DemaraKot, wampir i tajemnica

Warowne miasto położone na granicy Równiny Drivii i Równiny Maurat. Słynące z produkcji bardzo drogich i delikatnych tkanin, takich jak aksamit czy jedwab oraz produkcji wyrafinowanych ozdób. Utrzymujące się głównie z handlu owymi produktami.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Kot, wampir i tajemnica

Post autor: Fobos »

“Jestem starym człowiekiem" myślał Amonn wspinając się po zboczu wzgórza "Starym i schorowanym. Nie powinienem uprawiać takiej gimnastyki. A jednak Paniczowi nie da się odmówić..."
Kiedy dotarł na szczyt, zatrzymał się i oparł dłonie o kolana. Oddychał ciężko, a w jego płucach świszczało powietrze. Dał sobie chwilę na uspokojenie serca ("To wzgórze mnie kiedyś zabije!") i powykręcanymi od artretyzmu rękami pchnął czarną, żelazną bramę. Ustąpiła z cichym skrzypnięciem, jakie przystoi nawiedzonym dworom. Za jej bogato rzeźbionym skrzydłem ukazał się ogród skąpany w szarym świetle dnia. Rzędy czarnych róż zdobiły żwirowaną alejkę, która prowadziła do fontanny na dziedzińcu. Wygięta w łuk kobieta pluła wodą, co było jednocześnie erotyczne i nieco wulgarne. "Jak wodny demon, który zapragnął nagle być sukkubem", pomyślał starzec i pokuśtykał przed siebie. Lekka mgła kłębiąca się wśród żywopłotów w oddali ani upiorne kształty drzew pozbawionych liści o tej porze roku, nie robiły już na nim żadnego wrażenia. Był zdecydowanie za stary żeby wierzyć w duchy, a Panicz zawsze witał go z dużą uprzejmością. Chociaż faktycznie było w nim coś niepokojącego… I te wszystkie dziwne przedmioty, których ciągle potrzebował... Mężczyzna potrząsnął głową i odgonił bezsensowne myśli. Być może właśnie dlatego był tak cennym pomocnikiem - nie zadawał zbędnych pytań i nie zastanawiał się nad rzeczami, które były poza jego zasięgiem. Nie wiedział, że ta cudowna obojętność chroniła go również przed dużo gorszym losem...
- Amonn! - zawołał gospodarz od progu, uchylając drzwi. Uśmiechnął się szeroko, choć w jego oczach błyszczała nutka chłodu. - Mój ulubiony mieszczanin. Jakże się cieszę, że do mnie wróciłeś. Mam nadzieję, że znalazłeś to o co cię prosiłem?
- ‎Nie było to łatwe, panie - powiedział starzec, skłaniając głowę. Lord rozpromienił się i szerzej uchylił drzwi.
- ‎Wejdź! Widzę, że potrzebujesz napić się herbaty. - Władczym gestem zaprosił go do środka i zniknął w mroku korytarza.
- ‎Herbata byłaby miła... - wymamrotał starzec, podążając do dobrze mu już znanego salonu. Obojętnym wzrokiem obrzucił mroczne obrazy w ciężkich, złoconych ramach, niektóre częściowo okryte kotarami. Zasłony z ciemnofioletowego atłasu przesłaniały również okna, w swoim ciężarze sięgając ziemi. Część mdłego, białego światła dnia przedostawała się jednak do środka, rozświetlając korytarz. Głupi ludzie z miasta mówili, że panicz jest wampirem - ale jakże mógłby nim być, skoro światło dnia nie robiło na nim żadnego wrażenia?
Postawna zbroja o niepokojącym, rogatym hełmie zdawała się odprowadzać Amonna wzrokiem. Speszony przyspieszył, a jego niezgrabny trucht odbił się echem na korytarzu. Wzorzysty dywan zastąpiła lakierowana posadzka z ciemnego drewna - oto znalazł się w salonie. A przed nim (zawsze, nawet kiedy stał za nim, pojawiał się w salonie pierwszy) czekał już lord Fobos.
Jak zwykle był nienagannie ubrany - tym razem w piękny, czarny frak zdobiony złotymi ornamentami. Nawet białe włosy, które u każdego innego wyglądałyby staro, związał schludnie z tyłu głowy. Oparł się nonszalancko o stół i wskazał ręką fotel, przy którym stała już filiżanka parującej herbaty. W jego geście, z pozoru zawierającym prośbę, kryło się jednak również nieme ostrzeżenie - nie uznałby sprzeciwu. Na wszelki wypadek mężczyzna wolał nie próbować. Potulnie usiadł i ujął w lekko drżące dłonie kruchą porcelanę. Starcze plamy na jego skórze brzydko kontrastowały z delikatnymi, błękitnymi różami zdobiącymi naczynie. Dmuchnął lekko na parujący płyn i odważył się unieść wzrok.
Zazwyczaj starał się unikać spojrzeń panicza, bo jego złote oczy potrafiły zahipnotyzować go na wiele godzin. A Fobos niczym posąg siedział wtedy naprzeciwko i wpatrywał się w źrenice Amonna, jakby wyczytywał z nich jego duszę. Czasami starzec budził się z tego stanu dopiero wieczorem, kiedy zaczynało już zmierzchać, a pomieszczenie było zupełnie puste. Tak, zdecydowanie nie lubił patrzeć w te oczy.
Herbata była aromatyczna, lekko słodka i miała cudowny kolor bursztynu. Była również niezwykle pokrzepiająca - świszczenie w płucach ustało, a ręce przestały się trząść. Starzec wiedział, że jej działanie zniknie za parę godzin, jednak był wdzięczny za te kilka chwil uwolnienia od niedołężności. W pewien sposób zdawał sobie sprawę, że jest to podziękowanie za wierną służbę. Lord Fobos ciągle był dla niego zagadką. Uprzejmy i hojny, jednak z jakiegoś powodu przypominał dzikie zwierzę. Drapieżnika, pozostającego w ukryciu.
Panicz odczekał aż mężczyzna skończy pić, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w szybę. Nigdy się nie spieszył - tak jakby posiadał cały czas tego świata.
Amonn sięgnął do torby i wyjął z niej dziwny, miedziany trybik, o którego dostarczenie prosił go Lord.
- Nie było łatwo go znaleźć. Dopiero kupiec z Trytonii wiedział o czym mówię. Musiałem postawić mu dzban wina, ale w końcu udało się go przekonać.
Wiedział, że dla szlachcica pieniądze nie stanowią problemu. Lord zawsze płacił hojnie i oddawał za dodatkowe wydatki. Można by z łatwością go oszukać, a jednak... nie. Nie można by go oszukać.
Złote oczy błysnęły jasno, a na twarzy pojawił się zagadkowy uśmiech.
- Dziękuję, Amonnie. To posunie moje prace nieco do przodu.
Starzec nigdy nie pytał, o jakie prace chodzi. Wiedział, że lord jest naukowcem i wynalazcą i to mu wystarczyło. Skłonił się nisko i zadowolony z braku doskwierającego mu bólu pleców, raźnym krokiem ruszył przed siebie. Pojedyncze promienie słońca zagrały na jego skurczonej sylwetce.
Fobos obrócił w dłoniach drobny przedmiot.
- Coś takiego - zamruczał pod nosem. - Taka drobinka, a tyle wokół niej zachodu.

Łomotanie w drzwi wyrwało Fobosa z cichego skupienia, w którym trwał już od dłuższej chwili. Trybik trzeba było ustawić idealnie, tak by żadne z ramion nie znajdowało się pod niewłaściwym kątem. Hałas powtórzył się z natarczywością muchy. Zirytowany mężczyzna odłożył z hukiem długą, cienką pęsetę i błyskawicznym ruchem znalazł się koło drzwi wejściowych. Otworzył je gwałtownie, a widok jego rozognionych, złotych oczu sprawił, że stojący na progu mężczyzna odruchowo się cofnął. Szybko jednak pozbierał się w sobie, odchrząknął i zasalutował.
- Inspektor Straży Miejskiej Demary, Ian McColley. Czy mam przyjemność z lordem Fobosem de Loer?
Wampir zmierzył go chłodnym spojrzeniem. Inspektor był postawnym młodzieńcem z rudymi bokobrodami. Wydawał się zasadniczy i sumienny, co jednak wcale nie zyskało mu sympatii Fobosa. Mało kto polubiłby strażnika pukającego do jego drzwi, bez względu na jego urok.
- Owszem. W czym mogę służyć? - zapytał lord, skłaniając lekko głowę. Z rozmysłem nie zaproponował intruzowi wejścia do środka. Za bardzo cenił swoją prywatność, by wpuszczać do dworu byle chłopka, poza tym irytacja za przerwaną pracę nadal dzwoniła odległym echem w jego głowie.
- Chciałbym zadać panu kilka pytań. Nie wiem czy jest mu wiadome, że w Demarze popełniono ostatnio wyjątkowo brutalne morderstwo. Mam mówić dalej na zimnie czy wejdziemy do środka?
W oczach wampira zabłysła nutka zainteresowania. Brutalne morderstwa nie były niczym nowym w historii ludzkości - nie pojawiły się wczoraj ani nawet sto lat temu. A jednak z jakiegoś powodu ten śmieszny, dumny człowieczek przyszedł właśnie tutaj. Do domu mężczyzny, który powinien być pierwszym podejrzanym przy każdej sprawie zabójstwa, a jednak tym razem nie miał z nią nic wspólnego.
- Proszę. - Wskazał ręką w głąb korytarza i wpuścił Inspektora do środka.
Widział jak mężczyzna rozgląda się ciekawie dookoła, lustrując uważnym spojrzeniem schody, złocone kandelabry i lekko uchylone drzwi od pracowni. Jego jasne oczy przesuwały się od jednego obrazu do drugiego bez strachu, chociaż wyraz twarzy sugerował niepewność. Fobos otworzył drzwi od salonu i wskazał gościowi fotel przy kominku.
- Wody? Herbaty? A może napije się pan czegoś mocniejszego?
"Zapewne odpowie, że jest na służbie i nie może", pomyślał wampir, a kąciki jego ust powędrowały w górę w kwaśnym uśmiechu. Mężczyzna zauważył to, a po jego twarzy przebiegł oczywisty dylemat - posłuszeństwo wobec przełożonych walczyło w nim z chęcią udowodnienia rozmówcy, że wcale nie jest grzecznym chłopczykiem. Tak czy siak, jego odpowiedź była przegrana.
- Ech, nie mogę. Jestem na służbie... - mruknął i spojrzał z wyzwaniem w oczy gospodarza. Mało kto patrzył z taką odwagą w złote tęczówki. Fobos postanowił dać mu małą nauczkę w stosownej chwili. Na razie jednak powstrzymywała go powoli kiełkująca ciekawość.
- Jednak herbata byłaby mile widziana.

Trzymając filiżankę parującej cieczy w dłoniach, Ian McColley zaciągnął się jej cudownym aromatem. Poprawił się w fotelu i wpatrując w lorda, który obracał w rękach kieliszek krwistoczerwonego wina (tak, małe chichoty losu były czymś, czego Fobos nie potrafił sobie odmówić), zaczął mówić:
- Trzy dni temu w Dzielnicy Biedy znaleziono zamordowaną prostytutkę.
Dzielnica Biedy, zwana formalnie Dzielnicą Księżycową, stanowiła smutny przykład tego, jak przeludnienie i ubóstwo potrafią zmienić najpiękniejszą architekturę w obskurną norę. Wampira zaskoczyło to, że oficjel posługuje się tym, jak by nie patrzeć, nieco obraźliwym określeniem. Może pod tą arogancką powłoką wcale nie był takim świętoszkiem jakiego zgrywał?
Slumsy były dobrze znane Fobosowi - to w nich ukrywał się jeszcze jako człowiek. Często również zapuszczał się tam na łowy. Bezdomnych nikt nie szukał i łatwo ich było upolować. Co prawda trzeba było ostrożnie wybierać takiego, który nie jest zbyt mocno chory (krew schorowanych ludzi ma paskudny posmak, poza tym co to za przyjemność, pić z szyi pokrytej liszajem?), a biedacy wyrobili w sobie uzasadnioną obawę przed pozostawaniem samemu w ciemnościach. Dziwki, jak to dziwki, chodziły po ulicach często posiniaczone - tam nawet nie było strażników miejskich, do których mogłyby się zwrócić. Czasem znajdowano którąś martwą w rynsztoku. Nigdy jednak nie zainteresowało to żadnego Inspektora.
- Martwa prostytutka to nie novum w Dzielnicy Biedy, inspektorze - powiedział zimno Fobos, przyglądając mu się uważnie. Wiedział, że takimi wypowiedziami podjudza tylko wyobraźnię młodego człowieka. W końcu z jakiegoś powodu przyszedł właśnie do niego.
- To prawda. Jednak kobieta z rozszarpanym brzuchem porzucona na środku ulicy to coś, czego nawet tam nie widuje się codziennie.
Wampir przechylił głowę zaciekawiony.
- Rozszarpany brzuch, mówi pan? Przy pomocy noża?
- Raczej pazurów. Wiem jak to brzmi - dodał, widząc ironiczny błysk w oczach gospodarza. - Ja sam nie wierzyłem w żadne potwory dopóki nie dotarłem na miejsce. Jednak ślady łap i rodzaj ran, jakie jej zadano są bardzo jednoznaczne.
- No dobrze. W waszym ukochanym mieście pojawiło się dzikie zwierzę. Co w tym niezwykłego? Nie powinien pan teraz szykować nagonki zamiast nachodzić bogu ducha winnych arystokratów?
McColley zacisnął usta w wąską kreskę i wyciągnął przed siebie notatnik.
- Na bruku, zakrzepłą krwią wypisano słowa w starożytnym sanskrycie. Moim ludziom zajęło sporo czasu przetłumaczenie ich...
- "Powrócę. Śmierć wam wszystkim" - powiedział Fobos, uśmiechając się lekko. Nie powinien jeszcze bardziej drażnić młodzieńca, ale nie mógł odmówić sobie tej przyjemności.
- Dokładnie. Zaskakujące, że rozszyfrował to pan bez chwili zastanowienia. Daje to dużo do myślenia, zwłaszcza, że na miejscu zbrodni znaleziono też to...
Wyciągnął z kieszeni rękę w której trzymał ciężki, złoty wisior. Jego spód był ciemny od zakrzepłej krwi, tak jakby leżał w powoli stygnącej kałuży. Okrągłą powierzchnię pokrywała mozaika splecionych lilii otaczająca zwierzę podobne do lwa, o zjeżonej grzywie i ogonie skorpiona. Mantykora. Matka zawsze narzekała, że boi się tego herbu i kazała malować go w przyjemniejszej dla oka formie. Teraz jednak miał przed sobą najprawdziwszy symbol rodu de Loer. Znak, którego nie widział od wielu, wielu lat.
- Intrygujące... - powiedział, biorąc medalion do ręki i oglądając go uważnie. Pamiętał tę błyskotkę z dzieciństwa - ojciec zakładał ją na ważne ceremonie. Nigdy nie zastanawiał się, co stało się z rodzinną biżuterią. Dla niego mogła zniknąć już na zawsze. Teraz jednak stawiała go w nieco niekorzystnym świetle. Ten impertynencki McColley miał rację. Znalazł coś, co nieodwołalnie przykuło jego uwagę.
- Jakie wnioski zamierza pan wysnuć na podstawie tej rodowej błyskotki, inspektorze? - zapytał, a jego niski głos nieco się pogłębił. Już wiedział, że dzisiejszej nocy odwiedzi Dzielnicę Biedy.
- Na razie żadne - odpowiedział raźno młodzieniec, chowając wisior z powrotem do kieszeni. - Być może jestem głupcem jak sugerują mi moi ludzie, ale nie lubię rzucać pochopnych oskarżeń. Będę jednak trzymał rękę na pulsie i jestem pewien, że sprawa nie pozostanie nierozwiązana.
- Ja również jestem tego pewien - odparł lord, przestając zwracać na niego uwagę. Jego myśli pochłonęły podejrzenia co do przyczyn porzucenia medalionu. Obiecał sobie, że kiedy zapadnie zmrok odwiedzi również inspektora i zabierze wisior, by zbadać go w laboratorium. To przypomniało mu, że stojący przed nim rudzielec uniemożliwił mu dalszą pracę nad wynalazkiem. Uśmiechnął się szeroko i machinalnie odpowiadając na grzeczności McColleya, odprowadził go do drzwi. Na schodach zatrzymał się tuż przed nim i gwałtownie obrócił, co spowodowało, że Inspektor wzdrygnął się lekko. Fobos spojrzał głęboko w jasne jak kryształ oczy, a ich bystre spojrzenie nieco się zamgliło. Młodzieniec zasalutował i ruszył prędko przed siebie. Wieczorem ocknie się nieco weselszy niż powinien być na służbie i nie będzie miał pojęcia dlaczego. Być może kilka pustych butelek da mu jakąś wskazówkę. Zadowolony z siebie wampir zatrzasnął drzwi i szybkim krokiem ruszył z powrotem do gabinetu. W świetle tej dziwnej sprawy zdecydowanie przydałoby się, by urządzenie nad którym pracuje było już gotowe. Kiedy tylko upora się z tym przeklętym trybikiem, zostanie ostatni element układanki…
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Dziwne to uczucie znajdować się po drugiej stronie kontynentu.
Panna Marika spoglądała właśnie z drugiego piętra zajazdu na przelatujące ponad dachami Demary, kończące wieczorne patrolowanie ulic ptactwo. Wiele tutejszych gatunków było jej obcych, ale i tak większą uwagę zwracała na ogólne wrażenie jakie chmary czarnych cieni na niej robiły, niż na wygląd poszczególnych jednostek. Czymś takim dla przyjemności mogła zajmować się w godzinach popołudniowych, na spacerach, kiedy to widywała skrzydlatych mieszkańców wydziobujących resztki ze szczelin ulic lub chroniących się na dachach i obserwujących świat - tak jak ona teraz - z góry. Wtedy, w słońcu i względnym bezruchu ukazywały swoje prawdziwe barwy i różnorodność pokroju; prawdziwy geniusz natury zachwycający i intrygujący nawet dla kogoś, kto nie parał się ornitologią.
Teraz jednak, wieczorem, trudno było dostrzec coś więcej niż smoliste, rozmazujące się w mroku sylwetki, kontrastujące jednie z jaśniejszym jeszcze chwilowo niebem, niejednolicie pokrytym chmurami. To jednak, co nie mogło wzbić się w powietrze pozostawało skryte w ciemnościach ulic, których nie zdążyli oświetlić latarnicy i chroniło się w gęstniejącej mgle.
Kotka westchnęła i zasłoniła niewielkie w założeniu, ale zaspokajające wszelkie jej potrzeby okienko o drewnianych szprosach dzielących je na sześć równych części - sześć (a właściwie pięć) przybrudzonych szybek. Miała pamiętać o tym, żeby je wszystkie wytrzeć, ale ostatecznie chustką przetarła jedno - to, na którego wysokości znajdowała się jej głowa, kiedy stawała na taborecie będącym częścią wyposażenia wynajętego przez nią pokoju.
,,Przynajmniej zasłonka jest czysta” pomyślała schodząc na podłogę i puszczając szorstkawy materiał.
W zwyczaju miała w chwilach wolnych wyglądać z mieszkania i obserwować wieczorne życie miasta, w którym obecnie się znajdowała. Nie była pewna co ją tak w tym widoku pociąga, ale zawsze uspokajało ją to, budząc zarazem delikatną, niezbyt nachalną ciekawość. Już dawno oduczyła się przypatrywać kurczowo jednej osobie i szukać przy tym niezdrowej sensacji, jak to mają w zwyczaju podstarzałe kobiety lub ogólnie te odznaczające się wścibskim charakterem - Marika uważała to za skrajnie nietaktowne - zamiast tego patrzyła na zwierzęta, powozy, budynki, stragany i przechadzających się ludzi jak na jedną całość; kojący, miejski pejzaż, którego po wyjściu z domu stawała się częścią.
W Demarze trudno jej jednak było uczynić zadość temu przyzwyczajeniu - jesienna aura była tu słotna, a kiedy nie obfitowała w deszcze i ciężką szarość chmur, uwolnione od szumu kropel alejki wypełniała tak jak dzisiaj gęsta, siniejąca na krańcach mgła. Ta jednak wydawała się kobiecie zadziwiająco lekka, a wiszące nad miastem altostratusy przysłaniające niebo regularną warstwą także nie odznaczały się zbyt wielką wizualną masą i były dla kociego oka całkowicie przyjemne. Nie zmieniało to jednak faktu, że w takich okolicznościach przyrody Marika nie mogła oddać się jednemu z jej ulubionych zajęć, a co za tym idzie wieczorami bywała nieco przybita.
Na pocieszenie poszła zaparzyć sobie ciepłą herbatkę. Na nieprzeznaczonej do tego celu komodzie stał mały imbryk z podgrzewaczem, który wysępiła od właścicielki już drugiego dnia. Miałaby poważne problemy ze snem gdyby nie mogła ani poprzyglądać się ludziom, ani napić się ziółek.
Zapaliła kolejną oliwną lampkę i - w nieco rozjaśnionej przestrzeni - od razu poczuła się bardziej komfortowo. Przebrała się w rozkosznie żółtą koszulę nocną i zaczęła poszukiwania kubeczka. Miała tylko jeden i ciągle jej się gdzieś zapodziewał.

Parę minut później oddawała się już czytaniu książki, siedząc co prawda na krześle, ale kocie stópki trzymając pod kołdrą na łóżku. W pokoiku było całkiem ciepło, ale nie mogła sobie odmówić tej dodatkowej odrobiny komfortu i przyjemności. Nie lubiła się do tego przyznawać, ale była ostatnim piecuchem. Uwielbiała wszelkiego rodzaju ciepełko, a podróż tutaj była długa i obfita w wiele niespodzianek - i tych miłych i tych nieco kłopotliwych, w tym ulewne deszcze. Teraz więc Maka chciała się porządnie wygrzać i robiła to od tygodnia - tyle już przebywała w tych murach.
Na początku miała się udać do swojej i matki dobrej znajomej - panny Moumer, jako bardzo gościnna dama sama zaproponowała, że przyjmie ją do siebie, jednak kilka dni wcześniej dopadły ją gorączka i katar i biedna odwołała wszystko nie chcąc dziewczyny zarazić. Nie darowałaby sobie, gdyby pierwsze dni w Demarze Marika spędziła w łóżku, choć z ciężkim sercem przekazywała jej tę informację.

Ostatecznie Maka zameldowała się w poleconym zajeździe, którego właściciele byli dobrze znani pannie Moumer - nie było to najtańsze lokum, ale i nie przekraczało jej możliwości finansowych. Miała zresztą przeprowadzić się do przyjaciółki, gdy tylko ta się wykuruje. To zdecydowanie była pokrzepiająca myśl. Pokój gościnny co prawda nie był u niej większy niż tymczasowa kwatera kotołaczki, ale zawsze było bardziej swojsko nocować w prawdziwym domu niż obcych czterech ścianach, gdzie "twoje" kończyło się tak po zamknięciu walizy jak i drzwi prowadzących na korytarz. Kotka musiała jednak przyznać, że po siedmiu dniach tutaj już całkiem przyzwyczaiła się tak do panujących tu zasad jak i do wystroju - miała już ustalone swoje małe rytuały i na dobrą sprawę mogłaby tu zostać jeszcze miesiąc czy dwa, gdyby nie kwestia zapłaty. Nieprzygotowana na ten rodzaj wydatku nie wzięła ze sobą zbyt wiele oszczędności - tyle, by wystarczyło na drobne zakupy i dokładanie się do wydatków gospodyni. Na wakacje w zajeździe nie miała środków.
Pomyślała, że szybko musi znaleźć jakąś posadę. Planowała zrobić to prędzej czy później - w końcu przyjechała tu zdobyć nowe doświadczenie zawodowe, tak poza ogólną wiedzą związaną z poznawaniem kolejnych miejsc, osób i zwyczajów. Ale teraz zaczynała czuć dyszącą jej w kark presję czasu. Nie było to uczucie jej obce i nie powodowało u niej nie wiadomo jakiego niepokoju - za to bardzo mobilizowało do działania.
,,Jutro z rana pójdę zasięgnąć języka i nieco się rozejrzeć.” postanowiła zamykając książkę i odkładając ją na tę samą komódkę, na której stał czajniczek. Kubeczka, który jeszcze przed chwilą zdawało jej się, że ma w ręku, nie mogła zlokalizować.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

Tego popołudnia w Demarze padał deszcz. Pochód żałobny sunął z trumną w strumieniach kropli, a smutne twarze żałobników odbijały się w mokrym bruku. Nawet latarnie dawały ciemniejsze światło niż zwykle, jakby i one tęskniły za staruszkiem, który wyruszył do krainy bogów. Amonn, schorowany dziadek ośmiorga wnuków i ojciec trójki dzieci (które kochał dużo mniej niż swoje wnuczęta) odszedł we śnie, z uśmiechem na pomarszczonej twarzy. Zasypiając wspominał po kolei wszystkich tych, którzy byli dla niego ważni. Jego myśli nawiedziła również postać, przez którą uśmiech na chwilę zamarł na spękanych wargach. Lord Fobos, wieczna tajemnica. Mężczyzna nie życzył mu jednak źle i pogrążając się w sennych marzeniach pomyślał, że i jemu przydałaby się dobra dusza, która mogłaby rozjaśnić nieco otaczające go mroki. Potem odszedł.
Nikt nie powiadomił szlachcica o śmierci jego sługi, a jednak w jakiś sposób Fobos o tym wiedział. Pojawił się na pogrzebie ukryty w cieniu głębokiego kaptura, trzymając się na uboczu. Zdawał sobie sprawę, że ludzie rozżaleni po stracie bliskich miewają różne dziwne pomysły, a nie chciał być zmuszony do krzywdzenia rodziny Amonna w dzień taki jak ten. Przynajmniej tyle był mu winien.
Gdy ceremonia się skończyła, a żałobnicy ruszyli zawodzącą chmarą na stypę, podszedł do trumny i położył na niej pojedynczą, czarną różę. Przez chwilę zamyślił się nad grobem, po czym odwrócił na pięcie i szybkim krokiem skierował się w stronę centrum miasta. Miał wiele spraw do załatwienia.

“Swoim odejściem Amonn narobił mi dużo kłopotów”, myślał Fobos, przypinając do tablicy ogłoszeń pergamin pokryty pełnym zawijasów pismem. Pieczęć na dole kartki przedstawiała czarną mantykorę w otoczeniu wijących się lilii.
“Nigdy dotąd nie musiałem szukać służby w ten sposób. To poniżające! …A jednak teraz potrzebna mi jest jak nigdy. Muszę ukończyć wynalazek, zwłaszcza jeśli mam zbadać sprawę…”Rozpruwacza z Demary”.” Wampir prychnął pogardliwie, przypominając sobie przydomek, jaki reporterzy nadali mordercy z Dzielnicy Biedy. Domysły mnożyły się jak kaczki po wysypaniu okruchów na wodę. Stanęło na tym, że jeden ze sprawniej władających słowem pismaków opisał go jako zmiennokształtnego i nadał mu tę idiotyczną nazwę. Niestety przyjęła się i teraz na każdym rogu atakowały go krzykliwe nagłówki. Poprawił zwój i zawrócił, by na własne oczy przyjrzeć się miejscu zbrodni.

Już na obrzeżach Dzielnicy Biedy można było wyczuć atmosferę strachu, jaka wypełniała ulice. Ludzie patrzyli podejrzliwie na zakapturzonego wędrowca, rozpoznając, że nie jest on jednym z nich. Nieufnie zerkali również na siebie nawzajem, a od ciemnych kątów trzymali się tak daleko, jak tylko się dało w spowitym półmrokiem miejscu. Prostytutki szczebiotały głośniej niż zwykle, stojąc w zbitych grupkach.
Fobos nie zamierzał odsłaniać na razie twarzy - być może uspokoiłoby to mieszkańców, ale nie chciał ułatwiać pracy McColleyowi. Tak jak się spodziewał, znalazł zahipnotyzowanego inspektora pijanego w sztok i bez trudu ukradł mu rodowy medalion. Ukradł to właściwie niezbyt dobre słowo - po pierwsze była to jego własność, a po drugie zamierzał zwrócić ją nim młody rudzielec wytrzeźwieje i zorientuje się, co się właściwie stało.
Ukrył się za rogiem, po czym zamknął oczy i odetchnął głęboko. Wszystkimi wampirzymi zmysłami skupił się na ciemności, która go otaczała, starając się poczuć, jak wnika w pory jego skóry. Po chwili przeobraził się w dym. Niesamowita lekkość wypełniła jego płuca, a bezcielesność, którą opanował przez ostatnie kilkadziesiąt lat, była dla niego tak naturalna jak oddychanie. Przemieszczając się w mroku - cień pośród cieni, popędził na plac niezauważony, przesłaniając na chwilę światło pochodni. Zmaterializował się nad trupem, spoglądając bez emocji w jego martwą twarz. Kobieta była brzydka, a wcześniejsza ulewa nie dodała jej uroku. Deszcz spłukał już również słowa wypisane krwią, pozostawiając tylko rdzawe plamy między kostkami bruku.
Trzeba przyznać, że opowieści o potworze nie były przesadzone - brzuch kobiety był rozszarpany tak samo jak jej gardło, a potężne pazury zostawiły głębokie ślady wyryte w kamieniu obok. Wampir schylił się i zeskrobał odrobinę krwi, umieszczając ją w szklanej probówce. Odruchowo zamierzał oddać ją Amonnowi, jednak z niezadowoleniem zdał sobie sprawę, że służącego nie ma obok. Tak, śmierć zdecydowanie utrudnia niektóre sprawy. Skwaszony otulił się peleryną i pod postacią dymu pomknął z powrotem w stronę dworu.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Maka obudziła się dość wczesnym rankiem, choć ciemność za zasłoniętymi oknami wcale nie wskazywała na to, by dzień już nastał.
Zawsze wstawała wcześnie - nawet gdy chwilowo nie pracowała albo zaczynała obowiązki po południu - nie miała także problemów ze snem i nie budziła się przed swoją naturalną godziną pobudki. Stąd wiedziała, że skoro otworzyła oczy była godzina szósta; piętnaście lub trzydzieści.
Usiadła w rozkosznie nagrzanej pościeli i przeciągnęła się. Zwleczenie się z łóżka zawsze zajmowało jej chwilę. Z niczym nie ociągała się tak bardzo jak z wysunięciem nóg spod kołdry i wsadzeniem ich w kapcie lub - jak w tej chwili - dotknięciem nimi podłogi.
Drewniana i dogrzewana ciepłym powietrzem z pomieszczeń znajdujących się niżej nie była lodowata, ale w porównaniu z posłaniem zwyczajnie twarda, chłodna i o wiele mniej kusząca. Wstać jednak było trzeba, więc zmówiwszy krótką modlitwę panna Ragrafford spięła się w sobie, odrzuciła przykrycie i szybciutko przebiegła do misy z wodą, by przemyć sobie twarz i tym ostatecznie się rozbudzić.
Nie przepadała za tym rytuałem, ale stosowała go od dawna. Był wyjątkowo skuteczny, a kiedy lodowatą wodą chlusnęło się sobie w twarz podłoga nagle stawała się jakaś taka cieplejsza. Poza tym ponoć dobrze robiło to na opuchnięte od snu powieki czy coś tam jeszcze... Maka nie pamiętała dokładnie, ale coś w tym musiało być. Zawsze czuła się nieco pewniejsza swojego wyglądu, kiedy rano opłukała się w ten sposób.
Oczywiście jej poranna toaleta była dużo dokładniejsza - w przeznaczonej do tego części pokoju wyczesała futerko, wyczyściła ząbki, a także uszka i pazurki oraz wstępnie przeczesała włosy. Tak przygotowana zdjęła z wieszaka sukienkę na dzisiaj - ciepłą, lecz nie nazbyt grubą, bo i nakładaną na halkę. Rozkloszowana i sięgająca nieco powyżej kolan miała niewielki dekolt (bo duży u kici i tak by nic nie dawał) oraz krótkie, lekko poszerzane rękawki kojarzące się z kielichami wiosennych kwiatów. Materiał był matowy i przyjemnie miękki, choć wyraźnie przeznaczony do szycia z niego ubrań codziennego użytku, a nie odzień eleganckich i typowo wyjściowych. Jego kolor można było opisać jako jasną, niewyzywającą czerwień ze skłonnościami do pomarańczy, przyozdobioną mlecznożółtymi, rzadkimi wzorami, w których przeważał motyw pnączy - ostatnio coraz modniejszy w Demarze. Pasek, który przyozdabiał ledwo widoczną talię kotołaczki był tej samej barwy, dzięki czemu mogła ona bez obawy założyć do tego kompletu swój ulubiony kapelusz i takież same, dobrze dopasowane buciki. Rada, że jej nowy nabytek (sukienkę odebrała od krawca zaledwie wczoraj) pasuje tak do panujących tutaj standardów jak i starszych części jej garderoby, stanęła na taborecie, by przyjrzeć się sobie w pękniętym (na szczęście tylko u góry) lusterku. Normalna kobieta nie byłaby w stanie dojrzeć w niewielkiej tafli całości swojej sylwetki, jednak zaletą rozmiaru Maki było właśnie to, że przy odpowiednim oddaleniu stołka mogła zmieścić w niej całą swoją postać bez większych problemów.
Na początku z delikatną niepewnością, a potem coraz śmielej okręcała się dookoła, by zobaczyć jak kreacja leży na jej drobnym ciałku. W końcu stanęła i uśmiechnęła się zadowolona - musiała przyznać, że warto było biegać na przymiarki i wydać trochę ruenów, by osiągnąć taki efekt. Sukienka była bardzo w jej guście - skromna choć ozdobiona, niezbyt krzykliwa choć wesoła i poprawiająca wizualnie figurę. Teraz zostało tylko dobrać do niej odpowiednie korale (najlepiej te srebrzyste z tęczowymi odbiciami) i odpowiednio się uczesać. Trudno osądzić co zajęło więcej czasu - szukanie paciorków czy może układanie niesfornych kosmyków - grunt, że przy okazji odnaleziony został kubeczek, a po umyciu go i wypiciu paru łyków herbaty panna Ragrafford była gotowa opuścić swój pokój.

Śniadanie zjadła na dole, w gospodzie - niezbyt wyszukane, ale lekkie i całkiem smaczne (Marika nie należała nigdy do osób wybrednych i tak naprawdę rzadko kiedy coś jej nie smakowało. Sprawiało jej to nieraz niemałe problemy, bo trudno jej było osądzić czy dobrze wychowana dama powinna pochłaniać bez kręcenia nosem wszystko co jej podają, czy może jednak wykazać się bardziej krytycznym podejściem i wyszukanym gustem). Wróciła potem na chwilę na górę, by zabrać torebkę i swoją ukochaną, jasną szubkę i w końcu ruszyła na miasto.

Tak jak przez ostatnie dni na zewnątrz było pochmurno i wilgotno; złowrogi mrok sunął po alejkach płosząc ludzi wiatrem i siekącym od czasu do czasu deszczem. Marika nie miała odpowiednich butów do takiej pogody - to ją nieco martwiło, ale ostatecznie te, które nosiła tyle już przeszły, że kałuże nie były dla niej większą przeszkodą. Ona sama zaś, choć uwielbiała ciepło, znosiła także i niższe temperatury o ile już się do nich przyzwyczaiła lub mogła rozgrzewać się marszem. Futerko jednak swoje robiło.
Z delikatnym uśmiechem zafascynowanej nowym miastem kobiety ruszyła w stronę rynku - tam liczyła, że znajdzie kogoś kto będzie umiał jej pomóc. Rytmicznie stukała obcasikami o mokry bruk, a do jej uszu dolatywały plotki. Wszędzie plotki i o dziwo na ten sam temat!
Kotołaczka zdążyła się już nieco zorientować w dzielnicach miasta - pierwszego dnia zabłądziła i na parę okropnych minut utknęła w tej najgorszej - zwana chyba była ona Księżycową - to był ten rodzaj miejsc, do których szanująca się kobieta nigdy celowo się nie zapuszczała. Czmychnęła stamtąd jak tylko mogła najszybciej, by nie oglądać okropieństw, których dopuszczały się bezwstydne kobiety. A może nie miały wyjścia? Marika zawsze czuła się rozdarta widząc ludzi robiących rzeczy uwłaczających ich godności - z jednej strony uważała ich poczynania za karygodne, a z drugiej nie mogła ich ot tak osądzać - w końcu coś mogło wpędzić ich w kłopoty, zepchnąć na drogę, na której są obecnie. Może nie mogli znaleźć pracy?
Westchnęła. Ciekawe czy jej się uda...

O to czy trafi jej się cokolwiek była w miarę spokojna. Nie wszyscy patrzyli tu na nią przychylnie (to nie było miasto kochających naturę i pokojowo nastawionych elfów), ale jeszcze nikt miotłą jej nie pogonił. Raczej udałoby jej się wyżebrać u kogoś jakąś posadę, ale zwyczajnie nie chciała od razu zaczynać od czegoś takiego. Miała swój zawód, dobrze płatny i zapewniający jej kontakt z ludźmi nieraz z wyższych sfer - to było to co lubiła. Jednak jeżeli okaże się, że zanim trafi na kogoś potrzebującego jej specjalistycznych umiejętności będzie musiała pomagać w sklepie to też dobrze. Byle chociaż trochę wystawała zza lady.
Mijała kolejne niskie budyneczki, żałując trochę, że przy całej swojej naturalnej ceglanej czerwieni wydają się być dziś takie bure. Od czasu do czasu ktoś omijał ją lub zerkał na nią ciekawsko - kiedy chroniąc się przed wiatrem pochylała głowę wyglądała trochę jak pędzący kapelusz - to zawsze rzucało się w oczy jako pierwsze. Zaraz potem wzrok padał na wielgachne oczy (o ile właśnie ich nie mrużyła lub nie zasłaniała), falujący materiał cieplutkiej sukienki i dwie, jasne smugi bucików. Dopiero potem dostrzegało się szubę i jasnobrązową maść samej kotołaczki, tym samym identyfikując jako zmiennokształtną. Niektórzy w ogóle nie reagowali na ten widok - po tym świecie niejeden dwunogi kot chodził. Inni jednak wydawali się zaskoczeni; pytanie tylko czy panną Mariką jako taką, czy może jednak jej jasnym i optymistycznym kapeluszem, który śmigał na wysokości ich bioder jak radosny chochlik. Jak w rzeczywistości było Maka wiedzieć nie mogła, ale zawsze liczyła na to, że ludzie doceniają jej nakrycie głowy, sama bowiem za nim przepadała.

Myśli o nim chwilowo musiała jednak odtrącić na bok - co się w tym mieście wyrabiało!
Gdzie nie przystanęła tam plotkowano o jakiejś strasznej zbrodni, czymś z czym nie chciała mieć nic wspólnego. A jednak wiedziona ciekawością i potrzebą znania sekretów życia Demary postanowiła w końcu dołączyć do grupy kobiet dyskutujących zawzięcie przy furtce jednego z bardziej zadbanych, robiących dobre wrażenie domów.
- Dzień dobry paniom - zagadnęła je nieśmiało, ale dość stanowczo, by widzieć, że chciałaby czynnie brać udział w rozmowie. - Przepraszam, że tak dopytuję, ale...
Na początku zdawać by się mogło, że nic ze zdobywania informacji nie będzie - Marikę przywitały neutralne, zdegustowane i rozbawione spojrzenia - a jednak już po paru słowach kobiety otrząsnęły się z dziwnego wrażenia jakie zrobiła na nich mała kotołaczka i poczęły jedna przez drugą wymieniać się opiniami i wyjaśniać całą sytuację. Chociaż "wyjaśniać" to chyba nie było najlepsze słowo... ich wersje wydarzeń znacznie różniły się od siebie, lecz wszystkie były równie niepokojące. Pannie Ragrafford po plecach przebiegł zimny dreszcz kiedy tego słuchała. Dopytywała jednak uprzejmie od czasu do czasu i zagadała się z nimi dłużej niż myślała. Kiedy jednak dotarło do niej ile czasu spędziła na plotkowaniu pożegnała się pospiesznie i już miała niemalże pobiec dalej, gdy jedna z dam - naturalnie śliczna, choć chyba nieco przesadzająca z makijażem, szczupła blondynka - zatrzymała ją.
- Idę z tobą! - oświadczyła tak wesoło jak definitywnie i podeszła do niej krokiem urodzonej modelki. Była najmłodsza i najbardziej frywolna z z gromady i najwyraźniej miała do niej jeszcze jakiś interes.
- Nie słuchaj tego, co mówiła pani Rostarod. - Machnęła ręką i zrównała się z nią. - Ta kobieta zawsze przesadza. Sprawa i owszem jest nieprzyjemna, ale nie można wierzyć, że w całą sprawę był zaplątany jeszcze jakiś kochanek, no litości! - jęknęła, a Maka pomyślała, że jest ona niezwykłą osobą - przy całym swoim wybujałym animuszu i bezpośredniości sprawiała wrażenie dziewczyny całkiem miłej. Chociaż właśnie narzekała na swoją znajomą robiła to tak, że trudno było podejrzewać ją o jakąkolwiek pogardę czy zaciętość; była po prostu szczera - a przynajmniej tak się kotołaczce wydawało.
- Tak pani myśli? - zapytała nadal przejęta tym co usłyszała.
- Ależ oczywiście! - zapewniła z zapałem i całą stanowczością. - Prędzej zwaliłabym winę na jakiegoś szaleńca. Ale to nieważne - dodała szybko. - Najpierw straż musi się tym zająć i w sumie to tylko ich robota. Jak się postronni włączają do takich spraw to zawsze się robi afera; widzisz? - Wskazała dyskretnie na ludzi idących nerwowo środkiem ulicy. - Oni już są przerażeni. Dlaczego?
- Chyba mają powód: w końcu to morderstwo!
- Ha! I nie pierwsze! I nie ostatnie! - stwierdziła blondynka dobitnie. - Ale wyobraźnia działa mocniej, bo wszyscy napędzają sobie nawzajem te kołowrotki w głowie... - Chyba uznała, że nieco zagalopowała się w słownictwie, bo złagodniała i znów machnęła ręką. - Ale co tam. Tak zawsze było. Ja osobiście nie uważam, bym mogła być wplątana w tę sprawę. Dzięki temu mogę przynajmniej bez strachu wyjść z domu - dodała zadowolona.
- Mówiła pani, że to może być szaleniec...
- Co ja uważam to się nie liczy! - zaśmiała się z całą szczerością, choć może i odrobiną goryczy. - Ja się na tym nie znam, nie jestem detektywem ani strażnikiem, ani w ogóle niczym tego pokroju. Po prostu nie wiem. Wolę jednak być spokojna niż działać sobie na nerwy opowieściami o maniakach. To dobre rozwiązanie, prawda? - spytała, zerkając na nią z kojącym uśmiechem.
- Tak, bardzo słuszne - przyznała Marika odwzajemniając przyjazny gest i stwierdziła, że młoda kobieta bardzo przypadła jej do gustu. Pierwsze wrażenie było może nieco dezorientujące - wyglądała na zapatrzoną w siebie i narcystyczną, ale im dłużej z nią rozmawiała tym bardziej upewniała się w przeświadczeniu, że jest to osoba o wiele mądrzejsza niż sugeruje to swoim wyglądem czy zachowaniem. Bardzo, bardzo specyficzna persona.

Gawędząc dotarły na rynek, a tam blondynka doprowadziła kotkę do słynnej, choć absolutnie nie rzucającej się w oczy tablicy przeznaczonej do wieszania ogłoszeń wszelakich.
- Mówiłaś, że szukasz pracy. - Odgarnęła z czoła skręcony od wilgoci kosmyk i spojrzała na nią z góry. - Nie zapewniam, że tutaj coś będzie, ale pojawiają się tu od czasu do czasu ogłoszenia tego typu... nieraz bardzo ciekawe - rzuciła przyglądając się powieszonym kartkom, chronionym przed deszczem przez całkiem szeroki daszek. Żeby zerknąć na te najniższe musiała się wręcz pochylać. Marika z kolei miała odwrotny problem.
Chociaż zadzierała głowę nijak nie mogła odczytać znajdujących się wyżej pism. Jej nowa znajoma dostrzegła to i zaśmiała się krótko.
- O jejku, ty to nie masz zbyt łatwo, co? - zapytała wyraźnie rozbawiona. Kotka w jej oczach była teraz taka... pocieszna.
Marika lekko wydęła policzki. Nie obrażała się o uwagi tego typu, ale brak kurtuazji w zachowaniu tak pięknej kobiety jaką była blondynka zwyczajnie ją raził. Przecież mogłoby ona być takim wspaniałym, delikatnym stworzeniem, za którym nic tylko się oglądać i łaknąć jej towarzystwa! A jednak nie przywiązywała większej wagi do zwracania się do nowo poznanych osób w sposób świadczący o wysokiej kulturze osobistej, tylko mówiła bez zawahania co jej ślina na język przyniosła. A że przynosiła głównie mądre rzeczy, to była inna sprawa. To jednak właśnie ujmowało kotkę i postanowiła nie robić afery z krótkiego wybuchu śmiechu i braku "pani" w wypowiedziach kobiety. Może do swoich rówieśniczek zawsze zwracała się od razu per "ty"?
- Zazwyczaj, cóż... jakoś sobie radzę - stwierdziła tak pogodnie jak mogła. - Gdyby był tu chociaż jakiś większy bloczek...
Blondynka zauważyła, że Maka rozgląda się dookoła i od razu załapała ideę.
- Hmm... - Zamyśliła się na chwilę, po czym jakby ją olśniło i podeszła do pobliskiego straganu, gdzie jakiś gość sprzedawał kilka rodzajów jabłek. Oparła się władczo i kusząco o jedną ze skrzynek, coś powiedziała. Mężczyzna otworzył usta zdziwiony, ale ponagliła go i wskazała na Marikę. Zaraz też podeszła do niej i westchnęła.
- Ale to upie... męczące. Zdzierają z ciebie gdzie się da! - Uniosła ręce do góry. - Masz miedziaka? - zapytała zaraz niezbyt zadowolona, ale i mało przejęta. - Typ użyczy nam skrzynkę jak kupimy od niego jabłka. Ja nic nie mam - dodała, a jej wcześniejsze macanie się po kieszeniach potwierdzało te słowa.
Marika, nadal tkwiąc w pewnym szoku pokiwała głową i podeszła wraz ze znajomą do stoiska. Na ich widok mężczyzna uśmiechnął się przyjaźniej niż można się było spodziewać i polecił swój towar, dokładnie go opisując. Maka wybrała po dwa owoce każdego rodzaju, bo i ładnie wyglądały i nie były jakoś specjalnie drogie, a gdy już je otrzymała, blondynka przypomniała po co właściwie tutaj przyszły. Na te słowa właściciel pokiwał głową i sam usłużnie zaniósł dwie skrzyneczki pod samą tablicę, tak, by Maka miała wygodne schodki. Zerkał przy tym na nią od czasu do czasu, ale surowy wzrok kroczącej obok blond damulki skutecznie zniechęcił go do wszelkich komentarzy.
- Dziękuję bardzo! - Marika dygnęła wdzięcznie, a druga skinęła głową, gdy wszystko było gotowe, a mężczyzna odwrócił się, by wrócić do pracy. Jego interesy szły kiepsko - fatalna pogoda, mało kto kręcił się po ulicach. W dodatku te plotki… pod wieczór trzeba będzie zwijać interes i samemu ciekać do domu. Tak było bezpieczniej.

Kotołaczka całkiem uważnie studiowała wywieszone propozycje, ale jej wzrok zatrzymał się dopiero na zapełnionym eleganckim, wystudiowanym i nieco dziwacznym pismem pergaminie przyozdobionym niemniej zaskakującą pieczęcią. Przeczytała treść ze dwa razy i ostrożnie, jakby w zamyśleniu dotknęła kartki.
- Chyba nie myślisz poważnie? - Ostry głos blondynki sprawił, że o mało nie zleciała z prowizorycznego podestu. Spojrzała na kobietę nieco niepewnie.
- A co jest z tym nie tak? - spytała. - Co prawda nie proszą tu wprost o stenografkę, ale to zawsze arystokracja… mogę dopytać o szczegóły jak dotrę na miejsce - zaczęła wyjaśniać, ale tamta przerwała jej niecierpliwym gestem.
- To od jednego z tutejszych lordów… De Loer, tak - mruknęła tonem, który nie sugerował dobrej opinii o tym człowieku, a raczej zwiastował kłopoty. - Dziwny typ. Mówię ci, z lekka może nawet, no wiesz… nienormalny. - Pokiwała głową. Jej brwi marszczyły się lekko i zniżyła głos, jakby nie chciała, by ktokolwiek usłyszał jej słowa. Nie spinała się jednak zanadto, Maka więc nie odstąpiła od swojej decyzji.
- Arystokraci często nam się tacy wydają. - Próbowała obrócić sprawę w żart. - Ale zazwyczaj jak się ich pozna, wcale nie okazują się być tacy…
- Ten jest. Nie rozmawiałaś z jego poprzednim, hmmm… pomocnikiem. - Ładnie nazwała sługę lorda. - Znaczy, ja nie oceniam. - Uniosła ręce jakby wypierała się nawet takiej możliwości. - Też niewiele słów z nim zamieniłam, po prostu mieszkałam w pobliżu. Robił wrażenie człowieka, który nie biegnie do swojego… pracodawcy z uśmiechem na ustach. To wszystko. Chociaż jest jeszcze posiadłość… do niej też mało kto się zbliża.
Mówiła całkowicie poważnie, wręcz ostrzegawczo; Maka jednak nie była przekonana. Sama też nie zawsze chodziła do pracy w podskokach i nie pałała ognistą sympatią do każdego u kogo pracowała. Tak po prostu bywało. Nadal była zdania, że lord de Loer nie przekracza granic norm, tylko z zewnątrz może to wszystko być trudne do odczytania i właściwej interpretacji. Przyjęła jednak ostrzeżenie do wiadomości - blondynka nie sprawiała wrażenia osoby, która przerysowuje wydarzenia, więc należało liczyć się z jej opinią.
- Gdzie znajduje się ta posiadłość? - zapytała, starając się nie zabrzmieć niegrzecznie, ale trzymając się swojego, nowo ułożonego planu działania.
- O nie! - Kobieta wyprostowała się. - Ja nie przyłożę do tego ręki! Chcesz to idź, ale musisz zapytać kogo innego o drogę. - Odwróciła się szybko, ale przeszła ledwie kilka kroków nim przystanęła i zerknęła na kotkę przez ramię.
- Będę dziś wieczorem jeść kolację w zajeździe, w którym się zatrzymałaś. - Posłała jej z ukosa roziskrzone spojrzenie. - Gdzieś tak około dziewiętnastej… trzydzieści, może. Przyjdź to opowiesz co z tego wszystkiego wyszło. - Uśmiechnęła się lekko i odeszła pozostawiając Marikę bez odpowiedzi na jej wcześniejsze pytanie i z dezorientowaniem wymalowanym na okrągłym pyszczku.

Kobieta doszła pod ogromne drzwi, akurat kiedy przestało padać. Jej futro (to robiące za okrycie) było całkowicie przemoczone, ale ona sama trzymała się nieźle. Była podekscytowana możliwością zdobycia posady, w takim… charakterystycznym miejscu.
Tak, musiała przyznać, że nie było to przesadzone określenie. Dwór odgrodzony od świata potężną bramą (o dziwo otwartą i bez straży co było nieco zastanawiającym zjawiskiem) prezentował się dosyć posępnie przy dzisiejszej aurze, a czarne kwiaty róż posadzone wzdłuż głównej alei dopełniały żałobnego efektu. Marice spodobała się jednak nietuzinkowa barwa delikatnych płatków i poświęciła parę dodatkowych chwil, by się im nieco lepiej przyjrzeć.
,,Fascynujące!”, myślała, ,,Może uda mi się kiedyś zapytać skąd pochodzi ta odmiana…”. Ruszyła jednak dalej, nieco już wymarznięta i dotarła pod emm… fontannę. Ten rodzaj erotycznej estetyki nie przypadł jej zbytnio do gustu, a nawet jeśli to nie wypadało jej się do tego przyznawać nawet przed samą sobą - naciągnęła więc skromnie kapelusz na oczy i pobiegła ku wejściu.
Teraz czekał na nią ostatni (a może pierwszy?) problem. Piękne, ciężkie kołatki znajdowały się idealnie odrobinę poza jej zasięgiem. Stawanie na palcach niewiele tutaj dawało, a po skrzynkach i pomocnych panach nie było ani śladu.
Westchnęła i zaczęła myśleć co z tym fantem zrobić. W końcu uniosła rękę, żeby zwyczajnie zapukać…
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

Lot na wzgórze był dużo przyjemniejszy niż mozolna wspinaczka. Tutaj Fobos nie musiał przed nikim się ukrywać, więc bez skrępowania pędził czarną chmurą pomiędzy drzewami. Irytacja została daleko w tyle. Gdyby ktoś zobaczył go z oddali, przeląkł by się tego, jakie zwierzę rzuca tak ogromny i głęboki cień.
Wampir bardzo cenił uczucie swobody, jakie go wypełniało w czasie lotu. Żyjąc wśród ludzi nigdy nie czuł się skrępowany - wiedział, że każdego z nich jest w stanie zabić, jeśli tylko będzie miał takie pragnienie. To w pewien sposób wyzwalało. Jednak nawet tam, w mieście (a może przede wszystkim tam?), lubił grać w tę skomplikowaną grę zwaną życiem. Bawił się przednio, udając człowieka i studiując reakcje innych. Dawno zapomniał już jak to jest być śmiertelnym - dni mijały jak mgnienie oka, a wspomnienia powoli zacierały się w jego umyśle. Jednak teraz, pozbawiony zasad, które sam sobie narzucał, pozwolił sobie na zwyczajne czerpanie przyjemności z lotu. Był mrokiem, który obserwował sekretne życie ogrodu. Ciemnością, w której zaklęta była dusza.
Jego uwagę przykuł chrzęst żwiru. Ktoś szedł alejką prowadzącą do dworu. Zawisł pomiędzy krzewami czarnych róż, w miejscu, w którym szare niebo nabierało ciemniejszej barwy. Nieruchomo obserwował intruza.
Była to mała kobietka opatulona masywnym futrem, która energicznie pokonywała kolejne sążnie. Jej jasne buciki stukały obcasami o uskakujące spod stóp kamyczki. Zatrzymała się na chwilę przy fontannie i wzniosła na nią swoje wielkie oczy. Rzeźba chyba nie przypadła jej do gustu, bo poprawiła kapelusz i ruszyła szybko w stronę drzwi. Mężczyzna zaśmiał się w duchu. Kobieta, która w założeniu artysty miała być pewnie nimfą, przedstawiała przedziwne połączenie erotyki i kiczu. Była pierwszą, na wpół obnażoną przedstawicielką płci pięknej, jaką zobaczył jako nastolatek i chyba tylko to broniło ją przed unicestwieniem. Kamień porósł nieco mchem i popękał w kilku miejscach. Szara bryła nie była jednak na tyle uciążliwa, by lord zamierzał z nią cokolwiek robić.
Tymczasem mała istotka dotarła już do samych drzwi. Futro, którym się okryła, było zupełnie przemoczone. Uniosła głowę, przyglądając się zdobionym kołatkom, które znajdowały się nieco nad jej wyciągniętą dłonią. Wtedy pod kapeluszem Fobos dostrzegł coś jeszcze. Białe, kocie wąsy. Spod futra wystawał natomiast długi ogon. Nieznajoma musiała być kotołaczką. “Nadzwyczajne - zwierzę noszące zwierzę”, przemknęło mu przez głowę. Nie zamierzał jednak dzielić się tą myślą z kobietą. Czego mogła tu chcieć? Czy tak szybko znalazł się chętny na posadę Amonna?
“Doskonale. Jeśli nie będzie zbyt wścibska to się nada. A po skończeniu wynalazku... kto wie? Może i będzie dobrym materiałem badawczym?”, rozmyślał wampir, bezszelestnie podlatując za jej plecy. Zmaterializował się na schodach, tak, by jego głowa znajdowała się jedynie odrobinę wyżej niż czubek kapelusza nieznajomej. Z rozmysłem wygładził czarny, jedwabny frak, dając dziewczynie czas, by jej kocie zmysły wyłapały jego obecność. Kreacja była mroczna - czerń materiału rozjaśniały jedynie matowe kwiaty wyhaftowane na klapach i mankietach. Białą stójkę koszuli spinała klamra z pojedynczym rubinem. Wysokie buty i aksamitka na włosach również miały głęboki kolor czerni, kontrastując mocno z bladą cerą i białymi włosami mężczyzny. Nie potrafił odmówić sobie odrobiny dramatyzmu - zakładał, że skoro kobieta trafiła tutaj, musiała słyszeć krążące o nim plotki. Dlaczego by ich nie podsycić? Jeśli nie wycofa się rakiem na jego widok, to może faktycznie stanowi dobry materiał na pomoc domową.
- Witaj, pani. W czym mogę pomóc? - zapytał zanim zdążyła zapukać, a jego niski głos rozbrzmiał echem w ogrodzie.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Łapka kobietki zatrzymała się tuż przed drewnem drzwi, kiedy usłyszała za sobą... coś. Coś jakby szelest materiału, a może oddech? Nie zdążyła się tego domyślić ani nawet odwrócić, kiedy męski głos sprawił, że podskoczyła i obróciła się w miejscu, opierając się o skrzydło, w które przed chwilą miała zapukać.
Trochę gwałtowna reakcja jak na damę, ale kocia nadwrażliwość robiła swoje. Poza tym atmosfera tego ogrodu, nie... samego miasta! Ta wszechobecna, zimna szarość, te burzące spokój historie jakich zdążyła się nasłuchać... Nie tylko te o straszliwym czynie popełnionym na kobiecie lekkich obyczajów, ale i o samym właścicielu posiadłości. Jako że jej nowa znajoma faktycznie nie wskazała jej drogi do dworku, musiała o nią pytać przechodniów i handlarzy. Ich reakcje na jej pytanie były skrajnie różne, ale raczej żadna z nich nie była nazbyt pozytywna. Kilka osób odradzało jej przychodzenie tutaj, inni ją ostrzegali nie precyzując jednak co dokładnie mają na myśli, a jeszcze inni puszczali ją całkiem ochoczo, by zobaczyć jak szybko kicia będzie zwiewać do swojego lokum kiedy już spotka lorda. O ile jeszcze w ogóle ktoś ją potem jeszcze zobaczy.
Obcego dziwadła niewielu jednak żałowało, a i nie wszyscy wierzyli w podejrzane opowieści tak chętnie jak reszta - w końcu więc Maka uzyskała satysfakcjonującą odpowiedź i mogła właściwie nie błądząc dojść na miejsce. Starała się przy tym nie myśleć o słowach przestrogi i trzymać się swojej wersji o tym, że większość z takich dreszczowych plotek to tylko bajki. Oczywiście, że posiadłość nie była nawiedzona, a jej pan był... no w sumie nie wiadomo czym. Nie. Na pewno był po prostu człowiekiem (a może czarodziejem?), który otaczał się dziwnymi rzeczami i małą ilością służby. Bogaci czasem tak robili (chociaż akurat służbą gardzili mało kiedy). Byli, jak to się nazywało... ekscentryczni. O! I w tym cała zagadka.
Coś chyba jednak było na rzeczy w części o opuszczonym i nawiedzonym miejscu - ogrodu i bramy nie strzegł nikt, kogo Maka mogłaby zobaczyć, a zazwyczaj plątało się w takich punktach co najmniej kilku strażników. Weszła bez problemów, co mocno ją zadziwiło, a i potem wokół nie było żywego ducha, który zapytałby co ona tutaj właściwie robi. Ale... w taką pogodę pewnie siedzieli w środku. A nawet jeśli jest ich niewielu to nadal nie powód by podejrzewać ich o nie wiadomo co.

A jednak kotka, choć przygotowywała się na ujrzenie być może nawet bardzo nietypowego lokaja, zupełnie dała zaskoczyć się mężczyźnie, który zjawił się znikąd i zaszedł ją od tyłu. Choć w sumie trudno powiedzieć zaszedł - w ogóle nie słyszała jego kroków!
Bardziej odczuwała, niż rozumiała niepokój, który nagle wypełnił jej umysł, kiedy przyciśnięta do drzwi wpatrywała się spłoszona w wysokiego mężczyznę. Nie... on nie wyglądał na lokaja. Był ubrany zbyt bogato i wytwornie, choć zgodnie z zasadami smaku i estetyki. Chociaż... może to było ich dziwactwo? A jednak jego postawa, spojrzenie i w ogóle całokształt kazały jej sądzić, że to osoba o wiele ważniejsza. Tylko czy to możliwe, by ot tak wpadła od razu na lorda? Tak przed drzwiami!? Co za niegrzeczność z jej strony! Pewnie przeszkodziła mu w spacerze! Ale nie... to nie mógł być on!
Poczuła jak delikatnie puszy się jej ogon, i skrępowana, odsunęła się od drzwi, by stanąć tak, aby go ukryć, póki się dostatecznie nie wyciszy. Nie lubiła tak obnosić się ze swoją kocią naturą. Uważała, że to prawie jak podejście do kogoś i powiedzenie mu "Patrz, dostałam od tego gęsiej skórki!" Brrrr!

- Dzień dobry! - zaczęła nieco spanikowana, ale nie przeszkodziło jej to skłonić się grzecznie i zgodnie z wymogami kultury, którą ceniła. - Szukam lorda Fobosa de Loer. Jestem panna Marika Rgrafford. Przyszłam w związku z ogłoszeniem umieszczonym na rynku - wyjaśniła szybko, ale zadziwiająco jasno, wpatrując się w nieznajomego szeroko otwartymi oczami. Był dość... niecodzienny jeśli chodziło o wygląd, chociaż nie robił złego wrażenia. Nie - je można było określić wieloma innymi słowami, ale nie tym przymiotnikiem. Złowieszcze, chłodne, niebezpieczne, upiorne... może. Ale nie złe.
Mężczyzna o nienagannej postawie miał białe włosy i jasną skórę, godną prawdziwego arystokraty. Młoda twarz sugerowała, że nazbyt jasne włosy są swego rodzaju pomyłką, lecz ciemne brwi wykluczały znaną Marice chorobę, która mogłaby to spowodować. To budziło w niej pewien rodzaj konsternacji. Elegant nie wpasowywał się w znane jej schematy ludzkiego wyglądu, strojem zaś jakby tylko podkreślał najmniej typowe cechy swojej fizjonomii. Przez głowę przeleciała jej jednak myśl, że może faktycznie nie jest on człowiekiem tylko zmiennokształtnym? Oni miewali białą sierść i włosy. W dodatku kolor oczu też był bardziej zwierzęcy. Chociaż nie do końca. Czyste, żółte tęczówki różniły się od tych jakie charakteryzowały znane jej zwierzołaki, w tym ją samą. Nieodparcie też (chyba przez połączenie z tymi włosami!) kojarzyły jej się z tortem cytrynowym. Takim z lekkim kremem i soczystymi kawałkami owoców na wierzchu. Przez to wszystko nabrała na niego straszliwej ochoty.
Tort jednak ginął w odmętach zapomnienia, kiedy dłużej patrzyło się w te wielkie, czarne i onieśmielające źrenice, mogące niemal pochwycić duszę, by zbadać ją dogłębnie bez zgody ofiary i nie zważając na nic.
Ale potem wracał.
,,Muszę chyba spróbować gdzieś taki zamówić... jeszcze dzisiaj, choćby mały kawałek!", myślała zrozpaczona swoim łakomstwem i odruchowo poprawiła kapelusz, co często robiła, gdy czuła się niezręcznie.
Uśmiechnęła się niepewnie do mężczyzny. Miała nadzieję, że nie widać po niej jak bardzo teraz marzy o smakołykach.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

Kocica podskoczyła w miejscu i gwałtownie odwróciła się w stronę Fobosa. Na jej twarzy (choć może bardziej adekwatne byłoby „pyszczku”?) malował się wyraz lekkiej paniki. Wielkie oczy powiększyły się jeszcze bardziej, a czarne źrenice były duże jak spodki. W tym momencie bardziej przypominała kota niż kobietę, zwłaszcza chowając za plecami napuszony ogon. Nawet jeśli czasami przybierała ludzką formę, ta pannica zdecydowanie miała w sobie wiele z beżowego futrzaka. Wampir uśmiechnął się lekko, nie pozwolił jednak by ten grymas trwał dłużej niż ułamek sekundy. Lubił koty. Wokół dworu, zupełnie nie pasując do otaczającego go mroku, często kręciła się grupka czworonogów, przyzwyczajona do tego, że Amonn regularnie dawał im jeść. Trzeba będzie przypomnieć o tym zadaniu nowej pracownicy. „Ciekawe czy poczuje się tym urażona? Jej reakcje na pewno w dużym stopniu pokażą, jak bardzo jest ucywilizowana.”
Przynajmniej na razie wampir nie mógł mieć wątpliwości co do stopnia ucywilizowania nieznajomej – ubrana nienagannie i zgodnie z panującą w Demarze modą (uwadze lorda nie umknęły roślinne motywy zdobiące czerwoną sukienkę), szybko zebrała się w sobie i dygnęła grzecznie.
- Dzień dobry! Szukam lorda Fobosa de Loer. Jestem panna Marika Ragrafford. Przyszłam w związku z ogłoszeniem umieszczonym na rynku.
W jej tonie czuć było lekki popłoch, ale nie pozwoliła, żeby zadrżał jej głos. Natomiast słowa, które wypowiedziała, sprawiły, że w sercu mężczyzny drgnęła jakaś struna. Dokładnie jedno słowo. Marika. Zmarszczył lekko brwi, studiując wyraz jej twarzy. Nie sądził, że pozwoliłaby sobie z niego żartować. Nie miałaby zresztą jak – po siedemdziesięciu latach mało kto pamiętał młodą szlachciankę, która mieszkała na tym wzgórzu. Imię jak to imię, mogło trafić się również poza granicami Demary. A jednak dziwny splot przypadków sprawił, że to właśnie tutaj zawitała Marika Ragrafford, zupełne przeciwieństwo Mariki de Loer. Siostra Fobosa była wysoka, smukła, o długich i jasnych włosach, natomiast ta pannica, nie dość że malutka, to wydawała się prosta i bezpośrednia.
Lord nie pozwolił jednak, by myśli i wspomnienia, które przegalopowały mu przez głowę, odbiły się na jego twarzy. Odwaga kobietki przypadła mu do gustu. Rzadko który mieszczanin – a zwłaszcza tak niski jak ona - mówił do niego z podniesioną głową. Po chwili zresztą kobieta odczuła skutki swojego zuchwalstwa – na jej twarzy odmalował się wyraz lekkiego rozmarzenia, a oczy zaszły mgłą. Walczyła jednak z tym uczuciem z zaciekłością godną… kota. Poprawiła kapelusz i uśmiechnęła się niepewnie, odganiając od siebie przyjemne myśli.
Lord oparł dłoń o lewe ramię, pozwalając, by malutka broszka Mariki przypaliła mu skórę i skłonił się lekko.
- I znalazła go panna. Zapraszam do środka, porozmawiamy spokojnie przy filiżance herbaty.
Otworzył ciężkie drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Wnętrze było wypełnione mlecznym światłem dnia. Póki nie prażyło słońce, nie miał potrzeby zaciągać ciężkich kotar. Pogoda w Demarze była ostatnio idealna.
Pośrodku, nad szerokimi schodami wisiał wielki kandelabr. Lord miał nadzieję, że przyciągnie on wzrok gościa nim skręcą w stronę saloniku. Drzwi do pracowni po prawej bowiem znowu zostawił uchylone. Nie spodziewał się nikogo tak szybko i pozwolił sobie na odrobinę niedbalstwa. Na szczęście przez szczelinę widać było jedynie fragment czerwonego dywanu zastawionego fiolkami i pergaminami i kawałek stołu, na którym dumnie błyszczał niedokończony mikroskop. Fobos wykonał lekki ruch ręką, a drzwi zamknęły się cichutko.
- Tędy. – Wskazał ręką korytarz na lewo. Tutaj zrobiło się ciemniej – okna wychodziły na rozłożysty dąb, który odcinał dopływ światła. Milcząc, lord poprowadził ją do salonu z wielkim, zdobionym kominkiem. Tego samego, w którym ostatni raz widział Amonna. „Ironia losu”, pomyślał, sadzając gościa w głębokim fotelu. Odwrócił się na chwilę, a na stoliku przed nim pojawiła się taca z herbatą. Dwór dobrał tym razem piękny, smukły dzbanek i dwie filiżanki ze złotymi zdobieniami. Powinny się spodobać pannie kocicy.
To była tajemnica, której lord nigdy nikomu nie wyjawił i nie sądził, że kiedykolwiek to zrobi. Podczas dziesiątek godzin, które spędził w bibliotekach opracowując formułę błękitnego kremu, natrafił na pewien bardzo szczególny tomik. Była to malutka, zniszczona książeczka, wciśnięta między „Zawiłości Alchemiczne” a „Drogye komponenta formuł wszelakych.” Nie figurowała w żadnym spisie i nie posiadała numeru, szybko również odkrył dlaczego. Wypełniały ją bardzo szczególne zaklęcia. Takie, które umożliwiały przeniesienie duszy do innego ciała albo uwięzienie jej w jakimś obiekcie. Początkowo wziął ją za stek ezoterycznych bzdur, jednak pewien schemat zaintrygował go na tyle, że postanowił bliżej mu się przyjrzeć. Jego wykonanie było bardzo czasochłonne i wymagało działań w mrokach nocy, kiedy nikt nie mógł go zobaczyć. Pociągnęło za sobą również kilka istnień, które Demara z radością wypluła i natychmiast o nich zapomniała. Skutek był piorunujący.
Dwór zyskał duszę, a przynajmniej – o ile można tak powiedzieć – własną świadomość. Przywiązał się do Fobosa jak wierny pies i z oddaniem dbał o swojego gospodarza. Szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia. Kiedy lord skupiał się na czymś, dom wykonywał jego polecenia. Przez lata rozwinął w sobie zmysł artystyczny i własne upodobania. Wpuszczał do środka koty, o ile tylko nie bałaganiły w nim swoimi odchodami. Te lądowały na zewnątrz z głośnym wrzaskiem. Sprzątał wszystkie pomieszczenia poza wiecznie zagraconym laboratorium. Wampir musiał odbyć z nim kłótnię o to, by zostawił jego pracownię w spokoju. Udało mu się jednak wygrać, obiecując, że na wiosnę sprowadzi ogrodnika, który zasadzi w ogrodzie trochę czerwonych róż. Budynek miał bowiem sympatię do klasyki.
Teraz, na widok przemoczonej kotki, w kominku cicho zaczął trzeszczeć ogień. Fobos przewrócił oczami, pewien, że dziewczyna zaraz zjeży się i w podskokach opuści nawiedzony dwór. Jednak kiedy się odwrócił i zobaczył, że nadal jest na swoim miejscu, postawił na stole tacę i usiadł w fotelu naprzeciwko niej. Złączył palce i spojrzał na nią uważnie
- A więc byłaby panna zainteresowana pracą w formie pomocy domowej? Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się tak… nietypowej osoby. Zakres obowiązków jest dosyć… zróżnicowany, ale z pewnością nie obejmuje niczego z czym by sobie panna nie poradziła.
Upił łyk herbaty, delektując się jej słodkim, lekko korzennym aromatem. Dom zatrzeszczał zadowolony.
- Nie będzie panna miała wielu obowiązków, jednak wymagam, by pojawiała się na każde moje wezwanie. To bardzo ważne. Codziennie trzeba odebrać pocztę lub przesyłki, jeśli takowe się znajdą i zadbać o porządek wokół domu. W środku nie jest to potrzebne. Ach, no i nakarmić koty – dodał, obserwując jej reakcję.
- Pensja wypłacana jest regularnie, to panna zdecyduje czy z góry czy na koniec miesiąca. Oczywiście wszystkie dodatkowe wydatki będą uregulowane. Mniemam, że ma już panna jakieś lokum? Zatrzymanie się tutaj jest możliwe, choć przyznam, że wolałbym, by nie było to konieczne. Pracuję obecnie nad pewnym projektem, który wymaga bezwzględnego skupienia. I to właśnie w tej sprawie będę potrzebował teraz jej usług. Poszukuję dosyć nietypowego przedmiotu. Chciałbym by udała się panna do Demary i zasięgnęła języka wśród ludzi.
Spojrzał na kocicę z uwagą.
- Co panna na to?
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Otworzyła szerzej oczy - a więc to jednak był on! Od razu wyprostowała się kiedy tylko to usłyszała. Chciała zrobić jak najlepsze wrażenie na ewentualnym nowym pracodawcy, a już zdążyła popełnić kilka drobnych błędów. Oczywiście jakieś popełniała zawsze, nawet nie do końca zdając sobie z tego sprawę, jednak przeszkadzanie lordowi kiedy ten przebywał na zewnątrz (może na spacerze) było jej zdaniem ogromnym nietaktem. Już chciała zacząć przepraszać, ale mężczyzna nie tylko nie wyglądał na zagniewanego, ale i uprzejmie zaprosił ją do środka. Zamiast więc zatrzymywać się przed drzwiami i kazać lordowi marznąć, postanowiła nie ociągać się, a grzecznie zastosować do jego prośby i tym spróbować zatrzeć ślad swojej pierwszej wpadki.
Zaraz też zresztą przestała o niej myśleć - kiedy tylko przekroczyła próg posępnego, okazałego dworku.
Widziała już wiele bogatych wnętrz - miała okazję pracować u baronów, hrabiów i innych dziedziców, a także zamożnych wykładowców, naukowców i myślicieli. Każde z nich urządzało swoje mieszkania nieco inaczej; niektórzy wzorowali się na pałacach lub innych dworach, inni robili wszystko zgodnie z ogólnie przyjętym stylem i architekturą miasta lub sugerowali się wyłącznie własnym gustem i stawiali na indywidualność oraz wyjątkowość. Względy praktyczne stale mieszały się z podkreśleniem statusu i osobistymi upodobaniami, a także możliwościami czeladników i dostępnymi surowcami. O meblach, obrazach, rzeźbach, świecznikach, posadzkach czy balustradach można by mówić godzinami, a i tak nie wyczerpałoby się tematu.
Ten majątek różnił się jednak od poprzednich w bardzo... charakterystyczny sposób. Nie chodziło nawet o sam wystrój. Oczywiście Marika i tak zagapiała się na wszystko - ile by czasu nie spędziła w podobnych posiadłościach to nie było to jej naturalne środowisko i nawet nie starała się ukrywać, że robi na niej ogromne wrażenie. Ale tym razem chodziło o coś innego niż zazwyczaj. Było tu coś co wychwytywała jej intuicja, ale czego nie potrafiła zrozumieć. Ba - nawet nie wiedziała, że jest tu coś do rozumienia. Jedynie czuła to coś i już nazwała "atmosferą" tego miejsca. Może to było to, co tak odstraszało ludzi? Niektórzy byli wrażliwi na podobne zmiany w otoczeniu, a potem wychodzili poddenerwowani i rozsiewali plotki. Sama Marika nie wierzyła, by z tym miejscem było coś nie w porządku, zwłaszcza, że nie widziała go jeszcze przy zasłoniętych kotarach. Póki co rozświetlane naturalnym, chłodnym blaskiem dnia wnętrze prezentowało się ponuro... i całkiem przytulnie. Tak, tak - całkiem przytulnie. Nawet jeżeli wielka zbroja ustawiona w korytarzu najpewniej dla ozdoby, wyglądała jakby miała się zaraz poruszyć albo przynajmniej bez udziału własnej nawiedzonej woli zwalić się na drobną kotkę. Niepokojące obrazy wiszące na ścianach byłyby jednak o wiele bardziej niepokojące, gdyby kobietka nie widziała ich pod tak ostrym kątem. Idąc prawie środkiem i te z prawej i te z lewej strony wydawały jej się  nieco niezrozumiałe. Musiałaby podejść do jednej ze ścian, by zobaczyć przedstawienia znajdujące się na przeciwległym pionie, a chwilowo nie miała ku temu okazji.
Miała za to z samego początku chwilę by zerknąć na wielki, kilkuramienny świecznik i wydał jej się on bardziej interesujący od niedomkniętych drzwi, których co prawda nie przegapiła, ale nie zatrzymała się na nich wzrokiem. Nie była z natury zbyt wścibska, a i uważała, że co będzie miała zobaczyć to zobaczy w odpowiednim czasie. Na razie miała zwrócić uwagę na hall wraz ze schodami oraz korytarz, którym podążała za lordem. Następnie została wprowadzona do salonu. Tam jej uwagę od razu przykuł piękny kominek - na pewno dawał dużo ciepła, nie mówiąc o tym, że zwyczajnie dobrze jej się kojarzył. Uwielbiała kominki. Małe, duże, zdobione bardziej lub mniej - nie miało to większego znaczenia gdy można było grzać się przy nich podziwiając trawiące polana płomienie. W tym kominku jednak chwilowo nie palił się ogień - w sumie nic dziwnego - lord był na zewnątrz, a po służbie ani śladu. To w sumie nadal było bardzo zastanawiające...

Maka zdjęła z grzbietu szubkę i z przyjemnością usiadła w głębokim fotelu. Mebel na szczęście nie był zbyt wysoki, ale i z wyższymi jakoś dawała sobie radę - wskakiwała na nie sprawnie, podpierając się jedną ręką. Był to gest tak wyćwiczony i naturalny, że właściwie nie zwracał większej uwagi - tylko jeżeli ktoś koniecznie chciał przeanalizować jak taki karzełek się porusza. Tym razem jednak obyło się bez nadmiernego skakania i Marika mogła bez problemu osunąć się wręcz we wskazane jej miejsce. Było bardzo wygodne, choć kobieta obawiała się, że prowokuje do przesiadywania w nim i przysypiania. Zwłaszcza gdy kominek był ciepły...
Nagle w kamiennej konstrukcji coś błysnęło. Znikąd pojawił się ogień, a zaskoczona Maka ścisnęła swoją szubkę. Wiedziała jednak, że istnieje coś takiego jak magia - kominek mógł być zaklęty albo i sam Lord posługiwał się płomiennym żywiołem. Odetchnęła więc i uśmiechnęła się w oczekiwaniu na pożądaną temperaturę. Spojrzała też na gospodarza z subtelną wdzięcznością; w razie gdyby to on zdecydował, że należałoby gościa trochę ogrzać nie wyszłaby na niegrzeczną. Jeżeli zaś działało to z samo z siebie to i tak nie zaszkodziło myć miłą.

Lord też był. Grzeczny, elegancki i zaskakujący. Marika nie pamiętała kiedy ostatnim razem widziała pana domu podającego herbatę. I to nieznajomej! Nawet żonom nie podawali. Od tego była służba - o, taki lokaj chociażby. Możni zazwyczaj nie kiwali palcem w takich sprawach - albo było to jedyne co robili, by wskazać w ten sposób czego oczekują. Oczywiście Maka nie uważała takiego zachowania za coś złego - w końcu oni robili inne rzeczy, nieraz dużo ważniejsze! A pracą służby było służenie właśnie. Każdy miał swoje zadania i swoje miejsce i tak było najlepiej. Hierarchia w oczach kotołaczki była zjawiskiem normalnym jak śnieg w środku zimy. Dlatego też teraz nie posiadała się ze zdumienia. Czyżby tutaj faktycznie mieszkał tylko białowłosy pan?

W zamyśleniu sięgnęła po śliczną, delikatną filiżankę. Choć miała nad czym się zastanawiać, nie omieszkała przypatrzeć się jej z zachwytem. Może sama preferowała zestawy mniej skąpe w kolory, ale musiała przyznać, że do lorda i jego dworu złote wzory pasowały wręcz idealnie. Spokój i elegancja. Zupełny brak krzykliwości. I w sumie chyba słusznie. Krzykliwość nie była zbyt wytworna. Aż dziwne ile arystokratów popadało w przesadę i otaczało się rażącymi w oczy zwałami kiczu... który Marice się podobał. Miała być może nieco skrzywiony gust, ale godziła się z tym. W życiu codziennym zaś zwyczajnie starała się utrzymać balans między tym co było uznawane za ładne, a między tym co jej się podobało i stawiać na złoty środek. Dzięki temu wszyscy byli zadowoleni; jej mieszkanka uważano za specyficzne, ale przyjemne, ubrania za charakterystyczne, choć zgodne z modą, a ją samą za miłego kota. Czego chcieć więcej?

Sącząc powoli wyśmienitą (i najpewniej drogą) herbatę słuchała lorda z uwagą. Nieświadomie analizowała przy tym wszystkie jego gesty, choć nie było po niej widać, że myśli o czymś więcej niż ile musiałaby latać z miotełką. Nigdy nie sprawiała wrażenia nadzwyczajnie bystrej, ani nawet zanadto podejrzliwej. Ot - przeciętny obywatel miasteczka. Nie za dużo nie za mało.
I chyba nawet podobnie została potraktowana. Wpuszczona do domu, zaproszona na rozmowę, gdzie nie dano jej od razu do zrozumienia, że się nie nadaje. Wręcz przeciwnie!
Co prawda padło słowo ,,nietypowa", ale było jak najbardziej zgodne z prawdą. Wyglądało jednak na to, że cieszący się złą sławą lord nie zamierzał jej skreślać, a nawet więcej - uznał chyba, że spokojnie dałaby sobie radę ze wszystkim czego by od niej wymagał. W uszach Mariki to neutralne stwierdzenie brzmiało bardzo miło. Z początku niepewna, teraz poczuła jak zaczyna zależeć jej na tej posadzie. Nie tylko dla pieniędzy, choć stawka była bardzo przyzwoita - po prostu chciałaby udowodnić, że lord się nie myli. A może wręcz odwdzięczyć się za to, że dał jej szansę o tak, bez dociekania i powątpiewania. Były to drobne refleksje - króciutkie, ale istotne dla dalszych decyzji kobiety. Rozbudzał się w niej zapał do pracy, a ona rozkoszując się tym cennym uczuciem podsycała je coraz bardziej.
Choć musiała przyznać, że nie do końca zrozumiała samo ogłoszenie. Było ono dość... nieprecyzyjne i teraz zaczęło do niej docierać dlaczego. Poza paroma przykładami nie dostała konkretnych wytycznych ani ram czasowych. Było to wszystko bardzo elastyczne, choć w granicach rozsądku. Brała sobie też każde słowo do serca; i "niewiele obowiązków" i "na każde wezwanie". Musiała przyznać, że ta umowa nie budziła w niej żadnych większych obaw, a wręcz z każdą chwilą zaczynała jej się coraz bardziej podobać. Przy takiej pensji nie musiałaby brać na siebie żadnych dodatkowych obowiązków - była wolna całą dobę i na dobrą sprawę stawianie się na każde polecenie nie było dla niej problemem. Różnorodność zadań też uważała za zaletę - choć nie bała się rutyny, jeszcze bardziej nie gardziła małą odmianą. Poza tym czuła pewną ekscytację. Myśl, że ta praca codziennie może okazywać się czymś innym i ją zaskakiwać... na pewno mogło to być męczące, ale jak często trafiały się podobnie zagadkowe propozycje? A jeżeli przestałby się jej odpowiadać taki rodzaj układu zawsze będzie mogła zrezygnować. Chciała spróbować.
Od czasu do czasu przytakiwała skinieniem głowy na znak, że rozumie - lekko też zdziwiła się na wieść, że nie będzie musiała sprzątać wewnątrz posiadłości (przyzwyczaiła się już do myśli o braku służby), ale zaraz pomyślała, że oczywiście ktoś tutaj jeszcze przychodzi i zwyczajnie lord dzieli obowiązki. Na wzmiankę o kotach uśmiechnęła się lekko. Lubiła zwierzęta i przepadała za ludźmi, którzy je trzymali (dobrze o nie dbając). Choć i to zaskoczyło ją nieco; do dworu prędzej przypisałaby konie albo chociaż kucyka... lub psy. Tutejszy pan naprawdę był specyficzną personą. Ale na Mace zrobił dobre wrażenie.
- Ta posada naprawdę brzmi intrygująco - odezwała się, kiedy pan zapytał o jej opinię. - Myślę, że z obowiązkami tego typu nie miałabym problemów - potwierdziła ochoczo jego wcześniejsze przypuszczenia. - Mogłabym też stawiać się, kiedy tylko by mnie lord potrzebował. Ufam, że zna pan wytrzymałość przeciętnego człowieka i dawałby mi tyle zadań z iloma mogłabym sobie naraz poradzić. - To zdanie oznaczało mniej więcej tyle, co ,,Mam nadzieję, że nie będzie mnie pan zamęczał", ale dla Maki było formalnością. Wierzyła w zapewnienia arystokraty.
- Mam gdzie się zatrzymać - zapewniła zaraz, choć póki co sprawa jej zamieszkania nie była tak do końca rozwiązana. Sądziła jednak, że niedługo będzie już mogła przeprowadzić się do panny Moumer, do tego czasu zaś wystarczy jej pieniędzy na pokój w gospodzie. Być może z przymusu zrezygnuje na razie z większych zakupów, ale nawet to nie skłoniło jej do wzięcia choćby jednej pensji z góry. Musiałaby naprawdę komuś nie ufać, by żądać pieniędzy za coś, czego (jeszcze) nie zrobiła. Na wynagrodzenie wolała najpierw zapracować, a potem je otrzymywać i nie znosiła wyjątków od tej reguły.
- Pensję wolałabym otrzymywać pod koniec miesiąca. Kwota mi jak najbardziej odpowiada - dodała, bo choć lord o to nie pytał, to nikt nie broniłby jej chyba negocjować. Tym razem po prostu nie było takiej potrzeby.
- Jeśli lord zechce mogę zacząć od zaraz - zaproponowała ucieszona być może bardziej niż powinna. - Proszę mi tylko powiedzieć czego mam szukać... przyznaję, że wcześniej nie robiłam czegoś takiego, ale zrobię co w mojej mocy! - Wyglądała na pełną zapału i energii i tak też było w istocie. Ostatnie czego spodziewała się po nieznajomym bogaczu to to, że wyśle ją - ją! do miasta, by ,,zasięgnęła języka". Zaczynała wierzyć, że po latach starania naprawdę wygląda na kogoś, kto nie ma absolutnie żadnych problemów z wpasowaniem się w społeczeństwo. To z Demary było dla niej dodatkowo całkowicie nowe. A jednak ktoś chciał wysłać ją, by załatwiła dla niego sprawę w ten jakże delikatny i skomplikowany sposób. Była uradowana i całkiem z siebie zadowolona. Miała jednak świadomość, że owo zadanie może okazać się niebywale trudne i frustrujące; to jednak sprawiało, że tym bardziej pragnęła się go podjąć. Już dość odpoczywała - zbyt długie wakacje sprzyjały próżności i lenistwu - czas najwyższy zabrać się do pracy!
- Przepraszam, ale... - Jednak musiała zapytać. - Skoro nie będę mieszkać tutaj, to skąd będę wiedziała, że lord mnie wzywa? Ktoś będzie po mnie przychodził?
Każdy miał swoje sposoby na komunikację. Metody białowłosego wolała poznać zawczasu.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

Wampira zdziwił nieco entuzjazm bijący od kotołaczki. Owszem, przyszła tu w poszukiwaniu pracy i bez najmniejszych problemów ją dostała, jednak nie spodziewał się, że tak ochoczo przystanie na jego warunki. Była ufna i grzeczna, jakby nietypowa sytuacja i jeszcze bardziej nietypowy mężczyzna nie wzbudziły w niej żadnych podejrzeń. Być może nigdy wcześniej nie miała do czynienia z wampirami? Oczywiście gdyby się nie zgodziła, najpewniej nigdy nie dotarłaby z powrotem do drzwi. Jednak kobieta wydawała się gotowa zacząć pracę od zaraz. Cóż, Amonn czy… Marika, przecież to żadna różnica. Ważne, żeby wywiązywała się z poleconych jej zadań, a on będzie uczciwie ją za to wynagradzał. Mimo wielu wad, ojciec nauczył go porządnie traktować służbę.
Lord skinął głową i wyciągnął z kieszeni fraka złożoną na pół kartkę. Znajdował się na niej szczegółowo wykonany węglem rysunek, przedstawiający lekko wypukłą soczewkę osadzoną w ciężkim, mosiężnym pierścieniu.
- Nie wiem na ile zna się panna na nauce. Ten przedmiot to soczewka skupiająca, wykonana ze specjalnego rodzaju kryształu, którego pojedyncze złoża można znaleźć tylko na niewielkim obszarze Mglistych bagien. Ma zielonkawy kolor, a kiedy spojrzy się w jej wnętrze, widać tworzące się pośrodku zawirowania. Proszę to zapamiętać. To bardzo ważne - w ten sposób można odróżnić oryginał od falsyfikatu. Mój poprzedni sługa przed śmiercią zdążył mi donieść, że taki przedmiot znajduje się w mieście. Nie wiem niestety gdzie ani w czyim posiadaniu. To właśnie zadanie dla panny. Polecałbym zacząć poszukiwania od Głównego Placu Targowego, tam można znaleźć kupców ze wszystkich stron świata. Cena przedmiotu nie gra roli, za to bardzo liczy się czas. Im szybciej go dostanę tym lepiej.
Nie zamierzał wtajemniczać Mariki w to, co przy pomocy soczewki chce stworzyć. Gdyby do tego usłyszała, że zamierza nią badać sprawę morderstwa, ta grzeczna panna szybko podziękowała by za współpracę. Zamiast tego podał jej drugą kartkę, na której równym pismem wynotowano pozostałe obowiązki.
- Kuchnia z jedzeniem dla zwierząt znajduje się w zachodnim skrzydle. Przesyłki i listy może panna zostawiać tutaj. Do reszty domu prosiłbym nie wchodzić.
Na dźwięk tych słów deski stropowe zaskrzypiały przeciągle. Wampir miał swoje zdanie, ale dom zdecydowanie nie zamierzał go uszanować. Fobos posłał wilcze spojrzenie w górę, obiecując sobie w myślach, że rozmówi się z tym paskudnym gmaszyskiem kiedy tylko panna wyjdzie.
Na pytanie o sposób komunikacji, lord przez chwilę milczał. Zastanawiał się jak ubrać w słowa coś, co dla Amonna od tylu lat było oczywiste. Nie pamiętał już jak tłumaczył starcowi zasady działania telepatii - chyba po prostu wziął w posiadanie jego umysł i odzywał się w nim od czasu do czasu. W każdej innej sytuacji postąpiłby najprawdopodobniej tak samo. Tym razem jednak zależało mu na czasie - nie mógł pozwolić sobie na szukanie innego pomocnika. Marika zjawiła się w idealnym momencie, a żeby zbadać sprawę tajemniczego morderstwa musiał jak najszybciej skonstruować mikroskop.
- Sposób komunikacji… tak… To dosyć specyficzna sprawa. Słyszała panna kiedyś o telepatii?
“To magiczny sposób porozumiewania się za pomocą myśli” przeszedł płynnie ze słów do głosu, który odezwał się w głowie kotołaczki. Nie zamierzał wnikać teraz w jej umysł. Chciał jak najszybciej załatwić sprawę zatrudnienia i wrócić do swoich badań. Musiał też zwrócić wisior Inspektorowi - lada moment mógł obudzić się z pijackiego snu sprawiedliwych.
“Kiedy będzie panna potrzebna, usłyszy mój głos i konkretne wytyczne.”

Gdy wszystko zostało już wyjaśnione, odprowadził kobietkę do wyjścia. Drzwi od pracowni znowu były uchylone. Dwór wyraźnie polubił kocicę i chciał zwabić ją do środka wszelkimi możliwymi sposobami. Fobos popchnął skrzydło, głośno trzaskając klamką. Co się działo z tym domem?! Dotychczas był bardzo układny i tylko od czasu do czasu zdarzały mu się małe fanaberie. Od chwili kiedy ta dziwna panna przekroczyła jego próg, kompletnie zdziczał. Lord miał nadzieję, że jak najszybciej rozwiąże tajemniczą zagadkę. Później - obiecał sobie - znajdzie kogoś innego do pomocy.
W tym momencie w głowie wampira zaświtała pewna myśl. Po co ma pędzić do domu Inspektora? Może wysłać tam pannę Marikę (powoli oswajał się z brzmieniem tego imienia). Rudowłosy mężczyzna powinien jeszcze spać, a wisior wrzucony do skrzynki będzie małym przypomnieniem tego, że lord de Loer jest postacią nieco spoza jego ligi.
- Niech panna tu chwilę zaczeka.
Zawrócił i spokojnym krokiem ruszył w stronę korytarza. Skręcił w prawo i z komody wyciągnął ładną kopertę z czerpanego papieru. Delikatnie wsunął w nią medalion, a jego okrągły kształt lekko wybrzuszył materiał. Zalakował ją szybko czerwonym kleksem, jednak z rozmysłem nie postawił na nim swojej pieczęci. Nie zamierzał przyznawać się do pożyczki wisiora. Wiedział, że młody McColley i tak się tego domyśli.
Wracając przyglądał się kotołaczce. Zabawnie wyglądała w tym wielkim futrze i kapeluszu, tak jakby bardzo chciała podkreślić swoje człowieczeństwo. Nie chciała czy nie mogła przemienić się w człowieka? A jednak każdy element jej stroju był dobrany ze smakiem - może nieco krzykliwym, ale jednak nadal smakiem. Zdecydowanie specyficzna persona.
- Proszę po drodze na targ wrzucić to do skrzynki Inspektora Iana McColleya. Na pewno z łatwością znajdzie pani jego dom. - Podał jej kopertę.

Kiedy kobieta wyszła, Fobos przemienił się w dym i w ciągu kilku sekund znalazł w salonie. Ogień nadal trzaskał wesoło w kominku. Nie zważając na gorąc uchwycił żarzące się na końcu polano i uniósł je w górę.
- Tak się chcesz ze mną bawić, potworze? Zobaczymy co powiesz na to. - Przyłożył ogień do subtelnie zdobionej ściany, która natychmiast zajęła się płomieniem. Dom zatrzeszczał w niemym przerażeniu.
- Będziesz się zachowywał jak należy?!
Odpowiedziała mu ponura cisza. Szybkim ruchem chwycił wazon i ugasił rozprzestrzeniający się powoli pożar. Na ścianie została brzydka, ciemna plama, która szybko zarosła i zniknęła.
- I żeby mi to był ostatni raz! Ta dziewczyna nie ma prawa wchodzić do pracowni, zrozumiano?! Bo następnym razem puszczę cię z dymem! - warknął wampir, wrzucając polano z powrotem do kominka. Odetchnął głęboko, wyprostował się i z wyrazem twarzy jakby nic się nie wydarzyło wrócił do swojej pracy.
Nasunięcie trybiku miał już za sobą, jednak ustawienie części pokręteł wymagało sprawności w palcach, która teraz była obniżona ze względu na pokrywające je bąble. Oparzenie goiło się szybko, ale nadal trwało to kilka godzin. Dom grzecznie podał mu kieliszek wina i otworzył drzwi, gdy lord postanowił wyjść do ogrodu. Mężczyzna czule pogładził futrynę, kontent, że dwór znowu zachowuje się tak jak należy. Budynek aż zadrżał z zadowolenia.
Kilka kotów z zadartymi ogonami podbiegło do Fobosa. Większość futrzaków nienawidziła wampirów albo bała się ich. Te jednak - być może (a raczej na pewno) dlatego, że je karmił, pałały do niego dużą sympatią. Wpatrzone w niego ufnym wzrokiem odeskortowały go żwirowaną alejką aż do samej bramy.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Naprawdę cieszyła się, że mimo ostrzeżeń postanowiła tutaj przyjść. Lord wydawał się tajemniczy, chociaż nie przesadnie groźny; nie widział większych problemów z zatrudnieniem jej i poczęstował wyborną herbatą… chociaż pierwsze zadanie będzie wymagało od niej sporo wysiłku, w tym intelektualnego. I sporo chodzenia.
Dziewczyna jednak była podekscytowana i już nie mogła się doczekać aż zacznie - ostatnimi czasy brakowało jej obowiązków. Po dłuższym odpoczynku miała aż nadmiar energii i chęci by zrobić coś pożytecznego. A teraz potrzebował jej sam Lord! Znaczy… mógł ją oczywiście zastąpić albo wyrzucić jeżeli go zawiedzie, ale zawodzić nie zamierzała. Znajdzie tę soczewkę. Brzmiało to bowiem wszystko jakby była ona niezwykle istotna, drogocenna i pewnie służyła do czegoś ważnego. Może chodziło o ten projekt, o którym pan dworu mówił wcześniej, że potrzebuje do niego spokoju? A może o jakiś następny? Bo na pewno nie była zwykłym świecidełkiem.
Gdy polecenie i opis soczewki stały się dla niej jasne, skinęła głową. Zapamiętała wzmiankę o owych zawirowaniach i postanowiła, że będzie czujna i nie da się oszukać, choć przedmiot jako taki był dla niej nowy.
Trochę wzdrygnęła się, usłyszawszy o śmierci poprzedniego sługi - jakoś wcześniej nie obiło jej się to o uszy. Ciekawe dlaczego on… no, może teraz lepiej nie wnikać. Byłaby co prawda spokojniejsza, gdyby usłyszała o tym wcześniej, ale i tak nie miała w to teraz wnikać - właśnie dostała drugą kartkę. Na niej były wypunktowane wszystkie inne obowiązki, które na siebie przyjęła - czyli jednak był w tym jakiś przewidywalny porządek! Może być i tak, może być. Z pełną aprobatą przyjrzała się liście. Nie była ona przesadnie długa, a Marika z praktycznie wszystkim co się na niej znajdowało miała już do czynienia. Tak, spokojnie powinna sobie poradzić.
Grzecznie przyjęła do wiadomości, że wielki dom (z wyjątkiem dwóch pomieszczeń i prowadzących do nich korytarzy) jest dla niej miejscem zakazanym. Arystokracja lubowała się w prywatności i często chętnie podkreślała, że służba to… po prostu służba. Choć z drugiej strony to zwykle właśnie ona mogła kręcić się po niemal całej posiadłości, a gościom wyznaczało się konkretne miejsca pobytu i rekreacji. Lord Fobos nie potrzebował jednak pomocy w środku, a na zewnątrz - nie było więc powodu, dla którego miał Mace udostępniać inne pokoje. No nic - skupi się na ogrodzie, a jeśli zmarznie może będzie mogła chwilę posiedzieć w tym pięknym saloniku? Bardzo przypadł jej on do gustu. Oczywiście nie zamierzała się lenić - miała jednak nadzieję, że jeszcze kiedyś będzie zaproszona tu na herbatę. Najpierw się jednak wykaże.

Słyszała o telepatii. Nie za wiele, ale mogła wytłumaczyć co ona dla niej znaczy. Nie zdążyła jednak otworzyć pyszczka, a w jej głowie odezwał się głos Lorda, choć - widziała wyraźnie! - nie poruszył on ustami.
Na początku mocno zaskoczona, o mało nie podskoczyła w fotelu. Spojrzała na mężczyznę jeszcze szerzej niż poprzednio wytrzeszczonymi oczami, ale w końcu odetchnęła i uspokoiła się.
- Myślę… - zaczęła, po czym urwała na chwilkę. - …myślę, że to bardzo skuteczny sposób. - Brzmiała nieco słabo, ale podziwiała metody Lorda. To faktycznie mogło im wiele ułatwić. Choć już czuła, że zanim się do tego przyzwyczai, będzie dostawać zawału za każdym razem kiedy jego głos bez ostrzeżenia zadzwoni jej pod czaszką.

Pełna skrajnych odczuć, bo nieco zestresowana i nadal tkwiąca w niejakim szoku, ale równocześnie zadowolona i pełna chęci do działania została odprowadzona do drzwi. Odwróciła się gwałtownie, gdy białowłosy arystokrata trzasnął drzwiami, które (znowu?) były uchylone. Udawała jednak, że nic nie widziała, choćby dlatego, że głupio jej było być świadkiem zachowania świadczącego o poddenerwowaniu lorda. Pewnie drażnił go przeciąg, który poruszał drewnianymi szkrzydłami. Sama wiedziała jak to doprowadza do szału kiedy coś cały czas skrzypi, otwiera się albo nie domyka. Miała kiedyś takie piszczące zawiasy. Kiedy okno było otwarte, drzwi uchylały się i wydawały z siebie dźwięk, który mogłaby zignorować, gdyby nie dręczył jej co chwila przez kilka tygodni. W końcu jednak nasmarowała co trzeba i problem zniknął. Może w tych lordowskich nie działa klamka? Może należałoby je czymś zastawić? Cokolwiek to nie było, mężczyzna na pewno da sobie z tym radę. W końcu w jej spisie obowiązków nie figurowały żadne naprawy i majsterkowanie.
Już miała wychodzić, gdy lord de Loer kazał jej chwilę zaczekać. Zaintrygowana odprowadziła go wzrokiem, zastanawiając się czy o czymś przypadkiem nie zapomniała. Uniosła łapkę do głowy - nie, kapelusz nadal tam był. Swoje okrycie i torebkę także miała ze sobą. Herbatę dopiła. Co mogła zrobić źle?
Okazało się jednak, że nie dopuściła się żadnego niedopatrzenia czy niegrzeczności, a jej nowy pracodawca miał dla niej dodatkowe zadanie. Jak miło! Z uśmiechem przyjęła kopertę, pożegnała się wedle zwyczaju i pobiegła wypełnić powierzone jej obowiązki.

W mieście nadal panowała nieco ciężka, szaro-senna atmosfera, na ulicach ludzi jednak zrobiło się więcej. Maka nie miała problemu z zaczepieniem kogoś miło i mądrze wyglądającego i wypytanie o dom… Inspektora McColleya. Imię wypadło kobiecie z głowy. Dostała się tam jednak z łatwością, choć nie wiedziała czemu była nieco zdenerwowana. Miała tylko wrzucić list, nic nadzwyczajnego. Nadawcę już poznała, adresat natomiast musiał być porządną osobą, skoro pełnił taką, a nie inną funkcję. A jednak czuła się jak rzezimieszek kiedy podchodziła do furtki, obok której przymocowana była staroświecka, porządna skrzynka. Spojrzała nawet w okna domu, czy ktoś przypadkiem jej nie obserwuje. Kiedy jednak zdała sobie sprawę z tego jak się zachowuje potrząsnęła głową. To było niedorzeczne! Miała prawo tu być i na pewno nie robiła nic karalnego. To pewnie przez tę wszechobecną ciemność dnia i plotki, których z rana się nasłuchała, rodziły się teraz w jej podświadomości absurdalne pomysły. To wszystko działało na wyobraźnię. Musiała się wyciszyć - zrobi to w porze obiadowej, jak już przeszuka targ. Wtedy zje sobie coś ciepłego, napije się i może uda jej się zamówić ciasto cytrynowe. A jeśli nie, to weźmie inne, już trudno.
Z całym zdecydowaniem otworzyła klapkę i wsunęła przesyłkę od lorda dla inspektora. Mimo wszystko miała cichą nadzieję, że nikt jej nie zauważył. Oczywiście - nikt kto znałby owego pana McColleya. Na przypadkowych przechodniów nie zwracała zbytnio uwagi, nie musząc się nimi chyba przejmować; problem tkwił w tym, że nie wiedziała czy jeden z nich zaraz nie skręci w stronę domu i nie okaże się na przykład jego żoną bądź siostrą.
Tak więc wykonawszy zadanie odwróciła się na pięcie i oddaliła, by zobaczyć czy uda jej się odnaleźć cokolwiek związanego z soczewką interesującą jej pracodawcę. Miała nadzieję, że przez drogę na targ strzepie z siebie te wszystkie irracjonalne pomysły, które burzyły jej spokój.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Lord schodził powoli ze wzgórza, oglądając poparzone palce. Miał ładne, smukłe dłonie - pęcherze, które wykwitły na jasnej skórze wyglądały wyjątkowo szpetnie. Nie mógł pracować dopóki się nie zagoją. Zamyślony opuścił zagajnik i dotarł do miasta. W pamięci powtarzał wszystko, czego dowiedział się dzięki kradzieży wisiora.
        Był w stanie stwierdzić, że ten kawałek metalu przechowywano do niedawna w bardzo dobrych warunkach. Być może leżał schowany w szkatułce jakiegoś kupca lub złodzieja? Na pewno nie był za często noszony.
Zastygła krew zdobiła większą część medalionu. Zeskrobał odrobinę do późniejszych badań.
Z pewnością zaklęta w nim była jakaś magia. Jako nastolatek Fobos nie zdawał sobie z tego sprawy, ale teraz wyraźnie wyczuwał wypływające z niego wibracje. Czy to właśnie z tego powodu rodzinna pamiątka znalazła się na miejscu morderstwa? Czy ktoś wykorzystał jej moc, by zabić tamtą kobietę? A jednak gdyby tak było, wisior najprawdopodobniej byłby teraz zwykłym przedmiotem, wyczerpawszy swój ładunek. Jednak ciągle pulsował, tak jakby przyzywał kogoś do siebie. Mordercę?
        Fobos zastanawiał się nad tym, jak naszyjnik mógł znaleźć się na miejscu zbrodni. Z tego co było mu wiadomo, cała jego rodzina nie żyła. Być może Marika miała potomków, nic jednak o nich nie wiedział. Fakt faktem, że od wielu, wielu lat (a tak naprawdę nigdy) się tym nie interesował. Kiedy odkrył dwór w ruinie, zaakceptował śmierć bliskich i zajął się swoim własnym życiem. Teraz niestety trzeba było to zmienić.
        Chociaż założenia to niebezpieczna rzecz, bo mogą prowadzić do błędnych wniosków, postanowił założyć, że medalion odegrał ważną rolę w procesie morderstwa. Być może był związany z zabójcą albo jakoś wzmocnił jego moc. Umożliwił mu przemianę? Z całą pewnością to, co zabiło kobietę było silne i uzbrojone w potężne pazury. Co właściwie to mogło być? Zmiennokształtny? Wilkołak? Demon? Tu pojawiało się już zbyt dużo domysłów, więc wampir na razie z nich zrezygnował.

        Lord skinął uprzejmie strażnikom, którzy bez słowa go przepuścili. Nie raz już widzieli go schodzącego ze wzgórza i zdążyli przywyknąć do nietypowego mężczyzny. Przed wyjściem wampir zmienił czarny frak na zgrabny, ciemnofioletowy komplet, przez co nie wyglądał już tak ponuro. Ponadto kolor ubrania pięknie pasował do powoli zapadającego zmierzchu. Myśli Fobosa odpłynęły na chwilę od sprawy morderstwa, kierując się ku kontemplacji przyrody. Podziwiał liliowe i granatowe chmury, które stały się zaskakującym zwieńczeniem ponurego dnia. Ciepłe, pomarańczowe światło ozdobiło rzeźbione rogi kamienic, nadając Demarze niezwykłego uroku. Widział ludzi, spieszących do swoich codziennych spraw, zupełnie nieczułych na rozgrywający się wokół nich spektakl. Zapewne chcieli też zdążyć przed zmierzchem w obliczu niedawnego morderstwa.
        Wampirowi to nie groziło - szedł powoli, pozornie bez celu. Zamierzał zagłębić się w nocy i sprawdzić co szepcze na ucho ta mroczniejsza strona miasta. Chciał też odwiedzić znajomego karczmarza, który za uczciwą opłatą zawsze potrafił udzielić mu satysfakcjonujących odpowiedzi. Jeśli gdzieś w mieście ukrywał się jakiś de Loer, ten człowiek będzie coś o tym wiedzieć.

        Spacerując ulicami, przyglądał się twarzom ludzi. Młodym i starym, czasami ciężko mu było odróżnić jednych od drugich. Niektórzy kłaniali mu się grzecznie, rozpoznając go albo widząc w nim ważną personę. Minął grających na ulicy cyganów, a towarzysząca im dziewczyna roześmiała się głośno
- Lord Fobos! - zawołała, podchodząc do niego. - Witaj panie!
Skłoniła się nisko, a jej piękne, czarne oczy błyszczały jasno. Mężczyzna pochylił lekko głowę. Na jego ustach zabłąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech.
- Witaj Kizzy. Co tu robicie o tej porze?
- A co my możemy robić, panie? Tańczymy, śpiewamy i niesiemy innym radość.
- Uważaj na siebie z tą radością - mruknął, unosząc jej podbródek lekko do góry - Na ulicach grasuje morderca.
Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej i cofnęła lekko
- Mi nic nie grozi! Rodzina nie da mnie skrzywdzić. Poza tym od kiedy lord uratował mojego małego braciszka, niczego się już nie boję! - zawołała, wracając do roztańczonej grupy.
Mężczyzna zaplótł ręce na plecach i ruszył spokojnie w dalszą drogę.

        Kiedy dotarł do karczmy, było już zupełnie ciemno. Ulice opustoszały, co było zupełnie niepodobne do Demary. Zazwyczaj w migotliwym blasku latarni rozpoczynało się drugie życie miasta. Tym razem jednak wszystkie legalne i półlegalne interesy przeniosły się do środka, tak jakby każdy obawiał się obecności tajemniczego mordercy.
        Wampir pchnął dłonią drzwi i przekroczył próg karczmy. Wewnątrz było ciepło i gwarno. Nie lubił takich miejsc. Zgromadzenie ludzi skupionych wyłącznie na sobie i przeświadczonych o swojej niepowtarzalności... Szybkim krokiem podszedł do baru i dłonią przywołał barmana. Wielki, łysy osobnik z lewą ręką zakończoną hakiem natychmiast pojawił się obok niego.
- Witaj panie!
- Witaj Nagietku. Nalej mi proszę kieliszek mojego wina.
Barman zanurkował za ladą i wyciągnął butelkę słodkiego, czerwonego wina. Od wielu lat kupował pojedynczą butelkę specjalnie na wizyty lorda Fobosa.
Po prawej stronie rozległ się głośny brzdęk szkła, ktoś zaczął na kogoś krzyczeć.
- Wybacz panie, za chwilę wracam - powiedział cicho Nagietek i napinając mięśnie ruszył w stronę awanturników. Wampir przez chwilę obserwował jak rozprawia się z uciążliwymi klientami, po czym zaczął kontemplować rubinowe przebłyski światła zatrzymane w winie.
        Może ciężko w to uwierzyć, ale kiedy spotkał Nagietka, ten był elfem. Niestety na jego drodze stanął pewien bardzo zawzięty mag, który lubił eksperymentować z ludzkimi tkankami. Fobos z przyjemnością rozszarpał mu gardło, choć trzeba przyznać, że podziwiał jego pracę. Decyzja okazała się nad wyraz lukratywna - były elf otworzył karczmę, a jego wiedza na temat miasta sięgała jego najdalszych zakątków.
        Kiedy barman wrócił na swoje miejsce, poprawiając przekrzywiony hak, lord uniósł kieliszek w niemym toaście.
- Czy mogę jakoś ci pomóc, panie? - zapytał Nagietek. Choć jego ciało było wielkie i brzydkie, oczy nadal pozostały zielone i łagodne. To zaskakujące, bo przecież w oczach odbija się wszystko to, co się nam przydarza, prawda? A jednak w spojrzeniu Nagietka nie było ani krztyny złości.
- Owszem. Szukam pewnych ludzi, jeśli takowi w ogóle są w mieście… Chodzi o potomków Mariki de Loer. Lub kogokolwiek związanego z herbem mantykory.
Wielkolud skinął głową na znak, że zapamiętał. Nigdy nie musiał niczego zapisywać. Poza oczami pełnymi dobroci z dawnego elfa pozostała mu także fantastyczna pamięć.
        Lord powoli dopił wino i niespiesznym krokiem opuścił karczmę. Zamierzał przejść się przez Dzielnicę Biedy, posłuchać plotek i wrócić do dworu. Plotki mogły być czasami świetnym źródłem informacji, trzeba tylko umieć oddzielić bzdury od prawdy.

        Idąc bezszelestnie poza zasięgiem świateł latarni, kątem oka dostrzegł kolorowy kapelusik, poruszający się na wysokości talii innych, nielicznych przechodniów. Czyżby przewrotny los przyprowadził pannę Marikę na tę samą ulicę? I co robi tu sama o tej porze? Cofnął się jeszcze głębiej w cień, ciekawy jak zachowa się ta mała, pewna siebie kocica.
        Nie było mu jednak dane obserwować ją zbyt długo. W uliczce po prawej dostrzegł niespotykane poruszenie. Byli jeszcze na skraju dosyć bogatej dzielnicy, ale tam w cieniu zdecydowanie coś się działo. Skupił swoje wampirze zmysły, by dojrzeć co to takiego. Wielki, czarny stwór pędził przed siebie, odbijając się pazurami od ściany. Pędził prosto na pannę Marikę.
        Fobos rzucił się do przodu i w błyskawicznym tempie powalił małą kobietkę na ziemię. Potwór przeleciał nad nimi i na chwilę odwrócił głowę. Jego czerwone ślepia płonęły w ciemnościach. Patrzyły na nich w niepokojąco inteligentny sposób. Wampir obnażył kły, gotowy do walki. Drapieżnik wyglądał przerażająco i nie przypominał niczego, co mężczyzna kiedykolwiek widział.
Blady lord i kotołaczka okazali się chyba jednak niezbyt interesujący, bo stwór odwrócił się i dwoma susami zniknął w mroku.
Fobos podniósł się z ziemi i podał rękę swojej podwładnej.
- Wygląda na to, że znaleźliśmy potwora inspektora McColleya. Fascynujące… - mruknął lord, otrzepując frak z brudu. - Ciekawe skąd tak pędził.
I nie czekając na kotołaczkę, ruszył szybko w stronę alejki.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Kobietka nie spodziewała się co ją czeka, kiedy skręciła we wskazaną przez kogoś uliczkę. Powoli zmierzchało i choć gorące w barwie promienie słońca dosięgnęły w końcu miasta, zapuszczanie się w tę jego część nie brzmiało jak dobry pomysł. Po pierwsze - ciemność już niedługo na dobre miała zadomowić się w nienaturalnie wyludnionych alejkach, po drugie - biedne dzielnice nigdy nie należały do najbezpieczniejszych miejsc, a przez pannę Ragrafford były dodatkowo wyjątkowo mało lubiane. A jednak kotka powoli opuszczała bardziej przyzwoitą część Demary. Jednakże nie zamierzała oddalać się od niej zanadto. Co najwyżej na odległość krótkiego, intensywnego biegu po bruku w pantoflach.
Nieco zaniepokojona, ale nie tracąc ducha, z pewną siebie miną (im mniej było się pewnym w rzeczywistości, tym bardziej należało nadrabiać to postawą) i starając się jak najciszej stukać obcasami wchodziła powoli na zakazane tereny. Tatko zawsze powtarzał, żeby do dzielnic tego typu się nie zapuszczać. Matka nigdy nie miała z nimi nic wspólnego. Marika też nie chciała. Ani ona, ani jej siostra, chociaż ona na pewno by się nie bała. Ona byłaby pewna, że cokolwiek się nie stanie i tak, ostatecznie, dobrze na tym wyjdzie.
Maka natomiast była zdania, że czasem lepiej nie ryzykować nerwów, godności i zdrowia i pozostać w domu, z miękkim kocykiem na kolanach i kubeczkiem parującego mleka w ręku. Teraz daleko jej było do takiego stanu błogiego odprężenia, ale za to możliwe, że miała szansę znaleźć jakąś informację dla nowego pracodawcy.

On jednak znalazł ją wcześniej i to znalazł z impetem, bo tak jak wyskoczył zza rogu, tak powalił ją na ziemię.
I o dziwo, mimo obtłuczonych kolan i pobrudzonej sukienki kobietka była mu wdzięczna.

Bowiem niepokojący rumor zwiastujący zagrożenie dotarł do jej uszu na chwilę przed tym jak w gęstniejącym mroku dostrzegła coś pędzącego w jej stronę. Coś wielkiego i niebezpiecznego - tyle zdążyła zobaczyć, nim znalazła się twarzą na ulicy. Po chwili wsparła się na przedramionach, a kiedy pozbyła się mroczków zasłaniających jej pole widzenia czekała na nią kolejna niespodziewana ilustracja - białowłosy Lord obnażył za długie jak na człowieka kły, gotowy do ataku na…
wolała nie patrzeć.
Ale oczywiście jak to w takich przypadkach bywa - spojrzała. A jak zrobiło się to już raz, nie można było oderwać wzroku od wynaturzonej bestii o oczach jak wyjętych z koszmaru i pokrewnym im cielsku, którego nie uratowałby już nawet najlepszy garnitur.
Przerażające.

Wydarzenia zaś w najlepsze mijały, z prędkością uniemożliwiającą kobiecie pozbieranie zmysłów, myśli i rozumu, czy chociażby odrętwienie i zostanie ogłuszoną przez łomot własnego serca. Nie zdążyła zorientować się w sytuacji, odpowiedzieć sobie na pytanie ,,co się dzieje”, a potwór pobiegł dalej, lord pomógł jej wstać i już zaczął się oddalać.
Pobiegła za nim.

Było to w tym momencie jedyne jako-tako sensowne działanie, którego była w stanie się podjąć. Zaczepiła jak zahipnotyzowana wzrokiem o fioletowy kubraczek lorda i jak po sznurku dreptała jego śladem, choć nie wiedziała dokąd właściwie zmierzają. Nie dopuszczała jednak do siebie choćby cienia myśli, że mogłaby zostać sama - białowłosy wydawał jej się być teraz gwarantem bezpieczeństwa i powrotu do domu. Był to dowód na to, że wcale nie trzeba kogoś długo znać, aby mu zawierzyć. Mężczyzna miał pozycję, maniery, został jej pracodawcą, właściwie to chyba już zdążył ją raz uratować i zachowywał zimną krew - to wystarczyło, by dać mu kredyt zaufania, plus… sytuacja była dość ekstremalna. Kto przejmowałby się detalami.
Trudno było kobiecie uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno jadła sobie najspokojniej w świecie gęstą zupę z węgorza, siedząc w cieplutkim wnętrzu nieodwiedzanej jeszcze przez nią karczmy, gdzie mogła pozachwycać się wyjątkowo rzeźbionymi ławami z ciężkiego drewna i przemiłą muzyką graną przez tutejszego grajka, który co prawda nie był w tej dziedzinie sztuki wybitny, ale za to zniewalał urokiem osobistym i radością bycia, kontrastującą z ponurymi opowieściami snutymi przy stołach. Uroczy chłopaczek bardzo przypadł pannie Ragrafford do gustu i pomyślała, że jeszcze kiedyś do ,,Dzikiego Barana” wpadnie, po to właśnie, żeby go posłuchać (i spróbować sławnej baraniny, na którą dzisiaj, po owej zupie nie miała już siły).
Ten wypoczynek był oczywiście w pełni uzasadniony - cały dzień, od oddalenia się od skrzynki Inspektora, spędziła na poszukiwaniach. Po targu biegała, najpierw szukając z daleka i oceniając na oko stragany i ich właścicieli. Potem podchodziła bliżej, przyglądając się towarowi. Z początku skupiała się na tych, które w jakiś sposób kojarzyły jej się z soczewką. Szukała wśród szkiełek, ozdób, biżuterii, narzędzi, akcesoriów, sprzętów tajemniczego pochodzenia i instrumentariów, ale tych było wyjątkowo niewiele. Potem zaczęła pytać i oglądać rzeczy już niemal przypadkowe, mając nadzieję na pozyskanie wiadomości. O soczewce nie dowiedziała się nic, choć próbowano jej wcisnąć masę innych rzeczy. Kusiły ją jedne korale, ale… no, była w pracy. Poinformowano ją jednakże dokąd powinna się udać, by przybliżyć się do odnalezienia przedmiotu. I tam właśnie (zjadłszy porządny obiad) postanowiła się udać. I właśnie tam nie dotarła.
Pojawienie się bestii i lorda de Loer wywróciło jej plany do góry łapami.
Rozejrzała się dookoła - sukcesywnie oddała się od wskazanego miejsca. A jednak nie mogła nic z tym zrobić. Nie wyobrażała sobie teraz pożegnania się z pracodawcą i powrotu na tamtą ulicę, jak gdyby nic się nie stało. Zamiast tego wpełzała za nim w sam środek bagna, z którego istnienia nie zdawała sobie sprawy. Ale przynajmniej dotarło do niej, że w chwili obecnej kierują się tam, skąd przybiegło karykaturalne monstrum. Zadrżała i przyspieszyła kroku. Niemal zrównała się z białowłosym, ale mimo to pozostawała delikatnie w tyle i powtarzając sobie w myślach ,,nie odwracaj się, nie odwracaj się, nie odwracaj się!”, odwracała się co chwila, by zobaczyć czy bestia o wielkich pazurach nie postanowiła przypadkiem znowu tędy przebiec.
Od arystokraty postanowiła się chwilowo nie oddalać. Choć w sumie jej obecność mogła mu raczej zawadzać… póki jednak tego nie artykułował towarzyszyła mu cicho, licząc na to, że może nagle przystanie i powie, że czas wracać do domu.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Panna Ragrafford dzielnie truchtała u jego boku, mimo że nie zaproponował jej, by podążyła za nim. Nie dziwił się - atak koszmarka rodem z horroru na pewno był czymś, co zaburzyło radosny spokój dobrze ułożonej kobiety. Póki nie musiał jej niańczyć, mogła iść razem z nim, więc na razie nie mówił ani słowa. Podejrzewał zresztą, że gdy dojdą na miejsce, kotołaczka będzie żałować, że nie została w ciemnej alejce. Już w połowie uliczki poczuł bowiem metaliczny zapach krwi i odpychający, ciężki smród magii unoszący się w powietrzu. Nic dziwnego, potwór na pewno nie pochodził z tego świata. Wyglądał na rasowego demona, ale to trzeba będzie jeszcze potwierdzić w literaturze.
        Plac, na który wyszli, był słabo oświetlony. Większość latarni zgasła, tylko jedna z nich migotała rozedrganym płomieniem. Cienie poruszały się gwałtownie, tańcząc na bruku i ścianach. Wszystkie poza jednym.
        Podłużny kształt leżał na ziemi, a tworząca się wokół niego kałuża połyskiwała niepokojąco. Fobos z przyjemnością zaciągnąłby się zapachem juchy, gdyby nie odór mrocznej magii, który teraz wypełnił cały plac. Podszedł niespiesznie do leżącego ciała, które parowało w chłodnym powietrzu i kucnął obok. Mężczyzna w średnim wieku twarz miał wykrzywioną w przerażeniu. Jego siwiejące na skroniach włosy były częściowo schowane pod beretem, który na skutek upadku przekrzywił się zadziornie. Na jego dłoni błyszczał pierścień przynależności do Gildii Handlowej (“Kupiec? W tej dzielnicy? To ciekawe…”). Bogato zdobione ubranie opinało ciało aż do brzucha, w którym zionęła krwawa dziura. Żebra połamane, mięśnie i jelita rozszarpane pazurami. Tak, teraz już z całą pewnością Fobos mógł stwierdzić, że były to pazury. Przyglądał się trupowi, zastanawiając, czy od rany szarpanej brzucha można umrzeć. Śmierć była raczej nagła niż na skutek skrwawienia. Zastanawiał go też nienaturalny kąt pod jakim leżała głowa mężczyzny. Czyżby demon najpierw rozpruł mu brzuch, a później skręcił kark? Raczej nie podejrzewał tak mrocznej istoty o działanie w odwrotnej kolejności.
        Kieszeń spodni mężczyzny wybrzuszała się lekko pod ciężarem leżącego w niej przedmiotu. Fobos sięgnął do niej dłonią i wyciągnął mały, mosiężny klucz z doczepionym adresem. Karteczka była pokryta ciasnym pismem i przywiązana sznurkiem, tak jakby komuś zależało, aby jak najmniej rzucała się w oczy. Doskonale. Przeszukał pozostałe kieszenie, jednak nie znalazł w nich nic wartego uwagi. Sakiewkę z pieniędzmi zostawił na miejscu - nie zamierzał okradać nieboszczyka.
        Przyjrzał się uważnie krwawym literom, wysmarowanym na bruku. Ten sam sanskryt, te same słowa. "Powrócę. Śmierć wam wszystkim". Czy demon miał listę ofiar, którym pozostawiał swoją wiadomość? I co łączyło kupca z biedną prostytutką? Ta sprawa robiła się coraz bardziej intrygująca...
        Wampir podniósł się i szybkim krokiem podszedł do panny Mariki. Czuł, że lada chwila niepożądany wzrok może połączyć ich z niedawno popełnionym morderstwem.
- Proponuję jak najszybciej się stąd oddalić. Obecność zmiennokształtnej, zwłaszcza takiej, która ma pazury, mogłaby źle zadziałać na ludzką wyobraźnię. A i ja nie mam ochoty spotykać się dzisiaj z inspektorem McColleyem - powiedział chłodno. Spojrzał na twarz kobiety, a widząc goszczący na niej wyraz, poczuł coś na kształt współczucia. Dawno zapomniał jak to jest czuć strach i zdecydowanie nie chciał do tego wracać. Nie mógł jednak odmówić kobietce odwagi - nie uciekła, nie histeryzowała ani nie zemdlała. To miła odmiana po tych wszystkich babach, które zwykł oglądać w mieście lub na królewskich bankietach.
- Chodź, panno Mariko - westchnął. - Wrócimy do dworu i zaparzę pannie silnej herbaty. Albo czegoś mocniejszego.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Trudno było powiedzieć dlaczego Maka, także w końcu poczuwszy woń krwi, nie odwróciła się i faktycznie nie wróciła skąd właśnie przybyli. Ale była w tym jakaś logika - jak brutalnym ciosem dla psychiki by to nie było, bezpieczniejszym wyjściem nie można było nazwać skierowania się w stronę szalejącej, niezidentyfikowanej bestii. Tak więc nadal krocząc za przedstawicielem wyższych sfer kobieta weszła na plac. Jej nie dotykał aż tak bardzo swąd straszliwej magii - ona odbierała świat bardziej przy pomocy wzroku, słuchu, węchu i dotyku niż zmysłu magicznego i to właśnie one teraz kreśliły w jej głowie makabryczny obraz sytuacji. Słyszała niepokojące szelesty i to oddalające się, to zbliżające, nieliczne kroki. Trzaskały okiennice i szczękały zamki w drzwiach. Wszystkie otaczające miejsce zbrodni budynki zdawały się niespokojnie poruszać - nachylać się nad ofiarą lub od niej odsunąć. Ludzie w nich mieszkający pewnie czuli się podobnie. Powodowani strachem lub ciekawością, którą Maka mogła zrozumieć, choć starała się nią ze wszelkich miar gardzić. A jednak sama także tu była. Mając na uwadze własną wytrzymałość została w tyle, na skraju skweru, ale widziała nieruchome ciało mężczyzny i lorda, który chyba miał jakiś interes w przeszukaniu go i pobieżnych oględzinach, bo całkiem długo się nad nim pochylał.
Tylko dlaczego to robił? Coś łączyło go z ofiarą? W ogóle nie wyglądał na poruszonego!
I z pewnych względów nie wydało się to Marice dziwne. Do białowłosego dżentelmena nie pasowały gwałtowne emocje, nie pasowało poruszenie. Sprawiał wrażenie człowieka na chłodno oceniającego sytuację, poważnego i przyjmującego świat taki jakim był. A teraz kotka zapamiętywała jego niewzruszoną minę, analityczne spojrzenie i cienie skaczące po jego bladej twarzy. Wyglądał… profesjonalnie. I trochę przerażająco. Ale może coś w tym było? Może zajmował się czymś co uodporniło go na takie widoki?
Maka w sumie wiedziała o nim mniej niż niewiele. Nie miała żadnych informacji o jego rodzinie, posiadłości, majątku czy kontaktach. Nie wiedziała kim jest dla miasta, poza tym, że niektórzy się go bali i odradzali jej zbliżanie się do niego. Ale kim w rzeczywistości był zatrudniający ją człowiek? I czy w ogóle był człowiekiem - to też było dosyć zasadnicze pytanie.
Nie żeby oceniała po rasach - starała się ze wszystkich sił walczyć z uprzedzeniami - tak swoimi skierowanymi na innych, jak i cudzymi skierowanymi na nią (i resztę zmiennokształtnych). Dobrze jednak było wiedzieć z kim ma się do czynienia - łatwiej było przewidzieć wtedy ich zwyczaje czy upodobania, a także dobierać słowa. Maka zaś nabierała coraz głębszego przeświadczenia, że lord jest, jak ona, zwierzołakiem (nie przepadała za tym określeniem, ale z drugiej strony ciężko było zanegować jego adekwatność). Możliwe, że z jakiś powodów ukrywał swoją naturę, ale być może nie miał po prostu okazji jej jeszcze zaprezentować. Nie wszyscy zmiennokształtni musieli mieć futrzaste uszy czy długie ogony w swojej "ludzkiej" postaci - wiedziała to po sobie. A jednocześnie znajdowała u mężczyzny coraz więcej cech nie pasujących do innych znanych jej ras. Oczy, czy barwa włosów - to było pierwsze co zauważyła. To, że przyjął ją właściwie bez zastrzeżeń też dało jej do myślenia. Zaś odruch ukazywania zębów w grymasie gotowości do walki… tego nie dało się już przeoczyć ani pomylić z elfim czy ludzkim gestem. Kły także miał dłuższe niż oni, ale nie nadzwyczajnie - w sumie podobne do tych, które posiadała jej siostra.
Tylko, że ona nie podeszłaby z taką powściągliwością do ofiary ataku bestii. Pewnie nie podeszłaby bez emocji do żadnego ciała. A już na pewno nie takiego… Maka pożałowała, że nie odwróciła wzroku na czas. Jedyne co ją ratowało to to, że przynajmniej stała daleko. Mimo więc wzroku, którego ciemność nie ograniczała za mocno, szczegóły jej umknęły.
Zastygła w bezruchu i tylko raz, nieświadomie, wyszeptała do siebie ,,to okropne”. Potem nie myślała ani nie mówiła już nic, póki nie podszedł do niej Lord, który skończył już oględziny.
Spojrzała na niego z miną równie mocno zdezorientowaną co przerażoną. W jej oczach zaś malował się żal i niezrozumienie dla tego co się stało. Słowa arystokraty wybudziły ją jednak z tego stanu i na krótki moment zmarszczyła brwi. Nie. Były słuszne. Słyszała już plotki o ranach zadanych jakby pazurami. Odruchowo spojrzała na swoje dłonie. Małe, z poduszeczkami, pokryte brązową sierścią. Wielkości ręki dziecka. I z ostrymi pazurkami u palców.
Gwałtownych ruchem schowała je pod płaszcz, jakby właśnie się ich przestraszyła. Wcześniej już miała się oburzać, ale… to wszystko co mówił lord było prawdą. Nerwowy impuls ugasił w niej napływający gwałtownie smutek. Przecież nikomu by nic nie zrobiła! Nikt nie powinien nawet tak pomyśleć! I to coś - to nie był zmiennokształtny, sama to widziała! Jej rasa nie miała z tym nic wspólnego! NIC!
Ale czy inni też będą tak myśleć?
Uliczną prawdę kształtowała opinia większości. Jeżeli oni uznają za sprawcę zmiennokształtnego… to póki sprawa pozostanie nierozwiązana, winnym będzie właśnie zmiennokształtny. Być może każdy jeden zamieszkujący Demarę. Być może tylko ci, którzy pojawili się w niej ostatnio.
Skinęła głową - gorąca herbata to było coś czego potrzebowała. To i powrót… do dworu. Tak, wszędzie, byle z daleka od tego miejsca.
- N-nie powinniśmy powiadomić straży? - zapytała po paru krokach, opanowując drżący głos i sięgając po zdrowy rozsądek. - Czy już ktoś to zrobił? - Nie mogła wykluczyć tej opcji.
Przybyć na miejsce mógł niedługo chociażby ów inspektor McColley… Lord wymienił jego imię nie pierwszy raz, pomijając już dzisiejszą przesyłkę. To rodziło coraz to nowe pytania, ale Marika nie zadała żadnego. To nie był czas ani miejsce na dociekania. Ba - nie była nawet pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

- Nie ma takiej potrzeby - odparł Fobos, prowadząc ich plątaniną mało uczęszczanych uliczek. - Ktoś na pewno zaraz to zrobi. Nie ma sensu wikłać się teraz w tę sprawę. Ufam, że zachowa panna dyskrecję w tej materii - dodał z naciskiem, zerkając na nią z góry. Drażnienie się z młodym Inspektorem było zabawne, jednak gdyby przeholował, w rudej główce mógłby się zrodzić idiotyczny plan aresztowania go… a to byłoby mu teraz bardzo nie na rękę.
        Kilka osób rozpoznało lorda, kłaniając się uprzejmie. Część kobiet usuwała się jednak w cień, bojąc się kontaktu z nieznajomym. W mieście zaczynała panować paranoja. Tylko dzieci nadal beztrosko podbiegały do niego, żądając lodowych motylków. Odgonił je ruchem ręki. Nie miał czasu na zabawę. Te małe, bezdomne smarki nie bały się zabójcy. Ich los nikogo nie obchodził, więc nie miały innego wyboru jak mieszkać na ulicy. Co miało być to będzie.
        W końcu dotarli do murów miejskich, a po szybkiej wspinaczce - do dworu. Ciepłe światła płonące w oknach gmaszyska dawały znajome poczucie bezpieczeństwa. Lord wpuścił kotołaczkę do środka, a kandelabr w holu zapłonął jaśniej. Mężczyzna pokręcił zrezygnowany głową. Ten dom nigdy się nie nauczy. Z zadowoleniem zarejestrował jednak fakt, że drzwi do pracowni były szczelnie zamknięte.
        Zaprowadził kobietę po ogromnych schodach na piętro, do umieszczonej nad ogrodem biblioteki. Zamierzał sporządzić szkic demona i przewertować parę książek. Były tam też miękkie fotele, a jeden z nich na pewno przyda się kotce. Wyglądała tak mizernie, jakby zaraz miała zwalić się z nóg.
        Pomieszczenie było dosyć duże, wyłożone ciepłą boazerią i wypełnione regałami od podłogi aż do sufitu. Rzędy książek ciągnęły się w prawą i lewą stronę. Na środku, naprzeciw wejścia, znajdował się półkolisty wykusz z widokiem wychodzącym na ogród i okrągłym stolikiem zawalonym pergaminami. Na dworze pojedyncze latarnie płonęły słabo, wyłaniając z mroku zarysy drzew i żywopłotów. Wampir odbił jednak w prawo, prowadząc ich między rzędy książek. Od lat gromadził tu literaturę, dokładając swoją wiedzę do wiedzy zebranej przez kolejne pokolenia rodu de Loer. Musiał przyznać, że efekt ich wspólnych starań był całkiem imponujący.
Po chwili dotarli do przyjemnego kącika z kominkiem, w którym płonął już wesoło ogień. Wiedział co to oznacza. Dwór merdał ogonem niczym radosny pies, ciesząc się na powrót swojego pana. Pana czy raczej nowo poznanej pannicy? Myśli lorda całkowicie pochłaniała jednak sprawa morderstwa, więc odłożył niepotrzebne rozważania na później.
        Było to jego ulubione miejsce, kiedy musiał znaleźć coś w księgach lub zwyczajnie chciał się zaczytać. Schowane przed całym światem, otulone subtelnym światłem latarenek. Wypełnione mądrością i ciszą. Drwa trzaskały uspokajająco, a na inkrustowanym stoliku między dwoma czerwonymi fotelami pojawiła się taca z herbatą i kieliszek koniaku. Budynek dorzucił też migdałowe ciasteczka, domyślając się, że kotka może być niemałym łasuchem. Już nie krył się z pozorami i otwarcie zmaterializował wszystko na lśniącym, gładkim blacie. Lord nie zwrócił na to jednak uwagi, ściągając z jednej z półek niezapisany jeszcze pergamin. Zapadł się wygodnie w fotelu i poprawiając w dłoni pióro, szybkim ruchem zaczął szkicować. Chciał uchwycić każdy detal demona, jaki zapamiętał. A było to wstrętne stworzenie. Pokryte czarnym futrem, z powyginanymi, ostrymi rogami i czerwonymi ślepiami… Te ślepia były najgorsze. Tak jakby człowiek zaglądał w same czeluście piekieł. Mężczyzna z pasją pokrywał kolejne fragmenty pergaminu. Wyciągnął też z kieszeni kluczyk i położył go na stoliku, na razie nie poświęcając mu zbyt wiele uwagi. Zajęcie pochłonęło go bez reszty.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Czy zachowa dyskrecję? Oczywiście, że nie będzie o tym plotkować! Co gorsza nie ma nawet komu o tym powiedzieć, choćby żeby się zdrowo wygadać. Nie znała tutaj osób, na których mogła aż tak polegać i wplątywać je w takie sprawy.
Chyba, że przez "dyskrecję" lord rozumiał absolutne milczenie. Marika była świadkiem, więc jeżeli zapyta ją ktokolwiek uprawniony powie wszystko co wie. Nie zinterpretowała tego jednak w ten sposób, więc skinęła głową. To nie był temat do rozpowszechniania, choć rankiem będzie pewnie na ustach wielu ludzi. Trzeba było się na to przygotować.
Maka była otumaniona, ale po pewnym czasie zaczęła dostrzegać reakcje ludzi na prowadzącego mężczyznę. Wbrew temu co słyszała (a może mimo tego) większość się mu kłaniała i tylko niektóre kobiety starały się ograniczyć kontakt. Największą uwagę kotołaczki zwróciła jednak grupa dzieci, najpewniej bezdomnych. One bez cienia strachu podbiegły do białowłosego i zaczęły mówić o czymś, czego Marika nie rozumiała. Lord jednak nie miał dla nich czasu.
Kobietka popatrzyła na nie smutno - biedne dziatki… nie było tu dla nich żadnego sierocińca? Od dawna, bardzo dawna nie widziała aż tylu dzieciątek biegających bez opieki. W dodatku robiło się coraz zimniej… Ścisnęło jej się serce. To miasto było niebezpieczne, wręcz dzikie w jej oczach. Ulice i alejki wydały jej się labiryntem pełnym biedy i okropieństw, wśród których bezimienne bestie tylko czekały na odpowiedni moment, by zaatakować, a sama natura - by pożreć co słabszych uwięzionych.
Dawno, dawno nie czuła się tak źle.
Jak otępiała podążyła za lordem na wzgórze, gdzie z prawdziwą ulgą spojrzała na opuszczony ogród i palące się światła. W dzień wręcz minorowy dwór, teraz stał się spokojnym i przyjemnym miejscem, gdzie kobieta w końcu mogła nieco odetchnąć. Fizycznie i psychicznie była wycieńczona, ale jeszcze trzymała się na nogach. Odczuwała jednak spadek adrenaliny i ogarniającą ją słabość - o niczym nie marzyła tak jak o rzuceniu się na coś miękkiego i zaśnięciu, najlepiej połączonym z utratą pamięci. Na to jednak nie mogła liczyć. Na żadną z tych trzech rzeczy. Położenie się na czymkolwiek w domu lorda było wykluczone, sen także jej nie przystawał, a pamięć miała niezłą. Może nie wybitną, ale wątpiła by udało jej się z niej wyprzeć to co dziś widziała. Z jakiegoś powodu była wręcz pewna, że nie zapomni.
Z ulgą weszła do środka, gdzie światło zdawało się być żywsze nawet niż za dnia, ciepłą aurą rozpraszając jej lęki. Posłusznie weszła za gospodarzem na górę i ostatkiem sił przekroczyła próg biblioteki.
Tam, ku jej zdumieniu, poczuła jak wstępuje w nią nowy duch. Nie było tego po niej widać, a i zmiana ta nie była gwałtowna i mocna - jednak dawała kotce szansę niepostradania zmysłów dzisiejszego wieczora.
Lubiła biblioteki i w ogóle wszelkie pomieszczenia wypełnione regałami pełnymi książek, choć nie kojarzyły jej się z wypoczynkiem, a pracą - i to nie tylko jej własną, ale i matki. Jako młoda dziewczynka często wyjeżdżała z nią i chodziła do różnych urzędów, na uniwersytety czy do wielkich gmachów, gdzie jej rodzicielka w otoczeniu pnących się po sam sufit szaf na wszelkiego rodzaju pergaminy, księgi, zeszyty i tomiszcza siadała przy swoim skryptorium. Maka oczywiście jako dziecko dość szybko zaczynała się tam nudzić, ale ten rodzaj wystroju do dzisiaj budził w niej bardzo pozytywne odczucia. Nie zabrakło ich także w tej chwili, choć tutejsza biblioteczka, jak wszystko w tym domu, wydawało się pannie Ragrafford zakryte jakąś tajemnicą, a i jej stan psychiczny pozostawiał wiele do życzenia.
Niewiele widzącym wzrokiem rozglądała się po pokoju, rejestrując tylko tyle, że ogólnie jej się podobał, a zbiór woluminów nie należał do największych jakie widziała, ale jest imponujący. Poza tym nie można było oceniać wartości kolekcji po samej tylko ilości - bardziej liczyła się treść tomów, zawarta w nich wiedza i to czy jest regularnie wykorzystywana. Tak postrzegała to Marika. Sama nie była naukowcem, uczonym, ani nawet genialnym samoukiem-amatorem, ale niezwykle ceniła wysiłki i odkrycia innych. Lubiła kiedy mogli wymieniać się między sobą informacjami, poglądami, rozwijać siebie i otaczający ich świat - ona nie należała do osób, które mogły coś takiego uczynić. Może dlatego wybrała zawód, którym mogła wspierać mądrzejszych od niej ludzi. Dzięki temu mimo oczywistych ograniczeń mogła być pożyteczna i dumna z siebie.
Mimo zmęczenia nie chciała usiąść nim nie zrobi tego lord. Nie wypadało jej usadawiać się pierwszej, jako pracownikowi i ogólnie osobie o niższym statusie społecznym.
Nie czekała jednak bezczynnie, bo i zaraz spojrzała w osłupieniu na zastawę materializującą się na stole. Przetarła oczy, ale naczynia nie zniknęły. Zerknęła więc skołowana na białowłosego - nie wyglądał jakby miał z tym coś w spólnego, a właściwie w ogóle nie zwracał na to uwagi, tylko usiadł zebrawszy potrzebne materiały. Ona też nie miała siły mocniej zareagować. Widocznie tak miało być i koniec.
Opadła w końcu na fotel.
Przejechawszy delikatnie opuszkami po gładkim obiciu, westchnęła, próbując się rozluźnić. W innych okolicznościach mogłoby tu być bardzo przyjemnie. Tutaj także stał kominek, od którego biło teraz przyjemne ciepełko. Szubkę, którą uprzednio zdjęła, położyła obok siebie, częściowo mimo wszystko się nią przykrywając. Ciepła nigdy nie było za dużo. Zamyśliła się.
Był to jej błąd, ale błąd konieczny. Musiała wszystko co się stało przemyśleć i przeanalizować. Nie znalazła się w tym na własne życzenie, ale skoro była już częścią wydarzeń, nie mogła ich od tak od siebie odepchnąć. Szokujące wspomnienia i niewesołe domysły wysysały z niej jednak energię i przygnębiały z zaskakująco brutalną mocą.
Dobrze, że nie została sama. Choć chwilowo nie mogła się odzywać, bo lord de Loer wyraźnie nad czymś pracował, lepsze było siedzenie tu we dwójkę aniżeli borykanie się z tym wszystkim w samotności. Dla niej przynajmniej było to zdrowsze wyjście.
Sięgnęła (z początku nieufnie) po herbatę - wyglądała w porządku. Ozdobna filiżanka nie rozpadła się w jej dłoni, płyn był gorący i aromatyczny. Zdecydowanie tego potrzebowała.
Piła powoli - na ciasteczka nie miała ochoty. Po tym co widziała obawiała się, że będzie mieć problemy ze swoją dietą przez najbliższe tygodnie. Ale nic nie szkodzi - na samej tylko herbacie i mleku też na pewno da się funkcjonować, przynajmniej przez jakiś czas.
Lord nadal skrobał piórem po wyciągniętym pergaminie. Ciekawe czy ona będzie mu jeszcze potrzebna? Może zaprosił ją tylko po to by mogła odpocząć, ale może miał do niej jakieś pytania? Widzieli w sumie dokładnie to samo, nie licząc ciała, do którego się nie zbliżyła, więc może była to faktycznie kwestia dżentelmeńskiego gestu.
Jednak nawet jeżeli mężczyzna nie miał pytań do niej, ona miała do niego. Frapowały ją one, ale nie wiedziała czy je zada. Nadmierna ciekawość zawsze kończyła się źle. Nie mówiąc o tym, że dociekanie byłoby zwyczajnie nie na miejscu. Choć bardzo chciałaby wiedzieć dla kogo tak naprawdę przyszło jej pracować. Czym lord się zajmuje? Jaki jest jego związek ze strażą, w tym z inspektorem? Czym było monstrum, które widzieli? Dlaczego mężczyzna był taki spokojny, oglądał ofiarę i wyjął z jej kieszeni najprawdopodobniej właśnie ten klucz, który teraz położył na stoliku, przy ciastkach? Czy tamta kobieta także zginęła z rąk tej bestii? I czy lord wie o nich coś więcej?
Z tych wszystkich pytań Maka mogła zadać z jedno. Mianowicie to o… zajęcie jej pracodawcy. Tutaj byłoby to w pełni uzasadnione i wcale nie nazbyt osobiste - ludzie zwykle nie ukrywali kim są z zawodu, a to, że u arystokratów trudno było to tak określić, nie znaczyło, że zatajali co robią. Choć mogli nie wdawać się w szczegóły. Marika jednak była pewna, że lord nie siedzi po próżnicy w swojej posiadłości - sam zresztą wspominał, że pracuje nad pewnym ,,projektem”. A ona miała mu dostarczyć rzadką soczewkę potrzebną do czegoś naukowego. I może wszystko ponad to co już wiedziała, byłoby właśnie tymi szczegółami, o których lord nie zamierzał mówić?
Ciężka sprawa.
Milczenie przedłużało się, ale Marika miała o czym rozmyślać. Po falach przygnębienia i strachu nastąpiły zmiany w jej sposobie rozumowania. Sprawa pozostawała tak samo koszmarna, ale teraz już z nieco innych powodów - winy.
Tak jak wcześniej, tak i teraz Maką wstrząsała myśl, że o zbrodnię zostanie posądzony zmiennokształtny. Pomijając już sam fakt, że osądzanie (a tym bardziej skazywanie) niewinnych było obrzydlistwem, teraz odczuwała to wyjątkowo dotkliwie. Gdyby tylko mogła zeznawać! Ona albo lord. On jednak z jakiś powodów nie kwapił się do spotkania ze strażą, a ona… ona mogła nie zostać uznana za odpowiedniego świadka. To ją gryzło. Choć była całkowicie niewinna czuła się podle, że nie może nic zrobić. Znanie (pewnej części) prawdy i obawa, że nie uwierzą w twoje słowa to paskudne uczucie. Tak paskudne, że kobietka nie zauważyła kiedy w jej pyszczku zniknęło ostatnie ciasteczko.
Kiedy się zorientowała, było już za późno - półmisek stał pusty. Zakryła usta dłońmi, zawstydzona. Mężczyzna nie załapał się nawet na jedno… ale i nie posłał jej teraz oburzonego spojrzenia. Może… może wcale nie był głodny? Chcąc odciąć się od nieprzyjemnych emocji i własnego wnętrza Maka zerknęła na pracujące dłonie mężczyzny. Widać było, że poważnie podchodzi do sprawy.
- To nie był zmiennokształtny, prawda? - zapytała nagle, jakby z nadzieją ukrytą w głosie. Potrzebowała potwierdzenia, że to stworzenie faktycznie nie przypominało normalnego przedstawiciela rasy, a nie że ona wyparła z pamięci prawdę wyjątkowo dla siebie niewygodną i zastąpiła ją innym obrazem.
- Nie wyglądał… chciałabym, aby ludzie nie myśleli, że to był zmiennokształtny - dodała cicho i smutno, zapadając się głębiej w czerwony mebel, a kapelusz przysłonił jej oczy.
Ciekawe, o której dziś wróci do domu.
Zablokowany

Wróć do „Demara”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości