? - Padła lekceważąca odpowiedź, całkowicie podkopująca wiarę Winki rychłe ucywilizowanie się świata. Bibliotekarka westchnęła ciężko. – Panienka się nie martwi, jak kocha to wróci.
        Tego było już zdecydowanie za dużo.
        - Co? Jak pan śmie insynuować takie rzeczy!? To już nawet nie można zapytać o człowieka, żeby zaraz nie zostać posądzaną o romanse? Cham, łajdak i prostak. Czy ja wyglądam panu na osobę wzdychającą do kogoś, kogo znam ledwie kilka godzin!? Powinien pan wiedzieć że reprezentuje świat nauki i twardych faktów…
        - Łooo.. spokojnie panienko. Bez nerwacji. Widziałem że się panienka rumieni więc pomyślałem że..
        - To ze złości, tępy kołku. – Oburzyła się skryba, na pożegnanie trzaskając drzwiami.
        Wracając do biblioteki dziewczyna była w podłym, agresywnym nastoju, zdecydowanie odradzającym nawiązywanie z nią jakichkolwiek kontaktów. Niestety nie wszyscy potrafili to dostrzec.
        - Winko, Winko! Zaczekaj! – Znajomy głos pulchnej pani piekarz sprawił iż mimo niechęci skryba stanęła w miejscu. Kobieta po chwili ją dopędziła i sapiąc ciężko kontynuowała swój wywód, nawet nie będąc świadomą w jakie czułe nuty uderza. – Właśnie się dowiedziałam. To cudownie. Przyszłam ci pogratulować. Z całego serca. No popatrz, w życiu bym nie pomyślała że z ciebie taka kochliwa dusza.
        - O czym pani mówi?
        - O twoim ślubie. Dziś rano był u mnie taki chudy człowiek, podobno z zamku. Zasuszony niczym rodzynka. Przedstawił się jako twój przełożony. Kanclerz jakiś tam. Mówił że przyszedł zobaczyć jak idą przygotowania do wesela, a ja mu na to że byłam przekonana iż ty wkrótce wypływasz w morze. I wtedy on rzekł, że sam tak myślał. Przyznaję że człowiek może mało sympatyczny, ale za to wieści jakie przyniósł są niczym najlepszy lukrowany tort. – Postawna kobieta niemal podskakiwała z ekscytacji, za to Wince ani przez chwile nie było do śmiechu. Gdy wymyśliła kolejną wymówkę, mającą ocalić ja od konieczności odbycia dalekiej podróży, zakładała iż kształceni ludzie doskonale zdaja sobie sprawę z tego czym są sprawy osobiste i nikt nie będzie wściubiał nosa w jej rzekome małżeństwo. Ale kanclerz Radenklift oczywiście musiał węszyć, starając się udowodnić swoje, ponieważ jakby to powiedział cieśla, posada Winki była mu niczym drzazga w oku.
        - Muszę iść. – Skryba pożegnała się i natychmiast pobiegła w stronę biblioteki. Przez to całe zamieszanie na plaży, zapomniała iż sama jest w tarapatach, a miała coraz mniej czasu aby wymyśleć jakiś ratunek. Przecież ta pierdoła wkrótce ja odwiedzi, domagając się przedstawienia mu przyszłego małżonka. Będąc na miejscu dziewczyna dostrzegła młodego, który swoim wątłym ciałem zamiatał bruk przed czytelnią. Akurat tego zdecydowanie nie chciała wyjaśniać. Pojęcie normalności w przypadku chłopaka znacznie odbiegało od definicji znanej z książek.
        – Umm, co ty wyprawiasz? Szybko, chodź ze mną na górę. – Oświadczyła Winka, ciągnąc maie po schodach.
Awatar użytkownika
Umm
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: maie nieboskłonu
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Umm »

- Schodzi ta dziewczyna na psy, doprawdy! Sprasza sobie jakiś huliganów, robi chlewik z komnaty, z biblioteki miejsce spotkań. De-deromalizacja! Jeszcze cały czas się buntuje, cokolwiek mądrzy nie postanowią... A jaka pyskata! - Regina wymachiwała miotłą w tę i z powrotem, zamiatając po raz trzeci ten sam kawałek podłogi i co chwilę przystając, by oprzeć się o parapet i wyjrzeć na ulicę przed głównym wejściem. Chłopak zbierał się z bruku, a w jego kierunku raźnym krokiem zmierzała skryba. W jej komnacie nie było nikogo poza sprzątaczką i gołębiem, który potakiwał wszystkiemu przy każdym małym kroku. Chodził w tę i z powrotem i czerwonym okiem przeszywał potencjalną karmicielkę, ta jednak na niego nie patrzyła, już nie mówiąc o podzieleniu się ostatnią kromką chleba. Mówiła tylko, choćby dla dźwięku własnego głosu:
- Rude tak mają. Jakie szczęście, że u mnie w rodzinie wszyscy szatyni i bruneci, a i prace porządne mają. Naprawdę nie wiem co bym z taką zrobiła, gdyby była moją córką... Ale zdaje się, że u niej nie ma tego problemu.
        Regina przesunęła się kroczek dalej od wymiecionej na gładki kamień podłogi. "Ostatni" raz zapuściła żurawia. Nie zobaczyła już ani obgadywanej, ani przegonionego.
- No i proszę. Jak zawsze.
        Już miała faktycznie przejść dalej. Posprzątała bałagan po rozbitej donicy, zamiotła na środek pomieszczenia wszystkie listki. No, pozostał jeszcze ten przewrócony regał, ale sama go nie podniesie. Ah, i jeszcze wszystko to, co stało do pewnego czasu na parapecie, potem spotkało się z podłogą, a teraz leżało równiutko ułożone na stoliku. Do drzewa się nie zbliżała. Nawet nie patrzyła w jego stronę, próbując wyprzeć fakt istnienia czegoś tak absurdalnego. I byle nie dać mu powodu, by nagle położył jej zimną gałązkę na karku. Kiedyś dotknęło ją w to miejsce, a przynajmniej takie miała wrażenie (i nadzieję), bo chyba nie mógł to być żaden włamywacz-zboczeniec. Chociaż z drugiej strony próbowała sama sobie nie wierzyć, gdy widziała, że drzewo się porusza. Nie... To po prostu ona się do niego zawsze nieopatrznie zbliżała. Tak samo, jak ten gołąb pod jej nogi.
        Regina podskoczyła krzycząc, a głos jej godzien był śpiewaczki operowej. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, do kogo przez cały czas mówiła.
- A ty co tu robisz? - krzyknęła wymachując miotłą i na nowo rozwiewając liście po pomieszczeniu. - A kysz, a kysz!
        W tym też momencie otworzyły się drzwi. Gołąb wyleciał przez okno.
-...to była najwyższa budowla w całym mieście. Okazało się, że jest to zakon. Myślałem, że to dobra kryjówka, pan Jeremy powiedział nawet, że to azyl..
        Umilkł, gdy po przekroczeniu progu w końcu oderwał spojrzenia od dziewczyny i dostrzegł przyglądającą się im sprzątaczkę. Kiedy tylko zrozumiał znaczenie ogników w jej oczach, wycofał się za skrybę. Tak na wszelki wypadek.
- A, więc naprawdę sprowadza sobie tu panienka towarzystwo. - wyrzuciła kobieta i nie czekając na odpowiedź, jakby trochę tracąc animusz, ale nie pragnienia pouczania, zmiotła ziemię i liście na szuflę, a potem wrzuciła do wiadra i skierowała się w stronę wyjścia. Wychodząc, nie omieszkała rzucić morderczego spojrzenia chłopcu, oceniając jego wybrudzone ubrania, potargane włosy z jakimś zaplątanym brudem i pozornie niewinną twarzyczkę. Jak nic pod tą procelanową skórą krył się demon! Trzeba go było tylko wyciągnąć i posypać solą.
- Jeszcze zrobią tu porządek... - mruknęła wychodząc. Kiedy zeszła na dół, przygotowawszy się już do odpytania całego personelu, zobaczyła kolejnego podejrzanego mężczyznę. Absolutnie nie wyglądał jak ktoś, kto potrafi odczytać tytuł króla bez uproszczeń. Jak nic kolejny do tej rudej! Chociaż może to ojciec małego? Zabierze go, spuści lanie i po problemie, a skrybie odechce się już problemów.

        Umm przeczesał palcami włosy, nie bardzo wiedząc, jak powinien się zachować. Pomyślał o wróblach, które czasem wskakują miedzy kawki i starają się przez moment żyć tak, jak one. Kiedy panienka kawka jest w opałach, ten wypina swoją małą, brązową pierś i nadlatuje z pomocą, wesoło wyćwierkując wybawienie... Do momentu, gdy wiatr nie dmuchnie w nieodpowiednią stronę, a panienka sama nie uwolni się z bluszczu, który ją więził. Tak... Mały wróbel wśród dużych kawek, które, choć go nie odpędzają, to czasem szturchną skrzydłem. Albo liście. Raptem urywają się z drzewa i dają wiatrowi ponieść czasem tak daleko, że ich dom pozostaje wspomnieniem. Starają się wtedy zatrzymać w różnych miejscach - wśród traw, na środku drogi albo w czyichś włosach. Jakkolwiek jednak zmieniają kolor i próbują się wpasować, zewsząd są przeganiane, albo rozkładają się w jakiejś zapomnianej kałuży.
        Chłopak wyciągnął listek z włosów i spojrzał na niego uważnie. Musiał już wiele przeżyć. Jeszcze jako zielona część drzewa podgryzały go chrząszcze. Może zaczął umierać przedwcześnie. Zmienił kolor i nikt już nie patrzył na niego tak samo przychylnie, a może od zawsze był inny, słabszy i nawet nie zwracano na niego uwagi. Dostrzeżono go dopiero, gdy silniejszy podmuch, albo osuwająca się nóżka wiewiórki, nie zerwała go z rodzinnej sieci i wysłała w świat. Teraz wyglądał jak wspomnienie samego siebie. Miał wiele ran, ale wciąż nie opuściła go determinacja. Doleciał aż tutaj – w jego włosy. Tylko czy był to przystanek, czy koniec drogi? Umm odwrócił się. Wyszedł zza skryby i podszedł do dziwacznego drzewa.
- Dzień dobry. Przepraszam, że wcześniej nie poświęciłem ci więcej uwagi. – po tych słowach schylił się i położył na jednym z korzeni umierający listek. – Proszę, daj mu trochę ciepła.
        Dopiero po tym odwrócił się w stronę skryby. Wcześniej, gdy chwyciła go i razem szybko wchodzili po schodach, nie zauważył jej wyrazu twarzy. Od początku, kiedy tylko ją zobaczył, wydawała się zmartwiona. Potem pojawił się on i oferując pomoc, sprowadził kolejne zmartwienia. Cały czas, w ciągu tego dnia, kiedy Umm myślał, że pomaga, działo się na odwrót. Nawet Jeremy... Siedział teraz zamknięty sam i aż wstyd było pomyśleć, że go tam zostawił, ale przecież jeszcze nie wszystko stracone. Powiedział, że ma robić swoje, więc robił. Był przekonany, że czekając, nie zdarzy się nic dobrego, więc wyleciał, by odszukać Winkerianę i sprowadzić prawdziwą pomoc. Może ona będzie miała pomysł co zrobić. Najpierw jednak będzie musiał przyznać się do błędu.
- ...Pan Jeremy powiedział, że to azyl, a zakonnik zapewnił, że nam pomoże. Niestety okazało się, że nie do końca nam wierzą i chyba nie mieli aż tak dobrych zamiarów, jak myślałem. Zamknęli nas na klucz, więc stwierdziłem, że nie ma co czekać. Tylko ja mogłem wydostać się z pokoju. Wyleciałem przez okno i zacząłem szukać ciebie... Bo... widzisz, pomyślałem... Chyba nie jestem zbyt dobry w pomaganiu, ale ty potrafisz trzeźwo patrzeć na świat. Jak pan Jeremy, ale to jemu trzeba pomóc.
        Gdy skończył, poczuł dziwną ulgę. Nawet nie myślał o tym, że mimo wszystko, dziewczyna może powiedzieć „Mam dość. Dajmy sobie już spokój”. Nie, poczuł się dziwnie spokojnie na myśl, że teraz są razem (nie zamknięci w pokoju zakonu) i wspólnie podołają problemom. Na pewno po to na siebie wszyscy troje trafili – żeby sobie nawzajem pomagać. Nie był tylko pewien, jaki sam ma problem...
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        - Kolejny łachudra. – mruknęła pod nosem Regina stojąc na krótkich schodkach prowadzących do gmachu mieszczącego tutejsze księgozbiory. – Co tu dzisiaj się dzieje? Normalnie to nawet pies z kulawą nogą się tu nie przywałęsa, a teraz to już drugiego obszczymura licho niesie.
Wsparła się ciężko na długiej szczotce i obserwowała zbliżającego się Jeremy’ego. Nie podobał się jej ten typek. „Wałkoń. Żebrak. Wagabunda.” – jego wygląd budził w niej same negatywne skojarzenia. - „Darmozjad! Leń śmierdzący!” – ubliżała mu w myślach. Zdecydowanie nie szedł tutaj, aby skorzystać z zasobów biblioteki, bo na myśliciela ani trochę nie pasował. A nawet jeśli, to i tak nie był w jej typie. „Studenty! Filozofy! Urzędniki! Wszystko nieroby!” – nie oszczędzała nikogo ze stałych klientów miejskiej książnicy. – „Bezproduktywnie siedzieć i banialuki czytać to chętnie, a robić to nie ma komu!”.
Z lubością międliła w głowie te wszystkie niepochlebne myśli na temat beznadziejności napotykanych dotychczas mężczyzn, a gdy już była pewna, że nadchodzący w ubogim kubraku facet ją usłyszy warknęła:
- Czego tu!? - Nie chciała pozostawić mu żadnych nadziei, że taki włóczęga jak on będzie tu mile widziany.

        Jasno i dobitnie potwierdzała się teoria Bastiończyka, że wykonywanie zupełnie nikomu niepotrzebnej pracy powoduje ogromną, choć nieuświadomioną frustrację, która prędzej czy później wypływa z człowieka razem z jadem i wątrobową żółcią. Kontakt z literaturą i słowem pisanym, choćby tylko powierzchowny, najwyraźniej wypaczał ludziom mózgi i pozbawiał ich umiejętności nawiązywania zdrowych interakcji społecznych. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, że ta gruba baba wyskoczyła na niego z ryjem zupełnie bez powodu i absolutnie go nie znając? Podobnie z resztą jak ta ruda pieguska wczoraj na plaży, która też zupełnie nie potrafiła się zachować. Zostawił jednakże na kiedy indziej dalsze rozważania na ten temat.
        Uśmiechnął się pogodnie, bowiem nie miał w zwyczaju reagować emocjonalnie na przydarzające się mu w życiu dziwne sytuacje. Wrodzony flegmatyzm sprawił, że odpowiedział ze szczerym spokojem. Pominął zwyczajowe „dzień dobry”, bo jak się łatwo było domyślić dla opasłej niewiasty ten dzisiejszy dzień chyba zbyt dobry nie był, więc żeby bardziej jej nie drażnić przeszedł od razu do rzeczy:
- Szukam znajomych...
- To pomyliłeś drogę! – odburknęła przerywając mu. - Stada baranów pasą się za miastem. – wskazała mu miotłą przeciwny kierunek.
Zadziorna i ewidentnie na coś wkurzona.
- Skierowano mnie do biblioteki... – kontynuował zupełnie nie przejmując się jej opryskliwością.
- Chyba balwierza... - znów warknęła patrząc z obrzydzeniem na roztrzepaną fryzurę i niedbały, szpakowaty zarost. - Musiałeś się przesłyszeć.
- ...więc przyszedłem tutaj. – kontynuował niezrażony. – Dokształcić się, dowiedzieć czegoś ciekawego. – pociągnął swój dowcip.
- Mam uwierzyć, że jesteś uczonym?
- No ba! – uśmiechnął się, tym razem bardziej zawadiacko. – Pewnie, że jestem...
- ...z takim tępym ryjem? – widać było wyraźnie jak obcina wzrokiem całą postać mężczyzny, ale złośliwością wytknęła mu akurat to, co mogło najbardziej zaboleć.
- To taki kamuflaż. – wytłumaczył cierpliwie, ciągle się do niej uprzejmie szczerząc.
- Jaka dziedzina?
- A to nie widać od razu? – aktorsko udał zdziwienie.
- Widać – potaknęła nadal bardzo krytycznie przyglądając się zakapiorskiej mordzie i zgrzebnej żebraczej szacie. – Wieśniactwo. – dodała dobitnie, nawet z lekkim przytupem. – Specjalizacja: cebula i buraki.
Zaśmiał się jak z najlepszego żartu.
– Przecież, że dziennikarstwo... – wyjaśnił pogodnie. Już miała mu coś odpowiedzieć dalej w tym samym uszczypliwym tonie, ale tym razem to on nie dał jej dojść do słowa. Pokutny strój otrzymany od zakonników maskował całkowicie jego muskulaturę, więc postanowił odsłonić przed nią swoje największe atuty. Podciągnął rękaw koszuli i popisując się naprężył oplecionego grubymi żyłami bicepsa.
- To mam od pisania farmazonów... – kobiecie na chwilę odjęło mowę, a drwal widząc osiągnięty efekt powtórzył swój kulturystyczny pokaz na drugim ramieniu. – ...a ten urósł od zbijania bąków.
Milczenie turmalianki przedłużało się, więc rzemieślnik wygrał tę rundę.
- Jasne! – prychnęła wreszcie, tak jakby nie zrobił na niej żadnego wrażenia, ale szybko odwróciła się, żeby cieśla nie zauważył jakiegoś błysku, czy innego sygnału zainteresowania w jej oczach. Udała, że znacznie pilniejsze od rozmowy z mężczyzną jest w tym momencie zamiatanie schodów do budynku. Dziwnie sumienne i nienaturalnie szybkie ruchy szczotką sprawiały, że Regina (świadomie czy nie) zalotnie machała teraz okrągłym kuprem przed oczami Jeremy’ego.

        Co prawda niektórzy lalusie nazywali morze swoją kochanką. Ale dlaczego? – to już niestety trudno stwierdzić. Że zmienna? Nieokiełznana? Wredna? Złośliwa? Zimna, niewdzięczna i zdradziecka? Prosty drwal nigdy nie rozumiał ani metafor, ani poezji. Nie próbował nawet dociekać o co takim chałturnikom chodziło, bo w gruncie rzeczy nie sprawiało mu frajdy zagłębianie się w zwichrowane umysły popieprzeńców piszących lirykę. Inna sprawa, że robotnik miał trochę inne pozycje wyjściowe do interpretacji tego typu tekstów, bo żaden wierszokleta na pewno nie zdobywał swoich natchnień obcując z oceanem poprzez niekoniecznie dobrowolne zaokrętowanie się na pokład niewolniczej galery, gdzie jedyne co można było obserwować to gruby trzon wiosła i spocone plecy kamrata przed sobą. Jakkolwiek by jednak nie rozszyfrowywać tej poetyckiej przenośni, to z taką kochanką nie sposób było normalnemu chłopu zaspokoić cielesnej chuci.
        Jeremy nie dalej jak wczoraj pierwszy raz od ponad pół roku zszedł z morza, nic więc dziwnego, że bukszpryt go swędział - żeby zamiast wulgaryzmu użyć eufemizmu. Ciężka praca i choroba morska skutecznie tłumiły ciągoty męskiej natury, teraz jednak, już na stałym lądzie i po tak długo trwającym celibacie wszystko wracało do normy. Gdy jego rany były zagojone, a szyję udało się choć na chwilę wyciągnąć spod stryczka, to natychmiast poczuł w sobie zew zmysłów. Nie miał jednakże żadnych pieniędzy, żeby mógł poszukać sobie damy zawodowo zajmującej się tego typu masażem, musiał więc poradzić sobie w inny sposób. Ta tutaj nie była najpiękniejszą kobietą na świecie, ale lepszy celulit w garści, niż gołąb na dachu. Była mniej więcej w jego wieku. Starsza, lecz jeszcze nie stara, a to znaczyło, że co prawda nie miała już gładkości i jędrności młodej podlotki, ale za to dysponowała jakimś już doświadczeniem w tych sprawach i zapewne głębokimi pokładami namiętności, które zwykle dopiero dojrzałe kobiety w sobie odkrywają. Włosy miała ciemne, a siwizna jeśli nawet w nich już zagościła, to została dokładnie ukryta pod wielką czerwoną chustą. Kusząco zaokrąglona, tu i ówdzie nawet trochę za bardzo. Patrząc na jej obfite kształty drwal doszedł do wniosku, że zdecydowanie poleciałaby czekoladki – na jakieś tam kwiatki szkoda było w ogóle tracić czas. Nie miał jednak zamiaru w ogóle się bawić w jakiekolwiek subtelności. Wybrał najprostszą drogę do kobiecej przychylności, wybierając zwykłe końskie zaloty – może trochę zbyt bezpośrednie i chamskie, ale przynajmniej szybko dające jasną odpowiedź czy coś z tego będzie, czy nie. Nie zastanawiał się wcale, tylko po prostu siarczyście klepnął korpulentną sprzątaczkę w wielki tyłek.
- „Cóż za galaretka!” – pomyślał z zupełnie nieskrywanym zachwytem, gdy obserwował wywołaną klapsem falę rozchodzącą się pod spódnicą, która akurat w tym miejscu dokładnie opinała damskie obłości.

        Poczuła męską łapę na pośladku i aż zachłysnęła się. Można by sądzić, że z oburzenia, lecz w głębi duszy ucieszyła się z tego obcesowego i prostackiego, ale jednak komplementu. Wszak brzydkich bab nie klepie się po dupie. Musiała jednak odegrać rolę zbulwersowanej, żeby inni ludzie obserwujący napastliwe zachowanie próbującego zbałamucić ją obszarpańca nie pomyśleli sobie czasem na jej temat żadnych świństw – że to niby pozwala obłapiać się obcym facetom, że nie reaguje, że się puszcza. Plotka karmiona ludzką zawiścią rośnie szybko. Regina zatem udając wściekłość z sykiem wciągnęła powietrze i gwałtownie się odwróciła strącając jego rękę ze swojego siedzenia. Drugą dłonią z zamachu wypłaciła nawet soczystego plaskacza w pysk natręta, żeby jej reakcja była jeszcze bardziej wiarygodna. A tamten kolejny raz ją zaskoczył. Nie złapał się za mordę, choć po tym jej strzale dawno niegolony policzek szybko poczerwieniał mu jak cegła. Na pewno bolało, ale facet nijak nie dał tego po sobie poznać. Nawet się nie skrzywił. Na mordzie ciągle miał ten sam zawadiacki uśmiech.
- „Twardy i pewny siebie.” – pomyślała. Kupił ją bez czekoladek. Mrugnęła do niego więcej niż porozumiewawczo, ale dla zachowania pozorów przed podsłuchującymi dorzuciła od razu głośne i zadziorne:
- Mam zawołać ochronę!?
Jeremy tym razem już nie wytrzymał i parsknął szyderczym śmiechem. Ochroniarz w bibliotece – w życiu by na to nie wpadł. Człowiek wykonujący chyba najbardziej niepotrzebny zawód na świecie. Serio, ktoś chciałby kraść książki? Mało prawdopodobne, a zatem były tylko dwie możliwości: albo ów strażnik miał wysoko postawionych krewnych, lecz kompetencje na tyle wątpliwe, że dla świętego spokoju kazano mu pilnować nic niewartych papierzysk, albo w tym mieście rządzą totalni głupcy i wartę wystawia się też przy wszystkich innych instytucjach równie ważnych dla obronności Turmalii i dobrobytu jej mieszkańców. Obok biblioteki należało się zatem spodziewać ochroniarzy także na wysypisku śmieci, w szaletach miejskich czy w schronisku dla bezdomnych psów.
- Nie trzeba – odrzekł Favagó, gdy skończył się już śmiać. – Myślę, że jakoś się dogadamy.
Winka
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 125
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Urzędnik , Badacz , Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Winka »

        Mając na uwadze goniący ją czas, skryba zrezygnowała z wymiany wzajemnych uszczypliwości w stosunku do starszej kobiety. Zresztą za bardzo ceniła sobie pracę Reginy, aby z błahego powodu psuć łączące je relację. Sprzątaczka może i nie była wzorem solidności i poczucia obowiązku, za to doskonale sprawdzała się w roli strażniczki biblioteki. I to nawet bez swojej wiedzy. Dzięki niej Winka mogła być pewna iż zawczasu zostanie ostrzeżona w kwestii zbliżających się gości. Wystarczyło tylko posłuchać przeciw komu skierowane są aktualne nieprzychylne komentarze czynione przez Reginę, a co do zasady kobieta nie przepuszczała nikomu, by mieć pewność kto stoi pod drzwiami. Poza tym zacna dama spełniała jeszcze jedna jakże przydatną funkcję, a mianowicie już na samym początku sprowadzała interesanta do roli strofowanego uczniaka. W większości przypadków, ci którym udało się przebić przez jakże solidną zaporę, stanąwszy przed Winką byli już „w odwrocie”, swoją pewność siebie zostawiając na ulicy. Wyglądało to tak jakby prawo do besztania Winkeriany posiadała tylko jedna osoba.
        - Umm, zapomnij o tym. Dobrze zrobiłeś. Zakon to świetne miejsce na azyl. – Starała się tłumaczyć bibliotekarka, widząc wątpliwości w oczach dzieciaka. Skryba potrzebowała skupić uwagę młodego na tym co chce mu wytłumaczyć, a czuła iż nie dokona tej sztuki, jeśli mały cały czas będzie dygotał z przejęcia, rozczulając się nad niedawno podjętą decyzja. Jednocześnie sama musiała powstrzymać swoje dłonie, aby nie chwycić się za głowę, słysząc jaki to azyl Umm wymyślił dla swojego kompana. Chłopak miał bardzo dziwne wyobrażenia na temat bezpieczeństwa. Idąc jego tokiem rozumowania, łatwo można było dojść do wniosku, że najbezpieczniejszym miejscem na świecie jest łoże królowej. Aż dziw że maie nie umieścił swojego pirata właśnie tam.
        - I nie martw się dziwnym zachowaniem tamtejszych gospodarzy. – Tłumaczyła skryba. – Zapewne oni sami nie wiedzą co robić. Wizyta takiego korsarza jest im bardzo nie na rękę. Obowiązek w stosunku do władz każe im go wydać, jednak jeśli to zrobią, tym samym stracą zaufanie w oczach ludu. Nikt nie powierzy im swojego losu w obawie że Zakon sam postanowi oceniać i wydać wyrok w cudzej sprawie. A ostatecznie działanie takich instytucji opiera się właśnie na przekonaniu wiernych iż ta jest po ich stronie. Dlatego też spróbujemy uwolnić czcigodnych braci od nękającego ich kłopotu. Pójdziemy tam, przekonamy ich że wielki brzydal jest naszym ojcem, który to swoją drogą ma nierówno pod czupryną, przebiera się w podarte gacie, zakłada na siebie kajdany i wyje nad urwiskiem. Potwierdzimy że chwilowo się zgubił, ale teraz to już będziemy o niego dbać. A zaraz potem zaprowadzimy go do jeszcze lepszego azylu, czyli naszej biblioteki.
        Winka sama nie mogła wyjść z szoku iż próbuje wcisnąć młodemu tak beznadziejny plan. Nawet jeśli Umm stanowił ucieleśnienie naiwności, w którymś momencie musiał po prostu połapać się, że wszystko to szyte jest grubymi nićmi. Tym bardziej że bibliotekarka dopiero zmierzała do sedna swojej koncepcji, w której to dzieciak ratuje ją samą.
        - Oczywiście najpierw musimy zatroszczyć się o to by nikt nam tego azylu nie zabrał. A uwierz mi jest taki jeden wścibski kanclerz gotowy, zrobić wszystko by przejąć te mury dla siebie. Na szczęście ty możesz go powstrzymać. Znaczy się… powiedzmy bardziej światowa wersja ciebie.
        Skryba uznała że skoro i tak brnie już w szaleństwo, to chyba nie ma znaczenia jak daleko się w nim pogrąży. Poza tym Radenklift miał być tu lada moment, a ona nie miała wielu alternatyw. Musiała spróbować zobaczyć ile jest w stanie osiągnąć poddając Umm odpowiedniej charakteryzacji. Zrządzeniem losu jej biblioteka nie stanowiła jedynie miejsca przechowywania księgozbiorów, pełniąc również rolę magazynu na wszelkie rzeczy zagubione, czy datki jakimi bogatsza część społeczeństwa dzieliła się z plebsem. Winka nigdy nie zrozumiała jak to się dzieje, że z jednej strony ktoś wykazuje się hojnością, a jednoczenie absolutnie nie życzy sobie jakiegokolwiek kontaktu z obdarowywaną stroną.
        - Pani Regina na tu schowek na różne rzeczy, w którym powinniśmy znaleźć odpowiednie ubranie na ciebie. - Wyjaśniła skryba, prowadzać swojego wspólnika do niewielkiego pomieszczenie znajdującego się w piwnicy. Dziewczyna nie miała pojęcia iż jej poczciwa sprzątaczka również postanowiła ściągnąć towarzystwo w te same rejony, jednak w celach zgoła przeciwnych niż ubranie swojego gościa.
Awatar użytkownika
Umm
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: maie nieboskłonu
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Umm »

- Powstrzymać kanclerza? Moją światową wersją..?
        Umm nieporadnie próbował odnaleźć właściwie słowa, które by mu wytłumaczyły cokolwiek z tego, co się działo.
        Jakkolwiek wiele błędów popełniał młody, poznający dopiero (zaledwie od czterdziestu lat!) świat maie, Matka była dla niego wyjątkowo łaskawa zsyłając ludziom, z którymi miał do czynienia, cierpliwość. A w swym wyjątkowym opanowaniu, nawet po zruganiu, byli gotowi sprezentować mu porcję dobrego lekarstwa w postaci słów. A on... Na dobrą sprawę nie robił nic, ale wydawało się, że wszystko kręci się wokół niego. A może po prostu był przyczyną wszelkiego zamieszania? Z pewnością nie był w stanie dojść do wniosku, że każdy może mieć takie same wrażenie o własnej osobie, cokolwiek by się nie działo. Dzisiaj zwyczajnie poczuł się istotny. Ktoś wyjął go jak zbłąkany listek, z włosów. Dzisiaj mógł być bohaterem!
- Bardzo chętnie pomogę! – wypalił podekscytowany, choć przecież nie wiedział nawet jeszcze, co właściwie miałby zrobić i co oznaczało przejmowanie murów biblioteki. To chyba nie była żadna bitwa, prawda? Przecież zupełnie nie potrafił walczyć...
        I choć pomysł skryby zupełnie wybił go z rytmu, Umm przyjął go. Co prawda zdał sobie już sprawę, że cała trójka weszła w takt, który skręcał ich, jak wielką spiralę, rozciągającą się do niejasnego celu, niemniej tak jasne przedstawienie sytuacji, wydawało się wręcz niedorzeczne. Chwilę zajęło więc maie zrozumienie, czy na pewno słyszy, to co mu się wydaje, czy też sam to sobie wymyślił. Wcale by się nie zdziwił, bo pomysł był go warty, ale... Właśnie, to on mógłby postanowić, że trzeba ratować korsarza z rąk zakonników, wziąć go za swojego ojca i w ramach lepszego azylu sprowadzić go do biblioteki. Choć z drugiej strony... Może ten plan był zbyt zawiły, jak na jego małą główkę, mimo to słowa go opisujące tak zwyczajnie pasowały do chłopca.
        Umm zamilkł z uniesionymi brwiami i jakby czekał na ciąg dalszy, który jednak nie nastąpił, bo dziewczyna ruszyła w stronę drzwi i po chwili oboje znaleźli się na schodach. Uwierzył dziewczynie.
        Schodząc schodek po schodku, oddalając się od ukochanych wysokich pięter i zanurzając w zimny mrok niskich, Umm rozmyślał o tym, co powiedziała mu Winka, poza tym niesamowitym planem. Postanowiła postawić go na nogi, tłumacząc go przed samym sobą. W przeciwieństwie jednak do poprzedniej przemowy, którą uraczył go cieśla i która zachęciła go do działania, ta, która wydobyła się z ust rudowłosej, ostudziła nieco emocje, na tyle, by działania zaniechać i dać się prowadzić. A szli teraz w miejsce, w którym coś miało się wyjaśnić. Taką przynajmniej miał nadzieję Umm, bo gdy wcześniej Winkeriana mówiła do niego, niewiele z tego zrozumiał.
- Tobie też to jest bardzo nie na rękę, prawda? – zapytał nagle, choć mogło się wydawać, że temat został już zakończony. Kiedy skryba zwróciła głowę w jego stronę, uśmiechnął się blado.
- To, że się tu pojawiliśmy... To dość problemowe. Ale skoro mogę ci jakoś to wynagrodzić i pomóc, to zrobię co w mojej mocy. Chciałbym tylko wiedzieć...
        Nie dokończył, bo w tym momencie otworzyły się drzwi piwniczki, a ze środka dosięgł ich skąpy blask lampy, postawionej na jednej z wielu drewnianych skrzyń. Pomarańcz rozlewał się po pomieszczeniu, jednak wyraźnie przegrywał z przytłaczającą czernią. Tym razem jednak ciemność nie oznaczała braku życia, a raczej wzmażała jego intensywność. Umm najpierw zobaczył prostą koszulę i zląkł się, obawiając kolejnych kłopotów. Z jakiegoś powodu w ostatnich godzinach każdy nowy człowiek, kojarzył mu się z nowym problemem. Po chwili jednak dojrzał znajome zmierzwione włosy, a w kolejnej nawet bardziej rozpoznawalny profil.
- Panie Jeremy! Pan jest wolny!
        Dopiero wtedy dojrzał, że cieśla nie jest sam i nagle na jego bladej cerze wykwitły niesamowicie gorące rumieńce.
Zablokowany

Wróć do „Turmalia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości