OpowiadaniaDuma Formierza

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Arthanal
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 79
Rejestracja: 11 lat temu
Rasa: Lich
Profesje:
Kontakt:

Duma Formierza

Post autor: Arthanal »

Tekst wrzucam, licząc na krytykę, w miarę bogatą i konstruktywną, bo w przypadku tego dzieła zależy mi na niej niepomiernie. W pierwotnym zamyśle miało być częścią kulminacyjnego postu w historii postaci Arthanala (jak właściwie się i stało, po wielu przemyśleniach, zawirowaniach i takich tam), ale w trakcie tworzenia urosło jednocześnie - w moim przynajmniej odczuciu - w coś zdecydowanie większego. Większego na tyle, że jako prawdopodobnie ostatni mój post na forum wydało się odpowiednio znamienne, by dostąpić tego zaszczytu, swego rodzaju, zaszczytu. Napiszcie, proszę, poniżej kilka słów od siebie, każdy komentarz zaskarbi dla swojego twórcy drobną wdzięczność w serduszku autora oraz uszczęśliwi trzy różowe, magiczne jednorożce.

        Umierasz, Arthanalu. Jasna klinga cięła głęboko; wysącza z ciebie życie. Twoje ciało – strzaskane, twoja ostoja, biała enklawa pośród pól śmierci – zbrukana, sługi twe prochem, duch twój – obrazem udręki. Wołał ku nam, usłuchaliśmy wezwania, wreszcie stajemy przed tobą, u kresu twego czasu ukazując ci swoje oblicza.
        Arthanalu. Zdrajco, oszuście, krzywoprzysięzco, drwino z prastarego prawa, zbyt długo unikałeś swego losu, uciekałeś przeznaczeniu, żyłeś pożyczonym życiem. Nastał czas odpłaty, teraz, gdy twoja wola, zamknięta w żelaznym uścisku, wreszcie cię zdradziła. Słuchaj.
        Pierwszy dzwon.
        Jam mara. Ja nocna ułuda, refleks zdradzieckiego blasku, błędny ognik na bagnach, miraż pustynny. Jestem fałszem, zwiodę cię, sprowadzę na manowce, byś błądził przez wieczność po niezbadanych drogach. Ja znak, a pojawię się trzykroć. Zostałeś ostrzeżony, wypatruj więc, przeklęty. Patrz!
        Arthanal patrzył.
        Widział…
        Łany zbóż kołyszą się na wietrze. Szumią. Szepcą, szepty grają wśród traw. Kuszą. Zboża nie mają jednak w sobie wiedzy, szepty są ciche… cichsze… znikają. To tylko wiatr igra wśród kłosów, wiatr zaś nie niesie ze sobą tego, czego pożąda.
        Oto bogate królestwo. Możny jest ten, który nim włada, potężne mury twierdzy, które go skrywają. Dawno jej nie opuścił, zanadto zajęty pomnażaniem swej potęgi. Wozy wypełnione złotem ciągną z zachodu, z północy, na barkach z czarnego drzewa, płyną piękne futra. Południe skryły tumany kurzu, gdzie rozpętana wojna zwiastuje rychły koniec, władca nie dostrzega tego jednak, gdyż zbyt długo nie oglądał świata poza murami swojej stolicy. Drogie, wschodnie tkaniny zdobią jego ciało i sale zamku. Sale są ogromne… hula w nich wiatr. Wiatr niesie szepty, słychać je na szczątkach okien, na ułomkach mieczy, na resztkach potężnych niegdyś murów, na monetach, zalegających w skarbcu. Monety dźwięczą, kuszą. Nikomu nie są potrzebne, szukają więc nowego pana. Monety są przeklęte. Wie o tym, odrzuca je. Monety nie są tym, czego pożąda.
        Wąż przesuwa się po zrujnowanym placu, wspina po szczątkach fontanny, spogląda na niego. Odwzajemnia spojrzenie, kręci przecząco głową.
        Załopotał sztandar. Rozejrzał się, zdezorientowany… ach. Widzi już. Oto jest pole bitwy, armia szykuje się do boju. Konnica stoi w ordynku, dostrzega upór i zacięcie na obliczach żołnierzy. Dalej, poniżej wzgórza, czarna ciżba, znacznie liczniejsza, szydząca, plugawa i nieludzka. Nie mają w sobie nic z chwały, którą zaraz okryją się ci, co ruszą naprzeciw przeważającym siłom, rzucą swoje życie na szalę, by chronić to, co im drogie. W bój! Powstrzymuje się i ściąga na nich przekleństwo. Dźwięk trąbki, odzew rogu, werbel, melodia pochwycona wzdłuż całej linii, niesie się echem daleko w tym pustym kraju, krzesząc w piersiach nieznane dotąd uczucie. Euforia, splendor, chwała! Piasek pod kopytami koni jest złoty, jest czerwony, krwawy.
        Na sztandarze zasiadł kruk, patrzy po trupach. Spogląda na niego, zagląda mu w duszę, ciekaw, czy znajdzie tam skruchę. Jeszcze można to odmienić.
        Odwzajemnia spojrzenie. Kręci przecząco głową.
        Oto ogród, niezrozumiały cud, dziwaczny widok na środku pustyni. Ułuda, miraż? To pora owocowania, drzewa rodzą pokarm nieznany wcześniej w tych stronach. Słodki sok spływa po napęczniałych skórkach, liście rzucają błogosławiony cień.
        Wystawia się na skwar, przełyka sól. Oto jego przekleństwo.
        W środku ogrodu bije źródło, nietknięte nigdy przez żadną z żywych istot. Woda jest krystaliczna, świeża, migocze radośnie w promieniach światła. Po raz pierwszy wie, jest pewien - ta woda daje nieśmiertelność. Rozgląda się i nie dostrzega znaku, bowiem znak był ukryty, choć na widoku. Nachyla się, sięga po wodę… powstrzymuje dłoń.
        Woda mętnieje, ze źródła unosi się mgła, bucha trupi odór.
        Poznaje trzeci znak. Jest nim to, co nazywa się prawdą.

        Trzykroć dostrzegł marę, trzykroć poznał iluzję, trzykroć oparł się pokusie sięgnięcia po ułudę. Patrzył uważnie, a patrząc – rozumiał. I posiadł wiedzę, i zrozumiał, za czym błądził przez całe życie.
        Arthanalu. Badaczu, uczony, podróżujący przez światy, władający wiedzą stu pokoleń ludzkich. Tyś miał się za mędrca, tyś był dumny, nie dostrzegając, że mądry jesteś tylko mądrością człowieka. Patrzyłeś i widziałeś, i badałeś przyczynę, i określałeś zjawisko słowami, lecz nigdy nie poznałeś jego celowości, nie zaglądałeś w Strukturę, błądząc w ciemnościach za złudnym światłem kaganka. Tyś poznał marę, dostrzegasz już więc to, co wcześniej było dla ciebie zakryte. Słusznym jest, byś w swojej ostatniej godzinie posiadł wiedzę, i niech będzie ci ona wynagrodzeniem, bo spełni się cel twego istnienia. Słuchaj!
        Drugi dzwon.
        Jam prawda. Ja niezatarta historia, ja świadectwo tego, co było i zapowiedź tego, co będzie, wierne zwierciadło, nieomylna wyrocznia, porządek świata. Ja dam ci wiedzę, ja pozwolę ci spojrzeć wstecz, byś poznał drogę, którą podążałeś. Jestem największą mądrością, mam ją bowiem w sobie od zarania dziejów, a teraz pozwalam ci poglądać we mnie i przeze mnie. Wielkie i doniosłe ujrzysz sprawy, bacz więc, Arthanalu. Patrz!
        Arthanal patrzył.
        Widział…
        Oto jest: bezkresna, czerwona pustynia, a na pustyni – rdzawe skały, drżące od gorąca. Skały niby barwione krwią, bo i krew spłynęła na nie - dawno, przed wiekami, skały jednak pamiętają. Pamiętają wspaniałe królestwo, wielkie hufce władcy godnego i dumnego. Pamiętają też ich zagładę.
        Na pustyni, wieki później, siedzi człowiek. Słońce pali go, biały zawój na głowie marną daje przed nim ochronę, człowiek nie zwraca jednak uwagi na gorąco, pogrążony jakby we śnie. Nie śpi jednak, mówi – do kogo, próżno zgadywać, gdyż dookoła nie ma nikogo, kto mógłby słuchać.
        Podchodzi bliżej, przysłuchuje się. Człowiek wydaje się nie zauważać jego obecności, mówi dalej, nieprzerwanie. Przekazuje wiedzę, to nauczyciel, mentor, mistrz. A zatem słuchać, spijać łapczywie jego słowa, karmić się wiedzą, posiąść mądrość, posiąść zrozumienie…
        Słyszy…
        Te'elestima, wadure el-alaem. Słuchajcie, narody świata! Nie ma prawdy innej od tej prawdy. Te'elestima!
        Gdy świat był już silny w kształcie, mocny Tym, Który Stwarza i uświęcony w Tchnieniu Życia, Stworzyciel przybrał oblicze Trema i poddał świat próbie. I spadły na świat potoki ognia, i ziemia zatrzęsła się, i trujący dym podniósł się z mórz, dotkniętych ogniem, wypalając ziemię. Lecz świat, w którym silne było Tchnienie Życia, ostał się - nie spłonęła ziemia od ognia i trującego dymu, nie popękała i nie zapadła się pod wstrząsami. Trem zobaczył więc, że świat jest silny, przybrał więc oblicze Immuta, by napełnić świat trwałymi istotami. Z woli Immuta powstały na świecie trwałe istoty, a Tchnienie Życia było w nich silne.
        Ale Stworzyciel podjął zamiar sprawdzenia istot, które stworzył. Wybrał człowieka, który był najdoskonalszą z istot, i przybierając oblicze Trema, stworzył istoty inne od wszystkiego, co dotąd stąpało po ziemi. Były to potwory wszelakiego kształtu, podobne wężom i podobne lwom, i pająkom, i pustynnym skorpionom, a także te, które niepodobne były żadnej z istot. Z czerwieni ich oczu buchał dym i płomień, sięgały wzrostu trzech rosłych mężów, a dla ich szkarady każdy, kto spojrzał na nie, mówił: ,,Oto są ci, których stworzył Trem, którzy poddadzą nas próbie przez to, że swoim istnieniem bluźnią przeciw Tremowi''. Istoty zstąpiły do królestwa ludzi, a gdy ludzie ujrzeli, prawda ukazała się ich umysłom. Władca królestwa rozkazał, by ludzie kuli ostre szable, by naszykowali sobie zbroje i długie lance, i wezwał ich pod swoje sztandary.
        Tchnienie Życia osłabło jednak w człowieku i część z tych, którzy ujrzeli, doznali okrutnej trwogi tak, że ulękli się widoku stworzeń i pouciekali. A gdy w panice przebiegali przez miasta, krzyczeli: ,,Ratujcie się, albowiem stworzenia, które Trem zesłał, zbyt potężne są na siły nasze!''. I wielu pociągnęli za sobą tak, że nie wszyscy spośród poddanych władcy stawili się na jego rozkaz. Ci, którzy pouciekali, zostali przeklęci, i pomarli, nim trzy razy odmieniło się niebo.
        Wtedy nadeszła wielka wojna, która trwała osiem lat. Ludzie pod sztandarami władcy stawiali opór stworzeniom Trema, ale byli zbyt nieliczni, by zwyciężyć. I pokonały stworzenia ludzi, i zabiły władcę, i zniewoliły ludzi pod swoim panowaniem. Nazwane zostały przeto: Duluike'ladina Estabat, co znaczy: Ci, Którzy Zniewalają. A Stworzyciel zobaczył, że istoty nie są tak silne jak świat, w którym je stworzył, odwrócił się więc od nich. I trwała niewola ludzi przez lat pięćset, a ci, których zniewoliły stworzenia, jęczeli i płakali pod ich panowaniem.
        I minęło lat pięćset, a słyszał przez ten czas Stworzyciel jęki i lamenty ludzi, lecz nie poruszały go, gdyż były prośbami istot słabych. Ale po pięciuset latach usłyszał prośbę istoty silnej, a było to wołanie o moc zniszczenia stworzeń. Uśmiechnął się wtedy Stworzyciel, gdyż ujrzał, że odnalazł człowiek Tchnienie Życia. Przybrał więc Stworzyciel oblicze Dependra, aby zrównoważyć mógł człowiek moc stworzeń. Zesłał na owego, który prosił o moc cząstkę swej potęgi. I nazwano moc: The'rir, gdyż była to moc zmieniania świata. Tak powstał pierwszy z El-fithuu', Władających. A gdy pierwszy podzielił się mocą z kolejnymi, zdobył człowiek siłę, by pokonać stworzenia Trema. I zostały pokonane stworzenia Trema tak, że uciekły za wielkie morze, a El-fithuu' rzekli: ,,Niech nigdy nie postanie noga człowieka na ziemi za wielkim morzem, gdyż stworzenia Trema są niczym Chaos i zagrażają człowiekowi. A gdyby kiedyś stanął ktoś na tych ziemiach, niech nigdy nie wraca do swoich braci, a jeśli wróci, niech bracia jego odetną go od siebie, bo będzie on nieczysty i skalany po kres kresów''...
        Te'elestima, wadure el-alaem! Limi se, uneke et ahra'mel nal hati ahra'uneke! Te'elestima!
Słucha uważnie i zapamiętuje wszystko, co słyszy, nie zgadza się jednak z zakazem El-fithuu’. Ci bowiem postawili granicę, zamknęli świat dla człowieka, okradli go z wiedzy, zabrali mu poznanie. Buntuje się, wie bowiem, że stworzenia Trema nie zostały w pełni poznane, nie wydarto im ich sekretów, ograniczono ludzi. Jak długo mogli bowiem przetrwać El-fithuu’, przekazując sobie martwą wiedzę na kartach ksiąg i w opowieściach, które z czasem stały się niczym innym, jak mitem?
        I słyszy odpowiedź: niedługo.
        Wie, jaki los spotkał El-fithuu’, widzi ich zagładę, stopniowy upadek, pogłębiającą się ignorancję, arogancję, ciemnotę. Władają już jeno okruchami sztuki, wskrzeszonej do pokonania stworzeń Trema, nie pielęgnują jej należycie, nie gromadzą wiedzy, zajęci raczej korzyściami, które i teraz, u schyłku ich potęgi, płyną z władania The’rir. Z biegiem lat giną, a na ich miejsce nie ma następców. W końcu odchodzi ostatni, tchórz, który wiedział, że moc zdolna ocalić El-fithuu’ znajduje się w zakazanych krainach na południu, tchórz, który łudzi się, że swoją własną mocą przywróci Tchnienie Życia. Nie umiera, lecz usuwa się z krainy ludzi, wywędrowuje na pustynię, by tam przez wieki wypowiadać swoją gorycz, swój żal. Swoją słabość.
        Tchórz, którego zwiodła mara i ułuda.
        Arthanal nie daje się zwieść, poznał bowiem marę i wystrzega się złudnego światła kaganka. Teraz, u progu śmierci, nie popełnia błędu. Zwraca się na południe.
        Oto więc jest: puszcza, której bezkresu nie zbadał najmędrszy z ludzi. Nad puszczą jasne ostrzeżenie, granica, wyraźna bariera. Nad knieją unosi się śmierć, Arthanal poznaje ją, nie lęka się jednak i wkracza w gęstwę. Mroczna to kraina, tu promień światła nie sięga gruntu, gdyż zbyt splątane są gałęzie ponad nim. Tu ziemia rodzi tylko ciernie, a w cieniu rodzą się istoty plugawe, które nie znają nic prócz śmierci. Żyją więc, by zabijać, a są nieustannie zabijane przez inne, podobne sobie. Ostrzeżenie jest wyraźne, Arthanal jednak nie lęka się. Patrzy.
        Śmierć, śmierć, śmierć. Agonia, upiorny krzyk, dławiący zapach krwi i martwoty. Białe rozbłyski w mroku – to kości. Czerwone strugi, czerwone strumienie, czerwona rzeka. W rzece – ciała. Tak wielu zginęło… Ból. Tortura. Szaleństwo.
        Spieniona rzeka krwi płynie powoli, a jednak pewnie i nieustannie. Nie wysycha nigdy, gdyż źródło jej jest nieskończone. Płynąc, wydostaje się z mrocznego, plugawego lasu, leniwie niesie ze sobą ciała. Te nic nie czują, jednak zimno oczyszcza je. Zimno…
        Oto więc są: lodowe połacie jeszcze skrzą się w promieniach, zgasną jednak już wkrótce i przez pół roku nie ujrzą światła. I powstają ci, których wzrok pusty, martwy, których skóra szara, których wola złamana. Bezwolni, podążają za tym, który przywrócił ich do świata, wydobył z krwawej rzeki. Ci są umarli, ten, który ich stworzył, wie to. Ci są narzędziami, nie są bowiem jego celem, nie ma w nich Tchnienia Życia. Ci są wyjęci siłą spod największego z praw.
        Cicho, jakby spod ziemi, dobiega do niego głos. Przestroga, ostrzeżenie, zakaz od mędrca z pustyni. On poznał to wszystko i odrzucił natychmiast. Posiadł wiedzę i zamknął ją, nawołując tam, gdzie nikt go nie posłyszy, nauczając tych, którzy nie mogą czerpać z nauk.
        Słyszy… Te'elestima, wadure el-alaem! Limi se, uneke et ahra'mel nal hati ahra'uneke! Te'elestima! Te'elestima! Te'elestima!

        Usłuchał. Zobaczył prawdę, a widząc – pojął, słuchał nauk mistrza i jako pierwszy spośród tych, którzy słuchali, przyjął ją. Patrzył uważnie, a patrząc – rozumiał to, na co dał życie.
        Arthanalu, mocarzu, mędrcze, władco. Ty ścisnąłeś swoją wolę niby potężnym uściskiem stalowych kleszczy, ty narzuciłeś władanie swemu duchowi niby żelaznym arkanem. Kształtowałeś się, umacniałeś przez lata trudu, wyrzeczeń, samotni tak, że zapomniałeś już, czym są popędy i pragnienia. Poza jednym… Nie dość ci było przejrzeć ułudę, nie dość, że dostąpiłeś prawdy, bowiem tym, czego pragniesz, jest moc. Ty, który złożyłeś dla niej najwyższą ofiarę... słuchaj.
        Trzeci dzwon.
        Jam moc. Ja niezachwiana wola, ja zmiana natury i porządku rzeczywistości, ja pewny zamiar przekuty w czyn. Nie jestem marą, ułudą, ulotnym marzeniem, te bowiem nie kształtują świata – poznałeś je i wiesz to, a bacz, by nigdy się nie pomylić. Nie jestem prawdą, zwierciadłem historii, świadectwem spraw dawnych, te bowiem nie niosą ze sobą zamiaru, a słowa, które mnie opisują, nie są wolą. Bacz, by nie stać się jak samotny człowiek na pustyni, który władał słowem, utraciwszy moc. Ja jestem czymś różnym, by poznać… Patrz!
        Arthanal patrzył.
        Widział…
        Rozstaje dróg. Trakty biegną w cztery strony świata, nikną w oddali, niepodobna stwierdzić, gdzie znajdują swój koniec. Po środku stoi drogowskaz, na nim zaś, w szarym drewnie, wyryto zagadkę. Trzy szlaki oznaczone są symbolami: mostu, miecza i korony. Czwartego nie znaczy nic, prócz gęstej mgły.
        Rozstaje dróg, na nich – wędrowiec. Stanął pośrodku, niepewny dalszej drogi, wsparł się na kosturze, oblicze skrył pod kapturem opończy. Patrzy wkoło, waha się, znów próbuje zrozumieć znaki, bezskutecznie jednak. I nie widzi śmierci, która objęła to miejsce swoim władaniem. Nie daje ona wyraźnych znaków swojej obecności, jednak jest tutaj: wahanie to śmierć.
        Wędrowiec podrywa głowę, patrzy we mgłę, unoszącą się nad drogą nieopatrzoną symbolem, nad zagadką z zagadki. Nie namyśla się dłużej.
        A więc idzie, wciąż naprzód, w nieznane. Mgła kłębi się, zakrywa świat przed jego wzrokiem, kamienisty trakt rani jego stopy, do krwi, do wymęczenia, nie dane mu jednak spocząć. Nie rozróżnia dnia i nocy, to zresztą bez znaczenia, wie, że musi iść bez wytchnienia, bez spoczynku, bowiem to, co postępuje za nim, również ich nie zna. Głód i pragnienie wyniszczają jego ciało, szarpią wątłe siły, on jednak odrzuca ich natarczywy głos, zabija w sobie ich potrzebę. Wciąż naprzód. Mijają długie godziny, mijają dni, wędrowcowi zdają się jednak być latami, wiekami. Wciąż naprzód. Nie widzi końca swej udręki, a jednak idzie, choć wyzbył się niemal wszystkiego – nadziei, wiary w powodzenie, pragnień i potrzeb. Niemal – bo pozostała moc podjętego zamiaru, akt woli.
        W końcu nadchodzi kres.
        Mgła rozstępuje się nagle, wędrowiec z wysiłkiem unosi głowę, by zobaczyć to, co ukazało się jego oczom. Jest więc miasto, jego mury ciągną się w obie strony świata tak daleko, że nie można dostrzec ich końca, rosną w górę, przesłaniając świat, czarne niby najgłębsze otchłanie rozpaczy, w jednym tylko miejscu ustępujące miejsca masywnym, srebrnym odrzwiom, pokrytym symbolami, znakami… Chce się im przyjrzeć, nie może, bo już przekracza bramę, już wkracza na ulice umarłego miasta.
        Otaczają go cienie, szepczące między sobą, zdziwione jego obecnością tutaj, bo choć wielu przybywa do grodu, on jest odmienny i inną dostał się tu drogą. One widzą, wiedzą, poznają, chcą go zatrzymać, ogrzać się w jego cieple, nie mają jednak dość mocy na to, wędrowiec nie zwraca zaś na nie uwagi. Kroczy dalej, coraz głębiej w miasto, szeroką aleją. Srebrne światła znaczą mu drogę, on jednak ledwie je zauważa, gdyż oczy utkwił w iglicy, wznoszącej się w centrum metropolii. To jego cel, tam nastąpi rozstrzygnięcie.
        Kręte schody, strome schody, wyżej, wyżej! Wokół niego gęstnieją cienie, pod nim zgromadził się ich tłum, nagle wyrwany z wiecznej apatii. On pnie się w górę, z mozołem, mija oświetlone srebrzyście podesty, szare, puste sale, tajemne symbole, których znaczenia pojąć nie może. Szczyt zdaje się nie przybliżać wcale, wciąż tylko podesty, sale, symbole, wciąż i wciąż, do zatracenia, do szaleństwa…
        Koniec. Nie ma już schodów, to szczyt; tłum cieni, towarzyszący mu dotychczas, zadrżał i rozpłynął się jakby w nicość. Stoi więc samotnie na szczycie iglicy, w czarnej Sali przytłaczającej swym ogromem. Nie ma tu zdobnych kolumn ni malowideł na ścianach, sufitu nie zdobią barwne ornamenty, brak przepysznych ozdób ze złota i drogich kamieni. Jest szara, miękka mgła, unosząca się wszędy wkoło, przesłaniająca pomieszczenie…
        …i jest tron, jakby ze szkła, a przed tronem – klepsydra z kryształu, a do klepsydry sączą się strugi srebra, wypływające z postaci, spoczywającej na tronie. Nie do opisania jest jej powierzchowność, gdyż zdaje się ona mienić w oczach, będąc to dzieckiem nieledwie, to mężczyzną w sile wieku, to znów kobietą, zgarbioną pod ciężarem lat, i bytem nieludzkim o obliczu potwornym, zaraz zmieniającym się w twarz niewysłowionej urody, w ułamek chwili przechodzącą w głowę drapieżnego ptaka i dalej w miliony innych oblicz. Jest w tym widoku groza, lecz jest także coś zachęcającego, budzącego uśpioną tęsknotę.
        Wędrowiec jednak stoi nieporuszony. Wsparł się na swym kosturze, patrzy badawczo na istotę. Słyszy nagle głos, głęboki, przedwieczny, ostateczny…
        Niech się stanie, nakazuję, a odwieczne prawa zostaną zachowane. Nagnij się do mojej woli, niech zegnie się twój kark, niech zegnie się twe kolano, padnij przed moim tronem, padnij bez życia ty, który wkraczasz do miasta umarłych.
        Czuje potworny ucisk, jakby nagle chwyciły go setki żelaznych imadeł, jakby przygniótł go niewysłowiony ciężar. Chwieje się, pada nieomal…
        Nieomal. Już upaść nie może.
        Nie stanie się wedle twojej woli, złamane zostaną odwieczne prawa, starte na proch, rzucone w zapomnienie, zwiędną i wyblakną w moim obliczu. Nakazuję ci: zejdź ze swego tronu, ukorz się przede mną, wij się, pełzaj w prochu, kryj się w ciemnościach, by nie pochwycił cię mój wzrok, przybądź na moje wezwanie, by nie poczuć mojego gniewu. Oto skruszona moc twoja, oto zdruzgotana twoja domena, nigdy nie wróci do swojej dawnej chwały. Narzucam ci łańcuch niewoli; od tej pory władam tobą władzą absolutną.
        Wyciąga dłoń, władczym gestem wskazuje na postać, na tron, na klepsydrę. Czarna iglica pęka na pół, wali się tron, kryształ klepsydry w milionach odłamków leci w ciemną przepaść. Srebrne strumienie drżą, zanikają, istota ulatuje na kształt szarej mgły, tłum cieni wzdycha jednym głosem, rozwiewa się w nicość.
        Miasto umarłych leży w gruzach.

        Patrzył uważnie, a patrząc – rozumiał. I wreszcie posiadł to, czego pożądał przez całe swoje życie.
        Arthanalu, tyś martwy. Nie odwrócisz swego losu, jasnej klingi, która cięła głęboko, nie uratujesz już się. Strugami czerwieni rosisz jałową ziemię, czujesz trupie zimno, rozlewające się po twych członkach, którymi poruszyć nie zdołasz, nie możesz zapanować nad targającymi twoim ciałem konwulsjami, mrok okrywa twój wzrok, mgła wiecznej nieświadomości przesłania ci umysł. Tyś mój, prastarym prawem, odwiecznym porządkiem – nie wyrwiesz się nigdy spod mojej władzy, nie zerwiesz nałożonego na ciebie łańcucha. Byś był unicestwiony na zawsze… słuchaj!
        Bije dzwon. Raz, drugi, trzeci, powoli, nieubłaganie, głuchym tonem oznajmia…
        Jam śmierć. Ja kres tego, co jest i początek tego, co będzie. Ja uwiąd i przemijanie, ja zapomnienie i upadek, niezmienny wyrok, pewny koniec. Spotyka mnie każdy i ugina się przed moją potęgą, jestem bowiem pierwotnym prawem i najwyższą wolą. Choć wielu próbowało uciec, ja przychodzę zawsze. Choć wielu próbowało mnie uniknąć, żaden nie zdołał, ja jestem bowiem przeznaczenie. Ja jednym gestem kruszę największe potęgi, powalam największych z mocarzy, gaszę zamysły, rujnuję marzenia, ja żałoba, rozpacz i trwoga. Patrz!
        Patrzeć...? Kim on jest, kim się stał, by miał patrzeć posłusznie? Czyż nie rozpoznaje tego ciężaru, czy nie czuje, że szarpie się na łańcuchu? A przecież może go zdjąć, tak, teraz zdaje się to łatwe, oczywiste, naturalne. Wyzbyć się łańcucha, przekuć go w koronę; nie uciekać, a władać. Patrzeć?
        Śmierci!
        Śmiech, cichy śmiech, obłąkańczy, szaleńczy śmiech. Nie, już nie, przychodzisz za późno, śmierci. Czemu zwlekałaś, czemu dane było mi żyć ponad ludzką miarę? Dawno już wystąpiłem spod twojej władzy, dawno zbuntowałem się przeciw tobie. Przychodzisz więc, ach, za późno! Buntownik, który miał być ukarany, zanadto urósł. Możny jest teraz, możniejszy, niż sama śmierć.
        Podnosi się z marmuru podłogi, z kałuży krwi, jego krwi, wciąż jeszcze cieknącej z rany, która miała go zabić. Drżące ramiona nie dają oparcia, osłabłe, zniszczone ciało nie może ustać. A jednak…
        Arthanal stoi pewnie
        Nie, nie będzie patrzył, nie będzie oglądał ułudy, nie podąży za nią ślepo. Koniec nie jest pewny, wyrok nie objął go swoją mocą, nie, teraz wzniósł się ponad to wszystko. Przepadnij, rozwiej się, ułudo, nie chełp się przede mną fałszywą swoją potęgą. Precz, śmierci!
        Rozróżniasz zwierciadlane odbicie od rzeczywistości. Poznajesz zwodzący cię błędny ognik. Rozdzierasz zasłony, rozwiewasz mgły, obnażasz iluzje, i ty – ty! – rzucasz mi wyzwanie? Dość już mar, dość miraży, nie zadasz kłamu prawdzie, która jest porządkiem tego świata. Nie można przede mną uciec, nie można się skryć. Co mi się należy, ja biorę we władanie. Padają przede mną wszyscy bez wyjątku, tak padniesz i ty…
        Śmierci!
        Paść przed tobą? Kim jest, kim się stał, by uznać to za prawdę, przyjąć jako nieodmienne fatum, podążyć posłusznie jak zaszczute zwierzę, idące na rzeź?
        Martwym człowiekiem, cieniem tego, co było niegdyś.
        Już nie trzeba, Arthanalu. Złóż swoje brzemię, odpocznij wreszcie po życiu, które trwało za długo. Zmęczony starcze, ułóż się do snu, wiecznego snu, on da ci ukojenie. Skruszona potęgo, złóż swój oręż, zawrzyj pokój i odejdź w pokoju. Nie dbaj już o sprawy tego świata; te są przeszłością, tam, dokąd cię powiodę, czeka na ciebie świat nowy. Zda ci się pięknym i lekkim, zanurzysz się w wiecznej obojętności, słodkim otępieniu…
        Precz! Nie kuś mnie więcej, nie zwódź mnie więcej marami, nie sącz jadu kłamstwa w uszy moje! Rozdzieram zasłony, rozwiewam mgły, obnażam iluzje, tak i teraz widzę twój zamiar na wskroś. Precz, śmierci!
        A zatem patrz, patrz na prawdę, którą ci objawię. Te'elestima, wadure el-alaem! Limi se, uneke… Czy pamiętasz dziwny las, ciemny las, który nie może istnieć pod słońcem tego świata? Czarne jego drzewa zaduszają wszelakie światło, rodzą ciernie i zatrute owoce, mroczne stworzenia powstają, zabijają i umierają w nim, a ja kroczę między nimi, wyciągam lewą dłoń, by władać nimi, prawą zbieram swój plon. Tam jestem, w sercu kniei, lecz nie będzie ci dane dotrzeć do mnie nigdy. Czy pamiętasz spienione, czerwone strugi? Leniwie toczy się nurt, wolno płyną ciała, lecz stale i pewnie, zawsze, od wieków, po kres czasu. W tym miejscu nie ma czucia, nie ma ducha, jest martwe. Umarli podążają spotkać swój los, a ja jestem zawsze pośród nich, wyciągam lewą dłoń, by władać nimi, prawą zbieram swój plon. Tam jestem, nurt obmywa mnie, lecz nie będzie ci dane dotrzeć do mnie nigdy. Czy pamiętasz białe pola, pełne lodu i śniegu, okryte nocą? Są tam ci, którzy mi ulegli, nieprzeliczone ich zastępy spoczywają we śnie. Niedługo już! Wyciągam bowiem lewą dłoń, by władać nimi, prawą zbieram swój plon. Tam jestem, pośród zimna, wśród poddanych mi, lecz nie będzie ci dane dotrzeć do mnie nigdy. Oto prawda: jesteś zgubiony.
        Śmierci!
        Byłem tam. Odnalazłem drogę do serca kniei i pozbawiłem cię twego schronienia. Skąpałem się w czerwieni nurtu i zawróciłem jego bieg, na przekór twej woli. Przemierzyłem białe pola, pośród zimna i sług twoich, aż stanąłem pośrodku. Wyciągnąłem lewą dłoń, by władać twoimi domenami, prawą zaś zebrałem swoje żniwo, twój upadek. Precz, śmierci, odstąp ode mnie!
        Skoro więc występujesz przeciw mnie, skoro opierasz się mym wyrokom, wzywam cię do siebie, Arthanalu. Stań przed moim tronem i obliczem, pokłoń mi się. Oto więc zmierzasz ku mnie, a białe mgły kłębią się wkoło ciebie. Mijasz rozstaje dróg, tęsknie patrzysz na drogowskaz, na symbol mostu, lecz on niknie w oddali. Podążasz kamienistym szlakiem, tak łagodnym dla ciebie. Nie czujesz zmęczenia, ni głodu, ni pragnienia, jeden tylko strach szarpie cię zimnymi szponami. Już to mgła rozstępuje się przed tobą, już to oglądasz czarne mury miasta, srebrne wrota, otwarte na oścież, przekraczasz lekkim krokiem. Przekroczyłeś próg mojego domu, Arthanalu. Nie ma odwrotu; szara zasłona, dostrzeżona martwym okiem, zaciągnęła się za tobą. Naprzód wiec, to już niedaleko. Idziesz, wzrok utkwiwszy w iglicy, wyrastającej nad miastem, srebrzyste światła oświetlają ci drogę, cieniu w tłumie cieni. Kręte schody, długie schody, puste sale, srebrzyste podesty, to kończy się w mgnieniu oka, jest szczyt, a na szczycie – tron. Przyjdź i pokłoń się mu!
        Podchodzę posłusznie, cień wśród cieni. W majestacie twym ginie wszelka wola, w niwecz obraca się wszelki zamiar buntu. Kryję swoją twarz, niegodzien patrzeć w twoje oblicze, zgina się moje kolano, zgina się mój kark. Znalazłem się w twojej mocy, jestem ci poddany. Włącz mnie między mieszkańców umarłego miasta, bym nigdy go nie opuścił, porzucam sprawy mojego życia.
        Tak kończy się twoja historia, Arthanalu. Odchodzisz w nicość, w niepamięć, stanie się wedle twojego życzenia, nie opuścisz już tego miejsca. Powstań, podejdź do kryształowej klepsydry, udziel mi swojego ducha. Połącz się z nimi, niech umarły spotka swój los.
        Podchodzi posłusznie, wyciąga dłoń, dotyka zimnego kryształu. To koniec.
        W ciszy śmiech jego jest ostry niczym brzytwa, niesie się szeroko, tłum cieni na ulicach miasta ustaje nagle, zwracają się w stronę iglicy, wybudzone na chwilę ze swej apatii. Za późno już dla postaci na tronie, by go powstrzymać, klepsydra pęka pod jego dotykiem, na każdym z miliardów kawałków zapisane jest życie, unicestwione ostatecznie. Nie ma już potęgi…
        …miasto umarłych leży w gruzach.
        Mizerna, marna postać, czarny strzęp, cień w łachmanie, wije się na kamieniu posadzki, wśród krwi.
        - Czekaj na mój rozkaz – rzecze Arthanal. – Wezwę cię wkrótce.
        Odegnana gestem postać rozwiewa się, czarną mgłą ulatuje w nicość.
,,Nekromancja dla niemowląt"... niepokojące. Bardzo niepokojące.

Omnibus in terris et iam versatur, et semper habitabit nominis mei gloria.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości