OpowiadaniaRada

Opowiadania waszego autorstwa o dowolnej tematyce.
ODPOWIEDZ
Szayel
Rasa:
Profesje:

Rada

Post autor: Szayel »

Coś starego z mojej twórczej biblioteki. Pamiętam, że był to jeden z wcześniejszych szkiców rozdziału do powieści, ale wraz z pewnymi osobami zmieniliśmy projekt :> I tak, wiem, że występuje to imię "Szayel", ale nie ma nic wspólnego z TYM Szayelem tutaj :D

Do przestronnej komnaty o bogatych zdobieniach ściennych i rzędzie arkad biegnących wzdłuż ścian pokrytych płaskorzeźbami i sztukaterią, wszedł mężczyzna odziany w wystawny strój. Miał na sobie złocisty wams o krótkich rękawach, spod których wystawała biała koronka, a każdy guziczek ubiory wykonany był z krwistego rubinu. Białe spodnie sięgały kolan i były noszone w pojęczeniu z jedwabnymi pończochami. Buciki z aksamitu nie wydawały z siebie nawet najmniejszego odgłosu przy każdym stawianym kroku.
Starszy Dworu – Crirdas, zatrzymał się przed złotym tronem, kłaniając z uniżeniem. Posiadał już swoje lata i był najstarszym ze służących obecnego władcy Imperium – Vincenta Pelagiusa. Służył jeszcze na dworze poprzedniego Cesarza – Adoridoksa Pelagiusa II, jednak dopiero po jego śmierci zdobył awans na Starszego Dworu.
- Wasza Cesarska wysokość. Rada już się zebrała – Oświadczył donośnym głosem, który odbił się echem od ścian. Mówił pewnie, bez zabarwienia emocjonalnego – tak, jak powinien to robić człowiek o jego stanowisku. Nie Pan, lecz sługa świadom swej wartości.
Vincent Pelagius odziany w wytykaną kamieniami szlachetnymi ciężką złotą szatę, szytą złotogłowiem i haftowaną cesarskimi orłami barwy szkarłatu, skinął głową. Z ramion spływała mu długa peleryna zaczepiona na szmaragdowych zapinkach w kształcie węży, zakończona białym futerkiem w czarne plamki. Na dłoniach miał założone śnieżne, wzorowane złocistymi liniami rękawiczki niknące pod szerokimi rękawami z koronką. Z szyi zaś zwisał na diamentowym łańcuchu wielki amulet w kształcie cesarskiego orła, pokryty mistycznymi, czarnymi runami.
- Bardzo dobrze – Odrzekł, wstając z potężnego tronu, przed którymi leżały dwie rzeźby lwów. Wykonane ze złota odbijały promienie słoneczne wpadające przez okna nad arkadami, lśniąc jasnym blaskiem – Czy mój najstarszy syn też się pojawił?
- Oczywiście, wasza cesarska wielmożność – Potwierdził Crirdas, przykładając dłoń do serca. Nagle jego marmurowe oblicze przecięła głęboka bruzda na czole – Pojawił się także i… drugi Książę, Szayel – Dodał nieco ciszej.
Ośmielił się przyjrzeć reakcji Cesarza na te słowa. Normalnie nigdy nie złamałby etykiety, która mówi, że sługa nie może bezczelnie lub w sposób krępujący obserwować swojego Pana, ale nie mógł oprzeć się pokusie. Wszyscy wiedzieli o niechęci, którą dzielili między sobą Cesarz oraz drugi Książę Szayel i uwielbiali o tym plotkować.
Twarz Vincenta Pelagiusa o mocnych, lecz szlachetnych rysach napięła się w grymasie irytacji. Jasne brwi zmarszczyły się, a błękitne oczy zaiskrzyły płomieniem. Cesarz przejechał sobie palcami po złocistych, falowanych włosach ściętych lekko za uszami.
- Kto go tam wpuścił? – Zapytał chłodno, nawet nie zerkając na Starszego Dworu – Przecież jasno powiedziałem, że nie ma prawa zawierania głosu podczas zgromadzeń mniejszej rady.
- Cesarzowa Beatrice udzieliła mu takiego prawa – Odrzekł ze spokojem Starszy Dworu, spuszczając wzrok – Poza tym jest Księciem i wedle pra…
- Dość – Uciął Cesarz, odprawiając go gestem dłoni.
Crirdas zamknął posłusznie usta i opuścił pomieszczenie będąc w ciągłym skłonie.
Vincent przyłożył palce do skroni, wypuszczając cicho powietrze. Czemu jego żona po raz kolejny musiała postawić na swoim? Zresztą…mieli o wiele poważniejsze problemy. Później sobie z nią porozmawia na osobności.
Opuścił komnatę przez boczny łuk widniejący pod arkadami, kierując się długim korytarzem w stronę sali zgromadzeń mniejszej rady. Miedzy kolumnami wspierającymi krzyżowe sklepienie pokryte pięknymi pastelowymi freskami i malowidłami, trzymali wartę pałacowi gwardziści. Zakuci w czarne zbroje ze złotymi orłami na piersiach stawali na baczność, kiedy ich mijał. Na samym końcu korytarza wznosiły się potężne dwuskrzydłowe wrota wykute w czarnym granicie. Umiejscowione były pomiędzy dwiema śnieżno-złotymi kolumnami stojącymi na kwadratowych cokołach. Obie zdobiły wyrzeźbione sylwetki niewielkich skrzydlatych istot o dziecięcych ciałach pozbawionych twarzy.
Dwójka gwardzistów otworzyła przed nim wrota. Gdy wszedł do środka, odgłosy rozmów umilkły i wszyscy siedzący przy okrągłym stole wstali, kłaniając mu się z szacunkiem. Bardziej lub mniej udawanym. Stół z marmuru nakryty złotą zastawą znajdował się centralnie pod okazałą kopułą wieńczącą komnatę. Pokryta była pięknymi malowidłami, będącymi alegorią wiedzy, władzy i mądrości, którymi to atrybutami powinien cechować się Cesarz oraz jego rada. Ściany ociekały bogactwem zdobień. Rośliną sztukaterią przeplataną płaskorzeźbami i drogimi gobelinami sprowadzanymi z dalekich krain wschodu. Każdy z nich wart mniej więcej tyle, co mała wioska. Wszystko zaś utrzymane w barwach głębokiego brązu, zieleni i złota.
- Możecie spocząć – Powiedział, siadając na tronie. Wykonano jego polecenie i pomieszczenie wypełnił na moment szum przysuwanych krzeseł.
Spojrzał na swoją trzecią żonę, Beatrice i zmarszczył tylko brwi, na co ona uśmiechnęła się, zerkając ku Szayelowi. Jego młodszy syn był do niej strasznie podobny. Miał delikatne, niemalże kobiece rysy twarzy i gładką jak płatek różny porcelanowa cerę. Złociste oczy i jeszcze jaśniejsze falowane włosy z gęsta grzywką zasłaniającą czoło. Odziany w niebieską haftowaną togę bez ramion w śnieżne wzory róż i winorośli, przepasaną pasem aksamitu, zdawał się nie zwracać na nic uwagi, co się wokół niego działo. Ramiona zdobiły mu złote bransolety wytykane rubinami, a przedramiona zasłaniały pojedyncze pasma aksamitu, doczepione do szaty zawijanym łańcuszkiem z kryształu.
Ze wszystkich dzieci, jakie miał, Szayela obawiał się najbardziej. Nie dość, że był magiem, to jeszcze aura, którą wokół siebie roztaczał, sprawiała, że po plecach przechodziły mu zimne dreszcze. Chociaż jego syn cieszył się dużą popularnością i poważaniem w świecie magii, jak i w wyższych sferach, to tkwiły w nim zalążki niezdrowych ambicji. Żądzy władzy. Potęgi. Znał zbyt dobrze burzliwą historię, aby nie wiedzieć, że takie mieszanki zawsze, ale to zawsze doprowadzały do katastrofy.
- Wasza cesarska mość – Odezwał się Lord Opiekun Hrabia Qberg, mężczyzna w średnim wieku o czarnych włosach zawiązanych z tyłu w kucyk i krótkiej, idealnie przystrzyżonej brodzie oraz niewielkim, podwijanym wąsiku przy końcach – Otrzymałem niepokojące wieści od naszych szpiegów z Królestwa Elfów. Zdają się one potwierdzać nasze dotychczasowe informacje. Elfi król Errandilas szykuje wojska.
Słysząc te słowa Cesarz zmarszczył brwi, rzucając przełożonemu Czarnych Dłoni badawcze spojrzenie. Nie miał zastrzeżeń, co do skuteczności tajnej organizacji wywiadowczej Imperium, ale…wojna?
- Skąd pewność, że są to przygotowania do konfliktu?
Przez twarz Qberga przebiegł grymas niepewności. Szybko jednak zniknął zastąpiony kamienną maską.
- Gromadzą zapasy, budują statki transportowe oraz zwiększyli wydatki na wojsko. Jak inaczej można to wytłumaczyć?
Vincent zacisnął usta. Czyżby w elfach odezwała się chęć ponownego władania światem? Dziesięć tysięcy lat temu Kataklizm, który rozerwał ówczesny kontynent Riti’s na wiele części, położył kres istnieniu Najświętszego Imperium Dnia i Poranka. Państwo elfów trzymające w niewoli wszystkie rasy upadło i od tamtej pory dumne złotoskóre musiały zadowolić się niewielką wysepką. Pozostałością po centrum ich magicznego państwa. Obecnie małe i słabe zostały zepchnięte na margines polityki przez inne państwa. Mimo to elfy nie mogły być lekceważone. Wciąż posiadały znaczący potencjał, który zawdzięczały swojej biegłości w magii. Czy Errandilas rzeczywiście odważyłby się otwarcie zaatakować?
- Nawet jeśli, to Errandilas z nami nie wygra – Rzekł donośnym głosem Lord Naczelny Sił Imperium - Generał Adrikos. Adrikos należał do starego pokolenia żołnierzy, którzy służyli jeszcze pod jego ojcem, Anderodem III Pelagiusem i wyznawał surową szkołę wojny. Nawet sam jego wygląd to oznajmiał. Choć miał na karku około sześćdziesiątki, to fizycznie przypominał czterdziestolatka. Potężny, dobrze zbudowany, z krótko obciętymi na wojskową modłę włosami i przystrzyżonym zaroście na brodzie, zdawał się być jak góra w porównaniu do otaczających go lordów. Prawą brew przecinała mu biała blizna ciągnąca się aż do ucha, którą zdobył podczas turnieju dwadzieścia lat temu. Miał na sobie szkarłatny kirys pięknie zdobiony złotymi i kryształowymi elementami, centrum którego stanowił cesarski orzeł o szeroko rozpostartych skrzydłach z zadartym dziobem ku górze. Z tyłu zaczepiona na złotym łańcuchu była długa peleryna bogato haftowana, szyta ze szczerego złotogłowia. Adrikos wolał prosty żołnierski strój niż królewskie szaty i wymyślne zbroje, ale wiedział, że czasami po prostu nie wypada przyjść w zwykłym odzieniu – Nasze wojska są liczniejsze, lepiej wyposażone i wyszkolone. Elfy nie nadają się do prowadzenia wojen. To słaba rasa wątłych fircyków.
- Nie byłbym tego taki pewien – Wtrącił z uśmieszkiem średniego wzrostu mężczyzna w peruce z lokami i przypudrowanej twarzy. Lord Finansów – Hrabia Nubel, należał do najbogatszych osób w Imperium i kochał się w zachodniej modzie, przez co uważano go za nieco zniewieściałego. Zawsze ubierał się w finezyjne stroje pełne dodatków w postaci koronek, wstążek i kamieni szlachtach, a jego nierozłącznym towarzyszem podróży był flakonik perfum. Mimo wszystko był to człowiek sprytny, dzięki któremu skarbiec Imperium zawsze wychodził z opresji – Nasze wojska są liczne, to prawda, lecz w stanie spoczynku. Jeżeli wybuchnie wojna będzie trzeba uzbroić naszych dzielnych wojów – Nubel uniósł kryształowy puchar, kiwnąwszy głową do generała – A tego skarbiec nie wytrzyma.
- Twoim zadaniem jest do tego nie dopuścić – Przypomniała mu ostro Cesarzowa Beatrice zza swojego wachlarza, którym skrywała usta, pozwalając oczom śledzić twarze zebranych – Proszę o tym nie zapominać, Hrabio Nubel.
- Wasza miłość ma rację – Powiedział Nubel ciepło bez nutki goryczy czy urazy, ale po fałszywym uśmieszku widać było, że myślał zupełnie co innego – Jednakże nawet i ja nie jestem wszechmocny.
- Pieniądze zawsze się znajdą – Odezwał się Vincent, unosząc dłoń – Musimy mieć pewność, czy Errandilas rzeczywiście planuje wojnę – Zwrócił wzrok w stronę Qberga – Wiem, że elfy wciąż widzą nas jako byłych niewolników, ale czy im wszystkim umysły zatruła nienawiść? Co na to elfia szlachta i mieszkańcy? Też chcą wojny?
Qberg złączył dłonie.
- Wedle elfiego prawa król elfów to władca absolutny. Ma władzę nad życiem i śmiercią każdego poddanego. Może w jednej chwili skazać tysiąc niewinnych na śmierć i nikt nie ma prawa nawet pisnąć.
- Barbarzyństwo – Szepnęła z odrazą Beatrice – I oni uważają się za lepszych?
Starszy mężczyzna w niebieskiej szacie z siwymi włosami i długą brodą zawijaną złotymi paskami poruszył się niespokojnie. Profesor Nauk Magicznych – Namyrus, powiódł błękitnymi oczami po pomieszczeniu i westchnął.
- Errandilas jest w linii prostej potomkiem pierwszego władcy elfów, który to wedle legend jest synem elfickiego boga, Amandala – Wyjaśnił spokojnym, powolnym głosem -Pana płomieni. Szlachetne elfy mają wręcz fanatyczną obsesje na punkcie czystości krwi. Krew Errandilasa i jego rodu jest najczystsza ze wszystkich i to właśnie na tym opiera się cała jego władza. Żaden Elf Wysokiego Rodu nie odważy się sprzeciwić Errandilasowi.
- Ale z pewnością nie podzielają jego poglądów – Upierał się Cesarz. Nie potrafił sobie wyobrazić tak zniewolonego ludu, w którym nie dopuszczano żadnych słów krytyki pod względem władcy – Na pewno nie wszyscy.
- To naturalne – Zgodził się Namyrus, wzruszając ramionami – Lecz cóż oni mogą? Władzę w kraju sprawuje Errandilas ze swoją Najwyższą Radą Rodów. A potomkowie wiekowych rodów wysysają nienawiść do ludzi z mlekiem matki.
- Profesorze Namyrusie – Zwrócił się do maga Qberg z zainteresowaniem – Słyszałem o Mrocznych Elfach mieszkających w Czarnej Puszczy, gdzie znajdują się ruiny dawnej elfiej stolicy, Aine-Ayeed. Czy to prawda?
Czarodziej skinął głową potwierdzająco.
- Owszem. Elfy są rasą tak samo jak ludzie zróżnicowaną pod względem koloru skóry. Mroczne Elfy uważa się za niedoskonałe i zgodnie ze starożytną elfią tradycją należy je usunąć. Wygnane żyją w ruinach i podziemiach, gdzie czczą swoich własnych, zapomnianych przez świat bogów.
- Może udałoby się nam z nimi sprzymierzyć? – Zapytał Qberg z namysłem, kierując spojrzenie w stronę Cesarza.
- To ciekawy plan – Mruknął Vincent, kiwając głową – Mielibyśmy szpiegów w samym centrum Królestwa Elfów i ewentualnych sprzymierzeńców. Mają ci Mroczni Elfowie jakąś armię?
- Z pewnością – Odpowiedział Namyrus – Są jak partyzantka. Napadają na szlaki handlowe i mniejsze wioski, aby później ukryć się w cieniu lasów. Wysokie Elfy nienawidzą lasów i boją się do nich wchodzić. Jednak nie liczyłbym na zbyt wiele.
- Jeżeli Imperium zagraża wróg, należy pierwszemu zadać cios! – Rzucił gwałtownie Adrikos, uderzając pięścią w otwartą dłoń – Nie możemy dopuścić do prowadzenia działań wojennych na naszym terenie. Trzeba uprzedzić inwazję i przeć na elfów. Prosto na Laszlarum.
Nagle rozległ się cichy śmiech. Książe Szayel zerknął na Adrikosa jak na nierozważne dziecko i uśmiechnął się pobłażliwie, mówiąc mdlącym, słodkim głosem.
- To doprawdy godne pochwały generale, że jest pan gotów poświęcić życie wielu tysięcy, lecz proszę to pierw przemyśleć. Jeden doświadczony mag zniszczenia jest gotów rozpętać straszliwą burzę na morzu – Odgarnął teatralnym ruchem włosy za ucho – Do Laszlarum nie dopłynie nawet jeden okręt, kiedy na spotkanie wyjdzie wam Errandilas ze swoją gwardią czarnoksiężników.
Umilkł i odwrócił wzrok, ponownie utkwiwszy go w swoim bracie, Gilbercie, który siedział naprzeciwko niego. Starszy Książe wyglądem różnił się diametralnie do swojego brata. Trudno byłoby nawet posądzić ich o braterstwo gdyby nie złociste falowane włosy u jednego, jak i drugiego. Gilbert miał opaloną cerę kontrastującą z bielą Szayela i niebieskie oczy przechodzące w głęboki błękit. Pod obcisłym strojem składającym się na: jedwabistą biało-złotą koszulę z koronką i diamentowymi guzikami oraz spodnie o sztywnym kancie, rysowały się młodzieńcze mięśnie. Chłopak był niezwykle przystojny. Rysy miał męskie, szlachetne, ale nie brutalne jak u jakiegoś parobka. Smukłe i dostojne. Niczym rzeźbione w marmurze. Bracia byli jak woda i ogień. Zarówno z wyglądu, jak i z charakteru.
- Więc mamy nic nie robić?! – Huknął Adrikos – Czekać na atak i dać się podbić?
Drugi Książe nie raczył mu odpowiedzieć, zasłaniając dłonią lekkie ziewnięcie.
- Mój podopieczny – Odrzekł Namyrus, na ułamek sekundy obdarzając Szayela nieprzychylnym spojrzeniem – Chciał powiedzieć, że nierozważnym byłoby podjęcie tak radykalnych działań bez większej wiedzy.
- Mamy przecież własnych magów. Podobno ty Namyrusie i ty – Adrikos uspokoił głos, by nie brzmieć opryskliwie – Książe Szayelu, należycie do najpotężniejszych magów Imperium.
Namyrus uśmiechnął się zaś Szayel nawet nie zareagował.
- Mam już swoje lata – Powiedział z westchnięciem profesor – Nie nadaję się na żadne wojny. A nawet jeśli, to potęga elfich magów przewyższa nas wielokrotnie.
Zapadła cisza. Cesarz wbił w starca uważne spojrzenie, podpierając brodę na zaciśniętej pięści. Nie ufał magom. Rodzili się ze specjalnymi uzdolnieniami i uważali za lepszych od reszty. Zamykali się w swojej wąskiej społeczności żyjąc w oderwaniu od rzeczywistości. Nie mieli kontaktu z problemami trapiącymi normalnych ludzi. Obca im była ciężka praca i wysiłek. Całe dnie siedzieli na tyłkach w swoich komnatach, czytając stare, kurzące się księgi i poddając plugawym rytuałom. Zwykły człowiek, chociaż poświeciłby całe swoje życie na ćwiczeniu i doskonaleniu się, nie miał przeciw nim większych szans. Nawet teraz, Namyrus lub Szayel mogliby zabić ich wszystkich w przeciągu sekundy. Gdzie w tym wszystkim sprawiedliwość?
- A krasnoludy? – Zapytał niespodziewanie Gilbert, odzywając się po raz pierwszy swoim łagodnym głosem – Są znane ze swojej niechęci do elfów.
- Raczej do wszystkich – Prychnął Hrabia Nubel, dolewając sobie wina z kryształowej kafarki – One nam nie pomogą. Siedzą w tych swoich górskich cytadelach zwanych Cyglami i nie mają zamiaru wyściubiać z nich nosa.
- Wojna tylko by im pomogła – Dodał Qberg – To rasa oportunistów. Będą handlować swoim żelazem ze wszystkimi, kto będzie w stanie im zapłacić.
- Olbrzymy – Szepnęła Beatrice, zamykając wachlarz z trzaskiem – Opłacić olbrzymy i posłać na elfów. Są znane ze swojej wrodzonej niewrażliwości na magię.
Qberg wydał z siebie mruknięcie wyrażające zamyślenie. Spojrzał na Cesarzową z błyskiem w oczach. Olbrzymy należały wraz z orkami, cyklopami, trolami i gnomami do przedstawicieli Dzikich Ras, ale jako jedyne cieszyły się wolnością, żyjąc w górach na pograniczu z Federacją Krasnoludzką. Reszta przedstawicieli dzikich ras znajdowała się, jak to ładnie ujmował senat, „pod opieką” Imperium, polegającą na osadzaniu w odizolowanych od świata obozach i wykorzystywaniu przy najcięższych pracach fizycznych. Budowaniu dróg, wznoszenia umocnień, tam i wydobywaniu minerałów z kopalń.
- Orki, trole, cyklopy, gnomy i wszystkich tych dzikusów również – Dorzucił Nubel, wymawiając nazwy niższych ras z odrazą na twarzy – Jest ich pełno. Rozmnażają się jak króliki. Lord Guberni ostatnio przysłał nawet w tej kwestii pismo, pamięta wasza cesarska mość?
- Oh, tak – Przypomniał sobie Vincent list, gdzie Lord Guberni narzekał na zbyt dużą ilość Dzikich Ras, a w szczególności orków. Hrabia Zelon potrzebował więcej ludzi do ochrony wiosek i dodatkowego miejsca na budowę kolejnych obozów mieszkalnych, w których upychano od kilku do kilkunastu tysięcy orków.
- Nie zgadzam się, wasza cesarska mość! – Zaprotestował Adrikos, unosząc głos – Imperium bronią legiony, a nie niewoliczne rasy wykorzystywane przy budowach. Jak zareagowaliby obywatele widząc dzikich w pancerzach legionistów? To wywołałoby tylko zamęt. Spadłoby morale. Walczyć ramię w ramię z orkami? – Uderzył pięścią w stół – Absurd! Imperialne legiony to nie jakaś karna kompania! To zaszczyt! Służba ojczyźnie!
- Nikt nie mówi o służeniu w legionach, generale – Wyjaśniła Beatrice, stukając wachlarzem o otwartą dłoń – Dzikich i tak jest pełno. Posłać ich na elfów. Niech ich wymęczą. Uporamy się z wyżem demograficznym i osłabimy jednocześnie elfów. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Tak, ale trzeba ich uzbroić! – Upierał się Adrikos, spoglądając z twarzy na twarz – Dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy wojowników do wyposażenia. Trzeba ułożyć plany, trzeba mieć pewność, że zostaną one wykonane. A jaką mamy? Skąd mamy wiedzieć, czy dzicy nie wbiją nam noża w plecy? Co, jeśli się zbuntują?
- Rzeczywiście – Zgodził się Qberg – Poza tym dzicy nie są aż tak głupi. Nie pójdą walczyć, bo im każemy. Będą chcieli mieć w zamian zagwarantowaną wolność…na naszych ziemiach – Powiódł wzrokiem po wszystkich naokoło – A wszyscy zdajemy sobie sprawę, do czego to doprowadzi. Kraj zostanie splądrowany i zalany dzikimi.
- Proszę bardzo – Rzuciła Cesarzowa bez chwili wahania, rozkładając ręce – Obiecajmy im wolność. Dzicy sami nie wygrają z elfami, a gdy wrócą wykrwawieni i wycieńczeni, nie będą mieli siły do wymuszenia od nas uznania traktatu. Będą nas błagać o przygarnięcie ich z powrotem.
Lord Opiekun, Hrabia Qberg przymrużył oczy, składając palce w piramidkę. Cesarzowa w istocie była osobą, za jaką ją uważano. Zimna, bezlitosna i gotowa do każdego czynu, byle tylko spełniły się jej plany. Co nie oznaczało, że była głupią tyranką, o nie! Wprost przeciwnie. Cechowała ją niezwykła przebiegłość i kunszt w działaniu politycznym. I za to ją sobie cenił. Bardziej niż samego Cesarza, który był niezdecydowany i słaby.
- Nie! – Sprzeciwił się ostro Vincent ze swojego tronu, na co Cesarzowa rzuciła mu wściekłe spojrzenie – Nie będziemy układać się z Orkami, Olbrzymami, ani żadnymi półrasami. Hrabio Qberg – Zwrócił się do Lorda Opiekuna Czarnych Dłoni – Potrzebuję niezbitych dowodów nim przedstawię te plany Radzie Dwunastu Lordów lub Senatowi. Najlepiej świadków. Dokumentów.
Mężczyzna przyłożył dłoń do piersi i pochylił głowę.
- Tak się stanie, wasza cesarska mość – Podniósł wzrok – Obawiam się jednak, że to może potrwać.
- Trudno. Plotki i niedomówienie mogą być zgubienie w skutkach. Lepiej poczekać i zdobyć pewność niż działać przedwcześnie i cierpieć konsekwencje.
Hrabia Qberg ponownie skinął głową, milknąc.
Generał Adrikos bębniąc palcami o blat stołu wydał z siebie głębokie mruknięcie.
- A co z Imperium Sacharadzkim? – Zapytał półszeptem, jakby bojąc się samego wymówienie tych słów na głos. Odbiły się one echem w powstałej ciszy, którą przerywało jedynie miarowe stukanie palców.
- Istnienie tego, khem – Zakasłał sztucznie Hrabia Nubel z uśmiechem – „Imperium”, nie zostało potwierdzone w żaden sposób.
- Admirał Hocket mówił, że jego ludzie wracający z Bezkresnych Wód widzieli…
- Wszyscy znamy słabość marynarzy do snucia bajek – Przerwał generałowi Lord Finansów, wykonując dłońmi gesty podkreślające banalność całej sprawy – Wrócili po wielu miesiącach spędzonych na morzu. Wielu z nich miało gorączkę i majaczyło od rzeczy. Widział ktokolwiek kontynent zawieszony w powietrzu?
Wieść o Imperium Sacharadzkim – Państwie starożytnej rasy Mistyków, szybko rozniosła się lotem błyskawicy po powrocie z cztero letniej wyprawy grupy ekspedycyjnej pod przewodnictwem Lorda Beyrona. Poza bogactwami z nowo odkrytych wysp i lądów oraz mapami Lord Beyrona przywiódł ze sobą wiadomości o latającym kontynencie otoczonym pierścieniem magicznych murów. Zapewne uznano by to za głupoty, gdyby nie fakt, że w przeszłości istniała starożytna, archaiczna odmiana elfów zwana Mistykami, żyjąca na latającym kontynencie. Wedle elfich legend byli oni wygnańcami, którzy ośmielili się sprzeciwić elfiemu bóstwu, Amandalowi i starali się przywłaszczyć sobie boskie tajemnice magii. Za karę Amandal przeniósł ich wszystkich na zawieszony w powietrzu kontynent, gdzie każdego dnia i każdej nocy zmuszeni byli patrzeć w podłogę jego Ognistego Pałacu, nie mogąc dosięgnąć ani nieba, ani ziemi.
- Radziłbym nie kpić ze starożytnej wiedzy naszych przodków – Odezwał się Namyrus, unosząc ostrzegawczo palec wskazujący, a jego spojrzenie zapłonęło – Wiele faktów przez upływ czasu zostało zapomnianych i zakopanych lub obrosło w legendy. Mistycy jednakże istnieli, choć może nie na latającym kontynencie.
- Ja nie kpię, profesorze. Mistycy może i istnieli, nie wiem, i mało mnie to interesuje. Wyśmiewam jedynie strach, który zawładnął ludźmi, gdy usłyszeli o latającym kontynencie. Sam przecież potwierdził Pan, że Mistycy nie żyli na żadnym latającym kontynencie.
- Może – Poprawił go profesor z dobrotliwym uśmieszkiem – Może, a może nie.
Nubel nabrał powietrza w usta i zamilkł, poprawiając poirytowany zdobione koronką mankiety koszuli.
- Imperium Sacharadzkie – Prychnął pod nosem, nalewając sobie wina.
- Być może Imperium istnieje – Wtrącił się Szayel, przenosząc palące spojrzenie swoich złotych oczu z osoby na osobę, aż zatrzymał je na ojcu – Osobiście jednakże nie dawałbym plotkom posłuchu. Skoro nie mamy pewności, co do Errandilasa, to co mówić o czymś takim jak Imperium Sacharadzkie i Mistycy?
Vincent przetrzymał spojrzenie swego syna i sztywno kiwnął głową. Choć niechętnie, to musiał się z nim zgodzić. Coś takiego nie mogło być nawet tematem rozmów na tak poważnym szczeblu.
- Generale Adrikosie – Zwrócił się do mężczyzny łagodnie – Imperium Sacharadzkie nie istnieje i proszę się trzymać tej wersji. Marynarze, żołnierze, wszyscy oni mają zakaz siania tych plotek, zrozumiano?
Adrikos uderzył się zamkniętą pięścią w pancerz, pochylając głowę w geście oddania.
- Tak, mój panie.
- Skoro omówiliśmy ten problem, możemy przejść do następnego – Odezwała się ze znużeniem Beatrice, kierując spojrzenie swoich oczu na Vincenta – Małżeństwo twego brata z twoją siostrzenicą.
Cesarz westchnął, biorąc do dłoni puchar wytykany drogimi kamieniami, w którym znajdowało się szlachetne wino Azbelijskie ze wschodu. Jego ulubione. Pociągnął łyk napoju pozwalając na moment umknąć myślom. Poczuć się beztrosko i swobodnie. Niestety chwila ta wiecznie trwać nie mogła. Odstawił kielich, przejeżdżając palcem wskazującym po dolnej wardze jeszcze wilgotnej od napoju.
Problem był w istocie poważny. Imperium dzieliło się na pięć królestw: Wschodnie, Zachodnie, Północne, Południowe i Centralne. Każde z nich na dwadzieścia guberni i tak dalej, aż dochodziło się do pojedynczych stanów, czyli pięciu wiosek w pobliżu niewielkiego miasteczka władanego przeważnie przez mniej znaczącego szlachcica. Tak rozdrobniona struktura administracyjna była szczególnie wrażliwa na różnego rodzaju zatargi pomiędzy wasalami. Aby uniknąć wybuchu wojny domowej należało mieć cały czas rękę na pulsie i być gotowym do podjęcia działań w każdej chwili.
Jego brat – Pustius, władca Wschodniego Królestwa, prowadził od dawna działania mające na celu osłabienie władzy swojej siostry, Pani Centralnego Królestwa – Viani. W tym celu przekupywał pomniejszych lordów i szlachciców, którzy łamali swoją przysięgę wierności i przechodzili pod jego opiekę. Nie raz stosując groźbę lub usługi skrytobójców. Viania nie będąc głupią działała podobnie, aż w końcu doszło do szczególnego napięcia. Tematem sporu stały się ziemie, które zabrał Pustius Viani, a okazały się być bardzo bogate w złoża złota. Żadna ze stron nie miała zamiaru rezygnować przypisując sobie prawo do kontrolowania zasobów. Viania argumentowała to przynależnością do swego lenna, a Pustius do ziem swych wasali. W powietrzu zawisła wojna. Jako Cesarz nie mógł do tego dopuścić. Szukając rozwiązania wpadł na pomysł małżeństwa między Putiusem, a córką Viani, młodą Księżną Felin. Problemem był opór Viani. Pustius też nie był entuzjastą tego pomysłu, lecz koniec końców się zgodził. Małżeństwo miało odbyć się za tydzień w stolicy. Lecz jeśli panna młoda się nie pojawi, wojna wybuchnie z całą pewnością…
- Kazałem Viani zaakceptować małżeństwo – Powiedział ze spokojem, opierając się wygodniej – Jeżeli nie posłucha, straci swoje lenno.
- Pozwolę się nie zgodzić - Rozległ się delikatny głos Najwyższej Kapłani Świątyni Essetha, Lady Aquen. Wszyscy powiedli zaskoczonym wzrokiem w stronę źródła owego dźwięku. Dostrzegli kobietę o długich, białych włosach sięgających ziemi, siedzącą z zamkniętymi oczami na swoim miejscu, chowając dłonie w szerokich rękawach czerwonozłotej togi opatrzonej w płomienie. Z szyi zwisał jej krwisty szal, którego dwa końce ozdobione były symbolami gorejącego słońca, a na czole miała wtopiony w skórę owalny kryształ.
Najwyższa Kapłanka była najbardziej tajemniczą osobą z całego zebranego towarzystwa. Nigdy się nie odzywała, a kiedy to już robiła, każdy, nawet Namyrus i Szayel, przysłuchiwali jej się z wielką uwagą. Vincent zawsze zastanawiał się w jaki sposób widzi, skoro wiecznie ma zamknięte oczy. Może to przez ten kryształ w czole? W każdym razie kobieta miała w sobie coś mistycznego., co sprawiało, że wzbudzała wokół siebie posłuch. Niczym Prorok, ale proroka nikt nie widział. Nawet Cesarz.
- A to dlaczego, kapłanko? – Zapytał Nubel, podpierając się na ramieniu.
- Świątynia nie godzi się na małżeństwo pomiędzy członkami tej samej rodziny – Odparła cichym, lecz tajemniczym głosem - W świętej księdze zapisano, że ten, który dopuszcza się aktu lubieżności z osobą o tej samej krwi, potępionym zostanie wypaczonym potomstwem.
- To już się działo w przeszłości – Orzekł Vincent – Poza tym jest to małżeństwo polityczne. Nie wymagam od nich skonsumowania go. Mogą mieć dzieci, z kim tylko sobie zechcą.
Sam również nie był wielkim obrońcą tego pomysłu, ale był to jedyny plan gwarantujący bezpieczeństwo przy jak najmniejszych stratach.
- Mimo wszystko Esseth patrzy płonącym wzrokiem gniewu na takie akty bezczeszczenia sakramentów małżeństwa – Upierała się kobieta, a w jej ton wkradła się ostra nuta – Nie muszę chyba przypominać historii rodu Cesarzy Amatius?
- Amatiusowie byli obłąkani – Rzucił z irytacją Nubel na wspomnienie rodu, którego członkowie płodzili potomstwo tylko między sobą – Ta historia nie ma żadnego odniesienia do obecnej sytuacji.
- Ja jedynie powtarzam słowa świętej księgi. Moim zadaniem jest doradzanie w kwestiach wiary – Rzekła skromnie kobieta, pochylając głowę w geście uległości i oddania w stronę Cesarza – Oczywiście stanie się jak uważa jego cesarska wysokość.
- W takim razie narada mniejszej rady zakończona – Zadecydował Vincent, wstając z tronu, a za jego przykładem poszła cała reszta zebranych – Hrabio Nubel, pańskim zadaniem jest zebrać fundusze na ewentualną wojnę.
Lord Finansów wykonał pełen gracji, przesadzony ukłon, szeleszcząc ozdobnymi wstążkami zwisającymi z rękawów pokrytych lśniącym brokatem.
- Żyję, by służyć waszej cesarskiej mości.
- Hrabio Qberg – Zwrócił się do czarnowłosego – Czarne Dłonie mają zdobyć informacje odnośnie działań Errandilasa i nawiązać nić współpracy z Mrocznymi Elfami.
Lord Opiekun przyłożył dłoń do serca, spuszczając wzrok.
- Tak się stanie, wasza cesarska wysokość.
- Generale Adrikos. Nasi żołnierze mają być przygotowani na ewentualny atak. Wzmocnić patrole wzdłuż granic brzegowych i wyglądać wrogów.
Adrikos uderzył pięścią w kirys.
- Wedle życzenia, wasza cesarska wielmożność.
- Kapłanko, czy Esseth błogosławi sprawę utrzymania jedności Imperium poprzez małżeństwo?
Kobieta milczała, aż w końcu wzruszyła ramionami, wzdychając cichutko. Położyła dłoń na jego głowie, mówiąc donośnie.
- Jako przedstawicielka Świątyni naszego Pana, Odkupiciela, Wyzwoliciela ludzkości z łańcuchów niewoli, błogosławię w imię Essetha prawo do zawarcia małżeństwa między twym bratem, a twą siostrzenicą, mój panie.
Ucałował jej czoło jak nakazywał zwyczaj i podszedł do Namyrusa.
- Profesorze. Wiem, że ma pan duże wpływy w Kolegium Magów. Mimo iż jest to organizacja międzyrasowa i nie powinno się w nią mieszać polityki, to sytuacja wymaga drastycznych działań – Starał się wyczytać coś z twarzy starca, ale widział przed sobą jedynie łagodne, lekko uśmiechnięte oblicze mężczyzny w podeszłym wieku. Żadnych emocji, które pomogłyby mu odgadnąć myśli maga – Proszę użyć wszystkich środków, aby zdobyć magiczne sekrety elfów. Potrzebujemy ich.
Był wrogiem magii, to prawda, ale był również racjonalistą. Nie mogli wygrać z elfami tylko za pomocą mieczy i łuków. Potrzebowali wszystkiego.
- Zrobię, co w mojej mocy – Odrzekł ochrypłym głosem Namyrus, kłaniając się.
Minął go i stanął w wejściu, odwracając się na moment ku zebranym, wciąż stojącym nieruchomo nad swoimi siedzeniami. Wszyscy mieli pochylone głowy i przymrużone oczy, czekając, aż opuści komnatę. Skupił swoją uwagę na Gilbercie. Chłopak musiał się jeszcze wiele nauczyć nim obejmie tron. Widział po nim, że nie jest zainteresowany obradami rady. W przeciwieństwie do Szayela, który tylko udawał znudzonego i zmęczonego, ale w rzeczywistości skrupulatnie przysłuchiwał się każdemu zdaniu, zbierając informacje. Gilbert natomiast…starał się to wszystko przeczekać. Jego spojrzenie było puste i odległe, jakby uciekł myślami poza mury. Będzie musiał z nim porozmawiać. Przecież to on w przyszłości obejmie ster tego okrętu, którym jest ich wspólna ojczyna.
Wyszedł bez słowa, słysząc za sobą jęk zamykanych wrót.
Kiedy Cesarz zniknął za czarnymi wrotami, wszyscy zaczęli się rozchodzić w swoje strony. Nubel zagadał do Hrabiego Qberga, wdając się w dyskusję na temat tego, co przed chwilą zostało powiedziane. Kapłanka w samotności opuściła komnatę przez łuk widniejący pod rzędem arkad, nawet nie otwierając oczu. Przemknęła niczym cień znikając nim ktokolwiek zdążył to zauważyć. Adrikos z zmartwionym grymasem wymaszerował przyśpieszonym krokiem, zarzucając peleryną i postukując ciężkimi butami.
- Idziesz, Szayel? – Spytał Namyrus swojego podopiecznego, który bawił się kosmkiem włosów za prawym uchem.
- Później – Mruknął nieobecnie młodszy Książe, brzmiąc jakby został obudzony z głębokiego snu.
- Tylko pamiętaj o jutrzejszym dniu…musimy sprawdzić te zaburzenia – Powiedział z naciskiem na ostatnie słowo czarodziej.
Szayel zerknął na Namyrusa, który wpatrywał się w niego intensywnie, a jego wyraz twarzy mówił, że to bardzo ważne.
Uśmiechnął się, cofając wzrok z powrotem w tylko sobie znanym kierunku.
- Naturalnie przyjdę.
Namyrus nic już nie mówiąc wyszedł z sali narad, pozostawiając w niej Gilberta, Cesarzową Beatrice i Szayela.
Upewniwszy się, że są sami, Beatrice kazała gestem wyjść strażnikom pilnującym wrót. Gdy tak się stało, usiadła na tronie swojego męża, otwierając wachlarz, za którym zasłoniła usta, kryjąc uśmieszek.
- Co sądzicie?
- Ojcu brak pewności i zdecydowania – Rzekł Szayel, tworząc nad opuszkiem swojego palca iskrzący płomyk – Twój pomysł matko z Olbrzymami był dobry. Osobiście posłałbym dzikich na rzeź.
Cesarzowa pokiwała głową zadowolona. Przynajmniej jeden z synów rozumiał jej intencje. Może czasami wydawała się okrutna, ale nie robiła tego z przyjemności, lecz wymuszała to na niej sytuacja. Z chęcią oddawałaby się całkowicie beztroskiemu życiu Cesarzowej, jednak nie mogła. Miała swoje obowiązki. Obowiązki wobec siebie samej, rodu i kraju.
Gilbert wstał gwałtownie, patrząc na brata z niedowierzaniem i gorejącym buntem w oczach.
- Dzicy mają takie samo prawo żyć jak i my! - Uniósł się i spojrzał na matkę, to znów na Szayela, widząc ziejący chłód w ich oczach – Nie mogę uwierzyć, że jesteście tacy bezduszni. Ojciec…
- Ojciec by tego nie pochwalił? – Przerwał mu Szayel z perfidnym uśmieszkiem – Oszczędź swój oddech, bracie. Sam tu byłeś. Słyszałeś jego słowa. Dzicy dla niego to podrasy. Ich obecna marna egzystencja niczym nie różni się od śmierci. Ginąć za Imperium oddaliby światu przysługę.
Gilbert zmarszczył brwi, zaciskając dłonie bezsilnie. Ojciec chciał nauczyć go jak być Cesarzem, podczas gdy każda kolejna lekcja przynosiła coraz większe rozczarowanie i zniechęcenie. Wszystko, czego go nauczono w akademii, okazało się być kłamstwem. Zwyczajną propagandą. Nawet Zakon Rycerzy Essetha - świętych wojowników broniących słabych i walczących z mrocznymi mocami, kłamał. Imperium nie było żadną utopią. Bastionem wolności. Posiadali ją tylko wybrani z dobrym rodowodem i zasobną sakiewką. Reszta ledwo wiązała koniec z końcem, wykorzystywana przez Świątynię, władzę, szlachtę, wszystkich, którzy mieli więcej do powiedzenia niż oni. Sprawiedliwość nie istniała. Korupcja przeżarła wszystkie podwaliny państwa. To, co zostało powiedziane na zebraniu rady, nawet nie było ułamkiem rzeczywistych problemów. Większość z nich skrupulatnie zamiatano pod dywan i pozwalano dalej się rozwijać niczym wyniszczającej chorobie. Konflikt Viani i Putiusa był tylko jednym z jej objawów. Wraz z upływem czasu wszystko wyjdzie na wierzch. Kraj pogrąży się w chaosie. Zwykli ludzie, karmieni słowami Świątyni i zapewnieniami możnych, powoli budzili się ze swojego otępienia umysłowego, spowodowanego wszechobecnymi kłamstwami. W końcu pojawi się jakaś jednostka lub grupa jednostek, które zbiorą lud w całość i rzucą władzy wyzwanie. Imperium od dawna straciło swój majestat, stając się wielkim jarmarkiem ozdobionym w piękne wstążki i puste frazesy. On chciał to zmienić. Jednak ludzi podobnie mu myślących było niewielu…
- Spokojnie – Powiedziała Beatrice kojącym głosem, podchodząc do niego, lecz cofnął się o krok.
- Jesteście tacy sami – Wyszeptał, stawiając kolejne kroki w tył i zbliżając się do wyjścia – Zależy wam tak samo jak tym lordom tylko na władzy. Nie obchodzi was niczyi los.
- Gilbercie! – Furknęła ostro Cesarzowa, zatrzaskując wachlarz – Nie zapominaj, do kogo mówisz! Jestem twoją matką i należy mi się szacunek!
- Mówicie o elfach, że są złe, bo nas zniewoliły – Zerknął kątem okna na Szayela, który niewzruszenie siedział na swoim miejscu i bawił włosami, przypatrując się mu z zaciekawieniem – Zastanawiam się, kto teraz jest tak naprawdę zły. Oni, czy my.
Nie czekając na ich reakcję opuścił przyśpieszonym krokiem pomieszczenie, powstrzymując chęć rzucenia się biegiem.
Beatrice wpatrywała się jeszcze przez moment zaskoczona z wypisanym szokiem na twarzy w miejsce, gdzie przed chwilą stał jej najstarszy syn. Nie była w stanie zrozumieć toku myśli Gilberta. Przecież tutaj chodziło o Imperium, ludzkości. Kimże w porównaniu do tych świętości byli dzicy? Czemu w ogóle jej syn się nimi interesował? Wszakże Święta Księga mówiła, że ludzkość jest rasą wybraną i błogosławioną przez Essetha ponad wszystkie inne. Ich przeznaczeniem było rządzić, dzielić i władać. Dzicy zaś stanowili produkt uboczny. Nawet ich bogowie popadli w zapomnienie i nikt nie pamiętał ich imion. Czcili totemy i wyrzeźbione w drewnie twarze. Prymitywna kultura oparta na heretyckich rytuałach i demonicznych mocach. Jak można było stawiać między ludzkością, a Dzikimi Rasami znak równości?!
- Widać Gilbert jest nieco bardziej wrażliwy niż przypuszczałaś, matko – Rzekł Szayel jakby czytając z jej myśli – Będzie trudniej przekonać go, co do słuszności twoich planów.
Cmoknęła niezadowolona, odwracając się do syna.
- Chyba naszych, prawda?
Szayel wstał, uśmiechając się w swój charakterystyczny sposób pełen tajemniczości, cynizmu, szczypty arogancji oraz lubieżności. Nienawidziła tego uśmiechu. Nigdy nie była w stanie określić, co w danej chwili chodziło po jego głowie i o czym myślał.
- Oczywiście – Ucałował ją delikatnie w policzek, wbijając w nią swoja złote oczy, od czego dostała gęsiej skórki – Jednak to ty masz matko najwięcej do stracenia.
Minął ją idąc niczym cień lekkim chodem, mówiąc.
- W przeciwieństwie do twojej, moja władza jest wieczna i nieograniczona.
To powiedziawszy sylwetka Księcia rozpłynęła się w obłoku czarnego dymu, który znikąd wynurzył się spod jego stóp i oplątał go całego. Czerń zasyczała i pod postacią wijącej się smugi umknęła z komnaty, znikając w korytarzu.
Beatrice rzuciła wachlarzem o podłogę tak mocno, że pękła w nim ręcznie rzeźbiona, pozłacana rączka. Ona też miała swoje asy w rękawie.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości