OpowiadaniaPoczątek czegoś wielkiego.

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
Galanoth
Zsyłający Sny
Posty: 328
Rejestracja: 13 lat temu
Rasa: Lodowy Elf
Profesje:
Kontakt:

Początek czegoś wielkiego.

Post autor: Galanoth »

Przepraszam, wklejam bez formatowania, niestety minus Googla Chrome. Mam nadzieję, że będzie się Wam czytało dobrze. :)
Jeśli w ogóle to zrobicie. :)


Strzępione fale posuwały się na przód jak wielka armia. Ostrza wodnych włóczni wzbierały na sile im bliżej były brzegu. Przy zetknięciu ze skałami klifów rozpryskiwały się na tysiące mniejszych żądeł. Ogromne ściany wzbierającej wody na ułamki sekund przysłaniały zimowy krajobraz Zachodniego Brzegu, zwanego wtedy Turenaid. Do okutego lodem portu Iglicy dopływały statki. Dumne fregaty poruszały się wśród nieskończonej mgły. Ich czuby układały się w nierówny rząd lwów szykujących się do skoku - mocarne cielska z ostrymi pazurami i kłami. Symbol króla Raynala widniał na purpurze żagli. Szlachetny władca zwierząt właśnie szykował się by rozszarpać gardło ofiary. Tak myślał przeważnie każdy z rycerzy czekających na nadchodzącą potyczkę. Zniecierpliwione tupania, uderzenia drzewców i kling - statki oddychały własnym, bojowym powietrzem. Oczekiwania narastały, wrzawy i odgłosy wzmacniały ducha walki. Osełka mieczy trwała w nieskończoność.
Vern Bonnard, Egzekutor Królewski, widział to na własne oczy. Pokład slupa wojennego Elise unosił się spokojnie, równomiernie, balansując pośród wód. Wszędobylskie zimno nie pozwalało o sobie zapomnieć. Małe mgiełki chłodu unosiły się z ust i nozdrzy spacerujących, ćwiczących wojowników. Vern spojrzał z obawą na dłonie okryte w stare, znoszone rękawice. Ich czerń już dawno przeminęła. Podobnie stało się z futrem z kuny podbitym do wysłużonej latami zbroi. Ubrał się uroczyście, zgodnie z Kodeksem Egzekutorskim, mimo że męcząca podróż nakazywała więcej rozsądku niż oficjalności.
Z nieba spadały delikatne namiastki śniegu. Biały puch opadał z wolna, dotykał wszystko i wszystkich kogo spotkał na drodze. Zbliżał się koniec roku, koniec Miesiąca Snów. Po chwili tuman szarości przykrył horyzont. Śnieg wirował pod takt wariackiej natury. Vern czuł na długich kruczoczarnych włosach jak szpile bieli przędzą je, oczy zaś stawały się podobne do kryształków - biało-błękitne, lodowate i niedostępne. Krępym ruchem dłoni ściągnął znad brwi śnieg.
- Przeklęta Iglica i jej pogoda! - zza pleców Verna wyłoniła się postać drobnego starca o szczurzej twarzy chowającej się w gigantycznym futrzanym kołpaku. Białe, gęste wąsy rosły tuż pod małym, zaczerwienionym nosem, Krzaczaste bokobrody jegomościa porastały blade policzki.
- Kapitanie Osmald! - Vern skłonił się nisko – Jak minął pański odpoczynek?
Śnieg przeszkadzał w rozmowie, lecz nie na tyle, by kamuflować szczerą wymianę uśmiechów. Zwłaszcza, gdy sir Erick Osmald zasługiwał na szacunek i respekt. O jego czynach śpiewali w tawernach i karczmach. Zapisał się na kartach historii floty Kalengar jako legenda, kapitan, który w czasie walk z piratami z Wysp Cindryjskich ostał się własnym okrętem przeciwko pięciu. Jego wyprawa ku Iglicy była z założenia formalnym wypoczynkiem.
– Krążą pogłoski, że Iglica płonie od krzyków i wiwatów na cześć króla Raynala. – kapitan spoglądał badawczo na krajobraz zimowego lądu – Ale tak naprawdę to stosy spalanych w ofierze ciał. Cholerne przyzwyczajenia z dawnych lat...
– Barbarzyńskie, znaczy?
Vern poprawił krańce onyksowego płaszcza. Chłód przenikał aż do kości. Niskie temperatury Turenaid były dla niego czymś nowym.
– Głównie rodu Savalbreaków. – odpowiedział kapitan Osmald – "Ofiary ostrzy składamy w ręce boga popiołów", coś w ten deseń... Aż nie chce mi się wierzyć, że nasz kochany król oddał honor pierwszego uderzenia fanatykowi z Mrocznych Nizin, Leude'owi, w dodatku przyzwalając na jego... ujmę to tak... zboczenia na polu bitwy.
Z tonu głosu kapitana Vern wywnioskował nic poza żalem i goryczą. Nutka nienawiści przeminęła równie szybko co upragnione ciepło. Osmald kontynuował.
– Całopalenia na gigantycznych stosach, krwawe masakry dokonywane na umierających przeciwnikach, o gwałtach i rabunkach nie wspominając... kroniki pękają w szwach od poezji na jego temat. Leude Savalbreak nie powinien mieć niedźwiedzia na herbie, a obrzydliwie plugawą harpię. Prędzej rozerwie na strzępy niż zostawi nienaruszone. – westchnął. Vern uśmiechnął się subtelnie.
– Z żalem zawiadamiam, kapitanie, ale harpia widnieje w herbarzu rodów z Nordwench, jest znakiem rodziny sir Rodriga Wenhelta, sekretarza koronnego Północy.
– Naprawdę?
Vern przytaknął głową.
– Istnieje od ponad stu dwudziestu lat, jako dowód uznania i wydania tytułu szlacheckiego Trydonowi Wenheltowi, założycielowi rodu, wiernemu królestwu żołnierzowi. – wyrecytował jakby z pamięci.
– Uh – stęknął teatralnie Osmald – czasem tęsknię za mało wykształconymi Egzekutorami. Twój poprzednik, um... Petter Mealsh, jak dobrze pamiętam, nie interesował się historią arystokratów.
– Być może dlatego niewiedza poprowadziła go do zguby. – Vern wyprostował się – Stary sir Mealsh był dobrym człowiekiem, posłusznym Kodeksowi, ale nie powinien przekraczać granicy z Sethinmarkiem, aby ścigać Gracaiena Złośliwego.
Kapitan, gładząc krótki biały wąsik przypominający szczotę do podłogi, charknął groźnie. Zima dała się we znaki także jemu.
– Tak czy inaczej cieszę się, że piastujesz urząd Egzekutora, Vern. Znam cię doskonale od kołyski... Byłem na ślubie twoich rodziców. Pamiętam Adarię, Dyunna... Wyglądali cudownie przed kaplicą Orwhena. Szkoda mi ich, tego, jak zginęli... Że zostawili cię. Przynajmniej pomagając ci w zadaniu, mogę się jakoś odwdzięczyć za wsparcie, jakie mi okazali.
– Dziękuję, kapitanie. Jest pan nazbyt łaskawy względem mnie.
Vern przybliżył prawicę w kierunku serca. Dotknął dłonią srebrnej szpili w kształcie miecza przypiętej do płaszcza.
– Być może i jestem. - zachichotał sir Erick – Jednak nie widziałbym nikogo innego w roli Egzekutora, niż właśnie ciebie, Vern. I nie mówię tego jako przyjaciel rodziny. Skądże. Król Raynal postąpił słusznie, wskazując ciebie jako następcę sir Mealsha. O stanowisko Egzekutora ubiegały się sławetne nazwiska i gałęzie magnaterii...
– Słyszałem wyłącznie o trzech. – przyznał szczerze Bonnard – O Lordzie Adanie Yers, sir Johenie z Granicznych Sadów i synu Lorda Barrywhite'a, Federze. Nie sądziłem, osobiście, że będę miał jakiekolwiek szanse, aby zyskać w królewskich oczach i stać się z dnia na dzień Egzekutorem.
– To było dwadzieścia pięć lat temu... Byłeś młody i niedoświadczony. Pokazałeś jednak, że radzisz sobie i to się liczy. Król ufa ci jak mało komu.
Osmald wsunął ręce do głębokich kieszeni grubego parta.
– Staram się dochowywać lojalności, słowo się rzekło. Złożyłem przysięgę Kodeksu...
– Każdy z nas jakieś składa. – napomknął Osmald – Obiecałem sobie nigdy nie podnieść ręki na przyjaciela, a teraz na moim statku płynie jego kat, co więcej, kat, którego po części wychowywałem... – kapitan spuścił wzrok – Myślałem, że Dwyyngail będzie mądrzejszy na starość. Co mu strzeliło do łba, aby wypinać się na całe Kalengar! W dodatku list do króla...
Vern spojrzał się tam, gdzie skupiał wzrok niski wzrostem starzec. Kapitan wpatrywał się w morską przestrzeń oddzieloną od kruchego, białego nieba cienką warstwą horyzontu. Tuż nad nim krążyły kłębiaste, gęste chmury. Sir Osmald oparł się o barierkę slupu.
– Odrzucił jurysdykcję króla Raynala i wypowiedział posłuszeństwo koronie. - przypomniał Vern – Na jego miejscu pilnowałbym się ze słowami, czy się jest bohaterem walk o Dolinę, czy też nie.
– Mówisz jak klasyczny Egzekutor. Zero emocji, zero uczuć... - Sir Osmald ponownie westchnął – Ale musi istnieć jakiś powód, prawda? Coś musiało pokusić Kondera do nagłej zdrady... zmiany przekonań.
– Chyba nie będzie nam dane dowiedzieć się co dokładnie... Kapitan się nad nim lituje?
– A powinienem tego nie robić?
Vern nie odpowiedział. Erick natomiast wcisnął twarz między ramiona, głębiej w ogrzewający kołnierz pokryty białym futerkiem.
– Słuchaj, Vern... - zaczął groźnie – Znam cię od czterdziestu sześciu lat, liczę niecałe dwa razy więcej niż ty... Ale Lord Dwyyngail to mój przyjaciel. Poznaliśmy się w czasie konfliktu z Sethinmarkiem o południe Doliny Złóż. Bitwa pod Vizen, zasadzka w Undorall, pokój w Fahrewaldzie... Przeszliśmy przez to razem, od początku aż do końca. Znam Kondera, wiem do czego jest zdolny i jaki jest jego charakter, ale za nic w świecie nie podejrzewałbym go o zdradę Kalengar. To patriota, doskonale o tym wiesz... Wątpię, abyś darował sobie przeczytanie a archiwum na jego temat.
– Nie zaprzeczę... - Vern odwrócił wzrok od mgławicy spadającego śniegu. Na powiekach i rzęsach wyczuwał odłamki lodu – Wybrzeże Turenaid to dla mnie tajemniczy ląd, warstewka ziemi oddzielona ścianą gór od Cesarstwa Temeth. Lorda Dwyyngaila spotkałem wyłącznie dwa razy, zupełnie przypadkowo, w trakcie wesela króla Raynala z księżniczką Warmią. Drugi raz, gdy tydzień później syn Lorda Dwyyngaila był pasowany na rycerza z ręki Rady Tronowej.
– Zmierzasz do czegoś? – zapytał sir Erick tonem srogim i zagniewanym.
– Nie kwestionuję pana przyjaźni, kapitanie, ani tego, że Lord Dwyyngail to odważny, uczynny człowiek. Obawiam się tylko, że żadna argumentacja i podawanie powodów nie uratuje go przed utratą życia, dzisiaj czy jutro... Opinia przyjaciół i rodziny jest... bezwartościowa.
Świeczka rozważań zapaliła się w umyśle Egzekutora. Jego żywe spojrzenie podłapał kapitan Osmald.
– Coś nie tak, Vern?
– Syn Lorda Dwyyngail'a, kapitanie. Jest rycerzem, stał się nim w wieku osiemnastu lat... Jednak w kronikach Aeryn nie ma o nim żadnej wzmianki.
Sir Erick zasyczał. Wyciągnął szeroko usta, wypuścił chmurkę pół-zimnego oddechu i popatrzył ponownie w taflę pokonywanego morza.
– Uch, widać, że mało znasz się na turenaidskiej historii... Leonard z Pamville jest bękartem. Oficjalnie, w rodowodzie i gałęziach gigantycznego drzewa zwanego Dwyyngail, Konder nie ma dziecka, ani syna ani córki.
– Pamville? – powtórzył za kapitanem Bonnard – Co ma wspólnego Solarny Gród, po drugiej stronie morza, z pokrytym zmarzliną krańcem Kalengar?
– Ponoć stamtąd wywodziła się matka Leonarda. – wyjaśniał spokojnie sir Erick – Ale nikt nie wie na ile ta informacja jest prawdziwa i czy w ogóle warto dawać jej posłuch. Konder nie wspominał o kobiecie, z którą miał dziecko.
Obmarzłe palce kapitana zabębniły w solidne drewno barierki. Vern przypatrywał się mu z nieukrywaną ciekawością i zaintrygowaniem.
– Gdy starszy brat Kondera, Jowit, zmarł na szczurzycę, i zgodnie z królewskim prawem to on miał go zastąpić na tronie Iglicy, zostawił bachora, wtedy niewychowanego blondaska z damskimi rysami, pod opiekę zarządcy Pamville, Fiodora Counterweina. Konder lubi oddzielać pracę od życia prywatnego...
– Nawet potęgą Zachodniego Morza... – dodał od siebie Vern – Czy Leonard wie o karze śmierci?
Osmald zaśmiał się paskudnie.
– Haha, nie rozbawiaj mnie! Ty raczej powinieneś to wiedzieć, Egzekutorze. Znając długi język dworu królewskiego... a wiadomo, że na ulicach Aeryn częściej trafisz na plotkę niż psie szczyny... mało prawdopodobne, by wiadomość jakimś cudem odbiła się bez skutku o Pamville. Osobiście, nie zdziwiłbym się, gdybyś jakimś cudem spotkał Leonarda w Iglicy.
– Oby wojska Savalbreaka były wtedy w gotowości...
– Jeszcze wątpisz? Spójrz na prawą burtę, Vern...
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości