EkradonLodowce się nie topią, lecz okrywają złotem.

Warowne miasto położone u podnóża gór, otoczone grubymi murami i basztami, jego bramy zdobią dwa ogromne posagi gryfów. Miasto słynie z handlu, pięknych karczm i ogromnej armi. Armi niezwykłej, bo składającej się z wojowników i gryfów. Od setek lat ekradończycy udomawiają gryfy, które później służą w ich armi, stacjonującej w górach poza miastem.
Zablokowany
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Lodowce się nie topią, lecz okrywają złotem.

Post autor: Zgniłek »

- Schowaj pyscek, złociutki.
        Spod ciemnego noska wydobyło się oburzone fuknięcie, jednak ostatecznie – pod naporem długich palców kot wsunął się głębiej do plecaka. W tym też momencie klapa opadła na długie uszy, które rozpłaszczyły się na boki. Ze środka dobyło się kolejne prychnięcie. Plecak powędrował z powrotem na plecy i rozpoczęło się rytmiczne kołysanie. Właściciel środka transportu w szybkim tempie przemieszczał się wzdłuż ściany, niemal się o nią ocierając, a jednak stale zachowując stały dystans wymagany, gdy chce się wydawać jak najmniej dźwięków i jak najmniej rzucać w oczy. Po drugim zakręcie klapa plecaka podniosła się z powrotem, pod naporem długich, rudych uszu. Zaraz po nich, w ciemności błysnęły błękitne oczy. Uważnie obserwowały drogę, którą przemierzał właściciel. Zwracały uwagę na drzwi, ciemne kąty i myszy ostentacyjnie przebiegające środkiem korytarza w tylko sobie znanym celu. Najpewniej doprowadzania do gorączki kota zamkniętego w plecaku. Gdyby teraz siedział – tak jak miał w zwyczaju – na klapie, dumnie prezentując swoje piękne ciałko z ostrymi pazurkami i jakże białymi kłami, te wstrętne gryzonie nie miałyby odwagi tak podśmiewać się ze swojego największego wroga. W każdej chwili mógłby zeskoczyć i którąś z nich złapać. Ale teraz wiedział, że nie powinien za bardzo się odsłaniać. Był na ważnej misji i nie zdradzi zaufania swojego sługi-żywiciela. Służba potrzebowała czasem nieco wolności i poczucia decydowania o własnym losie. Poza tym... Jakoś musiała zdobyć te pyszne tuńczykowe kąski, serwowane tylko królom i wygodny, miękki kąt do wydawania rozkazów. Oczywiście z myślą o Tritonie, nie o sobie samym. Tak, to było warte ukrywania się w tym dziwnym środku transportu. Zresztą... Było tu całkiem ciepło.

        Korytarze nie były długie. Ich niezdecydowana krętość przypominała labirynt. Nie można się było spodziewać, co zaraz ujrzy się za ścianą pokrytą boazerią. Ten dziwny, drewniany zbytek zastanawiał. Po co ktoś pokrywał ściany czymś tak łatwopalnym na tak dużej przestrzeni? Było to dość nierozsądne, szczególnie, gdy willa mieści się niedaleko osiedla drewnianych domków. Te łatwo się zapalały, często dochodziło tu do pożarów. Całe szczęście skutecznie gaszonych na czas. Co prawda, od zewnątrz ściany wykonano z kamienia, jednak jak w każdym domu, wiele było tu innych elementów konstrukcyjnych, które łatwo mogły stanąć w płomieniach. Na przykład dach. Naprawdę, dziwne to było zabudowanie. Czarne paznokcie przejechały po boazerii delektując się jej gładkością. Cóż, może chodziło wyłącznie o przepych. To wykonanie robiło wrażenie. Szczególnie w tak pospolitym miejscu, jak korytarz.
        W oddali rozległo się stuknięcie. Jakby ktoś zamknął drzwi. Mieszaniec przyspieszył kroku, upewniając się, że wytrychy i sztylety wciąż są na swoim miejscu. Były.
        Jeszcze przez jedną miarkę niewielkiej klepsydry przemykał korytarz czuły na każdy niepożądany dźwięk i ruch. Podobnie jak kot w jego plecaku. Po drodze mijał wiele drzwi, ale żadne z nich nie były tymi właściwymi. W końcu jednak znalazł je.
        Kiedy tylko ich widok wyłonił się zza kolejnego zakrętu, złodziej wyhamował i cofnął się z powrotem za ścianę. Trochę zbyt entuzjastycznie przemierzał tę drogę. Szybko plecami przykleił się do ściany i wyjrzałam zza rogu raz jeszcze. Były tam. Dębowe drzwi z mosiężnymi okuciami i potężną kłódką. Ich brzegi zdobione były kanciastymi wzorami. Klamka, jako jedyna, była najpewniej posrebrzona i kształtem przypominała szyję oraz głowę smoka. Gad szczerzył zęby, a w jego oczodole lśnił… Diament. Malutki diament w kolorze, którego nie sposób do niczego porównać.
        Zauroczony złodziej wysunął się zza rogu sięgając po wytrychy. Nareszcie. W końcu otworzy te bajeczne drzwi, o których tyle się nasłuchał. Był pewien, że za nimi kryje się coś niezwykle cennego. Wtedy jednak kot miauknął cichutko. Mieszaniec znieruchomiał i nastawił uszu. Gdzieś za nim skrzypnęły drzwi. Sekundę potem z drugiego kierunku, ktoś sapnął. Pionowe źrenice momentalnie skierowały się na kłódkę. Ta nagle otworzyła się z cichym stuknięciem. Jak to możliwe, że czułe uszy mieszańca wcześniej nie wykryły czyjejś obecności?! I jakim cudem kłódka otworzyła się sama?!
        Małe stopy momentalnie wykonały w tył zwrot i znów schowały się za ścianę. Dopiero stamtąd głowa powolutku wychyliła się i znów spojrzała na drzwi. Uchyliły się ciężko, a ze środka… Buchnęło błękitne światło. Magia. Złodziej zrozumiał, że nic tu po nim. Tego samego zdania był jego towarzysz, który za to dostrzegał zagrożenie z drugiej strony. Nie śmiał jednak wydać z siebie kolejnego dźwięku. Zamiast tego uderzył ogonem w tył plecaka, wbijając go w plecy właściciela. Ten zrozumiał przesłanie. W jednej chwili odwrócił się na stopie i już go nie było. Biegł cicho, lecz szybko. Cały czas miał jednak świadomość, że zaraz może się zderzyć z kimś innym. Trzeba się było schować i przeczekać. Wszystko wskazywało na to, że z dwóch stron korytarza nadchodzą jakieś osoby. Był w potrzasku.
        Teraz słyszał dokładnie oddech osoby zmierzającej w jego stronę. Gdyby nie niezwykle czuły słuch, może w ogóle nie zorientowałby się, że ktoś tu idzie. Ale szedł i był coraz bliżej. Spanikowany złodziej chwycił klamkę najbliższych drzwi. Powolutku otworzył je i zerknął do środka. W pomieszczeniu było zupełnie ciemno. Nie było nawet widać co się w nim znajduje, ale nie było innej możliwości, jak zaryzykować. Chodzący pech o wysokości dwóch łokci wślizgnął się do środka i zamknął drzwi, zostawiając tylko malutką szparkę.
        Czekał.
        Kroki zaczęły być słyszalne. Dochodziły z obu stron, choć z tej od strony drzwi przeznaczenia zdecydowanie ciszej. Dało się słyszeć, że ktoś przechodzi obok drzwi, za którymi chowa się złodziej. Ten przyjął szybko drzwi, ale nie zdążył ich do końca zamknąć na klamkę. To by było zbyt głośne.
        Kroki ucichły.
- Nie spieszyłeś się. - Dało się słyszeć niski, poważny głos.
- Wybacz, panie… - drugi był zdecydowanie wyższy i pokorny. Z pewnością jednak nie kobiecy.
- Potrzebuję więcej luster. Kończą też mi się kruszce kumulujące. Ale na razie zrób tam porządek.
- Tak, panie.
Przez chwilę nikt nic nie mówił.
- Byłeś w magazynie?
- Nie, panie. Dopiero co przyszedłem.
- To pamiętaj, do licha, żeby zamykać drzwi!
- Zamyka…
         W tym momencie dało się słyszeć, że ktoś podchodzi do drzwi. Chwycił klamkę. Mieszaniec nie zobaczył jak się porusza. Odwrócił się szybko do tyłu, panicznie chcąc znaleźć jakieś schronienie. Zrobił krok do tyłu i…

-AAAAA!!!
        Kobiecy pisk niemal przebił bębenki.
- Co tak kzycys, babo!
        Zgniłek zasłonił uszy, Triton też próbował osłonić swoje. Ale kobiety dalej panikowały. Poderwały się ze swoich obitych skórami deseczek i próbowały wcisnąć w ściany karocy, ale ich rozłożyste suknie skutecznie to uniemożliwiały.
- Potwór, potwór! – krzyczały, a powóz zatrzymał się nieoczekiwanie. Tak gwałtownie, że wszyscy stojący w środku się przewrócili. Złodziej znalazł się niebezpiecznie blisko jednej z primadonn z okazałą kurzajką nad ustami. Wysoka blond peruka zsunęła jej się nieco na czoło, na dodatek cuchnęła kwartą perfum. Jej nos był tuż przed jego. Złodziej skrzywił się i kichnął. Kot zawtórował mu, wystawiając główkę z plecaka. Zaczął się wiercić. Kobieta znów krzyknęła.
- Kto tu jest potworem... – mruknął mieszaniec zbierając się z podłogi.
         Dopiero teraz, gdy karoca zatrzymała się, a pasażerki wyskoczyły ze środka jak poparzone ogniem, przyjrzał się nowemu otoczeniu.
        Co się właściwie stało? Jeszcze przed chwilą był w magazynie elisijskiego czarodzieja. Próbował schować się przed spojrzeniem sługi otwierającego drzwi do jego kryjówki... Kiedy nagle stanął na coś. Usłyszał dźwięk kruszonego szkła – najpewniej nim właśnie było dziwne podłoże. Rozszedł się spod obcasa, lecz potem wydawało się, że ogarnął całe ciało. Tak jakby każda jego część była zdolna do słyszenia. Wtedy to nogi straciły grunt. Dosłownie zniknął, a na jego miejscu pojawiła się chłodna, twarda pustka, zgniatająca cielesną powłokę. Gwałtownie zassała nogi mieszańca, a wraz z nimi resztę ciała. Potem czuł tylko, że spada… I... pojawił się tutaj. W nieznanej – całkiem gustownej – karocy, w towarzystwie dwóch pań. Jednej młodziutkiej i nawet ładnej, drugiej starszej i z pewnością bardziej przerażającej. Szlachcianki? A może ktoś więcej? Nie, chyba nie...
        Wtem usłyszał, że woźnica i ktoś jeszcze zeskakuje z ławeczki i zbliża się do wejścia karocy. Kobiety pokrzykiwały, zdaniem Zgniłka, podekscytowane. Choć mogło to być zwyczajne przerażenie.
        Zadziałał instynkt. Zupełnie odruchowo rozejrzał się po karocy i zgarnął porzucony wachlarzyk oraz złotą wsuwkę do włosów. Zdążył jeszcze urwać czerwoną firankę z wyszywanymi srebrnymi lwami. Kątem oka dostrzegł dodatkowo stojące pośrodku tylnej ściany lustro. Wysokie, zaokrąglone po bokach, w przepięknej srebrnej ramie. Miał dziwne wrażenie, że z niego wypadł. Potem nie było już czasu na rozmyślania. W momencie, gdy zasypywany nabytkami kot, starał się wyjść z plecaka, czyjeś silne dłonie raptem chwyciły kołnierz Zgniłka i uniosły do góry. W kolejnej chwili poczuł w ustach piach, gdy podbródkiem zarył o szeroką drożynę. Zatrzymał się z Tritonem rozpłaszczonym na głowie, tuż pod czyimiś ciężkimi, czarnymi buciorami. Wtedy zrozumiał, że nie powinien był próbować okraść czarodzieja.
Awatar użytkownika
Verden
Szukający drogi
Posty: 36
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Verden »

Skąd przybywa Verden

        Oberże można dzielić na wiele typów. Niektóre schludne i skromne, inne przystrojone wyniośle, przystosowane do obsługiwania bogatszych gości, następne z kolei oprócz miejsca do zaspokojenia głodu i pragnienia były też miejscami uciech lokalnej gawiedzi i przejezdnych. Można by tak je dzielić w nieskończoność, jedne na małe i duże, inne pod względem serwowanego w nim alkoholu, jeszcze inne przez pryzmat tego, kto do takich karczm chodzi. Choć każda opcja z pewnością miała swoje wady, Verden w głębi duszy żałował, że nie znalazł się w jakimkolwiek innym przybytku. Ta karczma była jedną z tych, w których smród wódki i taniego piwa mieszał się z odorem szczyn, a w tejże niezwykle obrzydliwej mieszaninie pływały gdzieniegdzie krople krwi, pozostawionych po bitce kmiotów pijanych w sztok. Wnętrze było brudne, drewno użyte do budowy oberży próchniało, podłoga wyglądała jakby miała się zaraz zawalić. Stoliki już dawno przesiąkły tandetnym alkoholem, a do tego widać było na nich piętno lat, przez które służyły one gościom i aż cud, że trzymały się w jednym kawałku. Krzesła wyglądały dość podobnie. Fetor, mimo niezbyt czułego nosa elfa, przebijał się przez jego nozdrza na wskroś, skutecznie odpychając od tego miejsca. Nie mógł jednak wyjść. Siedzenie tutaj i pilnowanie względnego porządku, to była jego praca dorywcza. "Względnego porządku", czyli tego, żeby nikt się nie pozabijał, bo właściciel był zdania że nic tak dobrze nie wpływa na ilość klientów jak mordobicie. A tego było tu całkiem sporo, gdyż karczma znajdowała się pod murem, w biednej dzielnicy i była najtańszym lokalem w Ekradonie. Ściągała tu biedota, żebracy i kryminaliści. Wybuchowa mieszanka.
        Po ostatniej swojej przygodzie i nieudanej walce, Verden obudził się wozie handlowym, poobijany i pokrwawiony. Handlarze, za skromną opłatą oczywiście, zaopiekowali się elfem, z jednej strony pomagając mu wielce, ale z drugiej strony spłukując go. Wszystkie oszczędności elfa zostały wrzucone w to, żeby kupcy zajęli się nim, poskładali w miarę możliwości, czyli niezbyt satysfakcjonująco, i odstawili do najbliższego miasta, przez które mieli zamiar przejeżdżać. I tak bez grosza trafił on do Ekradonu, miasta w którym nigdy nie był, w którym nikt go nie znał. Prawdopodobieństwo na napotkanie jakiegoś podróżującego znajomego było nikłe, znalezienia pracy również, a pieniądze szlag trafił, wraz z wyprawą po skarb, która okazała się klapą. Pomyślałby kto, że z elfa pewnie jest sprytny typ... Ale wyszło jak zwykle. Z braku laku musiał trafić tutaj, śpiąc w małym, śmierdzącym pokoju gościnnym i za dnia będąc jedynym ochroniarzem oberży, z płacą dzienną w wysokości kufla jakichś pszenicznych szczyn, bo piwem to na pewno nie było, złego posiłku i jednego ruena. Próbował znaleźć lepsze warunki, regularnie szukał jakichś zleceń, które mógłby wykonać. Polowań, zabójstw, kradzieży, czego dusza zapragnie. Ale w tym przybytku najemców próżno było szukać. Miał plan wyrwać się stąd, jak tylko zbierze sobie mieszek z odrobiną grosza, ale do tego musiał jeszcze poczekać przynajmniej przez kilka, może kilkanaście dni.

        Nadszedł wieczór taki, jak każdy poprzedni, i jak prawdopodobnie również następny, przynajmniej tak wtedy Verden myślał. Tanie piwo lało się strumieniami, bluzgi potokami. Ktoś się gdzieś siłował na ręce, kto inny grał w karty na niskie stawki, inni w kości. Im późniejsza pora, tym gawiedzi było coraz więcej, a smród z każdą chwilą się potęgował. Nie było na szczęście zbyt wielu awanturników. Paru trzeba było wyrzucić z lokalu, jednego poszarpać, dla elfa po kilku dniach była to już norma. Zza szynkwasu natomiast, z uśmieszkiem spoglądał na swój przybytek niski i przysadzisty, łysy właściciel lokalu. Wołali na niego Janko i tak jak większość klientów był tępy, nieprzyjemny w obyciu, a przy okazji mycie wydawało mu się prawdopodobnie niezwykle odległą czynnością. No i do tego skąpił straszliwie.
        Relatywny spokój trwał w najlepsze... Jednak w pewnym momencie na zewnątrz zaczął się rumor, co było czymś rzadko spotykanym. Zazwyczaj zadymy w tych okolicach zachodziły w karczmie. Rozległy się kobiece wrzaski, po chwili trzask drzwiczek i kolejne, paniczne krzyki. Verden odwrócił głowę na chwilę, w stronę drzwi. Zainteresowało go to, chociaż nie na tyle, żeby sprawdzać co tam się dzieje. To nie była jego sprawa.
        Niestety pracodawca uważał inaczej.
        - Te, długouchy, pójdź sprawdzić o co chodzi! Nie chcę mieć żadnych kłopotów pod moim lokalem.
        - Na cholerę?
        - Nie pyskuj, tylko dupa w troki i maszerujesz na zewnątrz. Pamiętaj, że ci płacę.
        - Mhm, oczywiście że mi płacisz. - Odpowiedział z nutką ironii, pewnie niewychwytywaną przez mało inteligentnego karczmarza. - Ale to zdecydowanie za mało, żebym dla ciebie się ruszał z miejsca.
        - Chcesz mieć tą robotę czy żadną?
        Elf westchnął, gdyż z tym argumentem nie miał już jak polemizować. Przynajmniej mógł powdychać trochę świeżego powietrza, wychodząc w końcu na zewnątrz.

        Zazwyczaj biedne dzielnice charakteryzują się, oczywiście smrodem, rozlatującymi się budowlami skleconymi naprędce, licznymi żebrakami, złodziejami, kryminalistami i zaiste wieloma jeszcze innymi rzeczami, a szczególnie tym, że ich alejki są wąskie, dla niektórych wręcz zdecydowanie zbyt wąskie. Tutaj jednak, w Ekradonie, granica takiej strefy żałości przebiegała przy drodze wjazdowej, z traktu bezpośrednio do miasta, co zazwyczaj zmuszało woźniców by jak najszybciej przejechać taki nieprzychylny odcinek drogi, nie poświęcając mu zbyt wiele uwagi. W niektórych miastach widzianych przez elfa również tak ułożyły się zabudowania miejskie, dlatego tym większe było jego zdziwienie, gdy zobaczył stojącą na środku drogi karocę, a koło niego przebiegły rozhisteryzowane kobiety, na oko szlachcianki lub co bogatsze mieszkanki, biegnąc wprost do dzielnicy biedoty. Przy karocy natomiast, dwójka mężczyzn pastwiła się właśnie nad... czymś. Czym to było, elf nie miał pojęcia. Na pewno jakaś mała postać, ale żadnych szczegółów nie mógł się w świetle lamp olejnych dopatrzeć. Słyszał wyłącznie dysputę owej dwójki.
        - Cholera, co to za szkaradztwo?
        - A bo ja wiem? Nie nasza sprawa. Wygląda jak jakiś potworek, ja bym tego nie tykał i odstawił do czarodziei.
        Ciekawość Verdena była ciągle podsycana, aż w końcu stwierdził, że sam musi zbadać to "szkaradztwo". Na początku myślał że te krzyki to może jacyś bandyci, drobne rzezimieszki, nic co robiłoby mu jakąś różnicę. A jakaś tajemnicza postać? To jest coś, czym warto się zainteresować. Kto wie, może ktoś go szuka? Może to czarodziejów? Może dostanie znaleźne? A może dostałby za to gdzieś niezłą sumkę, gdyby opchnąć na jakimś targu magicznym? Odmieńcy zazwyczaj są poszukiwani przy różnej maści eksperymentach.
        - Przepraszam panowie, czy można w czymś pomóc? - rzekł Verden, podchodząc do karocy i poprawiając włosy w ten sposób, by odkryć swoje spiczaste uszy.
        - Ano panie, może i można. Takiego złapaliśmy, o! - Mówiąc to, chwycił stwora, którego z tej odległości było już lepiej widać, i pokazał go elfowi. - Musiał się gdzieś skryć i jak wylazł, to mi klientki pogonił.
        Elf wzniecił płomyk w palcach i przyjrzał się... ale nigdy nie widział czegoś takiego. Zielonkawa skóra, skryta pod niezbyt czystymi bandażami, oczy kocie... Nie, bardziej gadzie. Spiczaste uszy, jak u elfa, ale z kolei niski. Za niski na elfa jakiejkolwiek rasy. Spod kaptura wyłaniające się ciemne włosy. Na plecach tobołek, co wskazywało na to, że musi być inteligentny. I ma jakiś cel.
        Nie było czasu na dalsze badanie odmieńca. Musiał go zgarnąć, wcisnąć jakieś kłamstwo, żeby wziąć go na bok. Tam sobie go przebadać w spokoju i pomyśleć, czy za jego pomocą dałby radę wyjść z tej dziury.
        - Tak... To chowaniec mojego mistrza. - Rzucił Verden, gadając co mu ślina na język przyniosła, byleby tylko blefować. - Dziękuję, że go panowie zatrzymali. Mistrz Ruil jest w tamtej karczmie - wskazał przybytek. - Powiedzcie mu że was przysłałem i że przychodzicie po pieniądze za szkody. Ja również tam zaraz przyjdę.
        Tamci prędko łyknęli haczyk. Głównie dlatego, że sami byli przekonani o jakiejś czarodziejskiej robocie przy tym stworzeniu. Widać było, że mają setki pytań, od tego co to w ogóle jest za szkarada, do tego czemu mistrz magii zatrzymał się w takiej podłej karczmie, ale woleli je pewnie zadać właśnie "mistrzowi", a nie jego "adeptowi". Gdy tylko drzwi gospody się zatrzasnęły, Verden chwycił odmieńca za kaptur i pociągnął go za sobą, w ciemne alejki.
        - Chodź za mną, uratowałem ci tyłek. Muszę sprawdzić, czym ty w ogóle jesteś. A może sam o sobie opowiesz?
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Ziemia niebezpiecznie gwałtownie oddaliła się od stóp. Triton zjeżył się, wydając z siebie demoniczne miauknięcie i umknął gdzieś w bok. Zgniłek zaś zawisł piędź, może więcej, nad drogą. Westchnął. Nie było to dla niego nic nowego. Jeszcze przed chwilą, gdy woźnica ze swoim ochroniarzem próbowali zrozumieć z "czym" właściwie mają do czynienia, mieszaniec momentalnie przestał zwracać uwagę na ich słowa. Znał je już na pamięć. "Szkaradztwo" nie było najciekawszym określeniem, na jakie było stać ludzi. Dlatego czas poświęcił na nerwowe lustrowanie otoczenia.
        Ludzie, konie, psy, budynki i pogoda... Coś było nie tak. Zgniłek dobrze znał Elisię, a jej biedniejsze dzielnice - jak własną kieszeń. Nie potrafił więc zrozumieć dlaczego zabudowania wyglądają inaczej. Miały inne proporcje, inny odcień drewna na ścianach... I te specyficzne pomarańczowe dachy. Złodziej nie przypominał ich sobie z dobrze znanego mu miasta. Na dodatek szyldy lokali zapisane były w innym stylu, ludzie nosili inne ubrania, włóczących się psów było zdecydowanie mniej, a powietrze... To było niepokojąco mroźne.
        Nie. To zdecydowanie nie była Elisia. Nie było to żadne miasto, które mógł znać. Choć, może to nie takie dziwne, bo w całym swym życiu nie był w żadnym innym niż te niedaleko Pustyni Nanher. W każdym razie szybko zrozumiał, że jest nie tam gdzie powinien. I może gdyby, nie to, że przed chwilą wyskoczył z lustra, to zdziwiłoby go to jeszcze bardziej. Teraz po prostu z rozdrażnieniem przyjął do wiadomości fakt. Tylko co, na skąpego tyrana, miał z nim zrobić?!
        Próby wyminięcia dwóch więżących go mężczyzn skończyły się na niczym. Swoimi wielkimi cielskami skutecznie zagradzali mu drogę. Teraz zaś wisiał w powietrzu i na nic zdało się szarpanie. Wzbudził tym tylko jeszcze większe zainteresowanie. Do grona zdegustowanych dołączył kolejny mężczyzna. Wyłonił się z mroku pobliskiej chaty, która chyba miała służyć za karczmę i z początkowym znudzeniem podszedł do wozu. Nagle jego oczy rozbłysły. Ożywił się trochę i demonstracyjnie odsłonił spiczaste uszy. Elf. I to posługujący się magią. No świetnie. Pewnie jeszcze jest szlachetny i pilnuje porządku świata. Zgniłek pamiętał elfy ze swojej wioski. Były dobre. Czy ten był taki sam?
        Złodziej zmarszczył nos i pociągnął nim. Nieee, rozpozna swój swojego. Ten dziwny typek był podejrzany. Coś kręcił. Zgniłek przyjrzał się mu dokładnie i nie uwierzył, że adept magii mógł tak wyglądać. Znał czarodziei. Chodzili z nosami do góry, w drogich szatach i... Z pewnością nie zapuszczali się do takich oberż. Szczególnie mistrzowie. Oni nie chodzili w takie miejsca. Chyba, że byli mistrzami porażki.
        Ale przecież o tym wiedział i elf i złodziej. Stali się częścią kłamstwa. Tyle że nie chciało się wierzyć, by trochę zabiedzony jasnowłosy w stroju wojownika, po prostu ratował nękane dusze. Słabszych. Musiał mieć w tym jakiś inny cel.
        Niemniej zmiana była ulgą. Paradoksalnie, w ciemnym zaułku złodziej miał więcej przestrzeni. Elf był tylko jeden i nie trzymał go zniewolonego. E tam, kaptur. Kaptur można urwać. Prawdopodobnie.
- Pseprasam, jaśnie wybawiciela - powiedział w końcu, starając się dyskretnie badać okolicę. Choć głowa poruszała się prawie niezauważalnie, oczy skakały z jednego obiektu na drugi. W końcu jednak spojrzał na elfa jak nakazuje savoir-vivre. A przynajmniej spróbował, bo głowa tamtego była zdecydowanie zbyt daleko od jego własnej. Z pewnością kiedyś to się źle skończy. Wysocy za bardzo rzucali się w oczy, zawadzali swoim ciałem światu. Dlatego ziemia tak szybko upominała się o ich głowy.
-‎ Bardzom wdzięcny za ratunek, więc nie będę ukrywał, ze nie jestem CYMŚ, ale KIMŚ... Taki drobiazg. Złek jestem. - Uśmiechnął się lekko, lecz niezbyt ładnie. Nagle jednak zmarszczył brwi i cofnął się do tyłu o krok. - Chyba nie jesteś rasistą?
        Nie czekał jednak na odpowiedź. Wyglądało na to, że szybko stracił zainteresowanie odpowiedzią, ale w rzeczywistości wciąż pozostawał czujny, a każdy krok był przemyślany. Znów zaczął się rozglądać, tym razem nie kryjąc się z tym.
- Ale gdzie jest mój kot?
        I ruszając odwrócił się, by pod pretekstem szukania Tritona... Zwyczajnie zwiać.
Kot przecież i tak wróci.
Awatar użytkownika
Verden
Szukający drogi
Posty: 36
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Verden »

        Wyrwanie dziwnego stworzenia z jego opresji okazało się nadzwyczaj łatwe. Dwójka mężczyzn była łatwowierna, a sam uratowany nawet specjalnie nie szarpał się, dokładnie rozumiejąc swoją sytuację. I rozumiejąc, kto go wyratował. Wydawał się jednak, szczęśliwie dla Verdena, nie zdawać sobie sprawy, że miał stać się ofiarą w innym miejscu. Z jednej strony, czemuż miałby? W czym taki ratunek miałby być podejrzany, zwłaszcza biorąc pod uwagę stereotyp dobrego, miłosiernego i szlachetnego elfa? Z drugiej strony jednak, może to uratowany był sprytniejszy i doskonale wiedząc co się święci, grał swoją grę?
        Ze swojej strony Verden robił co mógł, by podtrzymać tworzoną konsekwentnie iluzję bezinteresownego wybawcy. Ciągnął za kaptur, by nie tworzyć poczucia skrępowania. Gdyby karzełek chciał, mógłby się z łatwością wyrwać. A przynajmniej takie miał wrażenie. Z kolei alejka, jakby ciasna nie była, to otwarta przestrzeń. Sprawiająca wrażenie dużo bardziej godnej zaufania, niż zamknięte pomieszczenie u nieznajomego typka. Można tu było czmychnąć w mgnieniu oka... Oczywiście w teorii.
        Pomijając potencjalne usposobienie, stworzenie, a raczej Złek, jak sam się przedstawił, był kumaty. Nie było w tym ani krzty wątpliwości, zwłaszcza po tym, jak się odezwał. Tym bardziej Verden zaczął zachodzić w głowę, co to mógł być za gatunek? Nie widział takiego nigdy. Ba, nawet legend nie słyszał! Krasnoludy też mało kto spotyka, a Verden miał przyjemność porozmawiać tylko z paroma, ale każdy chociaż słyszał o ich rasie. A o zielonkawym karle ze spiczastymi uszami? Nikt. Do głowy przychodzili mu jeszcze naturianie, ale nie mógł sobie przypomnieć żadnego opisywanego w ten sposób w podaniach i legendach.
        - Drobiazg taki jak ratunek. - Odpowiedział i przyklęknął, by zmniejszyć różnicę wysokości. - Ja jestem Verden. I nie, nie jestem rasistą...
        I chciał dopowiedzieć coś jeszcze, ale przerwał mu sam Złek, rozglądając się za swoim ukochanym kotem. Elf podniósł się, zastanawiając się nad intencjami. Nowo spotkany "towarzysz" mógł być zarówno na tyle sprytny, jak i na tyle nierozgarnięty, by faktycznie podnieść się w środku rozmowy i zacząć szukać swojego zwierzaka. Z początku nie zapowiadało się to na ucieczkę, Złek raczej tylko rozglądał się, więc Verden wychwycił to jako idealny moment do przeczytania jego aury. Zamknął oczy i zaczął słuchać...

        I po chwili już nie miał po co. Choć nie zdołał nic wyczytać z zielonego karzełka, wystarczyło mu, że czuje dwie aury. Jedną w plecaku. Więcej nie potrzebował. W mgnieniu oka ściągnął łuk z pleców, nałożył strzałę na cięciwę, równie prędko naciągnął. Gdy tylko odmieniec postawił pierwszy krok w przód, strzała śmignęła jak błyskawica, wbijając się idealnie w przestrzeń pomiędzy kostkami bruku, przy jego stopie. Verden wiedział, co Złek chciał zrobić. Zwiać. Po prostu czmychnąć. Poczuł bezpieczeństwo, wyczuł sytuację. Myślał, że da radę zgrywać głupiego i nabrać swojego wybawcę. Był sprytny, tego nie można mu odjąć. Ale nie wystarczająco sprytny.
        - Niezła próba. Problem w tym, że kota masz na plecach. Przyjaciele czasami potrafią być balastem, nieprawdaż? Czasami dosłownie. - Rzucił do niego Verden. - Jako, że mi przerwałeś, dokończę co zacząłem. Nie jestem rasistą. Ale jestem człowiekiem przedsiębiorczym. I uratowałem cię z nadzieją, że będzie można coś na tym zyskać. I uwierz, nie chcesz mnie rozczarować. - Nastała chwila ciszy, po której elf kontynuował. - Kim jesteś? Jakimś mieszańcem? Zwiałeś czarodziejom, alchemikom? A może masz jakiś ciekawy pomysł, żeby się spłacić?
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Ciemne chmury kłębiły się nad mandarynkowymi dachami. Ogromny cień sunął nad miasto pogrążając je w mroku. Powietrze stało w miejscu. Było duszno i robiło się coraz ciemniej.

        Przez moment było nawet przyjemnie. Gdyby odjąć przezorną nieufność Zgniłka – elf wydawał się całkiem w porządku. Uratował go, a potem był nawet miły. Dobrze się patrzyło na wysokiego elfa, o całkiem przystojnej buźce, klękającego przed tobą. Można by się nawet dłużej podelektować tą chwilą, gdyby rozsądek nie wziął góry. Jak się okazało chwilę później – słusznie.
        Prawda wyszła na jaw. Wielu mówi, że dobrze poznawać ją jak najszybciej. Zgniłek nie był co do tego taki pewien, ale dzisiaj to instynkt decydował co robić.
        Małe stopy oderwały się od ziemi, akurat gdy w powietrzu świsnęła strzała. Rozcięła powietrze, rozrywając kostiumy, które przez chwilę nosił zarówno elf jak i mieszaniec. Ten podskoczył wydając z siebie przerażone skrzeknięcie. Irytujący, cienki głosik. Jeszcze chwilę, w szoku przebierał nogami, jakby strzelała do niego cała banda leśnych łuczników. Dopiero po chwili z zażenowaniem znieruchomiał.
- Pseklęte elfy... – wyrwało mu się, a potem przypomniał sobie, że przecież sam nim jest. Przynajmniej w jakiejś części.
        Chrząknął, poprawił plecak i odwrócił się w stronę elfa.
- Po co te nerwy! – zakrzyknął, unosząc ręce do góry. Po chwili powędrowały w stronę plecaka. Uniósł klapę i malując na twarzy idealne zdziwienie, pozwolił małej główce wysunąć się ze środka.
- Och, Tritoniku! Jesteś, naprawdę, jesteś... – mówił, ostentacyjnie głaszcząc kota po główce. Ten z niesmakiem próbował uniknąć pieszczot i wygrzebać się ze środka transportu. Właściciel jednak zdecydowanym ruchem nakazał mu dalej tam pozostać.
- Psysięgam, na prasmoka, byłem psekonany, ze uciekł mi w tym zamęcie. Co za scęście!
        Przez wyraźną chwilę zielony ignorował zagrożenie, o którym elf informował go jasno i wyraźnie. Potrzebował chwili do namysłu. Trzeba było trochę zyskać na czasie. Zresztą świat był naprawdę ładnym i przyjemnym miejscem do życia, kiedy przyjmowało się go takim, jakim inni nam go podawali. Wygodnie było wierzyć w maski. Teraz jednak przyszła ta paskudna chwila „szczerości”. Co miał z nią zrobić? Gdyby chociaż wiedział, gdzie właściwie się znajduje... Choć, może to nawet nieistotne. Poza Elisią nie miał żadnych wpływów, żadnych asów w rękawie.
        Przed dalszymi rozmyślaniami uratował go hałas. Drzwi karczmy z trzaskiem podskoczyły we framudze.
- Przeklęte elfy!
        Na ulicy znów pojawił się woźnica wraz ze swym dryblasem. Ich eleganckie ciuszki zdawały się pękać w szwach, kiedy napięte mięśnie drżały wściekle. Rozglądali się wokół, a z ich twarzy można było wyczytać wszystko. Już zrozumieli, że zostali oszukani. Czas się skończył.
        Gruba, ciemna brew nastroszyła się, gdy oko dojrzało cel.
- Tam są!
        Zgniłek czuł rosnącą panikę. Z pewnością najpierw oberwie się elfowi, może nawet byłby to dobry moment na ucieczkę... Jednak, podskórnie czuł, że to tylko płonne nadzieje. Ten elf... Nie poddawał się łatwo. Umiał pomyśleć, umiał wykonać, umiał użyć siły. To się czuło, a teraz nawet widziało. Więc, bez względu na to, co postanowi zrobić, zielony nie miał zbyt dużego pola manewru. Tkwił między młotem a kowadłem. Cienkie palce zagłębiły się pod fałdy płaszcza. Opuszkami palców wyczuły głowice sztyletów, miał jednak szczerą nadzieję, że do niczego się nie przydadzą. Gdzie to... Tak BRONIĆ się w biały dzień! I to, kiedy nie minęła jeszcze godzina od przybycia do nowego miasta. Najpierw zwiedzanie, potem bratanie...
        Elfia eugona potrząsnęła głową.
- Dobra, dobra! Zapłacę ci, zobacys... Na pewno się dogadamy. Nie wazne kim jestem, wazne co mogę ci zaoferować. Tylko błagam – bez zadnych alchemików... I bez tamtych gn...
        Ostatnie słowo zagłuszył odległy grzmot. Póki czarodzieje nie brali spraw w swoje ręce, natura zawsze pozostawała stanowcza. Nie zmieniała zdania. Zbierało się na burzę.
Awatar użytkownika
Verden
Szukający drogi
Posty: 36
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Verden »

        Złek plątał się w strachu i dezorientacji jak złapana w sidła zwierzyna, zszokowana faktem przeszywającego bólu w jej kończynach. Dopiero po chwili, a jest to zazwyczaj moment zbyt późny, orientuje się co się dzieje, że łowczy ją dopadł. Zaczyna wierzgać bez większego pomysłu, próbuje uciec jak najszybciej, zgubić adwersarza... Ale nie może. Łowca jest zbyt szybki. Nie odpuści. Nie po to posłał strzałę, by ją zmarnować. A gdy już ofiara nie widzi wyjścia, nadchodzi chwila pertraktacji, choćby z samym diabłem! Byleby odmienić swój los. Złek, tak jak i każdy człowiek czy zwierzę stąpające po tej ziemi, działało takim mechanizmem. Nikt nie różni się od innych, gdy staje w obliczu zagrożenia.
        Na szczęście ich obojga, Złek zatrzymał się na tyle szybko, by nie poczuć bólu. Strzała nie rozerwała jego, ale rozerwała maski, które obaj przywdziali. Miłego i przyjaznego Verdena, oraz naiwnego zielonego karła. Próbował się trochę wyłgać, grał na zwłokę, ostentacyjnie pokazywał, że ucieczka nie była jego intencją. Ale obaj wewnątrz wiedzieli. Byli świadomi, że ten mniejszy odgrywa teatrzyk, przygotowany na poczekaniu, byleby przetrwać, jak nieprzygotowany aktor, który nie chce by publiczność wyszła z sali.

        Napiętą sytuację przerwał niespodziewany hałas. Z drugiej strony ulicy, po chwili ciszy, rozległy się krzyki złości, niebezpiecznie zbliżające się. Verden odwrócił się by spojrzeć... I zobaczył, że plan powoli zaczyna się sypać. Cholerni woźnice go rozpoznali, zmuszając, by znów stracił czas. Znów, dla ich obojga, jego i Zgniłka, nie było to korzystne w żadnym stopniu. Najemnik nie czuł paniki, w najgorszym wypadku po prostu pobije tą dwójkę, ale nie chciał tego teraz robić. Po co? Czy to wyciągnęłoby go z obecnej sytuacji? Niby tak, choć ściągnęłoby niepotrzebnie uwagę. Z drugiej strony, czy dałby radę ich teraz przegadać? Po tym, jak wcisnął im już jeden kit? Cóż, zawsze można spróbować.
        - Mam nadzieję, że się dogadamy. - Odpowiedział w między czasie zapewniającemu go Zgniłkowi. - Aura... Twoja aura jest złota. To coś o tobie mówi. Jeżeli nie jesteś przy kasie, to upewnimy się, że się niedługo spłacisz.
        I w końcu przybiegli adwersarze, wymachując pięściami i wykrzykując, jakby mogli coś poważnego zrobić. Jedyną różnicą było teraz, czy będą się rzucać i trzeba będzie użyć siły, czy też odejdą w spokoju. Dla pewności, lepiej było odstawić pewne przedstawienie, dzisiaj już kolejny raz. Bruk pomiędzy woźnicami, a Verdenem zapłonął ogniem, oddzielając jakby murem, a sam elf dobył miecza i ze śmiertelną powagą zaczął mówić.
        - Mój zakon potrzebuje tego stworzenia. Nie jest wasze, a gówno mnie obchodzi, co wam zrobiło. Odgoniło klientki, tak? Ojej, jak mi przykro... Ile bierzecie za przejazd? Pięćdziesiąt ruenów? Sto? Nie wyobrażacie sobie sumy pieniędzy i władzy, która płynie z tego małego stworzenia. Śledzę je od miesięcy. OD CHOLERNYCH MIESIĘCY! Spróbujcie być moją przeszkodą, a ja zamorduję was i naślę ludzi na wasze rodziny i wszystkich świadków, by nikt nie był w stanie powiedzieć, co było przyczyną rozpłatania wam gardeł. To coś - wskazał na Zgniłka - jest tyle warte, że opłaca mi się za to spalić cały Ekradon. Zabicie was będzie zaledwie pyłkiem w drodze po zwycięstwo.
        Zdaje się to najbardziej niewiarygodną historyjką na świecie? Verdenowi też się tak wydawało. Wiedział, że jest to czysty absurd. Ale wiedział też, że prosty człowiek w zetknięciu z absurdem, potrafi w niego uwierzyć na słowo. Zresztą stanie właśnie przed pojawiającą się znikąd ścianą płomieni, też było całkiem przekonujące. Czekał więc, aż przeciwników przeszyje strach i czmychną w siną dal. Jedynym problemem w tej sytuacji był fakt, że najemnik chyba minął się z powołaniem. Po dzisiejszym dniu, mógł z czystym sercem powiedzieć, że powinien zostać aktorem i kuglarzem.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Mieszaniec podskoczył, gdy po raz kolejny przestraszył się nie na żarty. A nie minęła przecież nawet jedna miarka klepsydry od ostatniego razu. Tym razem jednak wziął się w garść o wiele szybciej. Wystarczyło zorientować się, że stoi się po odpowiedniej stronie pojawiających się znikąd płomieni, a sytuacja zaczynała być nawet ciekawa.
        Przyjemnie było patrzeć na mieszaninę chęci zemsty i strachu w oczach dwóch większych od ciebie. Co z tego, że to nie na ciebie patrzyli z niepewnością. Co z tego, że to nie ty wywoływałeś lęk przed wykonaniem kolejnego ruchu. Ważna była strona.
        Zgniłek pozwolił sobie na zrobienie najpaskudniejszej i najwredniejszej miny, jaką mógł. Gadzi jęzor przeciął powietrze i zaraz się schował. Zauważył to tylko ochroniarz. Najpierw przeszedł go dreszcz obrzydzenia, a chwilę potem wierzgnął do przodu rozwścieczony. Powstrzymały go płomienie. I słowa „wybawiciela”. Kiedy ten odgrywał swoją śliczną rolę, zielony w myślach notował najważniejsze informacje na temat elfa:
"Jest elfem (naprawdę),
Kłamie jak z nut,
Przystojna, szlachetna buźka (ale tylko buźka),
Ma łuk i potrafi z niego korzystać,
Na magii też się zna, cholernik jeden...
Lubi się wywyższać,
Chce mnie sprzedać (?), bo jestem wartościowy,
Myśli, że jestem wartościowy (to miłe),
Na jego bucie usiadła mucha,
NIE MOŻNA MU UFAĆ!"

        Koniec końców lista wskazywała na jedno – to niebezpieczny krętacz. Takich lepiej spłacać. Szczególnie, gdy są od ciebie dwa razy wyżsi i nie boją się niczego... Tyle, że... to nie będzie takie proste. Znaczy - jasne! Zdobywanie błyskotek nie było problemem! Z takimi umiejętnościami, jakie posiadał, na pewno coś się wymyśli. Niemniej... Gorzej było sobie wyobrazić jak bardzo zachłanny będzie ten fałszywy blondyn? I co właściwie go interesuje? Ludzie zbierają różne rzeczy. Zgniłek miał nadzieję, że temu zależało tylko i wyłącznie na pieniądzach. Wspomniał coś o złotej aurze. Że... ON ma taką. Mieszaniec nie miał pojęcia o co mu chodzi, ale wziął to za dobry znak. Jak złoto mogłoby oznaczać coś złego? Jest Złek, jest złoto – jest idealnie. Wydawało się zatem, że w tym całym chaosie i tragedii, coś zmierza w dobrym kierunku.
- Kręcisz, elfie, bo ci duma nie pozwala inaczej. – Rozległ się głos woźnicy. Przez chwilę patrzył na wyrastający przed nim mur ognia, ale poza zrobieniem kroku do tyłu, nie zareagował na niego w żaden sposób.
- Jose, daj spokój... – mruknął drugi. Na nim ognie i przemowa wyraźnie zrobiły wrażenie. A może zwyczajnie nie miał ochoty już na żadną burdę? Niestety, jego kolega, nie widział w tym nic złego:
- Udajesz wielkiego pana, bo gdzie to... żeby spiczastouchy nie mieszkał w willi, czy ślicznym domku na drzewie z poważaniem innych. Ale my wiemy jak jest, porozmawialiśmy z twoim szefuniem. Zwykły z ciebie wykidajło, i tyle. W dodatku pracujący za grosze. Nie jesteś lepszy od tych prostaków, co tam się zalewają w trupa. Po prostu zwęszyłeś teraz inny...
        W tym jednak momencie ognie buchnęły, jakby ktoś chlusnął w nie oliwą. W górę strzeliły tumany iskier. Coś zaskwierczało, ten gadatliwy nagle stracił tupet. Krzyknął – mało po męsku – i ruchami gwałtownymi i szybkimi jak u wróbla, wielką dłonią począł uderzać się w brodę. Jego oczy były wielkie i ciemne jak u niemowlaka. Zionęło z nich czyste przerażenie. A wszystko przez kilka iskier, które osadziły się na ciemnym gąszczu zarostu i w ułamku chwili zmniejszyły ich objętość o trzecią część.
        Zielony nie wytrzymał. Parsknął śmiechem, klepiąc się po kolanach. Nawet Triton odważył się przecisnąć przez zaciśnięte sznurki plecaka i wyjrzał zza ramienia właściciela. Prychnął cicho, jakby te żarciki były ponad jego godność. Jednak nie chował się, tylko patrzył na całą sytuację z uszami postawionymi do góry. "Ach, jacy ci ludzie są głupi..." A pomyślało tak zapewne nawet troje nieludzi...
        Wszytko to podziałało lepiej niż słowne pogróżki i widowiskowe ognie.
- To było dobre, Vreden! – pochwalił Złek, nieumyślnie (a może jednak?) przekręcając imię elfa. Był przekonany, że wybuch to jego sprawka. Najważniejsze, że zadziałał. Skompromitowany woźnica i jego wystraszony dryblas, przestali być odważni. Jak na zawołanie odwrócili się i zniknęli równie szybko, co się pojawili.
        Ale całemu przedstawieniu przyglądała się mała kotołaczka. Miała na sobie całkiem porządną, turkusową sukienkę i szary płaszczyk; w ręku koszyczek, a na głowie kaptur, którym chroniła swoje delikatne złote pukle i kocie uszy, wyraźnie rysujące się pod materiałem. Nie czuła małych kropel deszczu, które zaczęły sypać się z nieba. Stała, z szeroko otwartymi oczyma i chyba nie wiedziała co ze sobą zrobić. Z jej koszyczka wystawało całkiem duże lusterko, przykryte niedokładnie białą chustką. Na jego widok mieszańcowi zrobiło się niedobrze. W dodatku wielkie oczy dziewczynki sprawiały, że przestawało ci być do śmiechu. Nagle zaczynało się żałować wszystkich swoich występków. Niemniej... Cały ten widok dał Zgniłkowi do myślenia. Były to myśli nieprzyjemne, ale być może jedyne słuszne w obecnej sytuacji.
- Słuchaj no, jeśli lubis magicne stucki, to chyba wiem co ci się spodoba. Myślę, ze to cos bardzo cennego, tylko jesce sam tego nie rozumiem. Słuchaj, chodźmy stąd, zanim jacys idioci z miecami pzyjdą... Schowajmy w jakiejś knajpie, byle nie tej obok. Albo chodmy gdziekolwiek, to ci wsystko powiem. Dogadamy się, zobacys. Dogadamy. Mam... złotą aruę.
Awatar użytkownika
Verden
Szukający drogi
Posty: 36
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Verden »

        Gdy jest się członkiem jednej z bardziej aroganckich ras, trudno się nie przecenić. Niełatwo zresztą też za każdym razem określić, jaki dokładnie efekt uzyskaliśmy przez nasze działania, a więc i trudno oczekiwać, że wszyscy obiektywnie ocenią swoje możliwości. Verden wyraźnie przecenił swoje umiejętności aktorskie. A może to jednak adwersarze byli zbyt inteligentni, by przyjąć od niego ten stek bzdur, który brzmiał tak niewiarygodnie? On sam raczej by w to nie uwierzył. Może jednak wcale nie byli tacy głupi?
        Wystarczyło kilka ich słów i chwila kontaktu wzrokowego, by się przekonać. Jednak byli. Po prostu to, co woźnica zarzucił elfowi, okazało się tym, w czym tkwił problem samego mówcy. To on z dumy nie potrafił przyjąć takiego wytłumaczenia, nie popierał tego zbyt twardą logiką. Ostateczna weryfikacja przyszła, gdy coś... wzburzyło płomienie. Samoczynnie, jakby ktoś wyrwał Verdenowi jego miecz i zaczął wykonywać nim cios za ciosem, oryginalnego właściciela spychając na bok. Ogień buchnął, iskry wystrzeliły w stronę adwersarzy, a przestraszony Jose zaczął uciekać, nie sprawiając już wrażenia tak poważnego i odważnego jak przed chwilą. Jak mało trzeba, by bomba zwana strachem wybuchła w środku nas, nieprawdaż? Drugiemu wystarczyła zaledwie mała chwila, by zrobić szybki zwrot w tył i zacząć biec za tym pierwszym, ile sił w nogach.

        Stało się to, co Verden by i tak prędzej czy później uczynił. Ale utrata kontroli nad mocą nie była naturalna. Na pewno nie była. Może i najemnikowi daleko było do potężnego czarodzieja, czy nawet przeciętnego adepta technik magicznych, ale z rzadka zdarzało się, by płomienie zrywały się z jego jarzma i działały samoczynnie. Nie, to nie był ten przypadek. Nie mógł być…
        Po przegonieniu woźnicy i jego przydupasa, nastał względny spokój, na krótką chwilę, jak oddech przed kolejnym zanurzeniem się w wodę. Zgniłek mówił coś do Verdena, ale ten nie zwracał na to większej uwagi. Obchodziło go raczej co się naprawdę stało z ogniem. Zamyślony, próbował znaleźć jakieś wytłumaczenie... Lecz z zadumy wyrwał go jego instynkt. Momentalnie zaczął czuć na sobie wzrok, a w zaledwie parę sekund spotkały się spojrzenia jego i, zdawałoby się, przypadkowej kotołaczki. Jednak, gdyby się dłużej zastanowić i przyjrzeć, nie pasowała ona do tego otoczenia. Coś tu śmierdziało. I to nie była tylko zaszczana boczna alejka. Należałoby w ogóle zacząć od tego, co taka kotołaczka w ogóle robi w ciemnej alejce. Dobrze ubrana, wyglądająca na niewinną. Schludna, przede wszystkim schludna. To nie było miejsce dla niej. Odstawała zbyt mocno. Elf zmierzył ją wzrokiem i próbował wyczuć jakąś energię magiczną. Czyżby to ona była przyczyną?
        Szybko uderzyła go moc, jak strzała uderza znienacka zagubioną sarenkę w środku lasu, nieświadomą że jest ofiarą polującego tu łowcy. Nie miał siły wyczuwać barwy, poświaty czy faktury. Wiedział, że aura jest potężna. I nie pochodziła od kotołaczki, to nie ona. Ona była widocznie tylko otoczką, asystentem, pomagierem. Lalką, której powierzono zadanie. To w koszyku było coś. Lub KTOŚ.
        Kto by to mógł być? Czy to w ogóle miało sens, żeby obiekt tak potężny znalazł się przypadkowo w okolicy Verdena i Zgniłka? Były na to nikłe szanse. Na pewno nie chodziło o najemnika, ten co prawda miał wiele za uszami, ale nie przeskrobał nic, co by rozwścieczyło jakichś potężnych ludzi. Zaledwie paru idiotów i łamagów. Co do małego, zielonego stworka? Och ironio, czyżby faktycznie miałby go ktoś ścigać? Czyżby faktycznie był jakimś magicznym eksperymentem grupy czarodziei i teraz przyszli odzyskać swoją własność? Ta perspektywa przebiła umysł Verdena jak piorun i zaczęła wzbudzać w nim stres. To on wyglądał teraz, jakby był porywaczem, tym złym (co wcale dużo nie odbiegało od prawdy). I był w potencjalnym niebezpieczeństwie.

         Spokój. Zachować spokój. Jeden oddech. Wydech. Drugi oddech. Głęboki. Nie ma po co się denerwować. Można zapanować nad sytuacją. To wcale nie musi być najgorszy scenariusz. Verden, choć odważny, czuł bojaźń do rzeczy potężnych, związanych z magią. Ale wiedział, że nie można dać się sparaliżować. Położył rękę na głowicy schowanego już miecza. Wykonał krok w przód. Chciał przejąć inicjatywę. I zaczął mówić. Po elficku, bo spodziewał się że istota dzierżąca taki artefakt sama może co nieco o magii wiedzieć, a w rezultacie może i ten język znać. To, czego nie przewidział natomiast… to fakt, że Zgniłkowi ten język nie był obcy.
        - Dzierżysz potężną moc - zaczął spokojnym, stonowanym głosem. - Nie śmiem nawet pytać, skąd takiż artefakt posiadasz gdyż nie mnie, prostemu, to wiedzieć. Chciałbym tylko wyjaśnić sobie nasze zamiary. Mniemam, że potężny czarodziej jest twoim panem, gdyż zdziwiłbym się, gdyby coś takiego trafiło samodzielnie w twoje ręce. Mówię więc wprost, jeżeli przybywasz po to stworzenie, jest ono tw…
        Kotołaczka raczej nie była przekonana, że rozmowa z elfem będzie dobrym spędzeniem tych kilku kolejnych sekund. Zamiast tego… rozpłynęła się w powietrzu akurat wtedy, kiedy najemnik miał już skończyć zdanie. Minęło kilka sekund, a pod żebrami nie było jeszcze żadnego ostrza, co sugerowałoby, że Verden i Zgniłek są bezpieczni. A w zasadzie to tylko ten pierwszy. I tylko względnie. W końcu po chwili spokoju i oddechu, najemnik odpowiedział, rozluźniając trochę atmosferę i jakby zapominając o tym, co się przed chwilą stało.
        - Mam nadzieję, że się dogadamy. Wolałbym się nie rozczarować… Jeśli masz pomysł, tym lepiej. - Zmierzył Zgniłka swoim zimnym spojrzeniem i zamilkł na chwilę. - Nie wiem czy tak naprawdę zdajesz sobie sprawę z tego, co to znaczy mieć złotą aurę. To nie znaczy, że jesteś bogaty czy przy kasie. Widzę, że nie jesteś. To znaczy, że łatwo ci zdobyć kasę. Poprzez zabieranie jej innym. A ja jej również potrzebuję. Umowa jest taka. Chcę mieć na tyle dużo, by jeść, spać i wynieść się z tej dziury. Dogadamy się?
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Zaczęło się od spojrzenia, które rzucać może lis złotej kurze, teraz jednak jaśnie dumny elf postanowił odfrunąć jak żuraw jesienią, pozostawiając irytującą pustkę zbliżającej się zimy. Odleciał w świat własnych myśli, schował we własnej czaszce. Zgniłek po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że wielkoludy za grosz mają rozsądku. Uwielbiali narażać swoje zadarte głowy. Musieli je tracić naprawdę często. Tylko co potem? Kupowali sobie nowe?
        Mieszaniec zaczął przestępować z nogi na nogę zniecierpliwiony. Nie lubił być ignorowany jeśli sam tego nie zaplanuje, a jasnowłosy chyba zwyczajnie go nie słuchał. W przeciągającej się ciszy słabł szum płomieni, aż w końcu zielony prychnął pod nosem i odwrócił się gotowy zwyczajnie odejść. Może... Może nie zauważy, skoro tak bardzo skupiony jest na jakiś wewnętrznych lękach. Tak, lękach. Z łatwością odczytał skrywany niepokój, za dobrze go znał, by go nie dostrzec. Tylko co go obchodził stan wewnętrzny kolesia, który chciał go wykorzystać? Nic. Byle tylko za bardzo się nie zdenerwował. Poza tym niech myśli sobie ile chce, a Zgniłek w tym czasie powolutku...
        Zastrzygł uszami. Melodia elfickiego sprawiła, że z jego ust zniknął uśmieszek, oczy stały się czujne, a stopy pozostały na miejscu. Nie było nic dziwnego w tym, że elf zna elficki! Jednak w większej części Alaranii używa się wyłącznie mowy wspólnej, a ojczystych języków tylko między swoimi i to z konkretnego powodu. Przedziwnie było więc nagle usłyszeć język, który od razu przywołał demony przeszłości i wprawiły mieszańca we wściekłą nostalgię. Coś drgnęło mu pod żebrami, ale nie miał ochoty się rozczulać. Nie, kiedy zrozumiał co też Verden mówi.
        Na dźwięk tych słów z plecaka wyskoczył Triton i jak na zawołanie pognał w stronę kotołaczki. Sierść miał zjeżoną, a drobinki magii wokół jego ciała nabrały intensywności. Zaświeciły na niebiesko, akurat w momencie, gdy kot poderwał się, by skoczyć na dziewczynkę.
- Triton! - wrzasnął Złek rzucając się w jego stronę, ale zaraz przystanął z powrotem, dwa kroki przed elfem. Nie było już potrzeby ingerencji. Rudy zwierz skoczył w powietrze. Po kotołaczce nie było ani śladu.
        Stał tak, jak głupi, myśląc co właściwie przed chwilą się wydarzyło. Co to za przeklęte miasto?! Cholera, naprawdę nie warto było zadzierać z tym magiem. Jeśli Verden się nie mylił, to wszystko to było połączone. Rozchodziło się o te przeklęte lustra. Jeszcze przed chwilą planował ukraść jedno z nich, pokazać jakie ma cudowne właściwości elfowi i opchnąć mu je. Niech się cieszy i go puści. To na pewno musi być cenne. I do licha, chyba naprawdę było, tyle, że w sposób, który już podobał się mu o wiele mniej. Verden gadał do kotołaczki, jakby ta nie była tylko zwykłą dziewczynką. No i faktycznie nie była. Nie pasowała wyglądem, miała to lusterko w koszyczku, a potem zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu.
- Zzzłek jestem, nie sssłysałeś? Chces mnie terrraz opchnąć byle jakiemu magowi, który cię wystrachał?! Jestem więcej warty, ty? Nawet jezeli... Moja a...ura... – Zgniłek popatrzył po sobie, zastanawiał się co powiedzieć. Był wściekły, że wciąż tu jest, że „uratował" go ten szalony elf. Niech się w końcu zdecyduje o co mu chodzi. Powoli zaczynał rozumieć, że jego sytuacja jest beznadziejna, że może mieć problem z faktycznym spłaceniem elfa. Nie żeby nie umiał, ale życzył sobie dość dużo. Trzeba więc było łapać się okazji, jakkolwiek mu się to nie podobało.
- Słuchaj no, interesuje cię to lusterko? Ten... artefakt? Mogę ci trochę o nim powiedzieć. Na pewno jest cenny. Więc wies, mógłbym zwinąć takie jedno. Znacy zorganizować. Gdzieś musą je spsedawać, chociaz w moim mieście widziałem je tylko w jednym miejscu, do którego nikt nie mógł wejść.
        W tym momencie mieszaniec kątem oka dostrzegł błysk znajomego pancerza. Miecz u boku, wyprostowana postawa kogoś, komu nie należy naskakiwać. Straże. Chwila moment i ktoś na nich doniesie.
- Tylko chodźmy juz stąd!
        Nie zamierzał już więcej czekać. Złapał prychającego Tritona, wrzucił na klapę plecaka i nie oglądając się na elfa ruszył przed siebie.
- A tak w ogóle to co ty sobie o mnie myślis? Ze jestem złodziejem, cy jak?
        Niebezpiecznie było rozmawiać na takie tematy. Co jeżeli ten dumny elf tak naprawdę chciał go wkopać? Może w rzeczywistości był człowiekiem tego czarodzieja, którego okradł? A może nawet działał na rzecz prawa, tylko w nieco pokraczny sposób? W każdym razie Zgniłek nie zamierzał powiedzieć temu nie godnemu zaufania typkowi, że właściwie to żyje z okradania ludzi i to jedyne w czym jest naprawdę dobry, więc w ten sposób zamierza zdobyć mu to lustro, czy cokolwiek ten sobie zażyczy. Inna sprawa, że ten najpewniej nie będzie chciał go spuścić z oczu, więc i tak wszystkiego się dowie. Jednakże moment ten można było maksymalnie wydłużać. Złek naiwnie starał się zachować pozory.
        Dopiero po chwili zorientował się, że nie wie gdzie idzie. Nie mógł wiedzieć, bo widział te ulice pierwszy raz w życiu. Jednego jednak był pewien. Nad nimi chmury zdążyły utworzyć szczelną zasłonę, jakby ktoś rozwiesił hamak. Chmury zbijały się w jedną całość przyjmując kształt okazałego wrzeciona. Ludzie zadzierali głowy do góry, ocierali czoła z potu i wiedzieli, że powoli trzeba zwijać stoiska i szybko chować pod dachy. Z nieba leciały już pierwsze krople, bruk zrobił się mokry i wydzielał specyficzną woń. Koty – poza rozanielonym Tritonem, łapiącym krople na język– pochowały się, by nie zmoczyć sierści. Tylko karykaturalna dwójka wkraczała właśnie na ulicę, jakby mieli zamiar odbyć długą podróż. Weszli między ludzi. Uszy zielonego podniosły się do góry, palce zaczęły pocierać się nawzajem, a oczy błyszcząc obserwowały wszystko dookoła. A właściwie wszystkich. Wszystkich nieroztropnych, przypadkiem przechodzących zbyt blisko. Nie ważne dokąd idą, złodziej wiedział teraz jedno: to był idealny moment, by rozpocząć pracę. Za chwilę hamak się wywróci na drugą stronę i wylegująca się na nim woda zleci z hukiem na ziemię.
        Wywrócił w jednej chwili. Ktoś ocenzurował ulicę, lecz próba zachowania pozorów nie wytrzymała próby czasu. Rude uszy schowały się w plecaku, na polecenie mieszańca.Ten zaś przyspieszył kroku i poprawił kaptur, ocierając się o nogę mijanego mężczyzny. Człowiek miał płaszcz, który narzucał właśnie na głowę. Po chwili nie miał zaś sakiewki.
        Wszystko to zaś działo się w możliwie największej tajemnicy przez wielkoludem za nim.
Awatar użytkownika
Verden
Szukający drogi
Posty: 36
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Verden »

        Świst przecinanego powietrza pojawił się prawie natychmiast po zniknięciu kotołaczki. Choć elf nie miał wyjątkowego słuchu, wyłapał go dość łatwo i spodziewał się już najgorszego. Kocica mogła przepaść, ale najemnik był przygotowany na ewentualność, że zniknęła ona nie na marne. Wcale nie zdziwiłby go sztylet w jego żebrach, fala kinetycznej mocy, kula ognia, żywiołak, demon czy zapadający się pod nimi grunt. Pierwszy odruch, może nie najmądrzejszy, lecz wciąż lepszy niż bezczynność, to była ręka skierowana w stronę świstu. Żeby zatrzymać przeciwnika, jego broń. Zrzucić z toru lotu, uderzyć. Może udusić, gdyby dało radę chwycić za gardło?
        Złapał za głowę, tak akurat trafił. I złapał kota... Tylko nie tego. To był Triton, głupi kocur Zgniłka, któremu prawdopodobnie nagle włączyło się bohaterstwo i poczuł, że musi zaatakować. Albo może po prostu lgnął do swojej? Tak czy inaczej, gdyby Verden zdał sobie sprawię kilka sekund później, kot nie miałby głowy. Głupi to ma szczęście, prawda? Puścił szybko kocura na ziemię, nie dając mu okazji do pogrożenia swoimi pazurami.
        - Trzymaj zwierzaka na wodzy - burknął zdenerwowany Verden. Miał już zdecydowanie dość wrażeń na dziś. Właśnie się zastanawiał, jak dał się w ogóle wciągnąć w tą sytuację? To zdecydowanie nie była racjonalna decyzja. Chyba praca w karczmie miała na niego naprawdę zły wpływ.

        Ale nie mógł się gniewać długo. Nie miał czasu, znów przerwało mu kolejne wydarzenie. Złek... W jakiś sposób wiedział, o czym Verden rozmawiał z kotołaczką. Najemnik znów się wzdrygnął i znów zaczął się zastanawiać. Nie może być tak, że jakiś byle karzeł z ulicy zna elficki... No właśnie, zna elficki! Verden ponownie zamknął oczy, wsłuchując się w aurę. Słaba, lekko wyczuwalna, uderza jedynie to złoto... Później zapach, choć niezidentyfikowany, to zupełnie nie przypominał mchu, liści czy igliwia... Czy to mógł być faktycznie elf? Rodak, wypaczony magią i miksturami, z którego nie zostało już nic elfickiego prócz umysłu i spiczastych uszu? Najemnika tknęła w końcu ta myśl. Zrobiło mu się trochę żal tego karłowatego, małego stworzenia, które bardziej przypomina krzyżówkę kota z wężem niż elfa. Jak okrutnym trzeba być, żeby przemienić zwykłą, czującą osobę w... to coś. Tak bardzo zmienić jego fizyczność, by z jego dawną rasą miał wspólne tylko uszy... Verden nie mógł teraz nagle zmienić podejścia, już wzbudził w swoim zielonym kompanie strach i respekt, a koniec końców potrzebował pieniędzy. Ale co szkodzi, żeby mu trochę odpuścić?
        - Czekaj... Znasz ten język. Czy ty jesteś elfem? - spytał w końcu najemnik, tłumiąc szok i przerażenie na tyle, by nie dało się po nim tego poznać. Przyklęknął przy Zgniłku, patrząc mu głęboko w oczy i oczekując na odpowiedź. - I skąd wiesz, że ten artefakt to lusterko? - dodał, szybko łącząc też kolejny fakt. Skąd ON wie, co to jest?
        - Nie wiem, co to lusterko robi. Ale jestem go bardzo ciekaw. Wiem, komu mogę je opchnąć. I gdzie mogę je bezpiecznie opchnąć. Nie posądzam cię o znanie się na artefaktach, ale chętnie usłyszę co wiesz, zwłaszcza jeżeli uważasz, że możesz je załatwić.
        W pewnym sensie ta magiczna rzecz była... fascynująca. Chociaż Verden jej nie widział, poczuł jej moc. A fakt, że ktoś z nim ot tak paradował po mieście, mówił sam za siebie. Ktoś jest tutaj bardzo pewny siebie. Pytanie, czy słusznie? Szybko w głowie Verdena żal zamienił się w myślenie o pieniądzach. Gdyby takie cacko opchnąć Kellinaelowi albo komuś z kolegium w Rapsodii... Cóż, mogliby zapłacić naprawdę ogromne sumy. Najemnik dość szybko stałby się bogaty. Mimo że artefakt był czyiś, najprawdopodobniej kogoś potężnego, takie ryzyko był w stanie przyjąć. Zakładał, że nie przydarzy mu się dużo więcej, niż zazwyczaj przeżywał w swoim życiu w stresowych sytuacjach.

        Złek miał rację. Trzeba się ruszyć. Nie mogą cały czas siedzieć w miejscu. Pal licho te konkretne straże, te nie były groźne. Ale lepiej byłoby zacząć działać. Zacząć zarabiać. Verden zaczął więc podążać za swoim nowym kompanem, mając nadzieję, że ten ma jakiś pomysł gdzie pójść. Że wie, gdzie idzie. Starał się go przy okazji nie zgubić, gdyż karzeł był bardzo szybki i zwinny, a jeszcze łatwiej było go stracić z oczu wśród tych wszystkich ludzi na ulicach. Dookoła ludzie krzątali się, wracali do domów, zwijali swoje kramy, tylko rozpraszając elfa. Dodatkowo jeszcze zaczął padać deszcz, z lekka powiększając chaos.
        - Wyglądasz na złodzieja - odparł Verden, starając się poprzez rozmowę zachować kontakt ze Zgniłkiem. - Twoja aura również na to wskazuje. I to, że chcesz zwinąć artefakt, również. Czy nie mówiłeś, że chcesz dla mnie go ukraść?
        Jednak skubany był faktycznie dobrym złodziejem. Najemnik nie był w stanie zauważyć, jak ten obrabia z sakiewki jednego z przechodniów, szybko i sprawnie, bez chwili zawahania. Był jednak w stanie zobaczyć inną rzecz. Że Zgniłek nie wie gdzie idzie. Kompletnie. Nawet nie pytając go, Verden chwycił kompana za rękę, prowadząc go do miejsca, które znajdowało się tuż obok. Do wcale nie tak tragicznie wyglądającej karczmy.
        - Proszę bardzo. Oto nasza ostoja spokoju. Przynajmniej na chwilę obecną.
        Karczma nie wyglądała specjalnie zachęcająco, ale też wcale nie była taka tragiczna. Jeżeli ktoś widział wiele karczm w życiu, ta będzie dla niego po prostu najprzeciętniejszą z nich wszystkich. Dużo ludzi, trochę stolików, na tyle schludnie żeby nie bać się o to z czego się je i pije, na tyle brudno, że można było rzygać na podłogę. W rogu stał trochę poobijany stół z rysami, wokół niego kilka krzeseł, które też miały już swoją historię, a dookoła nikogo. I to właśnie było dla nich idealne miejsce. Elf usiadł, licząc na to, że Złek również się przyłączy i oczekiwał aż kompan zacznie opowiadać o artefakcie.
        - Tutaj jesteśmy już bezpieczni. Teraz opowiedz mi... o lusterku.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Skąd ta nagła zmiana? Gdzie ten zimny drań, którego przed chwilą interesowało wyłącznie to, na ile opłaca mu się schwytanie małego, zielonego dziwoląga? Cóż, pewnie dalej tam siedzi, pod blond czupryną, tylko teraz postanowił przyjąć inną taktykę nawiązywania współpracy (czy też wykorzystywania innych do własnych celów). Zgniłek przycisnął do piersi Tritona - któremu chyba nie do końca się to spodobało, gdyż zaparł się przednimi łapkami - i odchylił do tyłu, kiedy blondyn kucnął przed nim, co niebezpiecznie rozczuliło... w gruncie rzeczy dzieciaka. Bachora. Gest ten – zrównanie się z wyśmiewanym przez wszystkich rozmówcą – był strzałem w dziesiątkę, łącznie z wypowiedzianymi później słowami. Złek jednak zdawał sobie sprawę z własnych słabości i zareagował wyćwiczoną przez lata nieufnością. Skrzywił się, choć miał ochotę wyciągnąć dłoń, by przedstawić się tak, jak to robią bogaci ludzie – z dumą i zadowoleniem.
- T-taaak... - mruknął niepewnie. – Jasne, ze jestem elfem, nie widać? Tylko mało cennym elfem, który lubi... bandaze... i lusterka – mówiąc to nie patrzył już rozmówcy w oczy, mając nadzieję, że ten nie zauważy popłochu w nich. Zajął się więc plecakiem, na który wrzucił rudego kompana, a potem zaczął poprawiać bandaże, gdzie skóra zaczynała już swędzieć. Niedobrze... Za jakiś czas będzie trzeba je zmienić, inaczej będzie się sypał.
- No... Widziałem, ze to lusterko. To jest dobre lusterko. Znam ja takie. Chodźmy to ci powiem, a zrobis z nim co chces.
        No właśnie – zrobi z nim co chce, a jeśli jednak ufać słowom elfa, to oznaczało to, że ta dwójka mogła mieć trochę więcej wspólnego niż chwilowo dzielona przestrzeń. Kim był ten podejrzany wybauwięziciel? Zielony zastanawiał się nad tym w czasie, gdy przeciskali się między spłoszonymi deszczem ludźmi, wykorzystując zamieszanie i w sumie bez konkretnego celu. Do momentu, gdy nagle elfia eugona nie została chwycona za rękę i skierowana w kierunku, który dla niej i tak nic nie znaczył, bo nie znał miasta, ale przynajmniej był już określony.
- Wcale nie mówiłem, ze chcę coś ukraść – burknął tylko po drodze, ale potem już nic nie mówił, bo gdzieś za tuzinem ludzkich nóg dostrzegł drzwi, a ponad nimi szyld. Czyli to co lubił.

        Sięgał nosem do blatu, co niesamowicie go zirytowało, choć powinien już nie zwracać uwagi na takie szczegóły. Mimo to zwracał i zastanawiał się z oburzeniem, dlaczego nikt nigdy nie myśli o niskich istotach? Szybko jednak poprawił swój status przez wskoczenie – czy może wdrapanie się – na jedno z krzeseł. W międzyczasie zdążył jeszcze przyciągnąć kilka spojrzeń, ale udawał, że nawet mu to schlebia. Każdy jego ruch był teraz zdecydowany, postawa wyćwiczona, a rueny dobrze zabezpieczone.
        Nie odpowiedział od razu na pytanie. Ostentacyjnie przeciągał ten moment, sadzając Tritona na wolnym krześle i rozglądając się za kelnerką. W końcu wyłowił spojrzenie błękitnych oczu krąglutkiej szatynki, która wyraźnie nie miała ochoty na podchodzenie do stolika nowoprzybyłych. W końcu Złek uniósł rękę, żeby być bardziej widocznym i chrząknął głośno wodząc za dziewczyną wzrokiem, a gdy i to nic nie dało w końcu nie wytrzymał.
- PIWA! PIWA I MIĘSA! – wrzasnął głosem zdecydowanie za mało męskim, ale z poważną chrypką, czym znów zasłużył sobie na kilka wybuchów śmiechu. Dlatego, gdy zobaczył piorunującą go wzrokiem dziewczynę, dodał naprędce:
-...prosę – i wyszczerzył rząd gadzich zębów, mając nadzieję, że tym samym złagodzi swój wizerunek.
        Nie złagodził. Szatynka burknęła coś pod nosem i ruszyła w stronę baru. Złek zaś pokręcił głową, jakby komentował w ten sposób zepsute obyczaje staczającego się społeczeństwa.
        W końcu spojrzał na elfa i chrząknął raz jeszcze.
- No więc słuchaj... To było tak... – wziął głęboki wdech i zaczął mówić. Nareszcie miał się komu wygadać!
- Znam ja jednego carodzieja, ale on jest z Elisii, nie stąd. Carodziej lubi błyskotki, scególnie te magicne i wiele z nich sam robi. Ostatnio ptaski mi powiedziały, ze pracuje nad cymś całkiem ciekawym... Obraca się facet w wyzsych sferach, więc postanowił zrobić coś, co się takim ludziom spodoba – portale, dzięki którym pzechodzis z jednego miejsca na drugie. Ot tak! Hop i jesteś. Wchodzis w jedno lustro i wychodzis drugim. No i wyobraź sobie – coś mu nie wysło. Narobił tych lusterek – niektórych do pzesyłania towarów, innych do schadzek kochanków...
        W tym momencie do stolika podeszła kelnerka i postawiła przed mówiącym drewniany kufel piwa.
- Będziesz miał jak zapłacić?
        Na te słowa pytany położył po sobie uszy, a usta mu zadrżały gniewnie. Triton spojrzał znad oblizywanej łapki. Najpierw na kelnerkę, potem na swojego służącego, i znów na dziewczynę.
- Jasne, ze tak! – warknięcie wydobywające się z zielonych ust znów zagłuszyła odległa salwa śmiechu. A przynajmniej Zgniłek miał takie wrażenie, bo słyszał dużo. Zbyt dużo. Nawet to, jak ktoś w kącie knajpy delektował się kształtami dziewczyny i obgadywał jego samego. Nie przejął się jednak. Wyprostował się, znów uśmiechnął najpiękniej jak potrafił- a był to naprawdę urzekająco paskudny uśmiech! - energicznym ruchem wyjął zza pazuchy sakiewkę – oczywiście tę niedawno przejętą – i rzucił ją na stół. Zdecydowanie nie miał dziś dobrego humoru. Kelnerka otworzyła szerzej oczy i jakby trochę spokorniała. Odwróciła się w stronę Verdena i uśmiechnęła słodko.
- A co dla ciebie?
- A dla niego tez piwa! – wtrącił się znów mieszaniec. – Ale bez mięsa. – dodał zerkając na nowonabytą sakiewkę.
        Dziewczyna zerknęła na niego kątem oka i po chwili odeszła. Woreczek z pieniędzmi póki co wrócił na swoje wcześniejsze miejsce, a Zgniłek z błyskiem w oku pochylił się ku elfowi i mówił dalej:
- No i narobił tych lusterek, na próbę i na spzedaz, róznych do wyboru, ale okazało się, ze po pewnym casie uzywania te jakby dostały humorków! Pzenosiły nie tam gdzie powinny, nie do połąconego lusterka, ale do jakiegoś innego. No więc... Dla więksości normalnych stały się bezuzytecne. Carodziej się wściekł. Ale wazniejse jest to, ze zacął je opychać różnym kupcom, zeby je spsedawali. A powiem ci... to nie byle jakie lusterka, bo wsystkie są wykonane z bardzo cennych materiałów. CENNYCH. Złoto, krystały, duzo, duzo magii, cyli wsystko co najlepse. Slifowane, polerowane, kostowne. Magię zawse mozna zebrać i na cos innego pzerobić. No... To... Złozyłem któregoś razu wizytę u carodzieja, bo widzis – kiedyś byłem na jednym z jego wiecorków z magią i się bardzo polubiliśmy. Zobacył, ze moge mu się pzydać. Więc widząc, ze źle się u niego dzieje, psysedłem z wizytą chcąc zaoferować pomoc. No... Tylko jakoś tak wysło... Miał bardzo ładną, drobną słuzkę. Podobam jej się, a i ona nicego sobie, więc nie odmówiłem jak mrugnęła do mnie w drodze do laboratorium i razem wesliśmy do jakiegoś ciemnego pokoju. No i tak wesliśmy, ze.. To był chyba składzik. Wpadłem na jedno z tych luster i nagle wyskocyłem z drugiego – tutaj, w tym wozie i pseklętym mieście. No. I tak to wygląda. Mógłbym ci takie lusterko załatwic, a ty mi das spokój. Umowa stoi?
Awatar użytkownika
Verden
Szukający drogi
Posty: 36
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Verden »

        Choć głupio było to przyznać otwarcie, obserwowanie Zgniłka próbującego sobie poradzić w jakże zwykłej czynności, jaką niewątpliwie jest pożywienie się karczmie, było komicznym spektaklem. I choć najemnik nie chciał tego dać po sobie poznać, śmiał się z tego przynajmniej w duchu. Te spojrzenia czy śmiechy, które rozległy się w karczmie, chociaż musiały być dla małego elfa przytłaczające i niezbyt miłe, nie pojawiły się bez żadnej przyczyny, nie było to nic dziwnego. I pewnie nie byłyby w stanie boleć, gdyby część z nich nie była drwiąca, podszyta szyderstwem. No bo jak się nie zaśmiać lub chociaż uśmiechnąć, gdy zielony karzeł wdrapuje się na krzesło, a potem stojąc na nim triumfalnie krzyczy do kelnerki swoim piskliwym głosem: "PIWA! PIWA I MIĘSA!". Nawet Verden mimowolnie lekko uśmiechnął się na ten widok. Na całe szczęście, Zgniłek zdawał się być niewzruszony, ignorując wszechobecne nabijanie się z jego osoby.
        Verden nie wtrącał się w załatwianie przez swojego kompana jadła. Po części dlatego, że chciał mu zostawić trochę frajdy z zamawiania, bo z łatwością można zauważyć, że w jego przypadku było to dość niecodzienną czynnością. Częściowo dlatego, żeby nie na niego był zwrócony każdy wzrok w karczmie. Chociaż był zauważony przez ludzi, którzy gapili się na Zgniłka, to nie rzucał się zbytnio w oczy. I tak powinno pozostać. Na wszelki wypadek, gdyby jakieś osiłki się przypałętały. No i po trzecie, jeszcze by go wciągnęli w płacenie! Było mu teraz trochę żal zielonego elfa, trochę mu współczuł. Chyba nawet go polubił w pewnym stopniu. Ale bądź co bądź, karzeł jest nadal jego ofiarą! To on powinien zapłacić. Zakładając, że jest przy kasie, bo Verden na razie tylko miał taką nadzieję. Najemnik miał przy sobie tylko chudą sakiewkę, w której trzymał zaledwie garść miedziaków. Niewiele. I na pewno niewystarczająco na obiad dla dwojga.
        Ilość pieniędzy zielonego ujawniła się dopiero wtedy, gdy faktycznie kelnerka przyszła z napitkiem. A on na pytanie o zapłatę, wyciągnął sakiewkę z niemałą sumką, co spowodowało, że szatynka nabrała wody w usta. Nie czyniąc już żadnej więcej uwagi, zwróciła się tym razem do najemnika, lecz za niego również odpowiedział zielony towarzysz.

        - Oszczędzasz na mnie, czy myślisz że jestem z lasu? - burknął do Zgniłka, mierząc wzrokiem jego dzianą sakwę, po czym odwrócił się do kelnerki i krzyknął: - Dla mnie też mięsa!

        Chwilę później Verden z uwagą słuchał, co jego towarzysz ma do powiedzenia. Był szczególnie zainteresowany tymi lusterkami, gdyż biła z nich naprawdę potężna emanacja. I z początku historia trzymała się kupy. Sprytne, wyjątkowo sprytne. Lustra, które są połączone ze sobą magicznie. Faktycznie, musiał być nałożony na nie silny czar, gdyż utrzymywanie magii Przestrzeni wcale nie jest łatwe, a przede wszystkim jest skomplikowane, co wskazuje na wysokie umiejętności maga. Najemnik nie znał się akurat na tym rodzaju magii, ale co innego przenieść się do innego miejsca, a co innego utrzymywać taką możliwość przez tygodnie, miesiące, lata. Nic dziwnego, że wszystko w pewnym momencie zaczęło się mieszać.
        I tutaj mniej więcej Zgniłek ewidentnie zaczynał kręcić. Przyjaźń z magiem (chyba że ten był jego "stwórcą") była wątpliwa. Bardzo wątpliwa. A romans ze służką, jeżeli nie była ona jego rodzaju, zakrawał o fantastykę. Verden, mimo swojej sławnej kamiennej twarzy, utrzymał obojętną minę z trudem, starając się nie uśmiechnąć pod nosem, choć co niektórzy w tym miejscu opowieści wybuchliby śmiechem. Cóż, przynajmniej kwestia z wpadnięciem do lustra wydawała się prawdziwa. To by wyjaśniało jego pojawienie się w Ekradonie. I nieznajomość miasta.
        - Wymysły możesz sobie darować - skwitował najemnik. - Ale te lusterka... Brzmią interesująco. Jakby miały być dość dużo warte. I chyba nawet domyślam się, co się pokręciło. Widzisz, teleportowanie się, to nie jest takie hop-siup. Widocznie mag nie był aż tak dobry. No ale jak najbardziej, umowa stoi. Musisz mi znaleźć takie lusterko. Jedno starczy, choć im więcej tym lepiej.
        Niedługo potem przyszła kelnerka, tym razem z ich posiłkami i piwem Verdena, co dało możliwość przypieczętowania umowy.
        - Wznieśmy toast. Za lusterka. - Najemnik podniósł kufel, czekając, aż Zgniłek przybije się swoim. Rękę wyciągnął dużo bardziej w jego stronę, by mały mógł bez problemu sięgnąć.
        Zmiana podejścia Verdena była bardzo szybka. Zdawała się wręcz nienaturalna i sam elf do końca nie wiedział o co chodzi. O solidarność rasy? O sumienie, które nagle go tknęło? A może od początku podświadomie miał taki plan, żeby znaleźć w małym elfie wspólnika? Nie potrafił odpowiedzieć, ale obojgu chyba odpowiadała partnerska relacja.

        W karczmie, jak już było wspomniane, wszyscy się na nich gapili, wlepiali wzrok, niektórzy przeszywali ślepiami. W szczególności na Zgniłka, który budził zarówno zdziwienie, śmiech i politowanie wśród zgromadzonych. Nic więc dziwnego, że niektórzy, widząc karła i ignorując jego towarzysza, starającego się nie rzucać w oczy, łasili się na sakiewkę małego, zielonego elfa. Widzieli bardzo dobrze jego napchaną sakwę i zachodzili w głowę, jak mu ją najłatwiej odebrać. Przecież nie może to być tak trudne, prawda? A jak dobrej renomy nie miałaby karczma, zawsze znajdzie się ktoś z zadatkami na robienie problemów. Jakiś mięśniak, obok niego złodziej, gdzieś tam w oddali podpalacz, gdzieniegdzie może siedzi jakiś prawdziwy zabijaka. Tym razem było to typowe karczemne towarzystwo. Dwóch osiłków, najzwyklejsi jacy tylko mogą być. Kwadratowe mordy, mięśnie jak bochny, głupi jak but. Wstali, kierując się do stolika elfów. Wyglądali na stałych bywalców, czuli się rozluźnieni, jak u siebie, sprawiali wrażenie beztroskich. Nie uważali dwójki długouchych za zagrożenie. To był błąd, nie trzeba eksperta, żeby stwierdzić ten fakt. Duży błąd.
        - Heeeej, mały! - Rozległ się niski, przepity głos. - Nie czujesz się niebezpiecznie z taką sakiewką samemu?
        - No właaaaśnie! - rzucił drugi, trochę wyższy, choć równie przepity, blubrający tak, że ledwo dało się go zrozumieć. - Ktoś może podejść i bez problemu ci ją zabrać prawda? A co jeśli - mięśniak położył rękę na blacie, przy pieniądzach Zgniłka - byśmy ci ją przechowali? Po przyjacielsku?
        - Nie uważam, żeby to było potrzebne... - odparł szybko Verden, któremu natychmiast przerwała dwójka półgłówków.
        - Eee? - mruknął zaczepnie jeden z nich. - Coś mówiłeś, długouchy?
        - Mówiłem. - Elf momentalnie wstał od stołu, podchodząc do zaczepiającego go osiłka. Nie miał cierpliwości się z nimi użerać. Wiedział, że są tu tylko dlatego, że wyczuli w Zgniłku łatwą ofiarę i że zaraz znajdą się kolejni amatorzy łatwych kradzieży, jeżeli nie zrobi pokazówki. Trzeba było ich "obezwładnić", jako demonstrację siły. - Nie potrzebujemy przechowywać pieniędzy u dwóch śmierdzących, wioskowych idiotów, którzy proszą się, żeby obić im mordy. Zejdź mi z oczu.
        Sprowokowany adwersarz już nie bawił się w rozmowę, a zamiast tego w stronę najemnika, wraz z przekleństwem ledwo zrozumiałym przez bełkot alkoholika, poszybował szybki prawy prosty. Elf był jednak przygotowany, zdążył uchylić się i złapać rękę przeciwnika. Trzymając ją, odwrócił się do niego szybko plecami i pociągnął jego ramię w dół, uderzając z impetem jego łokciem o swój bark i w efekcie łamiąc mu kość. Następnie, by nie zrobić mu już dużo większej krzywdy, po prostu chwycił go za poszarpane ubranie i rzucił w inny stolik, z dala od siebie. Kolejnego, nadal skorego do walki, po prostu wygiął w pół, chwytając w żelazny uścisk, wymijając przedtem niechlujnie wymierzone ciosy, a później kopnął kolanem w krocze i podciął, nokautując go kompletnie. Następnie, beztrosko, usiadł znów przy stoliku, pytając Zgniłka.
        - Gdzie zaczynamy poszukiwania?
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Każdy dodatkowy mieszek ruenów był kolejnym zmartwieniem. Zielony złodziejaszek miał ich wiele – zarówno pierścienie na jego palcach, zawartość drugiej, mniej okazałej sakiewki, firanka z karocy, kilka błyszczących drobiazgów w torbie, jak i długie, czarne skarpety nie należały do niego od zawsze. Trzeba więc było wciąż mieć je na uwadze, nigdy o nich nie zapominać, pilnować, kto je widzi. Szczególnie skarpety. Tak, te były prawdziwym zmartwieniem – spadały z łydek, kiedy tylko buty mu się nieco poluźniły. Prawdziwe utrapienie. Niemniej, nie było mowy o pozbyciu się którejś z tych rzeczy. Nie! Za bardzo je kochał, były całym jego życiem. Wprost nie mógł się powstrzymać od kolekcjonowania problemów i z bólem rozstawał się z nimi, szczególnie gdy nie miały się zamienić w jego własną korzyść. Więc... Oczywiście, że chciał przyoszczędzić na Verdenie! Piwem go udobrucha, ale żeby od razu obiad fundować? Tak myślał, tak mu się wydawało, ale szybko zdał sobie sprawę, że ten pewnie ponad sążeń zniewolenia żąda o wiele więcej. Może jeszcze będzie musiał mu dywan pod stopy rozwijać, zamiast samodzielnego zwędzenia lustereczka z zakurzonego sekretarzyka?
        Zielony zrobił szybko w głowie drobne obliczenia, zaglądając ukradkiem do swojej nowej sakiewki. Tak, tak... Dodatkowa porcja mięsa odbije się na nim za jakieś 3 tygodnie. Ale cóż zrobić, bez wolności i zdrowia i tak by nie skorzystał ze swojego nowego nabytku. Przytakiwał sobie później na te słowa z całym przekonaniem.
        Najpierw jednak przed ich nosami pojawiły się kufle thanderiońskiego piwa, a jakiś czas później również dwie miski z kiełbasą w kapuście. Jakże typowo dla tego miasta i jakże mało wyszukanie. Idealnie. Dla Zgniłka było to na tyle aromatyczne, by w mig umoczyć usta w pianie, a zęby wbić w ciepłe danie. Mięso. Jak cudownie. Elfia, roślinolubna natura chowała się w cień, ustępując mięsożernej i żarłocznej eugonie. Nic dziwnego, nerwy potrafią narobić apetytu.
        Chmiel przyjemnie zalewał goryczką gardło, a złotego płynu ubywało w nadzwyczaj szybkim tempie, jak na tak małą istotę pijącego, co wkrótce miało zacząć dawać się we znaki. Na twarzy Zgniłka coraz śmielej widniał uśmiech, zawsze wykończony zdobieniem z trójkątnych, rekinich zębów. Chyba nie potrafił uśmiechać się inaczej. Nie przeszkodziły mu nawet nieszczególnie pochlebne słowa na temat niejakich „wymysłów”. Oczywiście w jego głowie błyskawicznie pojawiły się ponure myśli o rasistach rządzących światem. Bo czemu niby elf zakładał, że Zgniłek kłamie? Czy nie przekonywała go zażyłość ze służką? Dlaczego ktoś taki jak on nie miałby mieć powodzenia? Oh, naprawdę! Dajmy temu spokój – może i był niski i młody, ale przeżył swoje. Nawet kiedyś dostał całusa od pewnej niewybrednej krasnoludzicy. Albo inna – taka jedna naturianka z lasu – przymilała się kiedyś do niego, a on nie miał serca jej powstrzymywać, jakkolwiek bardzo... ogromna była, więc to również można było wpisać na listę „bliższych spotkań”. Jakkolwiek później odkrył pewne ubytki w wyposażeniu. Nieważne! Warto było.
        A może elf nie wierzył w dobre relacje z czarodziejem?
        Aaa... Niech sobie myśli, co chce, niedowiarek jeden. Dużo praktyczniej i przyjemniej było się skupić na jego kolejnych słowach, które szybko rozwiały niewesołe rozważania, wieszcząc słodką wolność i pozwoliły działać alkoholowi – bardzo powoli, lecz z każdą chwilą coraz bardziej odczuwalnie.
- Jasne, ze są cenne! Inacej nie miałbym ich na nosie i nie ryzykował skopaniem tyłka. – Skomentował słowa najemnika, jak zwykle przekręcając znane wyrażenie. Chwilę później, znów czując się niezwykle mile potraktowanym, z entuzjazmem wzniósł toast „za lusterka”, po czym łyknął piwa, zostawiając już tylko smutną resztkę na dnie, którą musiał przytulić do piersi, obawiając się, że ktoś może go jej pozbawić. ZŁOTEGO napoju. Nawet żywił się złotem. Te musiało pewnie również płynąć w jego żyłach. Piwna krew... Złek zmarszczył brwi, próbując sobie przypomnieć jakiego koloru ma posokę. W tym momencie był święcie przekonany, że jest w kolorze piwa... To znaczy złota. Czy to nie wspaniałe? Tę tajemnicę należało jednak ukryć przez Verdenem, bo choć teraz wydawał się całkiem przyjazny, to z pewnością, gdyby się dowiedział, wwierciłby mu słomkę w serce, ulał całą jego zawartość i sprzedał. Tyle byłoby po złotym królu.
        Tak więc przytulał sporych rozmiarów kufel, podczas gdy dwójka nie byle jakich, bo wielkich osiłków raptem zbliżyła się do ich stolika z podejrzanymi uśmiechami na gębach. Dopiero, gdy z ich gardeł wydobyły się jakieś dźwięki, Złek zdał sobie sprawę, o ile lepszym złodziejem byłby jego kompan. Na niego nikt nie zwracał uwagi, podczas gdy, zielony musiał się ukrywać pod szerokim kapturem, wykorzystując własny wzrost, ale miał przy tym też niezdrowe skłonności do przyciągania uwagi. Czasem po prostu nie mógł się pohamować, a innym razem... jego ciało mówiło samo za siebie. Zarówno jedno i drugie objawiło się, gdy dwójka zaczęła nacierać na zielonego, którego oczy od razu zrobiły się ogromne, a dłonie, zamiast powędrować ku sztyletom, zaciskały się tylko coraz mocniej na drewnie kufla, jakby ten mógł go ochronić przed każdym niebezpieczeństwem.
        Wielkie łapsko uderzyło o blat stołu, niebezpiecznie blisko sakiewki, którą przecież złodziejaszek jeszcze nie dawno chował za pazuchę. Jakim cudem była nadal na stole? Nie schował? A może była magiczna i pojawiała się sama w poprzedni miejscu? Zielony wolał wierzyć w tę ostatnią opcję, niż w to, że zwyczajnie coś mu się pomieszało i nie schował ruenów na czas. Tak, z pewnością to ta cholerna magia... Tak.... I zaraz mieszek znów będzie w swoim bezpiecznym miejscu. "Kochane złociutkie monetki, tatuś zaraz się wami zaopiekuje. Ale najpierw łyczka na odwagę."
        Zgniłek był już na tyle przerażony, że zamiast od razu reagować ucieczką (do której szykowały się już nogi, a także Triton, zjeżony jak jeż i prychający na tę dwójkę idiotów, ośmielających się zakłócać jego królewski spokój) z karczmy, wpierw uciekł do wielkiego kufla. Pół jego twarzy zniknęła za naczyniem, gdy ten wychylał ostatni łyk piwa, a gdy robił to, naokoło coś zaczęło się dziać. Usłyszał słowa elfa, potem jakieś chrupnięcie. Zamarły z kuflem wysoko i przy twarzy, zerknął jednym okiem zza swojej zasłony. Verden po raz kolejny ratował mu skórę (i majątek) zbijając dwójkę idiotów na kwaśne jabłko. Tym razem jednak nie posłużył się magią, a własnymi rękoma, co chyba nawet bardziej zaimponowało zielonemu i zaalarmowało własny instynkt przetrwania. Jak dobrze było mieć takiego ochroniarza pod ręką... I jakże niebezpiecznie.
        W kuflu już nic nie było, ale elfia eugona przełknęła coś – najpewniej własną ślinę – i dopiero wtedy odstawiła kufel i cofnęła się, gdy w powietrzu latały ręce i nogi. Jedne z nich wyskoczyły do góry, gdy pokonany runął na sąsiedni stolik. Wystraszony Zgniłek odchylił się zbyt mocno, krzesło się zakołysało, a próby utrzymania równowagi spełzły na niczym. Szybko na podłodze leżał kolejny osobnik. Może nawet dobrze wyszło, bo siedzący przy stoliku, na który padł ten wielkolud, nie byli zadowoleni, że jakieś śmierdzące cielsko wylądowało w ich miskach. Kiedy Zgniłek wstawał, znów musząc nieźle się wysilić, by zobaczyć twarz elfa ponad blatem, a ten zadawał mu pytanie, kolejna grupa wstała z krzeseł – jeden brodacz i dwóch gładko ogolonych o śniadej cerze. Co prawda nie byli tak postawni, jak poprzednia dwójka, ale za to wyraźnie niezadowoleni.
        Zza baru wyszedł barman, widząc, że sytuacja sama się nie rozwiąże. Był satyrem, nieustannie marszczącym nos, jakby ten go swędział. Miał bródkę, dobrze rozwinięte mięśnie i zaskakująco czyściutką koszulę z podwiniętymi rękawami. Wiedział, co się święci. Zielony również, więc szybko władował do plecaka rudego towarzysza i sakiewkę. Kiedy brodacz, chwycił osiłka za ubranie i cisnął na podłogę, a pozostała dwójka spojrzała na Verdena, wszystko zaczynało się klarować.
- To nie miejsce dla takich jak wy – powiedział do elfa, jednak wyraźnie rzucając spojrzenia w stronę przemienionego. Tamten starał się je ignorować, zajęty sobą.
        Kiedy brodacz był już niebezpiecznie blisko ich stolika, ktoś nagle stanął między nimi.
- To miejsce dla każdego, kto chce zjeść i się napić.
        Słowa te należały do barmana, który stanął pomiędzy jednymi, a drugimi. Nie sposób było na to odpowiedzieć. Wiadomo było, że gdy ktokolwiek innej rasy, niż ludzka prowadzi lokal, to musi zakładać pewien poziom tolerancji i równości w jego ścianach. Trójka wściekłych i głodnych nie mogła więc nic zrobić, chyba że już nigdy nie przyszliby w to miejsce. Byli po prostu pijani i nierozsądni. To należało przeczekać. Najlepiej w deszczu na zewnątrz.
        Sytuację tę wykorzystał zielony. Zbliżył się do Verdena i pociągnął go za rękaw.
- Dobra, idziemy. Posukiwania zacniemy u handlaza magicnymi pierdółkami.
        Po czym nie czekając na odpowiedź ruszył chyłkiem w stronę wyjścia. Nie płacąc, nie zerkając na całkiem ładną barmankę, trochę się chwiejąc, ale ostatecznie szybko przemykając między stolikami, mimo skarpety, która właśnie zsuwała mu się z łydki.
        Oczywiście i tym razem nie miał pojęcia gdzie idzie. Znaczy wiedział – na pewno do wyjścia. Nie miał jednak pojęcia, gdzie znajduje się handlarz magicznymi artefaktami. I najwidoczniej los uznał, że wcale nie musi wiedzieć...
        Z zawieruchy w karczmie łatwo było wypaść na kolejną na dworze. Deszcz lał jak z cebra i zielony od razu zaczął przeklinać, jednak okazało się, że te zaklęcia w niczym nie pomagają. Padało cały czas tak samo. Ludzie jak zwykle go oszukali, ale ciężko już było się odzwyczaić od rzucania nawet nieskutecznych czarów. Szybko za to zdał sobie sprawę z jednej rzeczy: Jest chaos, słaba widoczność, Triton ma już wszystkiego serdecznie dość, a Verden został w tyle. Jasne, zdążyli nawiązać jakąś nić porozumienia, ale nie wolno zapominać, że Zgniłek był jego dłużnikiem i obiecał mu coś niebezpiecznego, a na dodatek właśnie mógł ściągnąć sobie na kark kolejnych nieprzychylnych. Oby tylko nikt nie zdążył zauważyć, że nie zapłacił za te (uh, podwójną!) porcję mięsa i piwa. Ostatnia rzecz, na którą należało zwrócić uwagę, to ta ulewa! Jakże łatwo było w niej zwyczajnie zniknąć! A więc żegnaj Verdenie, wybawicielu, wrogu, przyjacielu, podejrzany typie... Cokolwiek by nie było, najważniejsze, by nie ryzykować bez odpowiedniej zapłaty, a ta się nie zapowiadała.
        Elfia eugona obejrzała się za siebie, poprawiła plecak i... wzięła nogi za pas.

No więc była taka blondyneczka...
Zablokowany

Wróć do „Ekradon”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości