EkradonKoty, potwory i magia, a śledzie to pułapka.

Warowne miasto położone u podnóża gór, otoczone grubymi murami i basztami, jego bramy zdobią dwa ogromne posagi gryfów. Miasto słynie z handlu, pięknych karczm i ogromnej armi. Armi niezwykłej, bo składającej się z wojowników i gryfów. Od setek lat ekradończycy udomawiają gryfy, które później służą w ich armi, stacjonującej w górach poza miastem.
Zablokowany
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Koty, potwory i magia, a śledzie to pułapka.

Post autor: Zgniłek »

Przeklęte lustereczka!

        Kiedy to przestało padać, a oczom ukazała się nowa rzeczywistość? Zgniłek miał wrażenie, że cały czas zacięte krople deszczu smagają jego małe ciałko i każą zapomnieć, że już kiedykolwiek będzie dobrze. Kara. Nie było na nim suchej nitki, błyszczał od wilgoci i sunął ulicą, niczym wypędzona z nawiedzonego domu zjawa, nie widząca już żadnej perspektywy na przyszłość. Był tu obcy. Nie znał tego cholernego miasta, do którego przeniosło go wstrętne magiczne lusterko. Że też naprawdę dał się skusić na błyskotki czarodzieja! Naprawdę, nigdy więcej nie spróbuje ukraść niczego przesiąkniętego magią. To samobójstwo! Każda chwila, która następowała po tej próbie kradzieży, przypominała kiepską farsę. Nie – tragikomedię, powoli prowadzącą ku samozagładzie, ale chwila... Czy to nie właśnie tym było życie elfiej eugony? Odmieńca okradzionego nawet z krzty normalnego życia?
        Uh, nieważne! Było źle, a teraz uciekł od swojego wybawicielo-porywacza i nie miał pojęcia, co powinien zrobić dalej. Pragnął wrócić, chociaż na znajome tereny, a przecież nie wiedział nawet, w jakim mieście się znajduje. Jak miał się tu odnaleźć? Zaszczepić się w tym miejscu na nowo, stworzyć nowe jednoosobowe złodziejskie królestwo? Podczas gdy tam, w Elisii, miał już wszystko, czego potrzebował i co tworzył przez lata? Może więc powinien spróbować tam wrócić? Tylko co, jeśli okaże się, że znajduje się na drugim końcu łuski Prasmoka, z której powrót zająłby zbyt dużo czasu, by było to opłacalne?
- Agh, zzzłociutki. No i co mamy my ze sobą zrobić teraz, co?
        Kiedy pierwsze liche promienie słońca zaczęły wyglądać spomiędzy chmur, koci król, pierwszy raz od bardzo długiego czasu, władował się swojemu słudze na ręce. Bynajmniej nie dlatego, że wybiedzony, głodny i przestraszony kociak potrzebował czułości. Gdzie by tam, nie przesadzajmy, nie były to przecież jeszcze najgorsze godziny w życiu tej szczególnej parki! O nie, bywało duuuużo gorzej. Powód był jak zwykle pragmatyczny – stałe stanowisko na plecaku było skryte w cieniu głowy zielonego, więc aby wysuszyć futerko i rozgrzać królewskie kości, należało położyć się po drugiej stronie transportera. Po kilku chwilach Triton musiał stwierdzić, że nawet nie jest tak źle. Co prawda nie ma widoku na nieobserwowane tyły swojego towarzysza, ale jest nawet całkiem wygodnie – jak w lektyce – i poza słońcem, ciało grzeje również pierś drugiego ciała. W porządku, duma dumą, ale skoro nie jest tu tak źle, to trzeba pozbyć się tej paskudnej wilgoci.
        Zatem wędrowali tak przez obce miasto – on, zielony odmieniec, pod którego bandażami stara skóra kleiła się już i wymagała pozbycia się jak najszybciej; i On – ruda, magiczna futrzasta Mość. Szli przed siebie, licząc na jakiś łut szczęścia, na znak z niebios, na darmowy teleport ściśle prowadzący do poprzedniego życia. Zamiast tego z każdą minutą zdawali sobie coraz bardziej sprawę, w jak odmiennym są miejscu, od tego, w którym dotychczas żyli. Wszystko wydawało się tu bardziej ociężałe, jakby miasto stworzono specjalnie na wizytę mieszańca, którego nietęgi nastrój należało pogorszyć. Budowle nie były tak delikatne, jak w Elisii – ich kształty i rozmiary wyglądały niezwykle trwale, ale i onieśmielająco. Mało przyjaźnie, nawet mimo rozjaśniającego przestrzeń pomarańczowego koloru dachówek, którymi pokrywano dachy kamiennych domów. Zamiast rozweselać, wydawał się ostrzeżeniem. Kiedy zaś oczom przemienionego ukazywał się jakiś stróż prawa, tym chętniej ustępował mu z drogi, gdyż jego uzbrojenie i podejrzana swoboda wzbudzały dużo większy respekt i niepewność, niż elisijska straż miejska, złożona niemal wyłącznie z delikatnych elfów. No właśnie, elfy... Tutaj wypierali ich ludzie. Zgniłek nigdy nie miał okazji być częścią mniejszej lub większej społeczności tejże rasy, toteż jego elfia natura czuła się niepewnie. Nasłuchał się o wybuchowości i rasizmie owalnousznych, tymczasem teraz – gdy tylko opuścił karczmę, która najwidoczniej była szczególnym azylem ras innych – wszędzie widział te okrągłe twarze, gęste brody, i nierówne zębiska postawnych istot. Może jeszcze wygląd nie był tak istotny, w końcu Zgniłek był tego najlepszym dowodem, jednak nie można było zaprzeczyć, że jest on zwyczajowo świadectwem przynależności do konkretnej rasy.
        Łypiąc oczyma w tę i z powrotem na wychodzących ze swych jam mieszczan, Zgniłek zaczął się zastanawiać czy aby na pewno podjął słuszną decyzję opuszczając Verdena. Tamten przynajmniej miał mocną pięść i umiał czary. Ale co miał teraz zrobić? Wyglądało na to, że faktycznie zgubił jasnowłosego elfa i musiał radzić sobie sam. Naciągnął więc kaptur, łudząc się, że nikt go już nie zaczepi. Problemy przyszły jednak z nieoczekiwanego kierunku.


        Triton zaczął się wiercić. Zadzierał nos i węszył. Kamienne zabudowania ustąpiły drewnianym, ale to, co przyciągało uwagę to rozstawiane po ulewie stoiska. Drewniane lady, stoliki i beczki zapełniały coraz większą część brukowanej ulicy, która rozszerzyła się teraz dwukrotnie. Zgniłek zdał sobie sprawę, że jest na widoku. Jednak po niedawnej, malutkiej kradzieży nie był bez grosza, więc może to właśnie był znak z niebios. Niebezpieczny, lecz konieczny.
        Złek podszedł do stoiska, na którym straganiarz rozstawiał dobra wszelkiego rodzaju: garnki, małe wagi, noże do oprawiania skór i do krojenia warzyw, stare szkatułki, drewniane zabawki... Poplamione mapy. Zielony chwilę oglądał wszystkie dobra, zerkając co jakiś czas na ich właściciela. Łatwo było nie zauważyć potencjalnego klienta, bo zabandażowany nos ledwo wystawał ponad blat. Zbierał się na odwagę, a właściciel dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że ktoś stoi przed jego stoiskiem.
- Na Prasmoka! – krzyknął, podskakując i wypuszczając trzymane kulki do gry. Potoczyły się we wszystkich kierunkach. - Do licha! – mężczyzna rzucił się, by zatrzymać uciekające przedmiociki. Zgniłek zatrzymał jedną butem i podniósł. Obejrzał ze wszystkich stron, ale wyglądała naprawdę nudno... drewnianie. Fu. Dopiero teraz sprzedawca na dobre zobaczył z kim ma do czynienia. Jakiś dziwaczny niedorostek trzymał jego towar.
- A ty kto? Oddawaj kulkę.
        Zgniłek zadarł głowę i się uśmiechnął. Kły błysnęły pomiędzy wargami. Mężczyzna zbladł.
- N-na wszystkich bogów, precz demonie! Łóżko z żoną dzielę po bożemu, zła sąsiadowi nie wyrządziłem!
        Przemieniony go nie słuchał. Wyciągnął w jego stronę kulkę, na co ten umilkł i odebrał ją drżącymi rękoma. Pani Losu sprzyjała. Zamiast agresji zielony został przywitany trwogą.
- Gdzie jesteśmy?
- Co? - kramarz zgłupiał.
- W jakim mieście?
- E-Ekradonie?
- Dziękuję. - Pytającemu nic ta nazwa nie mówiła. - Chcę kupić tę mapę. – Długim pazurem wskazał wytarty kawałek skóry, na którym wymalowano mapę środkowej Alaranii. I w tym momencie zdał sobie sprawę, że czegoś mu brakuje. Inaczej nie potrafiłby przecież podnieść tak po prostu kulki i wskazywać rzeczy, którą chce kupić.
- Triton?
        Rozejrzał się. Kiedy kocisko zdążyło uciec mu z ramion i czemu, do licha, to zignorował?
        Nietrudno było go odnaleźć. Puszysta, ruda kita biegła właśnie do stoiska z rybami. To, co nastąpiło później wydawało się jedną z tych głupich historyjek opowiadanych przez zbyt śmiałe dzieci, które rano, zamiast jeść owsiankę, wychylają się przez okno, bawiąc w osiedlowy kontroler ciekawości życia. Gdy było zbyt nudno, trzeba było coś podkręcić – wymyślić. Tak więc Triton stał się króciutką bajeczką wymyśloną dla podkręcenia temperatury życia. I po deszczu dzieci się nudzą. Ktoś dostanie za to lanie.
        Przy stoisku stały beczki. Właściciel dopiero rozkładał towary, kiedy zjawił się pierwszy klient, wyraźnie rozgorączkowany i odziany w brudne, lecz dobrej jakości ubranie.
- Potrzebuję całej beczki!
- Całej beczki śledzi?
- Tak, całej, jak najszybciej!
- W porządku, podjedź wózkiem.
- Tylko muszą być świeże!
        Sprzedawca założył ręce.
- Nie sprzedaję zepsutych!
- Muszę to sprawdzić, po prostu mi pokaż.
        No więc pokazał. Otworzył beczkę. Śledziki wyglądały i pachniały pysznie. Tylko Triton, podsłuchujący rozmowę, nie był tak łatwowierny – musiał sprawdzić. Wyrwał się więc ze swojej lektyki i pomknął ku otwartej beczce.
- Cudownie, biorę – powiedział kupujący. Wyciągnął mieszek ruenów i w momencie, gdy straganiarz zamykał beczkę z powrotem i zamiast na nią patrzył na mamę podając cenę, a do środka wskoczył kot. Plusnęło, ale nikt nie usłyszał, bo kiedy Zgniłek pędził w stronę swojego futrzaka, gdzieś zarżał koń. Beczka została postawiona na wózku, tego jednak zielony nie mógł już zobaczyć.
        Wydawałoby się, że nie powinno być teraz nic ważniejszego, niż ratowanie przyjaciela, ale co byście zrobili, gdyby waszym oczom nagle ukazał się największy koszmar i miłość zarazem? Co, jeśli przeszłość, do której wolelibyście już nie wracać, raptem stanęłaby przed wami tyłem, drażniąc słonecznym odcieniem włosów, o które pytaliście, czy są wypalone chemikaliami, czy pomalowane farbą, tą z pracowni artystycznej? Co, jeśli wysoka, zgrabna figura obróciłaby się lekko i złoty błysk w oku zatrzymałby was, by zniszczyć wypracowaną ignorancję i swobodę życia? Co, jeśli przypomniałaby wam, kim jesteście i dlaczego?
- S-Sssssmilla?
        Zgniłek wyciągnął dłoń w stronę stojącej przed nim kobiety. Dotknął jej nadgarstka i... poczuł się naprawdę bardzo, bardzo dziwnie. Tak bardzo, że prawie stał się niematerialny i zapadł w bruk.
Pony
Zbłąkana Dusza
Posty: 3
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Pony »

        - Aaaapsik! ー donośne kichnięcie wystraszyło drzemiącego po nocnym polowaniu burego kota. Zerwał się w popłochu z miejsca i z nastroszoną kitą uskoczył w najmniej odpowiednie miejsce; drewnianą misę z wodą. Deszczówką, jeśli być dokładnym. To ostatecznie przekroczyło granicę jego cierpliwości i kilka susów później przemoknięty futrzak wyskoczył przez okno, znikając między okolicznymi domostwami. Pony nie zdążyła nawet za nim zawołać. Zachrypnięte gardło z trudem przepuszczało przez siebie jakikolwiek dźwięk, a i ten zapewne wystraszyłyby Kocmołucha jeszcze bardziej. Żadne z nich nie miało dziś dobrego poranka, choć widok za oknem napawał nadzieją na lepsze czasy ー w końcu wyszło słońce, a po nocnej ulewie zostało jedynie nieprzyjemne wspomnienie, początki przeziębienia oraz...
        Podniosła się do siadu, a prowizoryczne łóżko charakterystycznie zaskrzypiało, dając upust swojemu cierpieniu. Cały dom był w opłakanym stanie, przeciekający dach pokryty strzechą przepuszczał deszcz niczym najlepsze sito, a rozstawione pod strumieniami naczynia i tak były dziurawe lub zbyt małe na taką ilość wody. Nie dziwiła się Kocmołuchowi, sama pragnęła stąd jak najszybciej zniknąć, nie musieć już nigdy więcej oglądać widoku tego rozpadającego się domu, czuć wilgoci, dygotać od przeciągów... Życie złodziejki nie było łatwe. Szczególnie, kiedy ktoś cię wystawia i lądujesz na lata w więzieniu, tracąc wszystko, co miałaś; miłość, pieniądze, najpiękniejsze lata swojego życia, ale i godność, nadzieję oraz sens istnienia.
        "Nie, nie. Koniec. Było co było, nie mogę ani nie chcę już o tym myśleć. To przeszłość, odcięłam się od niej i planuję nowe życie. Będzie lepsze, prawda? Przecież tyle razy sobie to obiecywałam... Dam radę. Jestem silna. Jestem..."
        - Byłam silna ー wypowiedziała cicho z wyczuwalnym ciężarem, ukrywając przeszklone oczy za otwartymi dłońmi. Rzeczywistość nie była kolorowa.

        Wrzawa na zewnątrz nabierała na sile. Ludzie wybudzali się, wychodzili do pracy, doglądać swoich gospodarstw, na zakupy lub po prostu delektować się przejaśnieniem. Pony zaczynała tęsknić za swoim towarzyszem; Kocmołuch nie wracał kolejną godzinę, choć ich poranki z reguły wyglądały inaczej. Nie martwiła się, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jest to kot całkowicie samodzielny, że prędzej to ona wpadnie w tarapaty, niźli ten czworonóg. Lecz była już pora śniadania, od wybudzenia minęło wystarczająco dużo czasu, by jej żołądek zaczął się bardziej stanowczo dopominać o posiłek. Ostatnie kromki chleba zamokły i rozpłynęły się tworząc nieestetyczną papkę, która po wyschnięciu, cóż, pozostawiała wiele do życzenia. Należało więc wykorzystać moment rozstawiania straganów handlowych. Czasem były jakieś odpadki, czasem coś niezbyt świeżego z poprzedniego dnia, a czasem coś niby przypadkiem spadło na ziemię i nie nadawało się już na sprzedaż...
        Pony narzuciła na siebie znoszony płaszcz w kolorze brudnego beżu, kaptur zsunęła do połowy głowy, tak, że jej twarz była widoczna. Niczego ze sobą nie zabrała, bo i niewiele posiadała, a ewentualne jedzenia zawsze mogła zawinąć w skrawek materiału. Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi, zaczęła żałować, że w ogóle wyszła z domu. Dlaczego wciąż nie zmieniła miejsca zamieszkania na odległą chatkę pustelniczki? Czy miałaby problem z przetrwaniem? Być może, ale na pewno nie miałaby problemu z ludźmi.
        - Jeszcze tu jesteś? Wynoś się! Nie zbliżaj się do mojego targowiska!
        - Złodziejka!
        - Niech cię Diabli, precz, straszysz mi klientów!
        Ten ostatni zaczął już wymachiwać pięknym, skórzanym pasem, gotów sieknąć, tak profilaktycznie, po łapach przechadzającej się obok kobiety. Ach, ach. Wystarczyło go tylko odpowiednio urobić, zagadać, tu zatrzepotać rzęsami, tam się zalotnie uśmiechnąć... A taki pas przecież ruenów wart nie był!
        Szybko jednak wyrzuciła z głowy te myśli i czym prędzej uciekła przed oskarżycielskimi spojrzeniami. Od roku nie dała nikomu ani jednego powodu, by wciąż myśleć o niej jak o złodziejce. Siedziała w domu grzecznie, cichutko niczym mysz pod miotłą. To ona się ich bała, w tej relacji to Ekradończycy stanowili zagrożenie, ale wyłącznie ona to dostrzegała. Dlaczego więc tak bardzo jej zależało? Skoro mieli o niej wyrobione, niezmienne zdanie, mogła śmiało działać w półświatku nie martwiąc się opinią. Zacząć dostatnie życie, nie kostniejąc z chłodu zimą, nie przeziębiając się podczas ulewy, nie zastanawiając, co zje następnego ranka i czy zerwany z dziko rosnącej jabłoni owoc uciszy burczący żołądek dnia bieżącego. Mogła kąpać się w złocie, nosić najpiękniejsze suknie, mieć możliwość zadbania o swój wygląd, a także dalej rozwijać swoje zainteresowania, bo i je posiadała!

        Kilka stoisk dalej pojawiło się małe poruszenie; któryś handlarz nie był zadowolony ze swojej klienteli i wcale nie miało to nic wspólnego z lepkimi łapkami Pony. Tej sprawie należało się lepiej przyjrzeć! Skierowała bez krępacji swoje kroki w tamtym kierunku, przy okazji zbierając trzy toczące się w jej stronę drewniane kulki. Nim jednak dotarła na miejsce, mały potworek, którego twarzy nie udało jej się zaobserwować popędził w inną stronę.
        - Proszę, to chyba należy do p...
        - Kraść się zachciało, paniusiu? ー wszedł jej w słowo.
        - Ale je nie...
        - To twój wspólnik? Po to całe zamieszanie. Oddawaj moją własność i lepiej, żebym cię więcej tu nie widział, inaczej nogi przetrącę.
        - Wspólnik? Słucham? Chciałam tylko...
        - Won mówię! ー wyszedł zza swojego stoiska.
        Pony pospiesznie rzuciła drewniane kulki, robiąc nagły zwrot, a jej nogi nagle jakby zapomniały jak się chodzi i slalomem wybiegła między tworzące się zbiorowisko, przedzierając między zaciekawionymi babuniami. Niespokojnie wodziła oczami za jakimś punktem wytchnienia. Zaczynała się bać, nieopisany lęk zaczynał zżerać ją od środka, mącić w głowie. Było jej słabo, duszno, płytsze oddechy tylko pogarszały sytuację. A może to tylko głód? Albo podwyższona temperatura? Cokolwiek to było, nie potrafiła walczyć z nasilającymi się objawami. Świat wirował, krew szumiała donośnie, a serce uderzało jak opętane. "Zaraz zemdleję. Zaraz..."
        Świadomość spojrzenia wróciła do jej szarozielonych oczu. Obcy dotyk na jej ciele stał się wybawieniem. Wypowiedziane imię odbiło się echem w jej myślach. "Smilla?" Nie potrafiła wciąż wydobyć z siebie żadnego słowa, jedynie poruszała niemo ustami niczym ryba wyrzucona na brzeg.
        Mała, zakapturzona postać... Dziecko? Nie wiedziała. Na pewno była to ta sama osoba, którą wcześniej przegonił handlarz. Czego chciał? O kim mówił? A czy przypadkiem nie słyszeli w tle krzyku mężczyzny, który wygrażał coś o straży i złapaniu dwójki złodziejaszków?
        - Ja... Ja... Potrzebujesz pomocy? Czy my... Musimy uciekać? Chodźmy stąd. Nie chcę mieć strażników na głowie ー rozejrzała się w poszukiwaniu charakterystycznych strojów tychże panów. Nie było ich w okolicy, lecz to nie znaczyło, że zaraz pojawić się nie mogą. A czas uciekał... Tym razem to Pony pewnie dotknęła jego przedramienia, gotowa wskazać odpowiednią drogę ucieczki, jeśli tylko Mały Kapturek zechciałby ruszyć razem z nią. Tik-tak, tik-tak! Gdyby jednak się nie zdecydował... Cóż. Pony zwiałaby w obawie o własną skórę. Znała okolice niczym własną kieszeń, w dzielnicy handlowej nie trudno było o dobrą kryjówkę, a wąskie uliczki wiły się i przeplatały ze sobą skrywając niejeden zaciszny zakamarek, daleki od wzroku strażników.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Podobno przeszłość nigdy nie wraca, ale czasem ma się wrażenie, że bardzo by chciała. Rzeczywistość pozostaje jednak teraźniejszością. W tej, w której żyła elfia eugona, życie nie mogło się uśmiechnąć, gdyż byłby to uśmiech bardzo w jej stylu – nieudolny i wywołujący więcej bólu i strachu, niż pożądanej przyjemności. Dlatego jej "pani" nie mogła stać teraz przed nim, by nagle chwycić w chłodne ramiona i powiedzieć „Byłeś bardzo dzielny, mały elfie. Dlatego przyszłam, by wynagrodzić ci lata cierpienia.”. Ale nie przyszła, choć on nagle poczuł, jak serce przyspiesza mu do szaleńczej prędkości. Zabawne jak przyzwyczajenie może zmienić perspektywę. Nie liczyło się już to, że za dzieciaka został porwany i przeklęty, liczyło się to, że w następstwie tych zdarzeń znalazł również nieco współczucia, ciepła i nadziei. Smilla była jedyną iskrą utrzymującą mentalne istnienie Shuotolei, zamieniającego się w Zgniłka... Jakkolwiek sama przyczyniła się do tego upadku.
        Nie zmieniało to jednak faktu, że uśmiech losu nie mógł tu zaistnieć. Zamiast tego prawa bytu nabrała obca, blada twarz o drżących ustach i zdezorientowanym spojrzeniu... Bardzo zdziwiona jego widokiem, a jednak nieodtrącająca go z góry. Choć może to tylko przypadek, może ona również nie zdała sobie jeszcze sprawy z kim ma do czynienia? W każdym razie... To nie mogła być Smilla. Dopiero gdy dziewczyna odwróciła się w jego stronę, zdał sobie sprawę, że jej kolor oczu nie jest jednak złoty, że skóra ma zbyt ciepły odcień, nawet nie jest wystarczająco wysoka. Raptem poczuł, jak opuszczają go wszystkie chęci, cała energia. Najgorsze jednak było to, że w emocjonalnej sieci, która go teraz unicestwiała, zapomniał o swoim jedynym przyjacielu – o kocie w beczce śledzi. A to on najbardziej potrzebował teraz pomocy. Zgniłek zignorował więc słowa dziewczyny, za bardzo pochłonięty własnymi przemyśleniami.
- Ty... Ty nie jesteś Smilla! – Rozległ się w końcu wysoki, chropowaty głosik pełen wyrzutów. – Obca. Pewnie tez chces mnie porwać, co? I wystawiać na jarmarku, dobre sobie!
        Kobieta chyba jednak nie do końca go słuchała, a przynajmniej sprawiała takie wrażenie. Mówiła coś o pomocy, ucieczce, strażnikach, no jasne... I rozglądała się tym lękliwym spojrzeniem dokoła. Czy właśnie coś przeskrobała? Dopiero w tym momencie zielony zdał sobie sprawę z głosów wokół. Kramarzowi chyba trochę odbiło. No przecież pomógł mu zbierać kulki, a mapy w końcu nawet nie tknął, o co więc chodziło temu baranowi? Zgniłek momentalnie odwrócił się w jego stronę. Ich spojrzenia się spotkały. Mężczyzna zatrzymał się w połowie słowa, z dłonią wyciągniętą jego... w ich kierunku. Zwątpił. A Złek... Złek był naprawdę zły! Normalnie od razu brałby nogi za pas, ale emocje wywołane przez wspomnienia obudziły w nim tę wynikającą z bezsilności wściekłość. Wszczepiona eugona wyszczerzyła zęby. Dosłownie. Spomiędzy kłów wysunęła się końcówka rozdwojonego języka, oczy zwęziły, dziwne syczenie rozcięło powietrze. Trwało to krótko. Możliwe, że scenkę zobaczył tylko sprzedawca, przed którym – plecami do złodziejaszków – stał zmarznięty, ziewający strażnik.
        Na ramieniu pojawiła się dłoń. Delikatna, kobieca dłoń, a wspomnienia znów ruszyły, wyciszając burzę. Twarz zielonego na powrót zrobiła się łagodna, wręcz urzekająco rozczulona, jeśli w ogóle był zdolny do takiej mimiki. Spojrzał na obcą, tak jakby wcale nie był na nią wściekły za podobieństwo do Smilli. Co z tego, że nie była NIĄ. Wciąż, jeśli odpowiednio spojrzeć, mogła być do niej podobna. A to nadal pozwalało myśleć w sposób...
        Odwrócił się w jej stronę, akurat, gdy ta ruszyła, być może podejrzewając, że zupełnie odrzucił jej słowa. W tle dało się słyszeć słowa strażnika „A da pan mi spokój, przecież to tylko dzieciak z jakąś panienką. Niczego nie ukradli.”. Złek poczłapał za dziewczyną i dopiero gdy znaleźli się już wystarczająco daleko od strażnika i kramarza, coś go tknęło. Rozejrzał się spanikowany, a potem chwycił za rękaw złodziejki i pociągnął.
- Słuuuuchaj, tak. Tak, potzebuję pomocy. Zgubiłem kota!
        Na końcu uliczki sługa z beczką na wózeczku, skręcił za piekarnią i zniknął z pola widzenia.
- O sssssmoku, tam! W becce!
        Po czym tym razem to on ruszył pierwszy – biegiem za beczką. Wydawać by się mogło, że z jasnowłosą stworzyli jakąś dziwną maszynę, napędzaną dwoma, wyprzedzającymi się nawzajem elementami. Kiedy jeden znajdował się za wysoko, drugi ściągał go w dół i zastępował, ale tak jak każdy przedmiot martwy, nie mieli pojęcia, czemu w ogóle są w tym ruchu, dlaczego zostali połączeni i, czy ich działania naprawdę mają jakiś inny sens, poza wprawianiem maszyny w ruch. I co to właściwie była za maszyna? Do czego służyła? Wiadome było tylko jedno: Ruch ten nie sprzyjał pozostawaniu w cieniu. Ruchy ciała, pęd powietrza powoli osuwał rozwiązujące się bandaże z rąk przemienionego.
Pony
Zbłąkana Dusza
Posty: 3
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Pony »

        Zaczynało się robić coraz mniej ciekawie, choć z całą pewnością dzisiejszy poranek nie należał do tych nudniejszych. Działo się. Pony myślami biegała między Małym Kapturkiem, a kramarzem. Już pal licho z tym drugim, tutejszym baranom z branży handlowej nie trudno było namieszać w głowie lub zwyczajnie zwiać. Ale ten dzieciak… Kim, a może czym on właściwie był? Cichy głosik z tyłu jej głowy podpowiadał, by na niego uważała. Zupełnie bez przemyślenia rzuciła propozycją pomocy. Nie miała najmniejszej ochoty na niańczenie małego lub, o zgrozo, wpakowanie się w jakieś bagno, w którym znów utknie na lata i z całą pewnością nic dobrego z tego dla niej nie wyniknie. Ten dzieciak na pierwszy rzut oka miał coś za uszami, a wcześniejsze posądzanie ich o współpracę jedynie mogło potwierdzić podejrzenia kobiety. Zaczęła go baczniej obserwować. Oboje zdawali się pogrążać w odrębnych światach i nie słuchali się wzajemnie.
        Smilla. Znów o niej wspomniał, lecz tym razem Pony pokręciła przecząco głową. To imię nie przywodziło jej nikogo na myśl, ale im więcej Zgniłek mówił, tym bardziej to on kogoś jej przypominał. Kogoś z przeszłości.
        Ciarki znów wstrząsnęły jej ciałem. Musiała się go pozbyć, byle szybko. Może teraz zwiać? Albo wybrać inną uliczkę, gdy będą zwiewać razem? O ile w ogóle będą, bo Kapturek nagle przybrał zupełnie odmienną postawę - zwrócił się w stronę handlarza, zdawał się być rozjuszony, a wrzaski mężczyzny z jakiegoś powodu działały wyłącznie jak płachta na byka. Pony nie widziała twarzy Zgniłka, ale może to i lepiej. Wtedy na pewno nie kontynuowałaby z nim tej jakże emocjonującej przygody.

        Zatrzymali się między domostwami równie nagle, co ruszyli z targowiska. Choć forma Pony nie miała sobie nic do zarzucenia, to dawno nie musiała się mierzyć z biegiem na głodniaka. Postój pozwolił jej zaczerpnąć kilka głębokich wdechów, a na twarzy mimo wszystko malował się delikatny, lekko zadziorny uśmiech. We wnętrzu cała skakała z radości, bo coś się w końcu działo! Tego przecież pragnęła, tego… ”O nie, nie, nie. Uspokój się. Idiotka. Idiotka!” Szybko zganiła się w myślach, znów stopniowo zatracając się w swojej słodkiej nostalgii i bólu. A Zgniłek nie zamierzał dać jej spokoju…
        - Tyyy…! - powiedziała przeciągle mierząc go wzrokiem. Obrazy z kilku napadów zaczęły przebiegać przez jej głowę. Teraz wiedziała już na pewno, że ta istota była jej znana. Przeklęty, mały czort, który potrafił jedynie zwinąć jej łup sprzed nosa lub wejść w paradę w doskonale zaplanowanej akcji. Cóż za cholernie niefartowny zbieg okoliczności; znany złodziejaszek kręcący się akurat w jej okolicy. - Kot? Nie żartuj sobie! Nie dam się w nic wpakować, maszkaro, zapomnij. Znów chcesz kogoś okraść? Ha! Wiedziałam! Tam na targu też na pewno nie byłeś święty i… - Cały swój wywód mogła sobie wsadzić. Zgniłek nie miał wcale zamiaru jej słuchać. Co to do cholery miało być! - Hej! Mówię do ciebie! Gdzie ty…! Świetnie, cześć - burknęła pod nosem na zakończenie i naprawdę wróciłaby do swoich spraw gdyby nie… - Kocmołuch?


        Gdy tylko znalazł się poza tą szopą - bo inaczej ruiny zamieszkiwanej przez Pony nie mógł nazwać - momentalnie poczuł ulgę. Był z dala od przepełnionych wodą misek, użalającej się nad sobą ludzkiej towarzyszki, ale przede wszystkim mógł ruszyć na polowanie, które przez wzgląd na nocną ulewę musiał sobie wcześniej odpuścić. Może i Pony uwielbiała przymierać głodem, jednak Kocmołuch wolał chodzić z pełnym brzuszkiem! Najedzony kot, to szczęśliwy kot, a wszakże nie ma na świecie nic cudowniejszego niż zadowolenie tych futrzastych stworzonek. Każdy szanujący się obywatel Alaranii o tym wiedział!
        Zwiedził już okoliczne domostwa, gdzie zawsze grube panie posiadające więcej dzieci niż prążków na jego ogonie wystawiały na parapecie studzące się śniadania, lecz breje na talerzach działały skutecznie odpychająco na jego zmysł węchu. Czyżby dziś ludzie obchodzili święto głodu? Wcale by go to nie zaskoczyło, te stworzenia były zdolne do każdego głupstwa, aż dziw brał, że wciąż istnieli. No nic, musiał szukać dalej.
        Kilkanaście minut, kilkadziesiąt domów, dwie rozbite wazy oraz jedno porządne lanie szmatą później, Kocmołuch zaczynał tracić nadzieję. Przysiadł na dachu jednej z wyższych budowli w okolicy, by w ten sposób mieć oko na większy obszar, a że był z niego bystry kociak, pomysł ten szybko przyniósł upragnione korzyści. Jego uwadze nie umknął sprzedawca ryb i dobierający się do jednej z beczek inny kot; wpadł do środka i wyjechał z nią na wozie. To była myśl! Ten kot właśnie przywłaszczył całą, CALUTEŃKĄ beczkę z rybami! I że niby zamierzał pochłonąć ją sam? Z kolegą się nie podzieli?
        Z głośnym miauczeniem znaczącym nic innego jak: “zaczekaj, już biegnę, kolego. Przyjacielu!”, ruszył za wozem. Och, ten zapach ryb nie mógł go zwieść, dotarłby do celu nawet z zamkniętymi oczami! Szybko, szybko, kocie łapki przebierały jedna za drugą, druga za trzecią, a trzecia za czwartą, wyćwiczone ciało nie miało problemu z krótkim przyspieszonym biegiem, toteż niezauważony wskoczył wkrótce na wóz z beczką i chwilę później siedział na jej wieku, głowiąc się jak tu je zdjąć i uwolnić całą przyjacielską zawartość. Skakał, drapał, łapkami starał się rozwikłać tę zagadkę, lecz kiedy nie posiadasz przeciwstawnego kciuka, masz ograniczone pole manewru. Na dodatek ten rudy obrzydliwiec ani trochę nie pomagał. Nawet odpowiedzieć na pomrukiwanie nie chciał, pewnie gębę zapchał rybkami, taki z niego fałszywiec i skąpiec!
        I kiedy już na boku beczki udało mu się wymacać wąski, choć wystarczający do przeciśnięcia się drobnego kota otwór, którego ktoś zapomniał zatkać, oczywiście z niego skorzystał. To jawne zaproszenie! Zdał sobie również sprawę, że jego poczynania zostały zauważone przez Pony! Co ona tu robiła? Dlaczego biegła za tym dzieckiem? I dlaczego to dziecko biegło do niego? O nie, nie, drogie dziecko! Dwóch na jedną beczkę w zupełności wystarczyło! I jakby na potwierdzenie tych słów w mig czmychnął do środka.
        Nim mężczyzna odwrócił się, by sprawdzić podejrzane hałasy, Kocmołuch chował koniec swojego ogona, z radością pomrukując “przyjacielu!”. Czy musiał się przejmować dokąd jadą? Nuż w nowym domu będzie mu przyjemniej? Niech Pony się o to martwi, mogła być dla niego grzeczniejsza i na śniadanie zaserwować mu takie rarytasy, o!

        Ale Pony nie zamierzała w tym momencie ratować skóry tej niewdzięcznej bestii. Sam się w to wpakował, niech sam sobie radzi. Dlatego jeśli Zgniłek nie zatrzymał mężczyzny z wózkiem w trakcie jego drogi, ta chętnie śledziłaby go pod same drzwi domu i wtedy zobaczyła jak sprawy się potoczą… Czy to wykroczenie, włamać się po skradzionego kota?
Awatar użytkownika
Rothard
Zbłąkana Dusza
Posty: 6
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Rothard »

         Rothard leżał na łóżku wsłuchując się w tykanie zegara. Tik tok, tik tok, czas upływał, a mrok, który był towarzyszem jego odpoczynku nie zmieniał się. Gorzej, młodzieniec miał wrażenie, że ciemność staje się coraz gęściejsza i nie ma zamiaru ustąpić miejsca wyczekiwanemu przez niego świtowi. Czekał na niego z niecierpliwością. Właśnie wtedy jego życie miało się zmienić na lepsze, wraz z powstaniem słońca miał rozpocząć się nowy rozdział jego żywota. Miał on przynieść długo wyczekiwane zmiany w codzienności Rotha. Odczuwał wrażenie, że przez cały ten pobyt w wieży Papadosa strasznie się wynudził. Choć lubił czarodzieja na swój sposób to nie ukrywał, że jego żądza przygody rosła z każdym dniem spędzonym u jego boku. Leżał tak już dość długo. Jego podekscytowanie toczyło wyrównany bój z sennością, jednak koniec końców szala zwycięstwa przechyliła się na stronę zmęczenia. Choć nie miał na to w ogóle ochoty to zasnął. Obudził się gdy pierwsze promienie słońca dostały się do pokoju. Wiedział, że czas zmian właśnie nadszedł. Zerwał się z łóżka, ubrał odzież i pomknął schodami w dół. Mimo tego, że nie spał przez pewną część nocy to był bardzo wypoczęty. Wpadł do pokoju gościnnego, gdzie zobaczył przeciągającego się Bumpo.


- Już czas Bumpo! Dziś jest ten dzień, w końcu opuszczamy to miejsce! - powiedział Roth.
- Bumpo! - zawołał radośniej niż zazwyczaj stworek, podnosząc przy tym łapki nad głowę i opuszczając je w geście radości.

Nie dziwota, że on też był szczęśliwy, życie z Papadosem potrafiło dawać w kość. Zabrał ze stołu małą, żelazną skrzynkę z trochę przyrdzewiałą kłódką oraz klucz do niej i schował w swoim brzuchu. Po tej czynności pomasował czerwoną kulę swoimi łapkami, następnie ją poklepał mówiąc przy tym tradycyjnie „Bumpo”. Dwie postacie wyszły z wieży, po czym stanęły, wpatrując we wschodzące słońce.

- Wschód jest tam, a więc północ jest w tamtym kierunku, więc musimy się udać do Gór Dasso. – Po chwili Roth zdał sobie sprawę z bezsensu swojej wypowiedzi. Zarwana noc dawała o sobie troszeczkę znać. Wziął od Bumpa mapę i określił kierunek wędrówki.

- Bumpo! - W głosie stworka dawało się wyczuć podekscytowanie.

- Tak wiem, też się cieszę. Co ty na to, by pożegnać Pape przed odejściem? - zapytał towarzysza. Nie czekając na odpowiedź wykrzyczał ile sił w płucach: - Ty i ja Bumpo! Wyruszamy razem, choćby i na koniec świata!

- Zamknij pysk! Porządni ludzie jeszcze śpią! - Z okna rozległ się głos starego czarodzieja, a tuż po tych słowach rozległ się dźwięk uderzenia książki w głowę. Chwilę później jedna księga wyleciała przez okno uderzając w głowę Bumpa. Zaraz też słychać było próbę kontynuacji wypowiedzi starca i kolejny trzask. - Ty mały cholerny...

Znowu było słychać trzask, na co Roth roześmiał się. Bumpo był troszeczkę niezadowolony z faktu, że na jego głowie wylądowała książka, która miała tysiąc stron i na dodatek była w twardej oprawie, ale nie zepsuło to mu dobrego humoru. "Metody Grimiego czasami bywają naprawdę okrutne," pomyślał Rothard patrząc na leżącą księgę. W kilka dni dotarli w okolice Ekardonu. Droga ta, ku zawiedzeniu obu podróżników obyła się bez żadnych przygód.

         Zapowiadał się deszczowy dzień. Szum spadających kropel nadawał tempo marszu podróżników. Rothard odnosił wrażenie, że deszcz wzmagał się z każdym kolejnym krokiem. Zupełnie jakby chciał im powiedzieć, że mają się skryć i przeczekać tę pogodę, ponieważ krople chcą spać na ziemię, gdzie będą mogły kontynuować swoją podróż, gdy wsiąkną w głąb gleby. Niestety wiele z kropel zakończyło swą wędrówkę na płaszczu Rotha i „skórze” Bumpo, co sprawiło, że przemokli. Pomimo złej pogody humor dopisywał kompanom, w szczególności Bumpowi. Chodził on od lewej części drogi do prawej rytmicznym krokiem, machał łapkami to w górę to w dół, czasami je rozkładał i obracał się wokół własnej osi. Podczas tych czynności powtarzał dość łagodnym tonem swoje imię, przeciągając je niekiedy, co zdawało się brzmieć jak gdyby próbował śpiewać. W końcu próbował zrobić jaskółkę, lecz gdy stanął na jednej nodze i pochylił się do przodu grawitacja zwyciężyła. Upadł na ziemię, po czym od razu wstał. Roth nigdy wcześniej nie widział takiego zachowania towarzysza, dlatego nazwał je „deszczowym przedstawieniem Bumpo”. W oddali był już widać Ekardon. Deszcz ustał gdy zbliżali się do miasta. Bumpo co rusz wskakiwał w kałuże na swojej drodze, chlapiąc przy tym na wszystkie strony. Był chyba jedną z tych istot, które lubiły deszczową pogodę. W końcu dotarli do bramy grodu, gdzie zatrzymał ich strażnik.

- O cholera! Potwór! Młody wołaj pomoc! Zostaw tego mężczyznę maszkaro! - wykrzyczał stróż dobywając miecza i biegnąc na Bumpo.

- Straż! Pomocy! Pomocy! - zawtórował jakiś młody chłopak, który wybiegł za starszym mężczyzną. Sądząc po uniformie szkolił się na strażnika.

- Idioto my jesteśmy strażą! Leć po pomoc do kwatery głównej! - darł się ten pierwszy.

- Hola, hola gdzie z tym szpikulcem! - wskazał Roth na miecz stróża występując przed Bumpo. - Zostaw go, on nie jest zagrożeniem, to mój towarzysz.

- Co?! - szarżujący stanął jak wryty kiedy zobaczył, że Bumpo nic nie robi. - Jesteś pewien, że on jest bezpieczny?

- Gdyby było inaczej chyba nie stawałbym do niego plecami, a tym bardziej nie zachodził ci drogi gdy atakujesz, racja?

- Chyba tak.... Młody! Młody! Młoooodyyyyy! Zawracaj! Fałszywy alarm! - wydarł się starszy stażem, chwilę po tym zza muru dało się usłyszeć głośne przekleństwo młodego. - Przepraszam za moje zachowanie, ale stróżowanie bram to bardzo odpowiedzialne zadanie i nie można sobie pozwolić na najmniejszy błąd. Jestem Edward, a pan?

- Nazywam się Rothard Efort, a to Bumpo, miło nam pana poznać. Przybywamy tu w interesach, nie chcemy sprawiać problemu - powiedział Roth ze spokojem i uśmiechem.

- No więc panie Rothardzie, sprawa ma się następująco. Pan przechodzi, a B... Bam... Bum... potwór zostaje - powiedział stanowczo stróż.

-Bez Bumpo nie wchodzę! Niesie bardzo ważną przesyłkę – odpowiedział hardo Roth.

- Bumpo! - zawtórował mu stworek.

- Nie i koniec, on tu zostaje i basta. Ludzie w mieście na zawał zejdą, polecę z roboty albo gorzej, powieszą mnie za niesubordynacje, mamy prawo i musimy go przestrzegać! - upierał się Ed.

- Słuchaj panie Edward, pan wybaczy, że się powtórzę, ale on niesie ważną przesyłkę i to nie dla byle kogo, ale dla czarodzieja Zackermana! Nie wiem jak on, ale jak jej nie dostarczymy to czarodziej Papados, który zlecił nam to zadanie się wkurzy, a tego nie chcemy, wy też nie chcecie. Bo wtedy mu powiemy co się stało i on tu przyjdzie, a wtedy... Ajjaj nie chce pan wiedzieć... nie pomoże wam wtedy nic... żadne prawo, posiłki z kwatery głównej czy nawet wojsko.... ale możemy temu zapobiec wystarczy, że nas wpuścisz... nie będziemy tu dłużej niż musimy.

- Czy Ty mnie próbujesz zastraszyć? - Gdy usłyszał imię Papados jego zachowanie się zmieniło. Widocznie i w tych stronach znali starego zrzędę.

- Ja tylko stwierdzam fakty, panie Edwardzie. - Roth czuł, że chyba nacisnął na niego z dobrej strony.

- Na pewno nie jest groźny? Nie gryzie? Nie wybucha? Nie zieje ogniem? Nie zaatakuje nikogo? - Ed przyglądał się Bumpo zadając te pytania, po czym go kopnął w nogę. Strażnik szybko pożałował tej decyzji, bo zaczął skakać na jednej nodze zawodząc z bólu. Bumpo nie zareagował na zaczepkę - Z czego on jest zrobiony?!

- Sam chciałbym wiedzieć, proszę pana... to jak będzie? - zapytał młody Efort.
- Przechodźcie, ale my was nie widzieliśmy w razie czego, a wy nas nie znacie - powiedział strażnik, kuśtykając tam skąd przyszedł.

- Się wie panie Edwardzie! - odpowiedział Roth wchodząc przez bramę razem ze swoim magicznym towarzyszem.

         Nie znając miasta, dwójka towarzyszy błąkała się po labiryncie uliczek. Od wejścia do miasta minęło już kilka godzin. Roth pytał wszystkich, lecz nikt nie znał osoby, której szukali. Tak bardzo pogrążył się w poszukiwaniach, że spuścił z oczu Bumpa. Ten widząc ptaka, który siedział na pobliskim płocie zaczął się do niego zbliżać. Był tak zafascynowany stworzeniem, że nie zauważył nadjeżdżającego wózka. Roth już miał krzyczeć, lecz było za późno. Koń jakimś cudem minął stworka, lecz wózek wpadł na niego kołem, które przy zderzeniu się urwało. Woźnica krzyczał, a po uderzeniu upadł z impetem na ziemię tracąc przy tym przytomność. Koń natomiast uwolnił się od wozu i pogalopował dalej uliczką. A Bumpo? A Bumpo jak stał tak stał, był niewzruszony niczym ściana. "Jak to mawia pan Papados...: - Ożeż w mordę," pomyślał Roth po czym powiedział:

- Bumpo zabiłeś niewinnego mężczyznę! Jak ja Edowi w oczy spojrzę?

- Bumpo? - zapytał stworek.

Młodzieniec podbiegł do uczestnika wypadku sprawdzając czy żyje. Na szczęście żył, przyniosło to sprawdzającemu niesłychaną ulgę. Zdawało też mu się, że słyszy ciche miauczenie w beczce, ale zignorował je. Powoli zbierał się tłum gapiów, to też Roth krzyknął do towarzysza, żeby wtopił się w tłum, co sam uczynił. Natomiast magiczny stworek zbyt się odróżniał, nie wiedząc co zrobić wziął jedną z desek powstałych na wskutek rozpadu wózka, przytulił ją do piersi i stanął pod drewnianą ścianą, myśląc, że nikt go nie rozpozna. "Mistrz kamuflażu" – pomyślał kurier czarodzieja. Zza rogu wyszła dwójka znajomych strażników.

- Patrz młody, początek zmiany i patrolu po mieście, a tu takie rzeczy! Dobra młody co my tu mamy? - zapytał strażnik Edward swojego ucznia.

- Niezły burdel, panie Edwardzie - odpowiedział Młody.

- Masz rację... Co?! Wyrażaj się, jesteś na służbie! - wykrzyczał starszy mężczyzna.

- W takim razie niezły nieporządek panie Edwardzie. - Starał się poprawić zrugany praktykant.

- Nie! Nie młody! Mamy tutaj wypadek! WY-PA-DEK! To zjawisko, które burzy porządek, którego musimy pilnować - wrzasnął zirytowany strażnik. - Wiesz co to znaczy?

- To znaczy, że stało się coś złego - pewnie odpowiedział młody.

- Nie! To znaczy, że trzeba znaleźć winnego i go ukarać! Jak myślisz kto jest temu winien?

- Hmm... my panie Edwardzie! Myśmy mieli pilnować porządku!

- Nie! Młody, ty idioto! Nie my jesteśmy winni, nie my rozwaliliśmy ten pojazd! Winny jest gdzieś tutaj! Musimy przeprowadzić dochodzenie! - powiedział Edward. - Kto ci tu wygląda na najbardziej podejrzanego?

- Ten stwór, który trzyma deskę, panie Edwardzie! - Młody mówiąc to wskazał na Bumpa.

- Brawo Młody! Będą z ciebie jeszcze ludzie! Zakuj go! - rozkazał starszy stażem, co młody uczynił. - Teraz czas zabezpieczyć materiał dowodowy! Jak myślisz co się nada?

- Wrak pojazdu? - zapytał niepewnie młody.

- Po co nam ta kupa drewna? Zabezpiecz tą beczkę!

- Panie Edwardzie, ta beczka miauczy - stwierdził młody, podnosząc przewróconą beczkę.

- Czy ty robisz ze mnie teraz idiotę? Jak beczka może miauczeć? - zapytał Ed podchodząc. - Jasna cholera! Rzeczywiście!

Gdy młody podniósł beczkę, która (nieszczęśliwie dla kotów, uwięzionych w środku) leżała na dziurze, wyłoniła się z niej kocia głowa. Nikt nie zdążył zareagować, rudy kot wyskoczył na ulicę jak błyskawica. Ed widząc co się święci zatkał dziurę własną nogą, przez co drugi więzień nie mógł pójść w ślady pierwszego.

- Młody na co czekasz?! Łap tego kota! Bez tego nasz materiał dowodowy będzie niekompletny! - wydarł się Ed.

         Młody słysząc to machnął parę razy ręką i coś powiedział przez co kot, który był już na dachu zaczął unosić się w powietrzu a po chwili leciał w kierunku młodego. Na nic było zawodzenie i szamotanie się kociego zbiega, wylądował w rękach praktykanta.

- Młody, gdzieś ty się takich rzeczy nauczył? - zapytał zszokowany Ed.

- Długa historia panie Edwardzie! Co z kotem?

- Jak to co? Do beczki i do kwatery głównej!

Tak też się stało, wrzucili kota do beczki, zatkali dziurę w niej i przetransportowali ją razem z Bumpo do kwatery głównej straży miejskiej. Tak oto dwa koty, jeden magiczny stworek i beczka śledzi dostały się do niewoli.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        ”Przyjacielu!”
        Zmierzwione, mokre futro, oczy jak dwa spodki i błękitne drobinki krążące wokół ciała Tritona i oświetlające jego wynędzniałą, ale przecież Waszą Zawsze Wysoką Mość. Triton prychnął przerażony, gdy rozentuzjazmowany obcy władował mu się do beczki, ani trochę nie pojmując tragedii króla. Jasne, było fajnie. Na początku, gdy ryby po kolei same ładowały mu się do pyska, wszystko było w miarę stabilne, a on mógł się tarzać w ich bajecznym odorze. Potem jednak zapanowała ciemność, zaczęły się turbulencje i król wypuścił berło. Przeraźliwie jęczał wołając swój środek... To znaczy przyjaciela, towarzysza i właści(tfu)ciela. Tego, który mógł go uratować. Zamiast tego dostał jakiegoś obdartusa z dziko roześmianym pyszczkiem. Odskoczył od niego, jak od ognia.
        „Od kiedy jesteśmy przyjaciółmi?” Pragnąc zaznaczyć swój dystans i wyższość wobec nowego futrzaka w beczce, raptem postarał się znów wyglądać godnie. Wyprostował się na tyle, ile to możliwe, zmarszczył pokaźne wibrysy, wbił pazury głębiej w śledzia. Ale nie trwało to długo. Szybko stanęli na tym samym poziomie, gdy ruchoma cały czas beczka nagle zatrzymała się, lecz gdy Triton myślał, że oto koniec jego mąk, bo wieko zaczęło się uchylać, fatum zadecydowało o jego dalszym losie.
        Tak więc wyskoczył, oczywiście. Udało mu się, ale wnet został pochwycony przez czyjeś paskudne łapska i wepchnięty z powrotem do narzędzia tortur, jak gdyby tam było jego miejsce. Nacieszył się wolnością może kilka sekund. Potem beczka ruszyła znowu, ale tym razem Triton wiedział przynajmniej, że nie wszystko jeszcze stracone. Gdy wyskakiwał, zobaczył kątem oka Zgniłka i teraz nawet słyszał jego głos, więc był pewien, że sprawiedliwość w końcu zostanie wymierzona.
        Beczka się zachybotała. Triton rozpłaszczył się na śledziach, a potem nagle przeturlał na Kocmołucha. Już nie robił sobie z tego nic. Leżąc na łopatkach tamtego wyczekiwał końca mąk. Oby tylko się co do tego nie mylił.
        „Przyjacielu w otchłani. Ostatnia rybka i nigdy więcej” - mruknął nagle, sam nie wiedząc co właściwie to miało oznaczać dla kogokolwiek i zanurzył zębiska w ciałku śledzia, który wręcz ładował się do pysków obojga kotów. Trzeba było zajeść przerażenie.


        ”Znów chcesz kogoś okraść?”. Jak on tego nie cierpiał! To ocenianie od razu po pozorach. Pewnie nie spodobały jej się jego źrenice i pazury zamiast paznokci. Pewnie nie mogąc przypisać go do żadnej ze znanych ras, stwierdziła, że nie można mu ufać, a jak tak to z pewnością ma wiele za uszami. Rasiści, wszędzie rasiści! Całe życie się z nimi użerać. Coś innego jednak poruszyło go mocniej, coś, czego nie potrafił jeszcze do końca określić. Tak jakby... Dziewczyna miała na myśli, coś dużo ważniejszego, bardziej związanego z rzeczywistością. Bez uprzedzeń i wymysłów... Coś jakby fakty. Wydarzenia z przeszłości. Tknęło go to na chwilę, na tyle, by przystanąć, gdy do niego mówiła i łapała łapczywie powietrze. Nie potrafił jednak zbyt długo patrzeć na jej twarz, wiedział, że jeśli sobie na to pozwoli, to wspomnienia wrócą ze zbyt dużą siłą, a teraz musiał się skupić na czymś innym. Pozwolił więc dziwnemu uczuciu rozpoznania zawisnąć w powietrzu, po czym znów odwrócił się i kontynuował bieg, uciekając od przeszłości i prawdy. Ale jasne było, że jeśli czegoś bardzo się pragnie, to to cię nie zostawi ot tak po prostu. Szkoda tylko, że zielony nie wiedział jeszcze jakie konsekwencje niosą za sobą te pragnienia. Trzeba było posłuchać wyższych.
        Biegł dalej, mając nadzieję, że dziewczyna w pędzie nie zatrzymała się po raz kolejny, ale wyglądało na to, że rzeczy nie zamierzają iść po jego myśli. Znów zaczęło robić się nieciekawie. Niebezpiecznie. Tak jakby mieszaniec był magnesem na kłopoty – żadne z nich nie potrafiły przejść obok niego obojętnie. Musiały się sobą pochwalić, klejąc do obandażowanego ciała, jak żywica. Potem zaschną na jego skórze, tworząc brzydkie i niewygodne wypustki, które będzie trzeba zasłonić białym opatrunkiem. Może nie powinien na nie czekać i od razu cały zabandażować się jak mumia? Nikogo nie będzie przynajmniej oszukiwał, że cokolwiek jest w porządku, że cokolwiek jest normalne.
        Na uliczkę, gdzie doszło do wypadku, wypadł akurat, gdy uciekającego Tritona łapano i z powrotem ładowano do beczki.
- Sssłodzieeeje! – spomiędzy cienkiej linii ust, pozbawionych warg wydobył się syk należny wężom, odsłaniając przy tym ostre zębiska i ukazując rozdwojony język. „Kocie” oczy rozszerzyły się. Wyglądały przerażająco. Bandaż z ramienia rozplątał się już zupełnie i nie wyleciał spod rękawa, tylko dlatego, że zaplątał się między kawałki materiałów. W tym samym momencie beczkę ładowano na inny wóz, który zaraz ruszył, a krzyk Zgniłka przypisany został komuś innemu. Obdarty chłopak, bezceremonialnie przyglądający się całemu zajściu zawisł na chwilę nad ziemią, gdy jeden ze strażników chwycił go za koszulę.
- Waż na słowa, łachudro. Nie zakuję cię tylko dlatego, że szkoda mi energii na takich jak ty.
        Wielkie oczy chłopaczka na nic nie pomogły. Puszczony prawie się wywrócił, strażnicy ruszyli w stronę kwatery głównej.
- Kiedy ja nic nie zrobiłem...
        Elfia eugona zaś dalej była w biegu. Nie zatrzymała się ani na chwilę, ale miała za krótkie nogi, by dogonić wóz. Dystans cały czas się zwiększał, a płuca zaczynały się męczyć. Aż w końcu Złek przystanął. Oparł dłonie na kolanach i zaczął głośno sapać.
- Ja... Kru... Świnie, złodzieje... Cholerrrry...
        Wóz, jak gdyby nigdy nic zniknął za zakrętem. Zgniłek odwrócił się. Musiał tam zaraz dotrzeć i odzyskać swojego towarzysza. Nie pozwoli mu wpaść w nieodpowiednie ręce, gnić w zamknięciu. Co za przeklęte miasto! Nawet chowańce są tutaj prześladowane przez władze. Pewnie w kwaterach mają specjalne, małe klateczki przeznaczone dla kotów, które zbłądziły, bo były głodne. W tym mieście z pewnością nie można było być głodnym. A już na pewno nie pokazywać się bez obstawy i zapowiedzi. Najpierw przekonał się o tym sam zielony, gdy wypadł z lustra prosto w sidła łowcy niewolników i rasistów, a teraz przekonywał się o tym sam Triton. Ah, jak można być tak okrutnym? Zgniłek miał już serdecznie dość tego miejsca. Tej dzikiej historii. Przeklęte lusterka!
        Wtedy w jego głowie pojawiła się myśl. Skoro nie było można działać samemu, z pewnością zrozumieją to inni... Inni poszkodowani. Zielony samodzielnie niewiele mógł zdziałać. Wiedział to z doświadczenia. Nawet gdy już dotrze do miejsca, w które odjechała beczka, nie mógł liczyć, że potraktują go poważnie. Gorzej... Mogli przecież wiedzieć, że zabandażowany kurdupel stoi po drugiej stronie barykady i w pewnym mieście jest nawet całkiem... cenny. Nie, nie mógł działać sam. Przypomniał sobie pierwszego oskarżonego. Winnego całego wypadku. Dziwny, bardzo dziwny stworek... Zielony, ze świecącym brzuchem. Z wyższym mężczyzną u boku. Odwrócił się i powiódł wzrokiem po zgromadzonych.
- Ty! – krzyknął, zbliżając się do dużo wyższego do siebie mężczyzny. Na Święte kozy... Był naprawdę wielki! I chyba był też człowiekiem, przynajmniej na niego wyglądał. W dodatku dość oczytanym. Co prawda miał twarz żółtodzioba, z tymi różowymi policzkami, dużymi usteczkami i loczkami, ale z całą pewnością nosił się jak człowiek inteligentny i dość dumnie. Na czerwono, z peleryną. I mieczem. Trzeba było na niego uważać, ale to oznaczało również, że mógł być dobrym sojusznikiem.
- Ty, ssssłuchaj. Ten zielony dziwak, jest twój, nie? Te niecułe gady, go zabrały, ale cemu on zawinił? I mój kot! Co za bezcelność! Nie mają juc co robic! Słuchaj, chodźmy tam razem. Zgłosimy ich... Znacy zgłosimy speciw. Ja jestem mały, ale ty jestes duzy. Posłuchają mnie.
        Czekając zaś na odpowiedź, zerknął w stronę blondyneczki, która również pojawiła się na miejscu zdarzenia. Miała dziwną minę. Czyżby również została poszkodowana? Może ten drugi kot, którego widział, jak wskakuje do Tritona – może on był jej? Wtedy, gdy razem biegli wypowiedziała jakieś dziwne słowo. „Kocuch”? Może to imię jej futrzaka? Ale by było! Może go wtedy zrozumie i nie straci jej z oczu zbyt szybko. Choć może tak by było lepiej. Wydawało się, że nie jest przyjaźnie nastawiona do zielonego. Tylko czemu... Czemu tak przypominała JĄ?
        Zielony chrząknął i popatrzył na dziewczynę niepewnie. Nie wyglądała, jakby chciała współpracować. Cały czas jakiś inny świat, jej samotny świat, odciągał ją od wypełnionej bytami i słowami przestrzeni. Mimo to nakręcany emocjami Zgniłek, drżącym głosem zawołał do niej.
- Kocucha oskarzą i odetną mu łapki!
Awatar użytkownika
Rothard
Zbłąkana Dusza
Posty: 6
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Rothard »

         Rothard był w szoku. To wszystko stało się tak szybko i niespodziewanie. Z pozoru proste zadanie zlecone przez Papadosa okazało się równie problematyczne co opanowanie wysoko zaawansowanej magii. Miało to być zlecenie dzięki któremu mogli wymknąć się z wieży i zaznać wolności, lecz w przypadku Bumpo została ona jeszcze bardziej ograniczona. Choć znali się niezbyt długo to nadal nie mógł uwierzyć, że dziwny, magiczny stworek stał się przestępcą. A przynajmniej tak potraktowali go inni. W oczach Rotha to właśnie Bumpo był ofiarą w tej całej sytuacji. W końcu nie był on świadomy tego, że wychodzi na drogę pod pojazd, nie przepuszczał również, że może tym zrobić komuś krzywdę. Wzrok stworka wyglądał jakby ten nie wiedział co się dzieje, uległ zmianie dopiero gdy popatrzył na nieprzytomnego woźnicę. Było to spojrzenie darzące kogoś współczuciem, co znaczyło, że Bumpo żałował swojego czynu. Roth dobrze znał ten wzrok, z własnego doświadczenia wiedział, że takie spojrzenie niesie za sobą zmiany i chęć odkupienia. Lecz stworek nie dostał szansy na zadośćuczynienie, nie mógł nawet przeprosić woźnicy. Od razu został zakuty i zabrany do kwatery głównej. To właśnie drażniło młodego Eforta w prawie najbardziej. Nikt uznany za winnego nie mógł nic zrobić, by naprawić szkody jakich dokonał. Każdy z nich został zamykany w celi, gdzie musiał stawiać czoło wyrzutom sumienia, jeżeli ktoś takowe posiadał. Gdy kurier zwyzywał już w duchu system, prawo, strażników i wszystko inne, spostrzegł, że pomimo tego, że Bumpa i stróżów już nie ma to patrzy się w miejsce, gdzie zniknęli. Krótko mówiąc marnował czas, a na to nie mógł sobie pozwolić. Dlatego zaczął się zastanawiać co by tu począć. Niestety nic nie przychodziło mu do głowy, dlatego konsternacja zaczęła powoli przeradzać się w panikę. Na całe szczęście nim Roth stracił zimną krew całkowicie, ktoś zaczepił go pytając o wypadek.

         Gdy odwrócił się na dźwięk wypowiadanych do niego słów zastygnął w miejscu wpatrując się w niskiego, obandażowanego, długouchego chłopca. Było w nim coś niepokojącego, coś co kazało Rothowi zachować ostrożność. Przyglądał mu się przez chwilę i starał się dojrzeć z kim ma do czynienia. Niski wzrost i sposób mówienia wskazywał na to, że jest dzieckiem, bandaże i zielona skóra na to, że chorował. Miał też duże uszy. Roth uznał, że to zapewne wina tego, że dużo podsłuchiwał, bo i skąd dzieciak miałby wiedzieć, że Bumpo jest jego towarzyszem. Ale wtedy sobie uświadomił, że nikomu o tym nie mówił, więc uznał, że musiał ich razem widzieć wcześniej. Tak właśnie widział chłopca, na każdą jego odmienność znalazł wytłumaczenie, gorsze, lepsze, ale znalazł. Prawie na każdą. Jego oczy, ich nie mógł wyjaśnić w żaden nawet najgłupszy sposób. To niepokoiło kuriera.

- Mój dziwak? Masz na myśli Bumpo? Dlaczego nazywasz go dziwnym? Jakim prawem ktoś taki jak ty nazywa go dziwnym? Widziałeś się ostatnio w lustrze?! - zapytał zirytowany obrazą jego kompana.

         Dziwny. Tak właśnie nazywa się to co nie pasuje do reszty, co swoim wyglądem, zachowaniem czy czymkolwiek innym wyróżnia się na tle tłumu. Taka to definicja przyszła na myśl Rothardowi po zadaniu chłopcu trzeciego pytania. I wtedy w jego głowie pojawiły się też wątpliwości. Czy miał prawo go o to zapytać? Czy on sam nie jest dziwny? W końcu jest tylko człowiekiem. Na tym świecie żyją smoki, krasnoludy, anioły, duchy i bóg jeden wie jeszcze jakie stworzenia, których łącznie na pewno jest więcej niż ludzi, a mimo to ludzie określają je mianem „dziwnych” lub „odmieńców”. Czy oni sami nie zasługują na to określenie? Zrobiło mu się smutno przez to co powiedział. Na dodatek ten biedny dzieciak stracił kota w tym wypadku, w wypadku, który był po części winą Rotha, ponieważ nie upilnował Bumpa.

- Przepraszam za to co powiedziałem, to nie powinno mieć miejsca. To przez to zdenerwowanie, straciłem cenną paczkę wraz z tym stworkiem, mój zleceniodawca będzie zły jeżeli o tym się dowie, dlatego muszę go odzyskać. Pomogę ci dzieciaku, ale najpierw zdradź mi swoje imię. Ja nazywam się Rothard Effort i zamierzam pomóc wszystkim, którzy ucierpieli w tym zajściu – powiedział pod wpływem poczucia winy. - Niestety nie mogę iść z tobą się odwołać, bo zamkną mnie za współudział, tamci strażnicy widzieli mnie z Bumpo przy bramie, już wtedy miałem z nimi kłopot. No i powiedz mi, dlaczego mieliby posłuchać akurat ciebie?

Po chwili rozmyślania Roth wpadł na genialny pomysł.

- Nie tylko ja i ty coś straciliśmy w tym wypadku, on też - wskazał palcem na nieprzytomnego mężczyznę – stracił beczkę pełną śledzi, zanieśmy go do lekarza, gdy się obudzi może nam pomóc.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

-Co?
        Zgniłek przez moment nie wiedział, co się dzieje, kiedy nagle został słownie zaatakowany. No jasne, że tak to się potoczy, jak mógł podejrzewać, że będzie inaczej? Ten nadęty żółtodziób pewnie nie chciał pobrudzić sobie rączek przy kontakcie z takim typem, jak on. O słówko się czepiał, dobre sobie! Oczywiście, że wiedział jak wygląda. Był tego do bólu świadom, odczuwając swoją odmienność przy każdym oddechu. Z tego samego jednak powodu przestał się bawić w podchodzenie z kijem, czy kostką cukru do każdego teoretycznie innego w grupie. Nabrał dystansu i obrócił wszystko w żartobliwą normę. Nie mógł jednak liczyć na to, że inni będą mieć identyczne podejście.
- A co ty mas do dziwaków, cooo? Co do mojej twazy? Sssspójs na siebie, cłowieku.
        I już miał odwrócić się i machnąć ma cały swój plan ręką, zbyt dumny, by go ratować z kolejnym rasistą, kiedy ten się opamiętał. I całe szczęście! Szczęście dla tego jego... Bumpo i - na wszystkich przodków - dla biednego Tritona. Bolało, gdy zielony wyobrażał sobie w jakich warunkach koci król się znajduje i co z nim wyczyniają porywacze (tak, tym właśnie byli!). Co jeśli przesłuchują go wyłapując błękitne drobinki magii? Złek wiedział jak to go osłabiało. A może... Co jeśli podcinają na chama królewską rudą szatę?
        Poczuł, jak przechodzą go dreszcze. Otrząsnął się dopiero, gdy do okolczykowanych uszu dotarły dwa magiczne słowa: "cenna paczka. W żółtych oczach błysnęły iskierki. Wyprostował się, uśmiechnął delikatnie, zauważył zwisający u boku bandaż. Na bruku, wśród drzazg leżały trzy łuski. Jego łuski. Przydeptał je i zaczął poprawiać bandaż. Obandażowaną na szybko już rękę wyciągnął w stronę chłopaka.
- Złek jestem. Spokojna głowa, emocje nas ponosą, bo psyjaciele w potzebie.
        Teraz mogło pójść już tylko z górki.
        Niedawne oburzenie jakby w ogóle nie istniało. Odpowiednie słówka pobudziły wyobraźnię elfiej eugony. Nagle porwanie (tak, tym właśnie było!) futrzastego kompana zajaśniało jako znak z niebios, jeśli ktokolwiek jakieś stamtąd nadaje. Złodziej zadarł dumnie głowę starając się wyglądać profesjonalnie i bardzo poważnie. Jeśli dzieciak w ogóle może sprawiać takie wrażenie.
- Twój zleceniodawca mie martwi się. Ja tez zamiezam pomóc wsystkim co dostali po głowie, albo kocie, cy dzi... Bumpo. Znacy... - chrząknął. Zmęczenie dawało się we znaki. Słowa nie przychodziły mu tak łatwo jak kilka godzin temu. - Nie rozumiem cemu by mieli cię pzymknąć, skoro nie zrobili tego od razu, ale jeśli nie tzeba pchać się do mundurowych, to jestem za.
        W tym samym czasie, gdy zielony próbował czarować słowami, blondyneczka gdzieś zniknęła. Chwila nieuwagi i rozpłynęła się, jak gdyby nigdy jej tu nie było. Może... Może w rzeczywistości była tylko bardzo przekonującym przywidzeniem?
        Zgniłek musiał się znów otrząsnąć, by nie uznać, że zaczyna świrować, śniąc na jawie o swojej porywaczce. To nie mogło się skończyć dobrze. A może była aniołem, który miał ją doprowadzić do tego tutaj chłopaczka z rumianymi polikami, by ten zagwarantował mu należne bogactwo. Wynagrodzenie za lata cierpień.
- Em... Nie, jestem nikim. Nie posłuchaliby mnie, ale moich słów w twoich... uSSS... Niewazne. Mas racje. Chodźmy do tego, co oberwał.
         I odwrócił się w stronę wspomnianego nieprzytomnego mężczyzny. A przynajmniej ku miejscu, gdzie powinien się znajdować, bo jak się okazało ktoś bardziej przytomny i dobrotliwy już się nim zajął. Ranny był niesiony przez dwóch innych mieszczan na prowizorycznych noszach.
- Eee... Ucieka - mruknął Zgniłek z niepokojem zerkając na Rotharda, ale nie czekał na jego reakcję zbyt długo. Niewiele myśląc ruszył za tamtymi. Tym samym stworzyli szczególną grupkę wsparcia, zmierzającą w kierunku szpitala miejskiego.
Awatar użytkownika
Rothard
Zbłąkana Dusza
Posty: 6
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Rothard »

         Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Wszystko szło nie tak jak powinno. Problemy przy bramie, udział kurierów w wypadku, zamknięcie Bumpa, a teraz jeszcze bratanie się z równie dziwnym co i podejrzanym dzieckiem. Nie tak to miało wyglądać. Plan zakładał przenieść paczkę z punktu A do punktu B, a nie odbijanie więźniów i pomoc poszkodowanym. Rothard zaczynał żałować tego, że narzekał na nudną podróż do miasta. Co mu w tym nie pasowało? Był z dala od tego zrzędy Papadosa, mógł robić co mu się podoba i nikt nie powiedział mu złego słowa. Ale nie, on musiał narzekać, że nic się nie dzieję, że nudna ta podróż, a teraz masz babo placek, a raczej masz kurierze kłopot. Młody Efort wiedział, że problem urósł do tego stopnia, że sam sobie z nim nie poradzi. Poczucie winy przysłoniło mu po części obraz osoby jaką był Zgniłek. Można powiedzieć, że po słownym ataku na niego czuł się rozdarty na dwie części. Pierwsza z nich współczuła ofierze wybuchu i chciała pomóc, druga natomiast nie ufała mu do końca i najchętniej uciekłaby jak najszybciej od niego. Niestety nie mógł posłuchać swojej drugiej części, ponieważ wiedział, że musi z nim współpracować czy tego chce czy nie. Choć z początku rozmówca Rotha zachował się równie nierozważnie co on sam, to później okazał się być miłym stworzeniem. Choć kurier starał się słuchać zielonego stworka to mimo wszystko zmęczenie okazało się silniejsze, przez co kilka jego słów umknęło jego uwadze. Pod koniec przyłapał się nawet na tym, że zamyślił się przez co stracił rozeznanie w całej sytuacji. Z tego stanu wyrwało go nagłe zerwanie się Zgniłka.

         Rothowi zajęło dobrą chwilę nim spostrzegł się, że coś jest nie tak. Począł się rozglądać po okolicy i wtedy właśnie stwierdził, że nigdzie nie było człowieka, z którym chciał porozmawiać. Zapewne uciekł, a Zgniłek go gonił, więc nie tracąc więcej czasu również ruszył w pościg. Biegł średnim tempem, ponieważ nie wiedział jaki dystans przyjdzie mu pokonać. Nie mógł dogonić nawet swego towarzysza, a ten z kolei nie mógł dogonić uciekiniera. Wszystko zmieniło się po krótkim czasie, gdy Roth przyśpieszył biegu. Dogonił w końcu elfią eugonę, lecz zaczęło mu brakować sił, by przyśpieszyć i dogonić woźnicę. Gdy biegł już razem ze Zgniłkiem spostrzegł, że oprócz poszkodowanego w wypadku gonią jeszcze dwie osoby, które niosą tą pierwszą.

- Szybko ucieka jak na nieprzytomnego - wydyszał do towarzysza pościgu gdy się zatrzymali.



         A zatrzymali się przed dość dużym budynkiem, bowiem miał on aż cztery piętra i był bardzo szeroki. Jeżeli chodzi o rozmiary zapewne był on drugą największą budowlą w tym mieście zaraz po zamku. Budowla była wykonana z kamienia i otoczona murem, który na oko miał od trzech do czterech kroków wysokości i wykonany był z tego samego materiału co sam budynek. Dostać się można było tylko i wyłącznie przez bramę, której strzegło dwóch strażników. Gdyby udało się ich ominąć to dystans od bramy do wejścia wynosił jakieś osiemdziesiąt sążni. Na tej odległości również znajdowało się kilku strażników. Sądząc po wyglądzie był to budynek ważny z punktu strategicznego dla miasta. Roth nigdy nie widział tak dobrze obstawionego szpitala. Mimo wszystko jest on dla wszystkich mieszkańców, dlatego postanowił wejść do niego jak gdyby nigdy nic, lecz wpierw zwrócił się do Zgniłka:

- Poczekaj na mnie, niepokoi mnie ta sytuacja z tą strażą, jeżeli wszystko będzie w porządku to dam ci znak byś do mnie dołączył. - Po tych słowach ruszył pod bramę.


- Stać! Proszę okazać przepustkę! - powiedział dość głośno strażnik zatrzymując przy tym kuriera.
- Jaką przepustkę? Czy szpital nie jest dla każdego mieszkańca miasta? - zapytał zdziwiony Roth.
- Jest, ale nie dziś i nie w najbliższym czasie - stwierdził strażnik.
- Jak to? Dlaczego? - Młodzieniec zadawał kolejne pytania.
- Nie mogę udzielić odpowiedzi, proszę o okazanie przepustki lub odejście.
- Dobra, dobra... już sobie idę - powiedział, po czym odszedł w stronę kompana.

        Cała ta sytuacja wydawała się dziwna i co raz bardziej skomplikowana. Z każdą chwilą rodziło się coraz więcej pytań co do „misji ratunkowej”. Jeżeli nie wejdą teraz do szpitala to stracą szansę spotkania się z woźnicą, a jest on póki co jedyną drogą do uwolnienia przyjaciół. Roth postanowił więc zapytać pierwszego lepszego przechodnia co się dzieje w tym mieście i co ważniejsze dlaczego nie można dostać się do szpitala.

- Widać żeś nietutejszy, parę dni temu jeden z ważniejszych przedstawicieli rodzin arystokratycznych został otruty. Jakimś cudem udało się go odratować, lecz pozostawał nieprzytomny. Został przeniesiony do szpitala ze względów bezpieczeństwa. Całe miasto w jednej chwili zaroiło się od straży miejskiej, nagle im się przypomniało, że jednak po coś tu są. Teraz ze szpitala zrobili twierdzę. Bez wiedzy straży nikt nie wchodzi i nikt nie wychodzi. Wpuszczają tylko ludzi z urazami i to tylko dobrze znanych, tych co herb mają. Reszta niech radzi sobie sama, tak nam powiedzieli. Jak chcesz się tam dostać to sobie odpuść, lepiej poszukaj jakiegoś znachora.

- A co z tymi całymi przepustkami? - Przy tym pytaniu Roth zaczął się już lekko denerwować na tą całą sytuację.
- Bez znajomości nie dostaniesz, poza tym musicie być obywatelami tego miasta, a na takich mi nie wyglądacie, więc szkoda waszych starań.
- Dobrze, dziękuję za informacje, życzę miłego dnia. - Skinął głową, po czym odszedł.

         Gdy już dowiedział się większości rzeczy wyruszył do swojego zielonego towarzysza, by opowiedzieć mu o wszystkich wydarzeniach i przekazać wszystkie informacje, które nabył. Potrzebowali planu i to dobrego, niestety nic nie przychodziło Rothowi na myśl. Próbował myśleć, lecz do głowy przychodziły mu same absurdalne pomysły. W końcu powiedział:

- I co my teraz zrobimy? Masz może jakiś pomysł? Bez przepustki tam się nie dostaniemy, samego kwitka, który pomoże nam się tam dostać też... musielibyśmy albo stać się ofiarami wypadku, lecz nie wiadomo czy nie zostawią nas na drodze, albo musielibyśmy też ukraść komuś tą przepustkę, ale gdzie szukać takiej osoby? Możemy też ukraść ubrania szlachcicom, takie, które mają herby, wtedy powinno się udać. Ogólnie nic legalnego raczej nie wchodzi w grę. No, chyba że wymyślisz coś lepszego - powiedział do Zgniłka.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Zdecydowanie nie podobało mu się to miasto, do którego trafił za pomocą złotego lustra. Po raz kolejny odnotował sobie w rozumku, żeby takowe omijać szerokim łukiem. Bo na razie wycieczka obfitowała w nieprzyjemności i kolejne niepokojąco zadziwiające elementy. Na przykład ten szpital… Kto wznosił tak wysoki mur wokół szpitala? Gdyby nie to, że architektonicznie budynek wyglądał jak typowy szpital, tylko dużo większy, Zgniłek pomyślałby, że może kiedyś to była forteca. A może nadal jest, tylko w czasie pokoju działalność medyczna rozgrzewa zastałe mury, żeby nie zamarzły do czasów, gdy będzie trzeba przekształcić go w miejsce ściśle militarne. A może to nie forteca, tylko swego rodzaju bunkier? Taki, w którym można by się schować, na wypadek, gdyby na świecie rozpętało się piekło i wszystkim żywym zagroziliby nieumarli (paskudne typy). Albo na odwrót! Może mieszkańcy Ekradonu nie do końca ufają sztuce lekarskiej ani nieodwracalności znaczeń takich słów, jak śmierć, czy uleczenie (Cóż, w świecie wypełnionym magią, to całkiem racjonalne myślenie). I w razie, gdyby ktoś okazał się zaraźliwie chory, a na dodatek śmiertelnie niedobijalny, to można by zamknąć taką bandę zombie od zewnątrz i nie martwić się, że wypełznie do reszty świata. W sumie to by mogło być całkiem korzystne… Tajna broń, którą Ekradon mógłby grozić innym państwom. Oczywiście poza Maurią… Dość nietaktowne byłoby grożenie nieumarlakami miastu, w którym panują nieumarli.
        Zgniłek nie mógł pozbyć się natrętnie koszmarnych wizji, gdy stał oparty o wspomniany wielki mur i zadzierając głowę do góry, by dojrzeć jego daleki koniec, czekał na Rotharda. Może miałby nieco mniej apokaliptyczne myśli, gdyby był trochę wyższy… Albo gdyby skóra pod bandażami nie swędziała go coraz bardziej, przypominając tym samym, że w normalnym mieście mógłby się zakraść do szpitala i zwinąć nieco medykamentów. Jeśli tylko uda im się dostać do środka, ukradnie te najbielsze ligniny, cudownie neutralne w zapachu maści na rany i najskryciej poukrywane środki przeciwbólowe, żeby zrekompensować sobie trudy ich zdobycia.
        Kątem oka dostrzegł, że ludzki młodziak kończy rozmowę ze strażnikiem, ale zamiast wrócić i powiedzieć co się dzieje, zaczepia przechodnia i kontynuuje swoje małe śledztwo.
        Tak, sprawa faktycznie wyglądała dziwnie. Straży było zdecydowanie zbyt dużo, a stanie na trasie ich obchodów nie należało do najlepszych pomysłów. Niemniej Zgniłek starał się wyglądać możliwie… normalnie. Równocześnie spod kaptura obserwował tych uzbrojonych i tych błagających by wpuszczono ich za mury, tych w przejeżdżających wozach i tych żebrzących o choćby kawałek chleba. Obserwował przemykające nieco dalej dzieciaki i psy przeszukujące każdy skrawek chodnika. To nie było jego miasto, ale wciąż jego świat.

        Rothard zjawił się z dziwnymi wieściami. Zielony wysłuchał ich, drapiąc się po głowie i próbując pojąć, o co w tym wszystkim chodzi. Bez skutku. Jego móżdżek przydać się mógł dopiero pod koniec historii, czyli kiedy doszło do momentu planowania, jak te całe szaleństwo obejść. Wówczas Zgniłek uruchomił wszystkie szare komórki i słuchając propozycji ludzkiego współpracownika zaczął się rozglądać.
        Przepustki, przepustki… Gdzie znajdą przepustki? Albo od kogo mogliby je pożyczyć? I jak one w ogóle wyglądały?
        Na ostatnie pytanie odpowiedź pojawiła się sama. Wystarczyło chwilę popatrzeć na przybywających do szpitala. W którymś momencie musieli zostać zatrzymani, a gdy zielony tylko zmrużył oczy, dostrzegł, że wyjmowana przez nich przepustka ma okrągły kształt i złotawy odcień.
         Poza tym przy bramie głównej co chwilę pojawiali się jacyś ludzie, jednak wyglądało na to, że nie było to miejsce przeznaczone dla pracowników, a wyłącznie dla pacjentów i innych interesantów. To tędy również nadjeżdżali ratownicy na swych wozach z wymalowanych na boku uproszczonym feniksem. Transportowali ciężko chorych. Do rannych w wypadku wzywano lekarzy na miejsce lub przywożono na własną rękę. W każdym razie ludzi kręciło się dość wielu, a strażnicy starali się pozostawać czujni.
- Nie ssrobimy tego pod samą bramą. Za dużo syldwachów - poinformował raptem dostrzegając zmierzającego w stronę głównej bramy elegancko ubranego człowieka. Był nieco roztargniony, chyba czymś zestresowany. I właśnie zatapiał w kieszeniach dłonie, by coś w nich wyłowić. Zgniłek nie wiadomo kiedy zniknął za jednym z przejeżdżających karoc. Jeśli ktokolwiek był na tyle czujny, by go obserwować, mógł dostrzec, jak po rozejrzeniu się przebiega nagle między kołami, mijając je o włos i wyłania tuż obok wspomnianego mężczyzny jak spod ziemi. Akurat, gdy ten wyjął w końcu okrągły kształt z kieszeni, zmuszony był zarejestrować niewielki, ciemny kształt zderzający się z nim. Przepustka wyleciała mu z dłoni i rozległo się gwałtowne, dziecięce „przepraszam!”, po którym ciemnowłosa postać uczynnie rzuciła się ku brukowi, by podać poszkodowanemu upuszczony przedmiot. Chwilę później oboje rozdzielili się, a Zgniłek stanął po drugiej stronie ulicy, naprzeciw Rotharda, żeby potencjalnie obserwujący go ludzie, nie mogli uznać jego odłączenia się celowym i podejrzanym. Było to miejsce, w którym w mniejszych lub większych odstępach czasu pojawiały się wozy i karoce – pasażerskie i zaopatrzeniowe. Zielony skinął na chłopaka, by ten do niego dołączył.
- Jedna - powiedział, otwierając pazurzastą dłoń, na której błysnęła przepustka. - ale mozes mówic, ze psysedłes do lecnicy bo jestem bardo chory. Się składa, ze mozemy pokazac im nieco moich bandazów. Mogło mi się pogorsyc.
        W tym też momencie dało się słyszeć oburzone krzyki dochodzące spod głównej bramy.
- To nie jest przepustka. Nie próbuje nas pan oszukać!
- Nie próbowałbym zwykłą monetą!
        Zgniłek uśmiechnął się niewinnie.
- To nie była kradziez. Nie jestem złodziejem, zeby było jasne. Kupiłem psepustke. Moze sobie kupic za nią piwa na spokój.
        To nie było jednak koniec problemów. Jasne, mogli mieć przepustkę, ale wyglądało na to, że używali jej tylko wyżej postawieni, czy też po prostu ludzie, których było na to stać. Reszta, jak wspominał Rothard, mogła się dostać do szpitala tylko w nagłych przypadkach i to też, jeśli lekarze uznają przypadek za wystarczająco poważny. Tymczasem oni… Krew nie tryskała, kości nie wyłaziły, a ubranie – jakkolwiek dobrze wyglądał ludzki chłopak – nie wyglądało dość przekonująco.
- Ale co z tego, ze psepustka, jeśli nie wyglądamy odpowiednio? Nie jestem rabusiem, ty pewnie tez nie. Ale mozna by pozycyc od kogoś jakieś ubrania. Tylko sklepu z ciuchami tu nie znajdzies.
        Może zresztą mogliby to próbować załatwić w inny sposób. Może to wszystko nie wymagało takiego poświęcenia, ale Zgniłek nie zamierzał spraw nazbyt uproszczać, wykonując całą robotę. Nie znał chłopaka, a ten bez ogródek zachęcił go do zwinięcia komuś przepustki (przynajmniej tak sprawa przedstawiała się w jego oczach). To nie tworzyło między nimi bezpiecznej relacji. Rothard w każdej chwili mógł okazać się oszustem i wystawić zielonego, mając już na niego haka. Sam przy tym nie ubrudziłby sobie rączek i w ogóle niczego nie stracił. Elfia eugona oczekiwała więc, że ten da też coś od siebie. Wywiad, który przeprowadził, był jakimś wkładem, ale wciąż w granicach bezpieczeństwa. Mógł być zaplanowany. Niech więc teraz sam pomyśli jak rozwiązać problem wyglądu. Jeśli uzna, że to niepotrzebny problem, zielony nabierze podejrzeń, że ten chce go wystawić. Zielony z przepustką i obecnym wyglądem od razy wzbudziłby podejrzenia. Jeśli jednak współtowarzysz tragedii okaże zaangażowanie i zdobędzie ubranie, to albo straci trochę własnej wiarygodności jako porządnego obywatela, albo nieco pieniędzy.
Awatar użytkownika
Rothard
Zbłąkana Dusza
Posty: 6
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Rothard »

         Roth nie potrzebował wiele czasu by namówić Zgniłka do współpracy. Ogólnie rzecz biorąc nawet nie musiał tego robić, ponieważ ten sam zabrał się do roboty już po pierwszej propozycji. Kurier był zdziwiony tym co jego towarzysz robi. Szybkość z jaką podjął decyzję, dokładność rekonesansu, adaptacja do trudnej sytuacji i wykończenie tego mistrzowskiego spektaklu jakim było pozyskanie przepustki zrobiło na nim wielkie wrażenie. Pomimo niepozornego wyglądu dało się zauważyć, że dzieciak jest zaradny. Jego zachowanie dawało jasno do zrozumienia, że należy na niego uważać. Wygląd był tylko złudzeniem, które nieostrożnych mogło kosztować życie. Roth uświadomił to sobie po tym występie. Zrozumiał wtedy, że lepiej z nim nie zadzierać, ponieważ mógłby być groźnym przeciwnikiem. Wielu ludzi zapewne nie potrafiłoby zrozumieć dlaczego kurier tak uważa, lecz wystarczy sobie tylko wyobrazić, że dzieciak posiadałby zatrutą igłę, którą w tym całym zamieszaniu wbija w ciało biedaka. Pomoc wtedy niewiele by dała, a sam sprawca uciekłby równie łatwo co teraz. To właśnie to w jego oczach czyniło z niego przeciwnika groźniejszego od niejednego mistrza miecza. Gdy mistrz przedstawienia powrócił z łupem, młody Efort zauważył, że osoba od której została pożyczona przepustka miała kłopoty. Zrobiło mu się jej trochę żal, a tłumaczenie Zgniłka niczego nie zmieniało. Postąpił dość szlachetnie jak na złodzieja zostawiając jakąś rekompensatę, lecz tego zakupu dokonał wbrew woli właściciela.

- Dobra robota. Masz rację nie jesteś złodziejem, bo złodzieje nie oddali co ukradli, a my to oddamy - powiedział szukając jakieś uliczki, która kończyłaby się ślepym zaułkiem i nie byłaby zbyt uczęszczana. Gdy ją znalazł udał się w jej stronę. - Chodź za mną.

         Będąc w uliczce upewnił się, że nikogo oprócz nich tam nie ma, a następnie wyciągnął z torby kartkę i pióro, po czym napisał szybką instrukcję, która brzmiała: „Potrzebuję dokładnej i dobrej jakościowo kopii, napotkały nas drobne kłopoty, ale wszystko idzie względnie dobrze. ~ Rothard Effort”. Gdy skończył pisać wyciągnął kredę, narysował okrąg i wokół niego runy.

- Teraz muszę się trochę skupić, więc nie panikuj w razie czego. Dopóki w okręgu coś się nie pojawi postaraj się wypatrywać czy nikt tu nie idzie. Podaj przepustkę, proszę - powiedział do towarzysza.

Położył kartkę wraz z przepustką w środku okręgu, następnie położył swoją lewą dłoń tak, iż opuszki jego palców dotykały krawędzi okręgu, prawą natomiast trzymał bokiem wzdłuż twarzy, tak iż opuszki palców skierowane były w stronę nieba. Po minucie, okrąg zaczął powoli świecić, w pewnym momencie dało się słyszeć głośny trzask i zawartość okręgu zniknęła. Mimo tego Roth pozostawał w pozycji jakiej był. Po dwóch minutach znów rozległ się trzask tym razem towarzyszył mu rozbłysk światła. Gdy światło opadło dało się zauważyć dwie identyczne przepustki i krótką wiadomość na papierze, która brzmiała: „Wyślij mi jeszcze jedną tak idiotyczną wiadomość to Ci nogi z powyrywam! Od teraz radź sobie sam.” Pomiędzy "nogi z" a słowem "powyrywam" było coś zamazane, Roth wiedział o co chodziło Papadosowi. Ten pokreślony wyraz wskazywał na to, że Grimi dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków. Roth rzucił podrabianą przepustkę, która niczym nie różniła się od zwykłej, po czym ruszył pod bramę gdzie mężczyzna dalej się wykłócał ze strażnikami. Podszedł do wcześniej okradzionego mężczyzny i poklepał go po ramieniu.

- Jestem Rothard....
- Jak śmiesz mnie dotykać ty podrzędny prostaku! Czy ty wiesz kim ja jestem? Jestem Gaspin z rodu Kaletów! - przerwał Rothowi mężczyzna.
- Jak dla mnie jesteś kimś kto potrzebuje mojej pomocy, ale pana nastawienie mnie odpycha, więc chyba zabiorę przepustkę, którą znalazłem tam i sobie pójdę - powiedział wskazując palcem na miejsce gdzie Zgniłek wpadł na nieszczęśnika.
- Ty...! Oddawaj moją przepustkę! Jesteś złodziejem! Straż aresztować go!
- Nie ukradłem jej tylko podniosłem, skoro leżała na ziemi to znaczy, że pan jej nie potrzebował, więc można powiedzieć, że nabyłem niechciany przedmiot.
- Na co tak stoicie?! - wrzeszczał mężczyzna – Aresztujcie go!
- Niestety pan Rothard ma rację szlachetny panie Gaspinie, dlatego nie możemy nic zrobić, poza tym nas oddelegowano do pilnowania szpitala, a nie pilnowania porządku. Co nie zmienia faktu, że aktualnie próbował pan przekupić strażników co oznacza, że lepiej było się z nim dogadać. Nie chcemy panu robić kłopotów tym bardziej, że niedługo kończy nam się zmiana. Dla pana będzie to wstyd jak pana zamkniemy, dla nas dużo roboty papierkowej i tłumaczenia się, więc dla dobra ogółu niech pan współpracuje - powiedział strażnik spokojnym głosem patrząc na współpracownika, po czym lekko skinął do niego, na co ten opowiedział tym samym.
- Co?! Ja?! Z tym plebsem!? Po moim trupie! - wykrzykiwał Gaspin.
- No więc do zobaczenia... - skwitował młodzieniec, po czym próbował odejść, ale nerwowy mężczyzna go zatrzymał.
- Czego chcesz za nią? - wysyczał przez zaciśnięte usta cały czerwony ze złości.
- Miałem oddać ci ją za darmo, ale byłeś niemiły. No więc sama przepustka nie wygląda na jakąś wartościową, powiedzmy... 10 srebrnych monet, ale... nazwał mnie pan złodziejem, co zszargało moją dobrą reputację w tym mieście... więc 30 srebrnych orłów. Wtedy oddam Ci przepustkę i zabiorę od ciebie monetę, którą próbowałeś przekupić strażników. Zastanów się problemy wtedy rozwiążą się same - zaproponował z uśmiechem.
- Ty pijawko! - wykrzyknął rzucając w niego sakiewką, w którą wrzucił odliczone monety.
- Dziękuję! - Roth oddał Gaspinowi przepustkę.
- Teraz może pan przejść – powiedział drugi strażnik do Gaspina, który po chwili zniknął za drzwiami szpitala.
- Dzięki za pomoc, strasznie nas wpienia ten idiota. Wydaje mu się, że jest nie wiadomo kim... - splunął przez ramię strażnik, który poparł Rotha w konflikcie. - Widać, że znasz się na rzecz, ale wiesz, że nie powinniśmy Ci na to pozwolić?
- Ale kończycie zmianę i nie chcecie robić sobie roboty prawda? No więc po 5 wystarczy? - zapytał.
- Po 12 - odpowiedział strażnik.
- Dam wam po 10 i ani orła więcej, mam swoje wydatki. Jeśli nie to zamknijcie mnie, a wtedy moi przyjaciele, którzy są w pobliżu opowiedzą wszystko ze szczegółami - powiedział dość pewnym głosem.
- Dobra, niech ci będzie, zostaw mieszek w tamtym wozie, tylko tak żeby nikt nie widział - polecił strażnik odprowadzając go wzrokiem.

         Roth postąpił zgodnie z instrukcjami i wrzucił mieszek na wóz, który stał nieopodal. Jak na nic nie robienie zarobił dobre pieniądze. Taka była rola handlowca, znajdywać zysk tam gdzie się da. Podszedł do Zgniłka dając mu 5 srebrnych orłów i monetę, której użył przy „pożyczaniu” przepustki.

- Twoja dola przyjacielu. Zasłużyłeś - powiedział przy dawaniu pieniędzy. - A teraz wybacz idę zasięgnąć trochę informacji.

Rozglądał się dość długo po okolicy, aż w końcu znalazł ulicznego grajka, który nastrajał lutnię niedaleko karczmy.

- Dzień dobry, czyżby szykował się jakiś koncert? - zapytał zaciekawiony Roth.
- Dobrze pan myśli - odpowiedział krótko grajek próbując zbyć pytającego by nastroić instrument w spokoju.
- Pewnie dużo pan słyszy tutaj różnych plotek... - próbował jakoś ciągnąć dialog.
- Przez muzykę ciężko coś usłyszeć - popatrzył na rozmówcę z ukosa, kładąc kapelusz na ziemi, aby ludzie mieli gdzie wrzucać monety.
- Zapewne jest trudno, ale myślę, że to panu pomoże – powiedział wrzucając trzy srebrne orły do kapelusza.
- Co chce pan wiedzieć? - zapytał z uśmiechem grajek.
- Co pan wie o Gaspinie Kalecie?
- Straszna z niego łajza, ale bogata. Niewielu go tutaj lubi, chamski, ordynarny, i strasznie mściwy, lepiej mu nie wchodzić w drogę. Ma manufakturę tutaj niedaleko, która specjalizuje się produkcji tkanin. Co by tu panu jeszcze powiedzieć... krążą słuchy, że szczurołapa tam szukają dobrego. Podobno w tamtejszych magazynach mają tyle szczurów, że mało która tkanina cała stamtąd wychodziła, sam Gaspin był tak wściekły, że chciał magazyny spalić ze szczurami razem. Szkoda, że go powstrzymali.
- Twierdzisz, że jest strasznie mściwy? - zapytał zdziwionym głosem.
- Tak było wielu, których spotkały nieszczęśliwe wypadki, ale ciężko mu to udowodnić... a teraz musisz mi wybaczyć, ale czas najwyższy rozpocząć koncert, publika czeka - powiedział urywając temat, po czym zaczął grać.
- Dzięki! - powiedział Roth odchodząc.

- No to idziemy do manufaktury Gaspina, ale najpierw... eh znowu muszę prosić kogoś o wsparcie.
Znalazł znów ustronne miejsce, gdzie narysował okrąg, tym razem nakreślił inne runy. Położył kartkę i wysłał ją, nie minęło dużo czasu, a w okręgu znalazła się mała drewniana skrzynia wypełniona wonnymi ziołami. Tym razem listu zwrotnego nie było ponieważ, Roth wysłał prośbę do swojego znajomego zielarza. Następnie zamazał krąg i udał się prosto do manufaktury.

- Dzień dobry podobno szukacie zdolnego szczurołapa, a więc oto jestem! - powiedział do pierwszego pracownika, który zniknął na chwilę wracając z kimś innym, a następnie odszedł wykonywać swoje czynności.
- Miło mi pana poznać jestem Rid. Pan pozwoli, że pana zaprowadzę, panie...? - zapytał ruszając przed siebie.
- Jestem Rothard Effort - odpowiedział.

         Gdy weszli do magazynu wszystko wydawało się w porządku, do momentu, aż Roth nie zobaczył pierwszego szczura.

- Jasna cholera! Czym wy je karmicie!? Są ogromne.
- Żyją tu już jakiś czas, nikomu się nie udało ich stąd przepędzić.
- Zostaw to mi - powiedział wysypując zwartość ziół z pudełka, które niedawno dostał. - Teraz tylko czekamy i miejmy nadzieję, że tego wystarczy.

Po krótkim czasie zaczęły się schodzić pierwsze szczury. Im dłużej pudełko było otwarte i woń rozchodziła się po magazynie, tym więcej ich było. Wszystkie bez wyjątku zaczęły jeść zioła, po paru minutach od spróbowania umierały. Po pół godziny było ich naprawdę wiele. Roth nie chcąc dłużej czekać uznał, że robota skończona.

- No to chyba wszystkie, robota skończona - powiedział do Rida.
- Co to za ziele? - zapytał zdziwiony
- Nie mogę powiedzieć tajemnica handlowa - odpowiedział. - Co do płatności to zamiast pieniędzy potrzebuję dwóch ładnych strojów.
- Panie Rothcie spójrzmy prawdzie w oczy, płatność nie była jakaś duża, ale za szybką i sprawną pracę może pan coś wybrać z tamtych skrzyń.
- Dziękuję – powiedział Roth.

Podszedł do skrzyni i zaczął w niej szukać jakiś ubrań, które były całe. Niestety znalazł tylko jeden strój męski pasujący rozmiarami na niego i jedną sukienkę, w sam raz dla Zgniłka. ”To się ucieszy...". Poszedł do Zgniłka i dał mu jego ubranie.

- Przepraszam za to, ale innych nie było. Możemy szukać innych, ale wtedy przyjaciele będą czekać dłużej. Decyzja należy do ciebie.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Zostawianie Zgniłka samego nigdy nie było dobrym pomysłem. Nawet jeśli akurat nie miał złych intencji, ani nie nudził się, to w tym konkretnym wypadku pozostawało jeszcze zamartwianie się. A gdy nie ma co robić, choć czuje, że powinien, dziwne przeczucia same przychodzą do głowy… albo pod stopy.
        Kiedy Rothard zniknął ze swym cudownym planem, szybko okazało się, że nie ma go dłużej niż powinno. Nie podobało się to zielonemu, mimo że wcześniej ludzki młodzieniec udowodnił mu, że jest czegoś wart. Tak, złodziejaszek był całkiem podekscytowany, kiedy w magicznym kręgu pojawiały się „rzeczy”. Siedząc pod ścianą kamienicy stojącej naprzeciw szpitala i beznamiętnie wpatrując się przechodzących ludzi, zastanawiał się, czy nie można by było powiedzieć takiemu kręgowi „Henryk, wyślij mi złoto. Wszystko co masz.”, albo „Straż, wyślijcie mi mojego kota”. To by sprawę niezwykle ułatwiało i byłoby chyba spełnieniem marzeń małego złodziejaszka. Ale wiedział, że to tylko nic nieznaczące rozmyślania, bo gdyby można było tak po prostu zażądać czegokolwiek, to nie musiałby teraz oczekiwać powrotu Rotharda.
        W momencie takich właśnie rozmyślań raptem poczuł, że coś ociera mu się o nogę i kiedy spojrzał do dołu zobaczył, że na buta wpełzł mu niewielki, naprawdę dziwny wąż. Był to wyjątkowy gatunek gada, zamieszkującego miasta – zakopyżek. Osobniki takie lęgły się w wilgotnych piwnicach i nie wyglądały zbyt ładnie. Przypominały bardziej przerośniętą dżdżownicę, tylko poszarzałą od brudu. Były więc różowawe z cienkimi szarymi łuskami, lecz jednocześnie dość gładkie i pokryte śluzem. Dorosły osobnik – jak ten tutaj – nie dorastał więcej niż 25 cm, a jego oczy były czarne i okrągłe, kontrastując jednak błyskiem, który wydawał się być wręcz bystry.
„cłoooowies sie do ussssania” - usłyszał raptem Zgniłek. W pierwszym momencie nie był pewien, czy mu się coś nie przesłyszało, ale kiedy zobaczył, jak wąż unosi główkę i wystawiając rozdwojony język przygląda się mu, zrozumiał, że zwierzę naprawdę przemówiło. Znajomość mowy węży nie była wrodzoną zdolnością zielonego, a nabytą dzięki mutacjom, więc musiał się do niej przyzwyczaić. A nie miał za wiele okazji by rozmawiać z wężami, bo najczęściej przebywał w mieście, gdzie jest ich niewiele. Dlatego zawsze był zaskoczony, gdy przypadkiem wezwał jakiegoś lub ten sam do niego przybył w jakimś celu. W gruncie rzeczy swoją zdolność przywołania tych gadów wykorzystał może dwa razy w życiu. Tym razem jednak wyglądało na to, że wąż przyszedł z własnej woli, więc zielony postanowił być grzeczny i go nie ignorować.
„uspania?” - spytał. Za mało przebywał z wężami, by móc idealnie rozumieć, co do niego mówią.
„ussssaaaania” - poprawił go tamten, wijąc się coraz wyżej, już po nogawce mieszańca i zatrzymując na jego kolanie.
„Nie usnę go”
„sieeeee!”
„Spokojnie!”
„idsiossssa!”
„Ale bez wyzwisk. Uciekaj już.”
„idsiosssa! Cłoooowies zzzzłyyy!”
„Assss… Będę uwazał.”
„My isiemy z soooobą. Sos ssssukiessą”
„Jestem samcem. Nie nosę…”
        Nie nosił. Ale właśnie zostało postanowione, że to się zmieni. Jakby mało było komuś robienia z niego, kogoś, kim nie jest.
- Pzeciez to babskie ciuchy! - niemal wykrzyknął do pojawiającego się Rotharda, wstając i łapiąc w dłoń pożółkłą koronkę halki. Przyjrzał się podawanemu mu strojowi. Właściwie sukienka była całkiem ładna - pastelowo turkusowa. Chyba kiedyś całkiem droga. Miała elegancki krój, zwężający się w pasie i delikatnie rozkloszowany u dołu, który koronką kończył się za kolanami. Rękawki były długie i zakończone mankiecikami ze srebrnymi guziczkami. Całość z pewnością zasłaniałaby bandaże powiązane na kończynach zielonego. To dobrze. To znaczy - nie! Nie dobrze! Nie będzie dobrze, bo tego nie założy.
- Kto uwiezy, ze jestem dziewcynką? - fuknął wyraźnie zirytowany. Próbował całym sobą emanować męskością. Wyprostował się dumnie, odwrócił wzrok, przybrał poważną minę i wypiął pierś. Starał się wyglądać na wyższego, niż był. Przeczuwał jednak, jak to się wszystko skończy i wpadł nawet na pomysł, jak wytłumaczyć strażnikom swój dziwny wygląd. Wszystkiego bowiem nie mógł ukryć – nie miał chociażby kapelusza i bucików na damskim obcasiku.
        W międzyczasie wąż wpełzł pod płaszcz mieszańca, pnąc się po udzie, niebezpiecznie blisko krocza. Zgniłek pobladł. Kanciastym ruchem ręki spróbował dyskretnie pozbyć się gada.
„sssój syjacieeel seeeka” - usłyszał i poczuł, jak wężowi udaje się wpełznąć na pasek spodni, skąd już się chwilowo nie ruszał.
Racja. Triton. O bogowie, ale się będzie ze swojego właściciela śmiał. Zgniłek już to słyszał.
- Dobra, dawaj tę kieckę - powiedział w końcu zielony i ruszył w węższy zaułek, by się przebrać. - Będę twoją psygarniętą córką. Bardzo chorą córką. Co miesiac musimy psychodzic do spitala i mnie naprawiać. I nie gap się, tylko tez się psebieraj.
        Zgniłek niewiele sobie robiąc z gapiącej się w oknie baby, która początkowo obserwowała z uśmiechem przebierającego się Rotharda, lecz po chwili zwróciła też uwagę na jego towarzysza. Ten zrzucił z siebie po kolei płaszcz, następnie koszulę odsłaniając przerażające, obwiązane bandażami ciało. Kobieta wytrzeszczyła oczy, a mieszaniec zadarł do niej głowę i wyszczerzając kły pokazał jej rozdwojony jęzor. Następnie zabrał się za spodnie, chwilowo zrzucając z nich węża, który jednak zaraz wrócił na jego nogę, lokując się pod nakładaną sukienką. Baba krzyknęła i zatrzasnęła okiennice.
Awatar użytkownika
Rothard
Zbłąkana Dusza
Posty: 6
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Człowiek
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Rothard »

         Po zdobyciu ubrań w końcu ich plan mógł ruszyć dalej. Z każdym krokiem byli o krok bliżej by uwolnić swoich przyjaciół. Oczywiście nie obyło się bez narzekania Zgniłka. Roth go nie winił, sam by narzekał gdyby znalazł się w jego sytuacji. Chodzenie w sukience nie należy do rzeczy, których faceci chcą w życiu doświadczyć. A jednak, los czasami bywa okrutny i właśnie Zgniłek się tego dowiedział.

- Nie wybrzydzaj, innych nie było. Babska, niebabska grunt, że względnie pasuje. Pochodzisz trochę to nic ci się nie stanie, a i przyjaciela odzyskasz. To chyba wystarczający powód by ją założyć, co? - powiedział Roth słysząc narzekanie Zgniłka i próbując go trochę zachęcić.

- Lepiej żeby wszyscy uwierzyli, że jesteś dziewczynką. To ułatwiłoby nam zadanie, więc postaraj się ją zagrać jak najlepiej potrafisz. Wiem, że strażnicy miejscy nie należą do zbytnio ogarniętych osób, więc nawet przy minimum zaangażowania powinno się udać.

        Po wyrażeniu przez Zgniłka prośby o podanie sukienki, Roth rzucił mu ją, a następnie sam zaczął się przebierać. Ubrał dobrej jakość, białą, bawełnianą koszulę, następnie czarny frak i spodnie tego samego koloru. Jakaś kobieta wzięła ich chyba za pewnego rodzaju dewiantów, gdyż widząc ich zaczęła krzyczeć i zamknęła okiennice, ale na szczęście na tym się skończyło.

- Dziwni ludzie tu mieszkają - skwitował całą sytuację.

        Gdy byli już ubrani wyruszyli do szpitala. Roth nie wiedział czego się spodziewać, więc układał w głowie różne scenariusze. Niestety wiedział, że nie będzie to miało żadnego przełożenia na to co się wydarzy, bo żadnej z rozmów przewidzieć się nie da. To właśnie konwersacje z innymi zagrażały im najbardziej. Dotarli do bramy szpitala, na straży stało dwoje młodych stróżów. Gdy byli jeszcze w miarę daleko od bramy, młody Efort powiedział do towarzysza:

- Mamy zarówno szczęście jak i pecha, na warcie są młodzi, więc będą sumienie pełnić obowiązki, ale łatwo też będzie ich podejść, bo są niedoświadczeni jeszcze. Gotowy pobawić się w szlachtę? - zapytał szeptem.

Gdy podeszli strażnicy zatrzymali ich tak samo jak to miało miejsce wcześniej w przypadku Rotha.

- Stać! Proszę okazać przepustkę - powiedział jeden ze strażników.
- Jak śmiesz mnie zatrzymywać? Czy ty wiesz kim ja jestem? - zapytał oburzony Roth próbując naśladować Gospina.
- Proszę okazać przepustkę - powtórzyła osoba, która ich zatrzymała.
- Chamstwo! Poskarżę się na was przełożonym, będziecie mieć problemy! - powiedział wyjmując przepustkę i okazując ją.
- Przepustka się zgadza – powiedział trochę zmieszany strażnik. – Ta dziewczynka wygląda dziwnie.
- Ty…. Ty… Ty… Ty prostaku! Jak śmiesz obrażać moją młodszą siostrę, która jest tak bardzo chora? Nie daruje wam tego! Jeszcze dzisiaj pójdę do waszego przełożonego! - udawał rozzłoszczonego.
- A na co choruje?
- Jeszcze masz czelność pytać na co choruje?
- No, mamy to w wymogach, jak coś zakaźnego to musimy wiedzieć i tacy idą innym wejściem.

Roth miał już coś powiedzieć, lecz Zgniłek przejął inicjatywę i doprowadził rozmowę do końca.
Awatar użytkownika
Zgniłek
Błądzący na granicy światów
Posty: 16
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: przemieniony z leśnego elfa
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Zgniłek »

        Zielony był bardziej zestresowany, niż podczas okradania nieprzewidywalnych czarodziei. W rabunkach był już na tyle zaprawiony, że nawet w sytuacjach kryzysowych potrafił wymyślić bezpieczne i korzystne rozwiązanie. Teraz jednak miał bawić się w aktora i choć czasem robił to, zakradając się na wystawne bale, to z reguły miał więcej czasu na przygotowanie i nigdy nie próbował zaprzeczać swojej płci. Teraz wszystko było nowe. Sukienka uwierała w żebra i wrzynała w pachy, a głos przebranego, choć niezaprzeczalnie wysoki, był również dziwnie szorstki i syczący. Mimo to, dla Tritona dawał z siebie wszystko.
- Spacenie - pisnął spode łba, chwytając pazurzastymi dłońmi rękę Rotharda, wciskając mu przepustkę. Cztery stopy ustalonej córki, lecz wypowiedzianej siostry, mogło być przekonujące w kwestiach naukowych, prawda?
- Przepraszam, co? Nie wygląda panienka na szczególnie spasioną. To jest w ogóle choroba? - Ostatnie zdanie skierował, do swojego kolegi, przyglądającego się wszystkiemu z zaskakująco obojętną miną.
- SPACENIE - powtórzył Zgniłek zirytowany faktem, że ten zidiociały strażnik go nie rozumie. Uszy by częściej mył przed pracą! - To taka choroba od eugon. Te węzoludzie wie pan. Bardzo groźna. Bez lecenia co miesiąc, zamienię się w zywego węzowego trupa.
        Strażnik był zdumiony potokiem w miarę logicznych, lecz dziwnych słów takiej samej treści, wylewających się z ust jeszcze dziwniejszej istotki, która nie mogła mieć chyba więcej niż 9 lat. Być może ten niepokój i brak zrozumienia, kazał mu się ukorzyć, w obawie przed wystawieniem się na pośmiewisko z powodu braku odpowiedniej wiedzy.
        Chwilę się wahał, spojrzeniem szukał wsparcia u kolegi, który wciąż zachowywał się nadzwyczaj neutralnie, jakby w ogóle żaden dylemat nie zaistniał. Wyglądało na to, że ten, który się pierwszy odezwał, musiał podjąć decyzję samodzielnie. Widać było, że jest nowy i potrzebuje wsparcia.
        Cisza się przedłużała, napięcie rosło, sukienka z każdą chwilą była coraz bardziej niewygodna. Aż w końcu dotąd milczący lecz z pewnością robiący wrażenie posturą strażnik westchnął, po czym odezwał się, wspierając współpracownika:
- Powinni być na liście.
        "Jakiej cholernej liście?!" Sytuacja łatwo mogła wymknąć się spod kontroli, a z niezrozumiałych przyczyn dwójka osób, którym szczerze zależało na uratowaniu przyjaciół, ciągnęła teatrzyk, zamiast od razu zacząć od najprostszego rozwiązania. Chodziło o dumę? A może o to, że nawet postarawszy się o odpowiedni ubiór oraz historyjkę i tak byli niewiarygodni? Dlatego należało namieszać w głowie strażników, na tyle, by z ulgą przyjęli pierwsze lepsze wyjaśnienie i wyjście z opresji. W tym momencie wybawieniem okazał się złotawy okrąg.
- Bracie, źle się cuję. Prosę, daj im po prostu tę psepustkę...
        To zbiło z tropu strażników, burczących pod nosem, że "trzeba było tak od razu". Rothard jednak udał dumnego pana, mającego gdzieś jak powinien się zachowywać, bo przecież wolno mu wszystko, a na pewno więcej niż temu śmierdzącemu pospólstwu.

        Teren szpitala był pokaźnych rozmiarów, choć przez ścisk zabudowań wydawał się mniejszy, niż w rzeczywistości. Zbudowany na planie zwartej podkowy budynek rozrastał się bardziej wszerz, niż piął w górę. Tuż po przekroczeniu zadziwiająco wysokiego (patrząc na kolor cegły raczej od niedawna) muru, powitał ich wybrukowany dziedziniec, na którym stało kilka smętnych karoc. Zagospodarowana na tereny zielone przestrzeń wyglądała równie smutno, jakby dopadła je jakaś zaraza. Trawa była jakaś szarawa, drzewa miały liche listowie - ale grunt że były. Może po prostu bardziej dbano o wewnętrzny ogród. Albo w ogóle nie dbano o roślinki. Sam szpital zbudowany był z szarego kamienia. Zgniłek nie znał się na ich rodzajach, ale wyglądał porządnie. Na tyle porządnie, że nawet wybuch na dziedzińcu pewnie by nie naruszył fundamentów. Dachy były możliwie najmniej spadziste i w dobrze znanym Ekradonowi kolorze pomarańczy. Widać jednak było, że dawno nikt go nie odnawiał. Dla zielonego całość robiła z pewnością dużo bardziej przytłaczające wrażenie niż dla wyższego towarzysza. Starał się jednak wyglądać tak, jakby faktycznie znał ten widok od miesięcy. Mimo to, gdy stanęli przed majestatycznie ogromnymi drzwiami z dębowej deski, nie mógł się powstrzymać od nerwowego syknięcia.
        Ale przecież to tylko szpital, prawda?
Zablokowany

Wróć do „Ekradon”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości