„Tu zaraza zbiera żniwo w szpitalach nie ma miejsca
Ludzie zdychają powoli w smrodzie własnego mięsa
Ciała walają się w częściach bezimienny grób
Lśniące czerwienią szczury uciekają spod nóg”
Zagłada Część: I, Słoń
Ciemne, zniszczone uliczki opuszczonych warstw Ostatniego Bastionu. Siedlisko wszelakich męt, dziwek, złodziei, drabów, wyklętych, starych, chorych i biednych, gdzie łatwiej o kosę pod żebra niż o dobre słowo lub uśmiech. Miejsce potępionych, wykluczonych, żyjących poza „zdrowym” społeczeństwem. Na każdym rogu znajdziesz tu kogoś, kto albo marzy o wybawieniu z tej nory i odkupieniu, albo już całkiem stracił nadzieję, a żyje z przyzwyczajenia, bo boi się śmierci.
To miejsce jest odrażające. Po prostu. Smród, bieda, choroby, cierpienie. Utożsamia wszystko co najgorsze. Dwie warstwy wyżej, matki czytają swoim dzieciom książki, mężowie całują żony na dobranoc a zapracowany czeladnik dostaje zapłatę za swoją ciężką pracę. Tutaj macochy sprzedają swoje przyszywane córki nieznajomym, alfonsi tłuką dziewczyny dopóki nie zaczną wymiotować, a ci, którzy kończą swoją robotę, nie są już potrzebni – lądują w dołach, które kiedyś były pozostałością kanałów.
- Mamo! Mamoo!
Słuchaj, nie. Ciągle nie rozumiesz. Widzisz tamtą brudną staruchę bez ręki, która ukryła się we wgłębieniu ruin po stojącym tu kiedyś zakładzie jubilerskim, gdzie kupowała swego czasu pierścionek na ślub? Nie widzisz. O to chodzi. Dzięki temu, że jej nie widzisz, może przetrwa noc. Aby zdobyć tę kryjówkę, wydrapała oczy małemu chłopcu, a natrętnego psa, który podszedł zbyt blisko zabiła. Cholerny ogar łasił się do niej. Pewnie wyczuł od niej resztki starego, czerstwego chleba, który udało jej się wyłowić ze ścieków, spływających z wyższych warstw. Pozwoliła mu podejść, polizać się po twarzy, a gdy psiak niczego nie spodziewał, rozbiła mu czaszkę cegłą. Jego trupa, który już nie mógł zdradzić jej kryjówki, oczywiście trzyma przy sobie – był wychudzony, ale starucha jest jeszcze bardziej rachityczna. Będzie miała kolację. Spędzi noc z cholernym truchłem, obgryzając je przez sen.
- Mamusiu, błagam...! Gdzie jesteś...?! Gdziee jeeesteeeś... uuuaaaghh...!
No, pół nocy. Jest chora na syfilis i trąd. Dzisiaj zegar jej życia stanie w miejscu. Myślisz, że kogoś to będzie obchodziło? Nie. To codzienność tutaj, w ruinach, gdzie człowieczeństwo czy moralność są nieśmiesznym żartem. Czyż mogło by być miejsce, które lepiej uosabia porażkę, przegraną wielkiej wojny, upadek? Rozbite mury, zmurszałe pozostałości domów, długie, ciemne uliczki, podziemne przejścia w których żyją potwory... Właśnie tutaj jesteś. Już rozumiesz?
- Mamusiu to tak boli...! Maaamooo...! Ja nie chcę!
Każdy wieczór niesie ze sobą jakąś historię, która jeszcze tej samej nocy zostanie zapomniana – jej świadkowie zdechną jak tamten pies albo w jeszcze mniej subtelny sposób. W oddali słychać jakiś krzyk. Tak, tamta długa alejka. Kiedyś, na tej uliczce było małe targowisko. Było zbyt ciasno żeby rozstawić się z kramami, więc kupcy, rozkładali wąskie płachty i wykładali na nie towary. Przechodzący tędy mieszkańcy musieli przytulać się do siebie by przejść między zachwalającymi swoje dobra przekupkami. Cholernie niewygodne miejsce na biznes, jednak ludzie ciągle tu przychodzili. Znali sprzedawców, przeciskali się między nieznajomymi, ale wiedzieli, że to miejsce ma w sobie to coś. Atmosferę, zapachy, bliskość innych, serdeczność sprzedawców...
Teraz, po tym małym, ukrytym od zgiełku miasta targu, pozostała tylko ciemna, ponura, śmierdząca szczynami i gównem uliczka, której końca nie było widać w tym miejscu bez świateł. Okoliczne domy były ciągle nieźle zachowane, chociaż mogło się wydawać. Wysokie, tylko częściowo poniszczone ściany, sprawiały, że każdy kto tędy przechodził miał klaustrofobiczne wrażenie ograniczenia. Uciekać można było tylko w dwie strony – do przodu i do tyłu. Na górze jednego z domów, niedaleko wejścia do niej zalegała wielka kupa gruzu, która w każdej chwili mogła się zawalić odcinając drogę ucieczki przed tym, co czaiło się w głębi uliczki.
- Mamoo! Błagam pomóż! Gdzie jesteś!? Czemu oni mi to robią?!
Cholerny szczyl, musiał się tutaj przypałętać z jakiejś wyższej warstwy miasta. Najwyraźniej nie wie, że tutaj nikt mu nie pomoże, a jego mamusia może być właśnie truchłem z odrąbaną głową, gwałconym przez jakiegoś śmierdzącego psychopatę. Jeśli będzie się tak wydzierał, to pewnie przyjdą inni – ale nie aby mu pomóc, a aby dołączyć do wynaturzonej orgii. Jego krzyki słychać było z tej uliczki, o której już wiesz. Tej, która była kiedyś sympatycznym, kolorowym targiem, ukrytym między domami. Tam, głęboko w ciemnościach, gdzieś w połowie, albo i na samym końcu, krzywdzone było niewinne dziecko, które dotąd pewnie nie znało cierpienia. Jego opiekuńcza matka zawsze przytulała je do piersi, gdy tylko coś mu się stało, szepcząc ciche słowa pociechy. Dziś, dowie się czym jest „prawdziwe życie”. Nie będzie pewnie długo cierpiało, gdy czające się w mroku zbiry z nim skończą, wyrzucą jego zwłoki do pozostałościach po kanale.
Chyba, że znajdzie się ktoś, kto wie, że życie jest cenne.
Ktoś, kto wleje kroplę nadziei w to morze rozpaczy.
Kto odmieni straszliwy, okrutny los i sprawi, że tej nocy zostanie ocalone coś cennego...
Życie małego chłopca, krzyczącego gdzieś w mroku starej uliczki imię swojej matki...
- Mamo... ma...mo...