Strona 2 z 8

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Pon Cze 12, 2017 6:55 pm
autor: Rakel
        W napięciu obserwowała jak mężczyzna niedbale ociera krew z czoła. Musiała go zaskoczyć, bo inaczej chyba by zniknął na moment, żeby nie dostać kamieniem, a jednak po jego twarzy nie było widać ani jednej emocji. Gdyby nie ten oszczędny gest, zastanawiałaby się czy w ogóle zauważył, że go czymś rzuciła. Patrzyła jak ze stoickim spokojem odkłada kamień i ze splecionymi na piersi ramionami wpatruje się w nią wyczekująco, wyglądając jakby naprawdę był u siebie. Gdy w końcu odezwał się ponownie, jego głos, chociaż cichy i melodyjny, a do tego przecież znajomy, dziwnie rozbijał się po pokoju. Był zbyt pewny siebie, zbyt spokojny i poufały jednocześnie. Jej broń nie zrobiła na nim żadnego wrażenia, jakby w ogóle jej nie dostrzegł. Miała ochotę zamachać mu mieczem przed oczami, żeby sprawdzić czy chociaż mrugnie. Wyglądał jak ożywiony posąg.
        W końcu jednak doczekała się przeprosin za wtargnięcie, jednak chociaż argumentacja Luciena była w pełni logiczna i dziewczyna zgadzała się z każdym słowem, wynik tego równania wychodził im zupełnie inny. Mężczyzna uznał, że skoro wczoraj nie miała czasu to włamie jej się w nocy do sypialni, natomiast ona po prostu przyszłaby następnego dnia. Nie powstrzymała jednak delikatnego drgnięcia ust w uśmiechu, gdy Morgan został nazwany „panem nieudolną niańką-przyzwoitką”, miała tylko nadzieję, że Lucien tego nie widział.
        - Beznadziejny argument – mruknęła pod nosem na uwagę, że przecież i tak nie śpi. A jakby spała to co? Jednak mógłby wpaść jutro? Czy budziłby ją w środku nocy? Losie, wtedy to naprawdę dostałaby zawału.
        Zupełna swoboda Luciena wytrącała ją z równowagi w takim samym stopniu, jak ten jego uśmieszek na twarzy, który nie znikał nawet gdy groziła mu bronią, ani podczas tych dziwnych przeprosin, z których zrobił szopkę, a to wcale nie było śmieszne! Mężczyzna wyglądał jakby naprawdę czuł się jak u siebie w domu. Martwi się! Też wymyślił... Przyglądała mu się, usiłując odnaleźć na jego twarzy coś więcej niż ten grymas samozadowolenia, dowiedzieć się czegokolwiek, poza tym co jej mówił. Skończyło się jednak tylko na tym, że bezsensownie błądziła po nim wzrokiem, a jedynym wnioskiem, jaki wyciągnęła był fakt, że o wiele trudniej grozi się komuś śmiercią, gdy ten ktoś jest tak cholernie przystojny. To powinno być nielegalne. Z trudem przeniosła uwagę na jego słowa.
        - Hamuję ją od dziewiętnastu lat, nikomu jeszcze nie zrobiłam krzywdy – powiedziała, próbując się bronić, jednak nie tylko omijała większość faktów, ale podświadomie wiedziała, że demon ma rację. Nawet kiedyś zastanawiała się, czy nie zrobić czegoś z tym darem od siedmiu boleści, ale po pierwsze nie miała pieniędzy na szkołę, po drugie nie chciała zamykać sklepu na tak długo, a po trzecie... wcale nie chciała tego rozwijać. Bała się swojego ognia, chociaż jednocześnie ją fascynował. Ale tego mu przecież nie powie. Gdyby jej mama wciąż żyła, pewnie ona by ją nauczyła.
        Nie wiedziała, czy mrugnęła, czy odwróciła wzrok, ale na moment spuściła Luciena z oczu, a on w tej samej chwili stał tuż przed niej, sunąc dłonią po ostrzu klingi i wywołując zduszony okrzyk z ust brunetki, która o mały włos nie upuściłaby broni. Jak on tak szybko...
        - Co ty robisz... – mruknęła zszokowana, wpatrując się jego otwartą dłoń, a gdy na jej oczach rana zaczęła się sama zasklepiać, dziewczyna zamarła, powoli podnosząc wzrok na mężczyznę.
        - O cholera...
        Odłożyła ostrożnie miecz, na ślepo układając go na blacie za sobą, bojąc się spuścić wzrok z demona, jakby znowu miał zniknąć i pojawić się w innym miejscu. A ona nie miała już gdzie się wycofać. Manipulowanie bronią w tak małym pomieszczeniu i tak było ryzykowne, teraz mężczyzna znajdował się już zbyt blisko, by była ona użyteczna, a na dodatek, do jasnej cholery, nie zrobiła mu żadnej krzywdy, co sam przyznał, a ona widziała na własne oczy. Poza tym teraz już naprawdę trzęsły jej się dłonie.
        Nie wiedziała czy robił to umyślnie, ale poruszał się na tyle powoli by nie wystraszyć jej jeszcze bardziej. Obserwowała jego ręce, czujna niczym spłoszone zwierzę, gotowa w każdej chwili wziąć nogi za pas, nawet jeśli miałaby wybiec boso na ulicę. Teraz pod uwagę brała już bowiem tylko ucieczkę. Drgnęła zaskoczona, gdy na jego dłoni pojawił się ogień, lecz od razu podeszła bliżej, unosząc obok swoją rękę, jednak odpalony przez nią płomyk szalał, niby targany wiatrem. Wpatrywała się dwa ogniki, czując na sobie wzrok Luciena i słuchając go uważnie, jednak nie podnosząc na niego oczu, aż nie wspomniał o zaufaniu. Dopiero wtedy, jakby się nieco rozluźniła, rzucając w jego stronę powątpiewającym spojrzeniem i uśmiechając się lekko.
        - Muszę ci zaufać, żebyś mnie uczył? – wypaliła odruchowo, zupełnie nie zwracając uwagi ani na to, że jej słowa zabrzmiały, jakby już zdecydowała się przyjąć pomoc Luciena, ani że od jego szeptu dostała gęsiej skórki na ramionach. Wydawało jej się to po prostu zabawne, że o zaufanie prosi ją facet, który jakiś czas temu po prostu pojawił się znikąd w jej sypialni, ani nie pytając o pozwolenie, ani nie czując się specjalnie winnym, a do tego rany leczą się na nim... magicznie? Poza tym, drobny detal, był jej kompletnie obcy. Osoby, którym ufała mogła policzyć na palcach jednej ręki. On z pewnością do nich nie należał.
        Obserwowała go czujnie, gdy schylał się po jej książkę, o której już na śmierć zapomniała, lecz gdy powrócił do niej spojrzeniem, uciekła wzrokiem. Wciąż była wewnętrznie roztrzęsiona tą niezapowiedzianą wizytą i demonstracją siły, łatwo mogła się wystraszyć, gdyby wykonał nagły ruch, ale powoli się uspokajała. Czy się go obawiała, czy uważała, że stanowi dla niej zagrożenie? To wtargnięcie było bardziej przejawem arogancji niż złych intencji, bowiem chociaż czuł się u niej irytująco swobodnie, nadal zachowywał w stosunku do niej tę samą uprzejmość, którą prezentował na co dzień. Nie zrobił jej krzywdy i nie wyglądał jakby zamierzał, więc... nie, nie bała się go. Może powinna. Morgan pewnie dostałby szału jakby to usłyszał, już nie mówiąc o jego reakcji, gdyby dowiedział się o tym spotkaniu albo nie daj losie był jego świadkiem. Ale bądźmy szczerzy, co ona miała, czego Lucien mógłby chcieć? Może naprawdę kieruje się troską, a może jest znudzony i szuka rozrywki… nie wiedziała i w sumie na chwilę obecną niewiele ją to obchodziło. Oferował jej coś, co było do tej pory poza jej zasięgiem, a czego bardzo chciała, mimo tego, co sobie wmawiała. W końcu może jeśli nauczy się kontrolować swoją magię, przepowiednia się nie spełni? Ogień jej nie pochłonie, będzie mogła nim władać.
        Perspektywa była zbyt kusząca, by odrzucić ofertę demona tylko przez to, że wybrał złą porę, by ją złożyć. Odebrała swoją książkę, odwracając się na moment, by odłożyć ją na półkę, po czym spojrzała w końcu dłużej na Luciena. Teraz ona splotła ręce na piersi i zadarła lekko głowę, gdy odezwała się w niej żyłka handlowca. W końcu w życiu nie ma nic za darmo.
        - A ty co z tego będziesz miał?


        Obudziła się nagle, podnosząc gwałtownie w łóżku i rozglądając po pokoju. Była sama. Słońce już wzeszło, lecz jej ulica nadal skąpana była w cieniu rzucanym przez wysokie kamienice. Miała jeszcze chwilę.
        A więc to wszystko to był tylko dziwny, realistyczny sen! Opadła z powrotem na poduszki, z ulgą przymykając oczy, jednak po chwili otworzyła je szeroko i znów usiadła, rozglądając się tym razem po pościeli.
        - Szlag by to - mruknęła, widząc przypalony fragment materiału. To nie był sen.
        Ziewając co chwila, wstała z łóżka, znajdując ukojenie myśli w porannym rytuale. Otworzyć okno, szybka i zimna kąpiel (miała na razie dosyć ognia), włosy w kitkę, czarne spodnie i koszulka, zamieść i otworzyć sklep, obsłużyć klientów, którzy przewijali się gęsto przez całe przedpołudnie, nie dając jej nawet chwili przerwy. Tyle dobrego z wiecznie otwartych na oścież drzwi, że mogła podziwiać wyrzeźbione na nich żurawie, gdy tylko miała ochotę. Dopiero koło południa udało jej się wymknąć na moment do Morgana i sprawdzić, jak idzie mu klinga dla Luciena, a kowal obiecał skończyć do wieczora. Cały czas jednak myślami krążyła wokół zeszłej nocy.
        Nie wiedziała nawet kiedy wczoraj (a właściwie dzisiaj nad ranem) zasnęła, zupełnie tego nie pamiętała. Przecież niebo już różowiało, zwiastując nadejście świtu, a jej samozwańczy nauczyciel wciąż u niej był, okazując się o wiele bardziej surowym niż wyglądał, o ile to w ogóle możliwe. Całą noc wymyślał jej różnorakie zadania, które początkowo fascynujące, okazały się diabelnie męczące.

        Rakel siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi nogami i zasłaniała dłonią usta ziewając przeciągle. Na drugiej ręce tańczył jej mały płomyczek, wielkości przepiórczego jajka, który Lucien kazał jej przenosić z palca na palec, co przy najmniejszym rozproszeniu myśli kończyło się tym, że ogień rozlewał się po całej jej dłoni, tworząc pochodnię. Nie parzyło oczywiście, jednak wywoływało znacząco-karcące spojrzenie demona. Powoli uczyła się nawet rozróżniać jego milczenia, jeśli tylko okraszone były najmniejszą emocją na twarzy dla wskazówki. Zazwyczaj nie były...
        Miała wrażenie, że im dłużej próbuje, tym gorzej jej idzie, a to ją bardzo irytowało, dlatego mimo zmęczenia ucieszyła się, gdy w końcu udało jej się posłać ognik po wszystkich opuszkach po kolei i z powrotem. Spojrzała na Luciena z zadowoleniem, milcząco domagając się pochwały, niczym zwierzątko, które poprawnie wykonało sztuczkę i czeka na nagrodę. Jej ulga sprawiła jednak, że puszczony luzem ogień rozprzestrzenił się ponownie po jej ręce, muskając też nieszczęsną pościel, którą na szczęście jednym ruchem dłoni zgasił siedzący naprzeciwko Lucien, wytykając jej brak koncentracji i dając kolejne zadanie.


        - Rakel?
        - Mmm...
        - Hej, Rakel.
        - No przecież próbuję!
        - Rakel!
        - Co?
        Podniosła w końcu głowę, rozglądając się nieco zdezorientowana. Siedziała przy swojej ladzie w sklepie, z ramionami opartymi na blacie, a na nich najpewniej jeszcze chwilę temu spoczywała jej głowa. Zasnęła. Nad nią stał Morgan, przyglądając jej się z dość osobliwym rozbawieniem. Dziewczyna podniosła się i poprawiła kitkę, odchrząkując cicho.
        - Pierwszy raz widzę, żebyś spała w sklepie.
        - Pierwszy raz zasnęłam w sklepie.
        - Uhm...
        - No co?
        - Niic - mruknął takim tonem, że zaraz łypnęła na niego podejrzliwie. – Nie zdrętwiałaś?
        - Mówże, o co ci chodzi, a nie… - urwała, łapiąc nad jego ramieniem fragment skąpanej w ciemności ulicy i mina jej zrzedła. – Matko, która jest godzina?
        - Spokojnie, jeszcze nie zmierzcha. I tak już nie miałaś klientów, dopiero Simon przyszedł mi powiedzieć, że śpisz tutaj.
        - Co on chciał?
        - A skąd ja mam wiedzieć?
        - A co ty chciałeś w sumie? - zmieniła szybko temat, zwracając nagle uwagę na pakunek w jego rękach. Od razu się rozbudziła. - Skończyłeś!
        - No.
        - Pokazuj!

        Dobra, niech Lucien mówi sobie co chce, ale jej zdaniem rapier wyszedł im przepiękny i profesjonalny, idealnie wyważony. Wykończona głownia błyszczała elegancką czernią, nie za głęboką, by broń nie wyglądała na sztuczną, lecz mocno przydymioną, uwydatniającą delikatne wgłębienia klingi. Ostrze musiała oczywiście przetestować własnoręcznie, mimo protestów Morgana, więc już po chwili siedziała ze zranionym palcem w buzi, ale z jej oczu ział zachwyt, łechcąc dumę kowala. Zmontował też od razu kosz, więc broń była gotowa do sprzedaży, razem z pochwą, którą Rakel zamówiła wczoraj, gadulstwem wymagając na czeladniku, by jej zlecenie potraktowano priorytetowo. Dlatego na zapleczu czekał już smoliście czarny futerał z wykończeniem w kolorze czerwonego wina. Tutaj dziewczyna już darowała sobie płomienie, by nie przedobrzyć i pozostawić komplet prosty i z klasą. Kowal i handlarka przybili sobie piątkę, po czym brodacz odwrócił się, by opuścić sklep.
        - Hm, Morgan... – Rakel wstała nagle i obiegła ladę, podchodząc do sąsiada. Przez chwilę się zacięła i musiał ponaglić ją gestem, by wypluła z siebie kolejne słowa.
        - Wiesz, gdzie mieszka Jeremy? – rzuciła szybko i możliwie niedbale, jednak przez twarz mężczyzny i tak przebiegł chytry uśmiech.
        - A i wiem. Czemu pytasz? – drążył złośliwie, z rozbawieniem obserwując jak dziewczyna na zmianę peszy się i łypie na niego złowrogo.
        - Chciałam z nim porozmawiać – stwierdziła, siląc się na spokój, jednak plejada znaczących spojrzeń i mrugnięć kowala, skutecznie jej to utrudniała. Opanowanie jednak się opłaciło, gdyż kowal znudził się szybko, uznając za ważniejsze, by dziewczyna trafiła na miejsce.
        - Na Szerokiej, ma chatę razem z warsztatem, niedaleko tego płatnerza, do którego... – urwał nagle.
        - Do którego chodził mój ojciec, wiem gdzie to jest, dzięki. – Skinęła głową i odwróciła się, by zamknąć drzwi.
        - To jest spoko gość mała. Jeremy.
        - Chcę tylko porozmawiać, zlituj się.
        - Dobra, dobra. – Stał jeszcze chwilę, patrząc jak dziewczyna zamyka sklep i zmrużył oczy. – Tak idziesz? – rzucił, a Rakel zamarła, zerkając na niego przez ramię.
        - O co ci znowu chodzi?
        - Może jakąś sukienkę załóż czy co wy tam nosicie.
        - Na razie! – Machnęła mu ręką, nie odwracając się, ale nawet odchodząc ulicą, słyszała jak drze się na całe gardło.
        - Włosy chociaż rozpuść!

        Dawno już nie była w tej dzielnicy miasta. Szczerze mówiąc nie miała po prostu zbyt wielu powodów, by się tutaj zapuszczać, ale też nie lubiła tego wrażenia, gdy wracała do siebie, bo cóż ukrywać, nie było tam najciekawiej. Kilka osób sugerowało jej, że mogłaby się przenieść „wyżej”, ale nigdy się nad tym głębiej nie zastanawiała, zatrzymując się zawsze na tym samym argumencie. To był sklep jej ojca. I tam wrócą jej bracia po służbie i ona musi tam na nich czekać.
        Warsztat cieśli znalazła bez trudu, odpowiednio oznakowany. W oknie paliło się światło, więc chyba go zastała. Uniosła rękę, by zapukać, ale się zawahała. A co jeśli to ten jego chłopak? Jeny Rakel, ogarnij się. Zapukała i rozglądała się wokoło czekając. Nagle sięgnęła do kitki i ściągnęła z niej rzemyk, oplatając go szybko wokół nadgarstka i poprawiając rozpuszczone włosy. Idiotka. Morgan, niech cię jasny szlag. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Jeremy. Uśmiechnęła się odruchowo.
        - Cześć, wybacz najście. Wiem, że jesteś wieczorem umówiony z Morganem... – powiedziała spokojnie, ale zawahała się na moment, łapiąc w świetle drzwi ciekawskie spojrzenie młodego chłopaka, z którym cieśla był u niej ostatnio. Zaraz jednak powróciła wzrokiem do gospodarza – ...ale chciałam tylko porozmawiać. Chyba, że jesteś zajęty...

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Śro Cze 14, 2017 7:30 pm
autor: Lucien
        Demonstracja miała uspokoić Rakel. Dla Luciena wydawało się logiczne, że jeżeli nie miałby najmniejszych problemów ze skrzywdzeniem jej, ale tego nie robił, to znaczyło, że nic dziewczynie nie grozi. Każdy normalny pewnie przewidziałby, że skutek może być zgoła odwrotny. Demona zaś zaskoczyła skala przerażenia dziewczyny. Faktycznie odłożyła broń, ale nie miało to nic wspólnego z ukojeniem nerwów. Przeciwnie wręcz. Wcześniej Rakel miała zamiar wyrzucić Luciena z pokoju. Była lekko wystraszona, ale i rozzłoszczona. Teraz w strachu, była o krok od energicznej ewakuacji z własnej sypialni. Chociaż tyle, że jednak nie uciekała. Znów nie zaczął najlepiej, ale wciąż nie tracił nadziei, że uda się dojść z brunetką do porozumienia.
Stopniowo chyba jego logika zaczęła docierać do Czarnulki. Po dłuższej przerwie, odkąd dziewczyna wyraziła swoje zaskoczenie, znajdując jedynie słowa "cholera", udało jej się sklecić pełne zdanie. Więcej: spojrzała na niego, jakby chciała go wydrwić, ubierając twarz w nieśmiały kpiący uśmiech. To pozwoliło brunetowi uznać, że wreszcie wracała do siebie. Wcześniej tylko wzmianka o Morganie wywołała namiastkę wesołości, ale młoda kobieta nie rozluźniła się nawet na moment, a napięcie tylko wzrastało zamiast niknąć.
- Dopóki nie uwierzysz, że nie mam zamiaru cię zamordować, ukraść duszy, czy Książę wie co tam sobie wszyscy bzduracie, to jak mam ci pomóc? Poruszę ręką, a zaraz zaczniesz mieczem machać. Tak się nie da pracować. - Uniósł jedną brew uśmiechając się szelmowsko, obracając całą wypowiedź o zaufaniu w żart.
Prawie widział trybiki obracające się w głowie Rakel, która ważyła każde za i przeciw. Chwilę potem jej pytanie zbiło demona z nóg, skuteczniej niż kamień do ostrzenia. Czy ludzie też funkcjonowali jak nemoriański dwór? Coś za coś, przysługa za przysługę, długi wdzięczności i zapłaty. Gdzie ta beztroska i bezinteresowność, którą urzekli go wędrowni artyści?
Bardzo go korciło by rzucić hasłem, w stylu "Równo za sześć lat pierwsze co zastaniesz w domu będzie moją zapłatą", albo że winna mu będzie przysługę, po którą zgłosi się gdy uzna za stosowne. Albo może chociaż, "A co proponujesz?"... Rozbawiony jednak powstrzymał się od komentarza. Na aktualnym etapie Czarnulka gotowa byłaby uwierzyć w takie bzdety. Zamiast tego uśmiechnął się kręcąc głową, jakby usłyszał przednią głupotę. Chociaż tyle, że wreszcie patrzyła bez lęku. Zawsze był to postęp.
Nie udzielając odpowiedzi, usiadł na brzegu łóżka, pokazując sztuczkę z płomykiem wędrującym po palcach. Bawił się tak jako dziecko. Banalnie prosty trik, łatwiejsze było chyba tylko zapalanie i gaszenie świeczki. Poklepał dłonią kołdrę obok siebie, dodając krótkie - "Spróbuj".
Chwilę później okazało się, że coś co wydawało się dziecinną igraszką, dla Rakel wcale nie było takie proste. Starał się nie rozpraszać dziewczyny swoją obecnością czy komentarzami, ale zbrojmistrzynię rozpraszało wszystko, chyba nawet samo istnienie płomyka. Naprawdę, gdyby wiedział na co się pisał, to chyba zażądałby tej duszy.
Całe szczęście Lucien nie należał do nerwowych osób. Kogoś równie cierpliwego długo by szukać. Jednak po kolejnej próbie samozapłonu, całą swoją chłodną postawą, mówił "Chociaż raz, skup się dziewczyno". Gdy zaś raz jej się udało, to ta z radości podpaliła łóżko. Wprost beznadziejny przypadek.
- Jakim cudem przeżyłaś tak długo? - szepnął gasząc pościel. Literalni inni, z wcześniejszej deklaracji nie mieli dla Lu większego znaczenia, ale już dobro dziewczyny owszem. Jak jej się udało nie spalić całego domu, na przykład przy kichnięciu? Chyba ktoś bardzo troskliwy w niebiosach nas nią czuwał albo rzeczywiście miała doskonałą samokontrolę, a na pewno lepszą niż koncentrację.
Widząc, że poziom trudności i poprzeczkę postawił za wysoko, wrócił do zupełnych podstaw. Świeczka. Prostszego ćwiczenia nie było. Gdy kolejnej próby świeczka nie przeżyła. Dał dziewczynie spokój na ten wieczór.
- Na dziś starczy. Odpocznij - odezwał się spokojnie, mimo wszystko nie dał się wyprowadzić z równowagi. Lucien wstał i przez chwilę jakby wahał się czy coś jeszcze dodać albo zrobić. Zamiast tego jednak uśmiechnął się nieznacznie, skłonił dworsko i zniknął.

        Ranek zastał Luciena kluczącego w uliczkach Valladonu, próbującego w międzyczasie wymyślić jakiś plan działania. Nawet nie pilnował kierunku. Początkowo nogi zawiodły go w miejsce wczorajszych wydarzeń. Już sprzątano po jarmarku. Wozy pakowano, zaprzęgano konie, ruszając w dalszą podróż. Na kawę nie miał ochoty. Zapuścił się więc w zupełnie przeciwnym kierunku. Szedł dobrą chwilę, zamyślony nie przyglądając się ludziom tak jak zwykł to wcześniej czynić. Wtedy usłyszał znany już głos.
- Widziałeś dar Czarnulki.
- Niestety. - Uśmiechnął się, odwracając głowę w stronę nadchodzącej z boku Meve.
- Choć zaparzę ci ziółek i pogadamy. - Zielarka przeszła obok demona, zmierzając w kierunku swojego domu.
- Gdyby ziółka mogły pomóc.. - droczył się Lucien, idąc w ślad za wiedźmą.
Izba była schludna, ale panował w niej pewien artystyczny nieład. Na blacie leżały naręcza świeżo narwanych ziół, razem z moździerzem i sierpem. U sufitu wisiały pęki najróżniejszych suszących się roślin, wypełniając pomieszczenie swoim aromatem. Lu usiadł na wskazanym krześle w sąsiedztwie kosza, pełnego jeszcze nie posegregowanych zbiorów.
- Podgrzej wodę - rozkazała wiedźma, nim Lucien na dobre zdążył się rozsiąść. Nemorianin spojrzał niedowierzająco w kierunku starej kobiety. Odkąd zatrzymał się w Valladonie, co chwila umniejszano jego statusowi. Teraz właśnie został brutalnie sprowadzony do roli grzałki. Machnął od niechcenia ręką i woda w czajniczku zawrzała, a po izbie rozniosła się woń gorącej, świeżo zalanej wrzątkiem herbaty.
- Czarnulka jest wyjątkowa - dopiero teraz odezwała się Meve, przerzucając na zgromadzoną obok stertę, zajmującą jej miejsce kiść zielicha.
- Co ty nie powiesz? - roześmiał się Lucien, odbierając od zielarki swój napar. - Każdy normalny by coś podpalić musi się skupić. Rakel musi się skupić by nic nie spalić - zadrwił.
- Tym lepiej, że wasze drogi się skrzyżowały - uśmiechnęła się czarownica znad kubka.
- Od początku wiedziałaś, że zaproponuję jej naukę.
- A jak myślisz, dlaczego już pierwszego dnia nie wykopałam cię za drzwi?
- Z powodu mojego uroku osobistego?
- Nie pochlebiaj sobie, demonie - Meve prychnęła rozbawiona najwyraźniej komiczną dla niej deklaracją.
- Nie wiem, czy dam radę jej pomóc, nie jestem nau... - zaczął już całkiem poważnie mężczyzna, ale nie dokończył, gdyż powietrze nad stołem przecięła drewniana laska, trafiając demona w ramię.
- To się lepiej dowiedz i postaraj. Aż tak dużo czasu nie Rakel nie ma.
- Tyle to wiem. Wlepia się w ten ogień, jak zahipnotyzowana. To nie ona woła żywioł, a płomienie wzywają ją - odezwał się wcale nie optymistycznie, nie specjalnie przejmując się połajanką.
- To coś z tym zrób, a nie włóczysz się po mieście.
- Przecież zajęta jest, mam ją porwać?
- Masz robić tak by było dobrze - zagroziła kobieta.
- To jest myśl - odezwał się szeptem, wyraźnie wpadając na jakiś pomysł.
- No, nie kombinuj mi tu za bardzo!- zagroziła starowina, znów zamachnąwszy się laską. Tym razem kij nie trafił, zatrzymany dłonią bruneta.
- Tak, tak babciu... - mruknął uśmiechając się wesoło.
- Uprzedzałam. Już idę ostrzec Czarnulkę przed nekrofilią - zagroziła wiedźma. Uśmiechnął się tylko i zniknął.

        Skoro nie szło wymóc na Rakel prostych drobnych zaklęć, to może należało zacząć od drugiej strony. Dać się wyszaleć i dziewczynie i żywiołowi. Puścić wodze i dopiero potem próbować zapanować nad mocą. Nigdy nie zaczynano nauki w ten sposób, ale jak już babcia zauważyła, Czarnulka była wyjątkowa.
Zmaterializował się w swoim ulubionym miejscu. Wodospad spadał na ziemię kaskadami wody, tworząc obszerne rozlewisko upstrzone mniejszymi i większymi głazami, później przechodzące w strumień. W sam raz. Wokół było dość dużo wody by pokazy Rakel były bezpieczne. Kamienie opływane tonią ze wszystkich stron były dość duże by komfortowo mogły się na każdym z nich pomieścić dwie osoby. Idealnie. Dziewczyna używała magi za pomocą mocy. Nie groziła jej więc śmierć z powodu jej nadużycia. Co najwyżej zmęczenie, ewentualnie w skrajnym przypadku omdlenie. Tak jak z wysiłkiem fizycznym. Gdy organizm był wyczerpany, odmawiał dalszego biegu na przykład. Miało to też dodatkowe plusy. Mogła uwolnić magię, tak jak niesfornego wierzchowca. Puścić wodze by galopował aż opadnie z sił i otworzy się na współpracę. Wreszcie po raz pierwszy w życiu wyszaleć się. Przeciwnie do magii inkantacji czy rytuałów, można było sobie pozwolić na pewną swobodę i nadmierny rozmach, bez ryzyka. Pozostałe dziedziny były już groźniejsze, potrafiły wydrenować nieostrożnego maga ze wszystkich sił życiowych, uśmiercając go na miejscu.
        Zadowolony uznał, że pomysł był dobry, a przynajmniej jedyny jaki mu chwilowo wpadł. Prędzej nadawałby się do nauczania szermierki niż magii, ale zaoferował pomoc i chciał dotrzymać słowa, niezależnie od gróźb starej wiedźmy.
Gdy zbliżał się wieczór, przeniósł się do sklepu dziewczyny. Zamki były już pozamykane. Tym razem nie zjawił się w sypialni, a zaraz za drzwiami. Palcem trącił dzwoneczek, pogodnie informując o swoim przyjściu i czekając czy dziewczyna w ogóle jest w domu. W końcu nie umawiali się na konkretny termin, a zamknięty sklep wcale nie znaczył, że była u siebie. Powstrzymał się za to od sprawdzenia w sypialni. Uczył się na błędach nawet jeśli robił to nie dla siebie, bo bynajmniej wczorajsze popisy go nie wystraszyły, a dla spokoju ducha Czarnulki.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Czw Cze 15, 2017 3:07 pm
autor: Jeremy
        Pracowali przy dębowych podłogach. Szło niezbyt szybko, bo podłoże było koślawe i trzeba było niektóre miejsca mocno wyheblować, żeby dechy leżały prosto. Właściciel lokalu miał świadomość nierówności klepiska i zaznaczył na wstępie, że żadnych cudów od rzemieślnika nie będzie wymagał, ale wewnętrzny kodeks cieśli nie pozwolił mu na odstawienie popeliny. Starał się, żeby przede wszystkim on sam był zadowolony ze swojej pracy.
- Szefie…? - zaczął niepewnym głosem Armin.
- No? – Jeremy nie przerwał roboty ani nawet nie spojrzał na pomocnika.
- Mogę dzisiaj nocować w warsztacie?
- Możesz.
Krótka wymiana zdań jako przerywnik w pracy. Jak rozmowa o pogodzie. Jak gdyby nigdy nic. Pracodawca nie zdziwił się, nie wypytywał, nie wiercił dziury w brzuchu. Chłopak zaskoczył się jak szybko poszło. Uśmiechnął się zadowolony, jakby najtrudniejszą w dniu dzisiejszym rzecz miał już za sobą. Jednak chyba nie przede wszystkim o załatwienie sobie noclegu chodziło czeladnikowi. Coś go gryzło. Wiercił się i był rozkojarzony.
- Skup się! – upomniał go drwal.
- Przepraszam szefie – rzucił szybko dzieciak, ale dalej nie przykładał się należycie. Cieśla tylko na moment podniósł wzrok na pomocnika, po czym ponownie skoncentrował się na pracy.
- Czemu nie chcesz wracać do domu? – zapytał beznamiętnie jakby pytał o godzinę.
- Noo… bo jutro znowu wcześnie trzeba wstać… - tamten niezbornie zaczął się wykręcać.
- Prawdę mów – przerwał mu nauczyciel. Młodzieniec zamilknął i jakby walczył z sobą. - Pokłóciłem się z matką – wyznał wreszcie troszkę podłamany.
- Aż tak, że cię pognała z domu?
- Nie pognała mnie - wyjaśnił szybko i znów zamilknął na dłużej. - Po prostu muszę się zastanowić jak jej wyjaśnić całą sprawę.
- A co nawywijałeś?
- Nic.
Dorosły wypuścił młotek i złapał pomocnika za koszulę.
- Młody, posłuchaj – westchnął jakby dla zebrania myśli. – Rozumiem, że nie miał cię kto nauczyć pewnych rzeczy. Nie będę jednak pozwalać na takie ślimtanie. Powiem to raz, więc zapamiętaj. Jeszcze jesteś chłopcem, ale kiedyś wyrośniesz na mężczyznę. A w naszym świecie jest taka zasada: Jak potrzebujesz pomocy od innego faceta to mówisz prosto z mostu, albo nie zawracasz dupy. Jasne?
- Jasne szefie! – czeladnik wystraszony pokiwał głową. Jeremy puścił go.
- O co poszło? – zapytał cieśla.
- Podejrzewa mnie, że kradnę.
- A kradniesz?
- Nie! – zaprzeczył żywiołowo.
- To dobrze. A czemu tak podejrzewa?
- Przyszedłem wczoraj do domu z tym srebrnym orłem, co mi szef dał w karczmie i się zdenerwowała, że ukradłem.
- Tylko tyle?
- No… wariatka…
- Młody! – dorosły podniósł głos. – Matce zawsze należy się szacunek!
- Przepraszam – zmitygował się młodziak.
- A powiedziałeś jej, że dostałeś to ode mnie?
- Powiedziałem, ale nie chciała mi wierzyć.
Drwal podrapał się po głowie i szybko znalazł rozwiązanie.
- Dobra, to odprowadzę cię dzisiaj do domu i wyjaśnię sprawę twojej matce.
- Naprawdę? Mógłby szef?
Rzemieślnik w odpowiedzi pokiwał tylko twierdząco głową. Wrócili do pracy. Wspólnie. Od razu szło szybciej.


        Słońce już zaszło za budynki, ale mrok jeszcze nie rozpanoszył się na ulicach miasta. Ledwie zdążyli wrzucić manele z wozu do warsztatu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Jeremy poszedł otworzyć. – „Yay, czarnowłosa Rakel” - ucieszył się, ale nie okazał jak bardzo. Uśmiechnął się po prostu, zwyczajnie, uprzejmie jak do klientki.
- No cześć. Nie przeszkadzasz. – odpowiedział na przywitanie, po czym zaprosił ją do środka.
- Młody, rozpakuj narzędzia, a ja chwilę pogadam z panią.
- Się robi szefie! – czeladnik żwawo zabrał się do roboty, nie przestając jednak strzelać znad skrzynek ciekawskimi spojrzeniami.
- Napijesz się czegoś? – cieśla zwrócił się do dziewczyny.
- Po ostatniej libacji postanowiłam sobie odpuścić alkohol na jakiś czas.
- Hmm… – drwal momentalnie spoważniał. – Wyglądam na aż takiego dziadygę, że jedyne co mogę zaproponować do picia to alkohol?
Popatrzyła mu w oczy jakby się go wystraszyła. Mina jej zrzedła i już miała zacząć się tłumaczyć, gdy z końca warsztatu z pomocą przyszedł jej Armin.
- Pani się nie przejmuje! Szef tak zawsze. Żartuje z kamienną twarzą i nigdy nie da się skumać – wyjaśnił jej całą sytuację. Facjata Jeremy’ego ponownie przybrała swój zwyczajny, pogodny wyraz. Mrugnął zachęcająco do czarnowłosej. Uśmiechnęła się.
- Masz herbatę? – zapytała.
- Mam, ale tylko czarną. Może być?
- Może.
- A ty coś chcesz? – krzyknął do pomocnika.
- Nie, dziękuję!
        Przeszli do kuchni. Sprawnie rozpalił ogień w niewielkim piecyku i dosypał do niego obficie warsztatowych trocin.
- Z morganowego chowu – pochwalił się wskazując kozę, nie był jednak pewien, czy handlarka zrozumiała. Nie rozwijał jednak bardziej tej myśli. Jeśli ją ta kwestia zainteresuje, to przecież dopyta. W sumie urządzenie było metalowe, więc mogła zrozumieć to dosłownie, bez żadnych podtekstów. W oczekiwaniu na zagotowanie się wody zagaił rozmowę.
- Jak się sprawują drzwi?
- Właśnie w tej sprawie przyszłam.
- Coś z nimi nie tak? – udał zaskoczenie, jakby nie domyślał się o co może chodzić.
Świst czajnika na chwilę przerwał im konwersację. Jeremy zalał herbaciane liście wrzątkiem i jeden kubek postawił przed Rakel. Przypadkiem ponad jej głową popatrzył na okno. Tak jak przypuszczał, dziewczyna nie przyszła tu sama.
        Do szyby przyklejony był kudłaty łeb Morgana. Oczy świeciły mu się jak po wódce, a jego świniowaty uśmiech dopełniał obrazka starego zboczeńca podglądającego innych. Szkło parowało od jego oddechu, więc przecierał je rękawem od czasu do czasu. Uradowany był jak jedynak przed urodzinami. Gdy zauważył spojrzenie kolegi wyszczerzył się jeszcze bardziej, pomachał mu chwilę, po czym rękę zacisnął w pięść i wyciągnął w górę kciuk. Mina Jeremy’ego musiała być nietęga, bo metalurg najwidoczniej poczuł potrzebę wyjaśnienia przyjacielowi swojej tu obecności. Oderwał wzrok od kumpla i na chwilę jakby się wymownie zagapił na siedzącą tyłem do niego czarnowłosą. Następnie w świetle okna pojawiło się wielkie drewniane wiadro, z którego przy gwałtownych ruchach wychlustywała woda. – „Cholera, od razu zrobiło się bezpieczniej.” – pomyślał drwal. Chyba jednak zwątpienie nadal malowało się na jego twarzy, bo kowal momentalnie opuścił ceber i mrugnął uspokajająco. „Wszystko pod kontrolą” – zdawało się mówić jego spojrzenie. Odsunął się nieco, żeby cieśla mógł dostrzec stojące przed warsztatem beczkowozy i całą brygadę strażacką. Znajome gęby. Ten głupek Brown zebrał tu pół jednostki pożarniczej. Chłopaki gadali, śmiali się, zaglądali w okna. Morgan wychylił się i jeszcze raz pokazał kciuka.
- Nie namawiam, ale może następnym razem spróbuj nie wtajemniczać swojego braciszka. – Powiedział do Rakel i wskazał na okno.
- Czuwamy nad warsztatem. Bierz się za nią! – wrzasnął kowal i wykonał dodatkowo ruch posuwisto-zwrotny kosmatym ramieniem. Tak na wszelki wypadek, gdyby Jeremy nie zrozumiał jego subtelnej aluzji.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Sob Cze 17, 2017 3:31 pm
autor: Rakel
        Nie wiedziała dlaczego, ale chyba ciągle się spodziewała, że ją po prostu przegoni z progu. Dlatego zaproszona odetchnęła z niejaką ulgą i weszła do środka, z ciekawością rozglądając się po warsztacie. Przesunęła spojrzeniem po ułożonych równiutko narzędziach i wysprzątanym blacie i uśmiechnęła się znów nieznacznie. Morgan mógłby się od przyjaciela porządku uczyć, a nie swatać go, z nią na dodatek. Odruchowo też porównała go do sąsiada i na pytanie o napitek od razu pomyślała o alkoholu. Już samym tym faktem nieco się speszyła, a dodatkowo poważna mina cieśli zupełnie zbiła ją z pantałyku. Już otwierała usta, by ratować sytuację, jednak z pomocą jej przyszedł chłopak Jeremy’ego, tłumacząc swojego szefa. Zerknęła na mężczyznę, by zweryfikować prawdziwość słów młodego elfa, a gdy zobaczyła uśmiech cieśli, sama wygięła lekko usta i na własną naiwność i na jego dziwne poczucie humoru.
        - Dzięki. – Zerknęła znów na chłopaka. – Jestem Rakel – przedstawiła się, gdy Jeremy zniknął na chwilę w kuchni.
        - Wiem. To znaczy: dobry wieczór! Miło poznać, jestem Armin. – Chłopak wyszczerzył się i uścisnął wyciągniętą w jego stronę dłoń handlarki.
        Dziewczyna zaraz później zajrzała do Jeremy’ego w kuchni, opierając się ramieniem o framugę, lecz nie komentując buchającej ciepłem kozy, skupiona bardziej na następnym poruszonym temacie.
        - Jak się sprawują drzwi?
        - Właśnie w tej sprawie przyszłam.
        - Coś z nimi nie tak?
        Przyglądała się cieśli wprost, próbując odgadnąć, czy znów sobie z niej kpi, czy naprawdę nie wie o co chodzi. Och, jak mógł nie wiedzieć o co chodzi, przecież nie wziął sobie tych żurawi z powietrza. Już chciała zacząć się tłumaczyć, ale znów jej przerwano, tym razem z winy gwiżdżącego czajnika, co jednak przyjęła z lekką ulgą. Miała jeszcze chwilę zanim skompromituje się na wieki. Jeszcze biedna nie wiedziała, co ją czeka.
        Podziękowała za herbatę i usiadła przy stole, obejmując gorący kubek dłońmi. Zapatrzyła się na moment na pływające we wrzątku liście, usiłując ubrać myśli w słowa i zupełnie nie będąc świadomą pantomimy, jaka odbywa się za jej plecami.
        - Chodzi mi o te żurawie na drzwiach, które zrobiłeś. Nie zamawiałam nic takiego. To znaczy są przepiękne, naprawdę, ale nie wiem dlaczego… – Dopiero w trakcie mówienia podniosła znów wzrok na Jeremy’ego i urwała, marszcząc delikatnie brwi, gdy zobaczyła, że mężczyzna kompletnie jej nie słucha. Zastanowiło ją co takiego fascynującego znajduje się za jej plecami, ale następne słowa cieśli jednocześnie wyjaśniły zagadkę i sprawiły, że Rakel zamarła ze zgrozy.
        - Nie namawiam, ale może następnym razem spróbuj nie wtajemniczać swojego braciszka.
        Bez słowa odwróciła się posłusznie na krześle akurat by zobaczyć przez okno gest Morgana i usłyszeć niewybredną poradę. Kowal na jej widok schował ręce za siebie i wyszczerzył mordę w uśmiechu. Dziewczyna zbladła, gdy zobaczyła, że jej sąsiad nie przybył sam. Jej wzrok przemknął po twarzach towarzyszących mu strażaków, gdy bardzo starała się zignorować beczkowozy za ich plecami. Niektórzy byli jej zupełnie obcy, ale część grupy kojarzyła, kręcili się często koło kuźni siejąc zamęt. Z Yrre, tym łysym z rudą brodą splecioną w warkoczyki, Morgan próbował ją nawet wcześniej zeswatać, ale się wymigała – warkoczyki fajne, ale facet to kompletny burak. Nie miało to jednak teraz żadnego znaczenia, bo wszyscy równo mieli ubaw, czy ją znali czy nie.
        Odwróciła się znów tyłem do okna, opierając łokcie się o stół i przykrywając usta dłońmi. W najgorszym możliwym scenariuszu tego, jak ten wieczór może się potoczyć, nie przewidziała czegoś takiego. Sto lat by myślała i by czegoś takiego nie wymyśliła. Wpatrywała się w cieślę z jawnym przerażeniem w oczach, wciąż zmrożona w bezruchu. W końcu opuściła delikatnie palce, by odsłonić usta.
        - Ja tylko zapytałam, czy wie gdzie mieszkasz, nie wiedziałam... nie pomyślałam… - prawie szeptała, starając się ignorować głosy zza okna. Miała ochotę zapaść się pod ziemię, zniknąć, spłonąć, spalić! Odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić, gdy poczuła, że robi jej się gorąco. Żaden płomyk się z niej nie wymknął, ale czuła jak buzują pod jej skórą. Strzeliła spłoszonym wzrokiem po wszystkich drewnianych elementach w pomieszczeniu. Nie może mu podpalić warsztatu, nie może… A w ogóle, dlaczego Morgan myślał, że to zrobi? Raz jej się płomyk wymsknął i trzeba za nią ze strażą jeździć? Co w niego wstąpiło?
        Odetchnęła znów, spokojniej. Zbierała się. Wciąż uciekała spojrzeniem do Jeremy’ego, bojąc się jego reakcji. Zdenerwuje się? Czy w ogóle nie przejmie tematem? Może był na tyle przyzwyczajony do jej bezmózgiego sąsiada, że jedynie wzruszy ramionami. Gdzieś w środku chciałaby, żeby jakoś to naprawił, schował ją, pobił ich wszystkich, cokolwiek.. Ale tak nie może być, przecież to ona ściągnęła mu to wszystko na głowę.
        Pieprzony Morgan.
        Wstała.
        - Przepraszam – szepnęła, ale zaraz skrzywiła się lekko i podniosła nieco głos, by mówić normalnie – Przepraszam. Nie wiem, dlaczego on… Nieważne zresztą, nie powinnam była przychodzić. Przepraszam cię za kłopot, naprawdę.
        Nie miała nawet siły uśmiechnąć się na pożegnanie, ledwie miała odwagę spojrzeć cieśli w oczy. Wypadła z warsztatu zostawiając nietkniętą herbatę.

        Na zewnątrz powitał ją kowal i gwizdy jego kumpli, czasem przetykane normalnymi pozdrowieniami, jednak dziewczyna nie reagowała. Ruszyła na bruneta, gdy tylko namierzyła go wzrokiem.
        - Hej, a ty gdzie? Już po wszystkim? – Wyszczerzył się radośnie, a dziewczyna nie zwalniając jedynie pokazała mu dyskretnie gestem, by pochylił się w jej stronę. Głodny pikantnych szczegółów Morgan od razu obniżył głowę i tylko na to czekała ze łzami w oczach Rakel, by wymierzyć mu siarczysty policzek. Głośnego plaśnięcia nie wytłumiła nawet bujna broda, porastająca część jego twarzy, a handlarka aż zdziwiła się, jak ją samą zabolało to uderzenie. Uniosła jednak dumnie głowę, zaciskając dłonie w pięści. Kpiarskie śmiechy Morganowego kółka wzajemnej adoracji przeniosły się teraz na zaskoczonego metalurga z odciśniętymi śladami palców na policzku, ale to wcale nie poprawiało jej humoru. Po którymś wrzasku z kolei odwróciła się, mierząc wściekłym spojrzeniem dorosłych byków, zachowujących się jak dzieciaki.
        - Nie macie jakiegoś pożaru do ugaszenia? – wysyczała, ale rechot tylko się wzmógł.
        - No właśnie czekaliśmy na jeden. – Yrre puścił do niej oko, a od jego uśmiechu brunetka aż się wzdrygnęła z obrzydzeniem.
        - Jesteś pewien? – zapytała cicho, a w jej wciąż zaszklonych oczach zapłonął ogień, który już od jakieś czasu szalał w jej wnętrzu, obijając się o bariery, które z trudem stawiała.
        - Rakel. – Morgan złapał ją za rękę i obrócił w swoją stronę. Wciąż był zdziwiony. Miała ochotę przywalić mu jeszcze raz. – O co ci chodzi, przecież to tylko żarty, daj spokój...
        - Żarty? Ty weź się rozejrzyj.
        - Daj spokój młoda, dramatyzujesz.
        - Oni wiedzą?
        - Rozpuściłaś jednak włosy...
        - Czy wiedzą?
        - No co ty, przyleźli ze mną dla hecy. Obiecałem ci przecież, że nikomu nie powiem. Nie przesadzaj.
        - Nie Morgan, tym razem przegiąłeś. – Wyszarpnęła się i odeszła szybko ulicą, ignorując wołania kowala i kolejne gwizdy.
        - Nie gwiżdż jełopie na moją siostrę! – parsknął na któregoś, po czym spoglądał za dziewczyną, główkując usilnie, a gdy w końcu coś mu w łepetynie zaskoczyło, skrzywił się wyraźnie, wsadzając łapy w kieszenie.
        - K u r w a.

        Trzymała się w garści, dopóki nie wróciła do domu. Hamulce puściły jej przed drzwiami, z których szydziły z niej pięknie rzeźbione żurawie. Ze łzami w oczach wpadła do sklepu, zakluczyła za sobą, oparła się o nie plecami i westchnęła. Skończona kretynka. Idiotka. Naiwna smarkula. I pieprzony Morgan!
        - Rakel? - głos Simona stłumiony był nieco przez grube drzwi. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie udawać, że jej nie ma, ale chyba widział, jak wchodzi.
        - Nie dzisiaj, Simon.
        - Wszystko w porządku?
        - Tak... Porozmawiamy jutro, dobrze? - mruknęła z policzkiem przy drzwiach, naprawdę nie mając już dzisiaj siły na udawanie towarzyskiej. Słuchała, jak robi kilka kroków pod jej sklepem, ale w końcu przytakuje i odchodzi.
        Otworzyła w końcu oczy i z westchnieniem odbiła się plecami od drzwi, chcąc iść już do siebie i zakończyć ten dzień, jednak krzyknęła tylko krótko i cofnęła się z powrotem, gdy znów natknęła się na Luciena. Tym razem był na tyle taktowny, że czekał w sklepie, a nie w jej sypialni. I tak zgromiła go spojrzeniem.
        - Po rapier zapraszam rano. A na nauki nie mam dzisiaj siły. Nie chcę nic kontrolować, chcę coś spalić...

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Sob Cze 17, 2017 11:29 pm
autor: Lucien
        Brzęk dzwonka wybrzmiał donośnym głosem wśród panującej ciszy. Demon czekał chwilę, ale wraz z niknącymi ostatnimi dźwięcznymi nutami, w sklepie rozpanoszyło się milczenie. Zawahał się przez moment. Powinien odejść czy zaczekać na powrót właścicielki mieszkania? Nie było zbyt późno, wieczór dopiero się zbliżał, czyli pora była całkiem przyzwoita. Bury za wtargnięcie też nie bał się jakoś szczególnie. Poza tym przecież pojawił się w sklepie, nie w sypialni, co w odczuciu nemorianina było jak najbardziej w porządku. Idealny kompromis pomiędzy wizytą w pokoju dziewczyny, a sterczeniem przed wejściem. Wystawać pod drzwiami nie zamierzał. Jego późne wizyty były osobistą sprawą Rakel i jego, a był wręcz pewien, że jego osoba ściągnęłaby wścibskiego kowala niczym truchła wabiły kruki. Nie wnikał, jaką osobą był rzemieślnik wykuwający jego rapier. Oręż miał być dobry. Reszta nie interesowała Luciena, ale tu kończyły się akceptowalne powiązania z Morganem. Do tej pory znosił mężczyznę, jednak spotkania z nim pragnął ograniczyć do minimum, a najlepiej sprowadzić do "nigdy więcej".
Szybko uznał, że poczeka chwilę czy dziewczyna w ogóle wróci. W końcu nigdzie się nie spieszył. Wszedł w głąb, by nie stać zaraz na wejściu. Nie mając lepszego pomysłu, przeszedł przez sklep i oparł się o ladę, obserwując drzwi wejściowe.
Zaczynało się zmierzchać, gdy poczuł gotującą się aurę i usłyszał zgrzyt klucza w zamku.

        Rakel dosłownie wpadła do sklepu. Dziewczyna go nie zauważyła. Czy była zbyt roztrzęsiona, czy ubrany na czarno, stojąc w cieniu, stopił się z ciemnością, nie miało specjalnego znaczenia. Istotnym było, że widząc w jakim stanie była sprzedawczyni, Lu wstrzymał się z powitaniem.
Czarnulka zaś wyglądała tragicznie. Zatrzasnęła za sobą drzwi, szybko zamykając je na klucz. Oczy miała pełne łez, co dostrzegał nawet ze swojej mrocznej kryjówki. Chciał podejść i nie zastanawiając się nad konsekwencjami przytulić ją, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. Zamiast tego wciąż stał nieruchomo. W tym czasie pojawił się znany mu już blondasek. Ani się cieszył, ani żałował, że Rakel spławiła znajomego. Zbyt zajęty był martwieniem się o uroczą zbrojmistrzynię.
Patrzył jak ta stoi oparta plecami o drzwi z zamkniętymi oczyma. Kotłujący się ogień czuł od momentu gdy tylko Rakel zbliżyła się do sklepu. Mimo to niezmiennie i cierpliwie czekał aż zostanie zauważony.
        W końcu dostrzegła obecność gościa. Oczywiście znów ją wystraszył. Miał nadzieję, że to przez dzisiejsze wydarzenia, bo jeżeli miała zamiar podskakiwać za każdym razem gdy go zobaczy, to będzie musiał wymyślić jakiś inny sposób. Może powinien sobie zamontować dzwoneczek. Chociaż jeśli trwał w bezruchu to i dzwonek na jego własnej szyi by nie pomógł.
Zignorował przestraszony krzyk dziewczyny, porzucając bezsensowne rozważania. Rozzłoszczone spojrzenie powitał z pewną ulgą. Wolał gdy sprzedawczyni się złościła, a nie bała.
Słysząc o rapierze, machnął niedbale ręką. W tym momencie broń nie miała dla niego żadnego znaczenia.
Lucien poczekał aż dziewczyna powie co ma do powiedzenia i dopiero się odezwał, jednocześnie idąc w jej kierunku.
- Ja właśnie w tej sprawie - obdarzył dziewczynę łobuzerskim uśmiechem. Oczywiście niepokoiły go łzy i roztrzęsienie Rakel. Może nie miał doświadczenia z ludźmi, miał jednak już trochę praktyki w postępowaniu z kobietami, a Czarnulkę zaczynał powoli poznawać. Opierając się trochę na wiedzy, trochę na przeczuciach, uznał, że próby pocieszania mogłyby nie odnieść oczekiwanego skutku. Choć bardzo chciał się dowiedzieć co się wydarzyło, a jeszcze bardziej poznać sprawcę płaczu Rakel, którego mógłby potem na przykład obedrzeć ze skóry, nie pytał o nic. Domyślał się też, że za podejście i otarcie łez z policzków dziewczyny bez pozwolenia, w aktualnej sytuacji mógłby zarobić w twarz. Uderzenie nie miałoby znaczenia, ale obawiał się, że tym tylko pogorszyłby samopoczucie dziewczyny. Powstrzymał się więc, choć niechętnie. Zamiast pocieszać kobietę o różnobarwnych oczach, wszystkie zmartwienia przykrył uśmiechem. Jeżeli dziewczyna będzie chciała, podzieli się z nim swoimi kłopotami. Jeśli nie, on to zrozumie. Lu wiedział, że jakby nie patrzeć był obcym. Tak czy inaczej proponował odskocznię. Nie zamierzał rozdrapywać ran. Jeżeli Rakel będzie czegoś potrzebować, demon nie będzie ukrywał, że jest obok tylko dla niej. W tym jednak momencie Lucien oferował zapomnienie i jeśli dziewczyna tego by chciała, udawanie, że nic się nie stało.
- Porywam cię na trochę. Obiecuję, że będzie to zupełnym przeciwieństwem kontrolowania się - dodał podchodząc do dziewczyny na wyciągnięcie ręki. Jak zawsze szarmancko podał brunetce dłoń, jakby zapraszał ją do tańca.

        Gdy Rakel z ociąganiem przyjęła propozycję, nie czekał aż dziewczyna się rozmyśli. Przyciągnął ją do siebie i mocno objął w talii, by nie mogła się wymknąć. Ułamek sekundy później w sklepie nie było śladu ani dziewczyny, ani demona.
Zmaterializowali się na jednym z głazów leżący po środku rozlewiska. Jeszcze chwilę trzymał dziewczynę w objęciach. Trochę ze względów bezpieczeństwa. Pierwsza teleportacja mogła powodować początkowe zagubienie. Dał więc Rakel czas na zorientowanie się w przestrzeni. Częściowo zaś był to pretekst do przytrzymania Czarnulki trochę dłużej, gdyż było to całkiem przyjemne uczucie.
Wypuścił dziewczynę dopiero gdy uznał, że już powinna połapać się w sytuacji i nie wpadnie do wody, która była głębsza niż na to wyglądała.
- To zobaczmy na co cię stać. - Odsunął się o krok od dziewczyny, szeroko rozkładając ręce. - Bez zasad. Bez kontroli. Bez konsekwencji.
Nie wyglądało na to by musiał Rakel dodatkowo prowokować. Dziewczyna była rozżalona i wściekła. Czuł furię płomieni gotujących się pod skórą młodej kobiety. Magia nie potrzebowała budzenia, wystarczyło tylko spuścić ją ze smyczy.
- No dalej - ponaglił. - Pokaż kim jesteś naprawdę. Wystraszoną dziewczynką czy władczynią płomieni?

        Potem rozpętało się piekło. Lucien uśmiechnął się szeroko widząc skalę problemu i daru jednocześnie. Faktycznie dziewczyna musiała mieć genialną samokontrolę, jeśli cały czas wstrzymywała taką pożogę. Rusałki, które obietnicą koncertu, zwabiła energia demona, zawiodły się sromotnie. Płomienie buchnęły wokół, liżąc taflę wody. Wodne niewiasty rozpierzchły się z cichym piskiem, ratując się przed ogniem. Znad wody uniosły się tumany pary, zasłaniając brzeg i wodospad. Pośród inferno stały dwie postaci. Jednej płomienie się nie imały. Druga była płomieniem.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Nie Cze 25, 2017 9:35 pm
autor: Jeremy
        - Lekcja druga – mruknął do Armina przechodząc raźnym krokiem z kuchni przez warsztat do wyjścia. – Chamstwo między facetami jest normalne, wobec kobiet jest obrzydliwe.
Nikt ze zgromadzonych włącznie z Morganem nie zwrócił uwagi, że cieśla pojawił się przed budynkiem - wszyscy patrzyli za oddalającą się handlarką. Robotnik nie był delikatny tak jak dziewczyna. Zamachnął się i wystrzelił w mordę kowala potężnym sierpowym. Zaskoczony, z rękami w kieszeniach nie miał szans. Szczęka metalurga wyskoczyła z zawiasów, a grubas nieprzytomny zwalił się na ziemię. Wielki brzuch wytłumił łoskot padającego ciała, a niewybredne śmiechy brygady pożarniczej zagłuszyły go już zupełnie.
        Jeremy nie zatrzymał się ani na chwilę. Od razu ruszył w kierunku rudego sikawkowego. Yrre wybrał zły moment, by kolejny raz włożyć palce w usta do obleśnego gwizdania za Rakel. Na początek zainkasował od drwala siarczysty podbródkowy i własnymi zębiskami zafundował sobie amputację obu palców wskazujących. Głowa strażaka odskoczyła, z okaleczonych dłoni trysnęła krew, ale na swoje nieszczęście nadal stał. Dwa szybkie proste dosięgły jego twarzy zanim zdążył wypluć z gęby odgryzione paluchy. Trzeci sierp rzucił go w bok na beczkowóz. Przyrżnął skronią w metalowe okucie koła i zsunął się po nim. Ledwie przytomny, w postawie półsiedzącej i plecami przylegając do szprych próbował złapać oddech. Jeremy’emu to nie wystarczyło. Łysol miał naprawdę pecha, że nie padł po pierwszym ciosie tak jak Morgan. Ciężki podkuty bucior rzemieślnika z impetem wylądował na mostku Yrre’go. Głośne chrupnięcie żeber i drewnianych prętów utrzymujących obręcz koła zwróciło wreszcie uwagę pozostałych strażaków, jednak zaskoczeni nie byli w stanie reagować natychmiast. Kopnięcie drwala wepchnęło nieszczęsnego kmiota pod wóz, który niestabilny po uszkodzeniu jedynej osi począł przechylać się pod ciężarem przywiezionych na nim ponad pięciu tysięcy kwart wody. Osłabione koło nie wytrzymało długo. Trzasnęło zwalając pojazd na nogi nieszczęsnego rudzielca miażdżąc je zupełnie i zatapiając całą ulicę. Yrre wydał z siebie straszliwy wrzask, który przepełniony był takim bólem i rozpaczą, że rozdzierał serca, plątał umysły i przenikał dusze. Drwal nie przejął się tym w najmniejszym stopniu.
        Ruszył na kolejnego gnojka, który pozwolił sobie wygłaszać niewybredne komentarze dotyczące Rakel. Energicznym ruchem strącił na bok prowizoryczną gardę, za którą próbował się tamten schować i złapał go za gardło. Prawą nogę podstawił za nim i ciągle trzymając za szyję pchnął chłopa, który wycięty nie miał najmniejszych szans utrzymać równowagi. Z tępym stęknięciem wyrżnął plecami w kocie łby, a Jeremy, który nawet na chwilę nie zwolnił swojego uścisku, dopchnął go jeszcze w końcowej fazie lotu, by tym mocniej strażak przydzwonił w bruk. Favagó przyklęknął przy leżącym facecie i już na ziemi przydusił go do podłoża. Nieborak próbował się bronić. Drapał, szarpał i walił pięściami w żylaste ramię cieśli, efekt jednak osiągnął mizerny. Równie dobrze mógłby próbować rozplątywać pojedyncze sznurki z naprężonej cumy okrętowej. Pulsujące pod skórą mięśnie rzemieślnika wyciskały mu z tchawicy ostatnie resztki powietrza. Strażak zdołał w jakiś sposób opleść jedną nogę wokół trzymającej go łapy, jednak nawet w dolnych kończynach nie znalazł wystarczającej siły, by zmusić Bastiończyka choćby do zgięcia ręki. Drugą nogą wierzgał tyleż samo rozpaczliwie, co bezskutecznie. Podrygi zdawały się gasnąć. Purpurowa twarz coraz bardziej zmieniała kolor na siwy. Miał szczęście. Przeżył, bo wreszcie zareagowali jego koledzy z brygady.


        Przesłuchanie przeciągało się.
- Wyjaśnisz mi to? – powiedział Berdali uderzając palcem wskazującym w leżący przed nim na biurku raport. – Rozwaliłeś beczkowóz. Przetrzebiłeś zastęp strażaków. Pysk Morgana wygląda jak mielonka wieprzowa. Łapiduchy ledwo wyratowali Yrre’go. – Przerwał na chwilę, bo widział, że jego przemowa nie robi wrażenia na przyjacielu. – Znam skutki, nie znam przyczyn – kontynuował mimo to. – O co wam poszło? – zadał kolejne pytanie.
Głuche milczenie było mu odpowiedzią. Jeremy leżąc na więziennej pryczy, wgapiał się pustym wzrokiem w sufit, zupełnie nic nie robiąc sobie z obolałych kończyn, podbitego oka, rozharatanych na bruku łokci, nie zwracając uwagi na rozcięty łuk brwiowy i sączącą się spod opatrunku krew, ale przede wszystkim nijak nie reagując na gadanie Ciryla. Tamten jednak nie poddawał się łatwo. Cały czas atakował. Zadawał mnóstwo pytań. Raz prosząc, raz grożąc próbował się dowiedzieć czegokolwiek o okolicznościach zdarzenia na Szerokiej. Drwal nie bardzo chciał z nim współpracować, ale wreszcie westchnął, uniósł się nieco dla poprawienia wygniecionej poduszki pod głową i jakby na odczepne odpowiedział, ciągle jednak nie obdarzając mężczyzny po drugiej stronie krat nawet choćby przelotnym spojrzeniem.
- Oberwali za chamstwo.
- Za chamstwo cholera – skomentował taką odpowiedź funkcjonariusz. - Ty za to bardzo delikatny jesteś! Jeden nie może mówić, drugi już nigdy nie będzie chodził, a trzeciego prawie udusiłeś.
- Za darmo nie dostali – drwal ożywił się nieco, ale zupełnie nie poczuwał się do winy.
- Jak zwykle hojnie ferujesz potępiające wyroki na innych, bierzesz się za samosądy, a sam jesteś daleki od postępowania zgodnie z prawem.
- I kto to mówi? – odbił piłeczkę drwal. – Przypomnieć ci jak po pijaku pałowałeś żaków za poglądy? – wypluł ciężki zarzut prosto w twarz strażnika, tamten jednak puścił go mimo uszu.
- Dosyć uskuteczniania tej twojej ostatniobastionowej anarchii w moim mieście! – ryknął.
- Moja anarchia ci śmierdzi? – Głos Jeremy’ego wyraźnie się zmienił: stężał, stwardniał, zachrypł. Napastliwy syk znaczący końcówki wyrazów dodatkowo potęgował ich agresywny wydźwięk. – A co? Valladon jest niby lepszy, bo ma straż miejską? W Bastionie radzimy sobie sami, bez przebierańców w pasiastych liberiach!
- Nie rozśmieszaj mnie – zadrwił stary kapitan. – To ty siedzisz w mamrze, a nie ja. Jak widać valladoński fasoniarz jest skuteczniejszy od bastiońskiego obwiesia.
        Jeremy wreszcie spojrzał na kolegę. Gdyby nienawistne spojrzenie odczuwało się jak uderzenie pięści, to Ciryl leżałby właśnie na ziemi znokautowany. Cieśla jak sprężyna poderwał się z koja, ale nie mogąc dosięgnąć stójkowego złapał tylko za stalowe pręty celi.
– Takiś jest mądry!? Chcesz się zmierzyć!? Dawaj, otwieraj tą kratę! Pokażę ci jak działa nasze prawo!
- Uspokój się! Chciałem cię sprowokować, żebyś zaczął ze mną gadać – wytłumaczył się Berdali.
- Wal się! – warknął robotnik.
- Ciebie zaraz walnę! – strażnik wymownie złapał za pałkę.
- Bez wspomagania nie dasz rady? – zakpił drwal.
Kapitan pokiwał głową. Wiek, siła i wściekłość jego oponenta wyraźnie działały na niekorzyść funkcjonariusza. Na gołe pięści przegrałby sromotnie. Obaj zdawali sobie z tego sprawę.
- Pobicie strażnika już przerabialiśmy – spróbował ułagodzić kłótnię.
- Właśnie. Zawsze znajdziesz sobie powód. Poprzednio, bo blondasek był w mundurze. A teraz co? Morgan wzorowy obywatel? A może ta świnia Yrre? Albo ten trzeci pierdziel? – wymieniał prawie wrzeszcząc. – Wszyscy po jednych pieniądzach. Dostali, bo im się należało. A ja nie mam zamiaru uchylać się od robienia tego, co należy – skwitował swoją wypowiedź. Uspokajał się powoli, ale zupełnie nie wykazując skruchy. – Nie wcinaj się, to nie będziesz miął ze mną problemów – dodał już swoim normalnym głosem.
- Powiesz za co ich pobiłeś?
Jeremy wzruszył ramionami, odwrócił się i z powrotem wyciągnął się na starym sienniku.
- Zapisz sobie, że poszło o babę – westchnął cicho.
- Babę? – Arturończyk aż prychnął z niedowierzania.
Drwal nie odezwał się. Kiwnął tylko głową.
- Tę samą co ostatnio?
I znów tylko niewyraźne skinienie.
- Rakel? – próbował jeszcze doprecyzować, ale Jeremy już nie reagował. Myśli rzemieślnika ponownie uciekły z celi. Jego nieobecny wzrok patrzył tylko na stalowe kraty. Szkoda było dalej strzępić języka.


        Noc niepodzielnie zatriumfowała nad dniem. Ruch w mieście praktycznie zaniknął, a jedyne co o tej godzinie przebiegało przez ulice to spokojna melodia wygrywana o północy każdej doby przez kuranty z wieży starego ratusza. Gdzieniegdzie pojedyncze knajpy wrzały jeszcze śmiechem i tanecznymi imprezami, ale metropolia praktycznie spała. Przypominała trupa uduszonego i porzuconego na równinnych pustkowiach Andurii, który zdążył już wystygnąć i zesztywnieć. Płonące wzdłuż głównych traktów miejskich latarnie powoli traciły na swym blasku, wypaliwszy lepszą jakościowo oliwę i zaciągając męty z dna zbiorniczków. Wąskie zaułki natomiast oświetlał tylko swoją bladą poświatą łysy księżyc –odwieczny dobry towarzysz poetów i żeglarzy.
        Młody czarnowłosy chłopak od dłuższego czasu intensywnie łomotał w drzwi. Spod niedbale narzuconej ciemnej kapoty łypała mundurowa bluza piechoty wybranieckiej w barwach Valladońskich. Rzucał szybkie, nieco zdenerwowane spojrzenia na boki i od czasu do czasu lustrował po oknach okolicznych kamienic. Wolałby nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, wejść nie robiąc hałasu, ale jego plan zawalił się już na samym wstępie. Jeszcze raz przymierzył klucze, ale teraz już machinalnie - bez nadziei, że zaskoczą. Wyraźnie nie pasowały do zamków. „Co do cholery? Gdzie oni są?” – przemknęło młodzianowi przez myśl. Porzucił bezskuteczne kołatanie i podszedł do wrót wielkiego warsztatu nieopodal. Też zamknięte na zicher. Ciemno, głucho, pusto. Jego dawny kolega z sąsiedztwa i przyjaciel rodziny też wsiąknął jak kamfora. „Coś jest nie tak” – zaczynał się martwić. Nadal nie osiągając żadnego rezultatu stwierdził bezcelowość swojego bębnienia w dechy. Powędrował zatem przed siebie przez miejskie aleje. Bez specjalnego celu. Po prostu lepiej mu się myślało w trakcie marszu, a i idąc ciemnymi przecznicami mniej zwracał na siebie uwagę, niżby nadal wystawał pod drzwiami i dobijał się. Zamyślony nawet nie spostrzegł, kiedy nogi zaniosły go pod wielki gmach w centrum - siedzibę Straży Miejskiej. Widocznie jego zamartwianie się podświadomie powiodło go w miejsce, gdzie by można przynajmniej pewne wątpliwości rozwiać. Wahał się tylko chwilę. Miał do wyboru spróbować dowiedzieć się czegoś więcej albo wrócić z niczym, więc z rozterką w sercu, ale nacisnął wreszcie klamkę i wszedł do środka.
        Trudno powiedzieć, czy chłopak miał pecha, czy szczęście. Od razu rozpoznał dyżurującego posterunkowego. Ciryl Berdali – pięćdziesięciosześcioletni przybysz z Arturonu, który zaczynał swoją karierę patrolując slumsy miejskie. Dawne to jednak były czasy, bo młody pamiętał go już jako poważnego i szanowanego porucznika straży miejskiej - dzielnicowego, który nawet w szemranym rewirze potrafił zaprowadzić względny porządek. Szczęście młodzieńca ze spotkania akurat Berdaliego na komendzie wynikało z tego, że czarnowłosy mógł być zupełnie pewien, iż zasadniczy strażnik dołoży wszelkich starań, by mu pomóc - mimo nocnej pory i względnej błahości jego zmartwienia. Pech wynikał natomiast z tego, że może zostać rozpoznany. Wszak stary dzielnicowy dobrze znał się z jego ojcem, a co za tym idzie powinien również kojarzyć gromadkę dzieciaków swojego kolegi. Nie mógł się już jednak wycofać. Pocieszył się myślą, że może służba wojskowa zmieniła nie tylko jego charakter, ale też na dziecięcej twarzy wyryła swoje piętno nadając jej cech bardziej dorosłych i męskich. Zdał się na swój dobry fart i podszedł do biurka.
- Dobry wieczór – zaczął grzecznie.
- Taki sobie – odparł znużonym głosem oficer uziemiony na nocnej służbie. Nawet jeśli rozpoznał swojego petenta, nie okazał tego w żaden sposób. – W czym mogę pomóc? – Zrzucił nogi w wypucowanych buciorach na podłogę i wycedził przepisową formułkę, która w ustach zaspanego strażnika zabrzmiała jak obciążający zarzut, mimo iż w założeniu miała być uprzejmością skierowaną do obywatela.
        Młodzieniec nie dał po sobie poznać, ale bał się. Miał na koncie całkiem poważne wykroczenie, które lepiej, żeby nie wyszło na jaw. Bezpośrednie wypytywanie o siostrę mogło się w przyszłości srogo zemścić. Wolał, by służby miejskie nie kojarzyły jego nazwiska i tego, że akurat tej nocy ktoś wypytywał o nie w mieście. Poszedł więc po okrężnej drodze.
- Szukam znajomego z dawnych lat. Byłem u niego w domu, ale nie zastałem. Przeszedłem okoliczne knajpy, ale go nie spotkałem – tłumaczył. Mówił powoli i spokojnie. Starał się panować nad swoim zdenerwowaniem, jednak nie ustrzegł się wyczuwalnego w głosie pewnego rodzaju napięcia. – I tak właśnie przechodząc tędy pomyślałem, że zapytam na komisariacie, bo kolega jest znany z rozrywkowego charakteru.
- Jak nazwisko? – zapytał mundurowy beznamiętnie.
- Brown – odparł chłopak pospiesznie. – Morgan Brown.
Strażnik nie okazał żadnych emocji, jakby poszukiwany osobnik był mu całkowicie anonimowy. Bez entuzjazmu począł wertować sprawozdania z ostatniej doby, poczynając od najświeższych. Dłuższą chwilę przerzucał makulaturę na swoim biurku.
- Mam… Morgan Brown – odnalazł w stercie papierów meldunek opatrzony dobrze mu przecież znanym nazwiskiem. Mógłby opowiedzieć go z pamięci, ale nie wyszedł ze swej roli znudzonego posterunkowego. Nawet ktoś znający kapitana Berdaliego nie dałby rady określić z całą pewnością, czy śledczy robił to ze zwykłego lenistwa, czy udawał z premedytacją mając ciągle na uwadze późną porę wizyty, nietypowe zachowanie młodzieńca i jego nieznaczne, ale jednak mijanie się z prawdą. – Umieszczony w lazarecie na Miętowej.
- Dziękuję bardzo za pomoc – chłopak uśmiechnął się szczerze i podziękował, może nieco przesadnie wylewnie, ale w żaden sposób nie poufale. – Potrzebuję z nim tylko pogadać… - Chciał już wstać i wyjść, ale nie zdążył.
- Nie pogadasz… - przerwał mu twardo stary kapitan i usadził go na miejscu. Nie odrywając nawet oczu od swoich raportów chrząknął i zacytował zapisane w nich szczegóły uszkodzeń ciała. – Ciężkie pobicie zeszłego wieczora na ulicy Szerokiej. Twarz rozbita, szczęka złamana, brak przytomności. – Zrobił przerwę ciągle śledząc wzrokiem tekst, a po chwili kontynuował, gdy doszedł do zapisów rozpoznania medycznego. – Pęknięcie poprzeczne żuchwy, konieczne usztywnienie twarzoczaszki drutem stalowym i śrubunkiem. Próby mówienia powodują u pacjenta dojmujący ból. Mężczyzna niepiśmienny. Do czasu zagojenia i zdjęcia opatrunków i odrutowań brak możliwości zebrania zeznań od pobitego.
- Co się stało? – ledwie zdołał wydukać zaskoczony młodzian.
- Jak zeznał podejrzany o pobicie: bójka z powodu kobiety. – Berdali uzupełnił zapisy już z głowy, dalej udając jakby to wszystko czytał z kartki. – Niejakiej Rakel Evans.
Oczy chłopaka rozszerzyły się w przerażeniu. Jego rozmówca zinterpretował to jako wyraz niepomiernego zdziwienia i nawet nie przejął się tym zbytnio. Wielkie źrenice gołowąsa mieniły się wszystkimi kolorami tęczy. Wielobarwne tęczówki – to nie mógł być zbieg okoliczności. Stary kapitan wiedział już z kim ma do czynienia.
- Nic więcej nie wiem – skwitował Ciryl zamykając teczkę z dokumentacją z głośnym trzaskiem. – Pobity nie może, a oskarżony nie chce mówić.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.
- A może ja z nim pogadam? – niespodziewanie zaproponował młody mężczyzna.
- Z kim? – zdziwił się kapitan.
- Z tym facetem, który naprał Morgana.
- Po co?
- Chcę się dowiedzieć czegoś więcej. Martwię się o znajomego – wystrzelił zmyślonym na poczekaniu banałem, który zabrzmiał tak niewiarygodnie, że chyba nie było na tym świecie tak naiwnych ludzi, którzy mogliby w to uwierzyć. Młodziak poczuł chłodny pot na karku. „Wdepnąłeś” – przemknęło mu przez myśl.
        Zapadła cisza. Berdali zacisnął zęby i przyglądał się czarnowłosemu młokosowi z palcami zaplecionymi nad dopiero co zamkniętymi aktami. Natrętna myśl krążyła mu po głowie. Próbował ją przegonić, ale wracała jak niedobity komar. Byłoby to nagięcie przepisów, ale mogło doprowadzić do rozwiązania kłopotliwej sytuacji. Od momentu jak rozpoznał chłopaka nurtowało go, co by było gdyby skonfrontować go z Jeremym.
        Nie uznawał podejścia, że prawo ma służyć człowiekowi. Uważał dokładnie na odwrót. A gdy ktoś próbował prawo łamać na jego zmianie, to tym gorzej dla takiego śmiałka. Ale tym razem chodziło o jego kumpla, jednego z najlepszych. Nazwałby go nawet przyjacielem, gdyby nieokrzesany drwal chociaż trochę podzielał jego pogląd na nadrzędność legislacji i konieczność bezwzględnego wprowadzania porządku. Mimo jednak tych rozbieżności w charakterach, Arturończyk zdecydowanie cenił sobie osobę cieśli z Ostatniego Bastionu. A ten kolejny raz władował się w kłopoty, prosto pod miażdżący walec paragrafów. I w swoim uporze twierdził, że zrobił to co należało i nawet nie zamierzał się nikomu tłumaczyć. Nikomu spoza układu. W pokrętnej logice robotnika z Opuszczonego Królestwa pobicie na ulicy nie dotyczyło kapitana tutejszej Straży Miejskiej. Cóż było robić, przytrzyma go w celi i będzie musiał skazać.
        On był spoza układu, ale ten młody był w pewien sposób wkręcony w to wszystko. Nie brał w tym udziału, nie wiedział co się wydarzyło, od dawna przebywał poza miastem, nigdy pewnie Jeremy’ego nawet na oczy nie widział. Ale mógł sprawić, że drwal się otworzy. Miał coś, co łączyło go ze sprawą - nazwisko. Kapitan podjął decyzję. Zawiesił na chwilę swoje pryncypialne traktowanie regulaminu.
- Możemy spróbować - zgodził się strażnik niechętnie. Podniósł się ze swojego krzesła i ruszył w kierunku celi Jeremy’ego.
        - Masz gościa – poinformował więźnia Ciryl, gdy dotarli na miejsce. – Chciał z tobą pogadać – dorzucił jeszcze, nadal jednak nie okazując większego zaangażowania w sprawę.
Wskazał młodemu krzesło w rogu, a sam przejechał po kratach służbową pałką czyniąc tym straszny jazgot - tym większy, że wrażenie przeraźliwego klangoru potęgowane było przez kontrast do poprzedzającej go nocnej ciszy. Favagó nie zareagował. Leżał na wznak jak gdyby nigdy nic, z zamkniętymi oczami, z rękami zaplecionymi za głową, nijak nie zajmując się ani ściekającą mu z obandażowanego czoła strużką krwi, ani tym bardziej hałaśliwymi przybyszami.
- Tak myślałem – stwierdził krótko Berdali zwracając się do czarnowłosego. – W każdym razie możesz spróbować jeśli chcesz. – Tym zrezygnowanym tonem głosu nie dając młodemu żadnych powodów do optymizmu. Wzruszył ledwie ramionami i wyszedł.
- Rand Evans – chłopaczyna przedstawił się Jeremy’emu, gdy tylko zamknęły się drzwi za starym kapitanem. Poruszał się po grząskim gruncie. Nie był pewien ani usposobienia, ani intencji siedzącego za kratkami mężczyzny, ani tym bardziej jego powiązań z Rakel, Morganem i tą całą hecą z pobiciem zwalistego kowala. Nie miał zamiaru dociekać czy był winny czy nie, chciał jednak dowiedzieć się jak najwięcej o okolicznościach. Doszedł do wniosku, że najlepiej po męsku zagrać w otwarte karty. Postanowił już na wstępie jasno sprecyzować o co mu chodzi i całą sprawę postawić twardo, by nie tracić czasu na lawirowanie ani nie dopuścić, by więzień zwyczajnie go zignorował. – Syn Augusta, brat Rakel – dodał jeszcze.
Bezpośrednie podejście zdało egzamin. Zobojętniały na wszystko rzemieślnik raptownie otworzył oczy i bystrym spojrzeniem strzelca wyborowego przyjrzał się swojemu rozmówcy.
- Wiem od kapitana, że jest pan zamieszany w pobicie mojego kolegi, Morgana Browna – mówił dalej Evans. – Nie jestem tu, żeby pana wkopywać. – zapewnił. – Nie interesuje mnie co się stało, bo znam grubasa na tyle, że zdaję sobie sprawę, iż za darmo nie dostał. Chciałbym tylko i wyłącznie prosić o informacje na temat mojej rodziny.
Drwal podniósł się, spuścił nogi na ziemię i usiadł na pryczy. Oparł łokcie na kolanach, przetarł dłonią zaspaną twarz i ponownie popatrzył na gołowąsa. Pytanie młodzieńca nie było zbyt precyzyjne, i zakładało przy tym, że cieśla jest w jakimś stopniu zaangażowany w rodzinne sprawy Evansów. Bastiończyk postanowił od razu rozwiać wszelkie nieścisłości.
- Pańskiego ojca nie miałem jeszcze okazji poznać, a Rakel znam od trzech dni – odpowiedział zgodnie z prawdą. – Wiele się pan ode mnie nie dowie na ich temat. Jeśli chodzi o Morgana to jego znam dłużej, ale on zdaje się nie jest dla pana interesujący.
- Do licha tam z Morganem. – Chłopak machnął lekceważąco ręką i usiadł na krześle wskazanym mu wcześniej przez Berdaliego. – Nie mam zbyt dużo czasu.
Cieśla nie dociekał. Nie jego sprawa. Skoro czarnowłosy młokos tak mówił, no to pewnie tak było.
- Jeśli to Morgan kręci się przy młodej, więc ojca pewnie nie ma w mieście – rozważał na głos młodzian patrząc w podłogę.
- Trudno mi się do tego odnieść – ziewnął Favagó.
- Może wyjechał załatwiać sprawy handlowe?
- Może…
- Ale nie mogę również odnaleźć siostry – dodał jakby bardziej zmartwiony tym faktem, niż nieobecnością rodzica.
- Sprawdzałeś pan w sklepie? – zasugerował uprzejmie uwięziony mężczyzna, w myślach wracając do niedawnej sytuacji, kiedy to Morgan też nie mógł odnaleźć czarnowłosej handlarki zamkniętej od środka w swojej kamienicy.
- Tak. – Rand bystro popatrzył na drwala. – Próbowałem wejść do domu, ale klucze nie pasują.
- Wymieniała ostatnio stolarkę – potwierdził cieśla. Wreszcie weszli na temat, na który mógł się wypowiedzieć konkretniej.
- Kurczę… - zafrasował się, ale nie na długo, bo przypadkiem jego wzrok padł na stojący w rogu pomieszczenia topór. Uśmiechnął się szeroko. – No to wymieni jeszcze raz.
Jeremy poszedł za wzrokiem chłopaka i odnalazł porzucone narzędzie w kącie sali.
- Możesz spróbować, ale to nic nie da – zaręczył takim głosem, że nie mogło być żadnych wątpliwości, iż jest w stu procentach pewien swoich słów.
- Skąd pan wie? – próbował dociekać zbity nieco z tropu Evans.
- Sam wymieniałem te okna. – Wzruszył ramionami rzemieślnik. – A my w Bastionie robimy nasze domy tak, żeby nie dało się do nich za szybko włamać.
- Słyszałem… – Pokiwał głową niepocieszony. Znał opowieści o ostatnim Bastionie i jego mieszkańcach. – Cholera – niewybredne przekleństwo w ustach Randa nijak nie komponowało się z młodocianą buźką. Stanowiło dysonans, jak wół zaprzęgnięty do karocy. – Przyszedłem tu dla niej, ale chyba nic nie wyjdzie z naszego spotkania. Muszę wracać do obozu… - Czarnowłosy przygryzł górną wargę jakby w geście niezdecydowania.
- Obozu? – podłapał Jeremy.
- Wojskowego – wyjaśnił tamten. – Reorganizacja struktur. Przenoszą całą jednostkę z południa królestwa pod same góry Dasso. W czasie przemarszu rozbiliśmy się na nocleg tu niedaleko. Dwie godziny szybkiego marszu od bram.
Drwal zmierzył postać swojego rozmówcy od stóp do głów. Tak zdecydowanie nie wygląda dzielny wojak odwiedzający na przepustce swoje rodzinne miasto. Wytłumaczenie jego obecności w metropolii mogło więc być tylko jedno, ale Bastiończyk chciał się upewnić.
- Jesteś tu na lewiźnie? – zapytał z niedowierzaniem.
- No tak – młodzieniec nie zatroskał się zbytnio swoją lekkomyślnością.
- Wiesz co ci grozi jak cię złapią?
- Wiem. Dlatego muszę zaraz spadać, żeby wrócić do macierzystej stanicy przed świtem. A Rakel zamknęła się w chałupie i nie otwiera! – W zdenerwowaniu strzelał na kostkach dłoni: chudych, ale chropowatych i widocznie nawykłych do trzymania oręża.
- Nie zdziwię się wcale, jeśli nikomu nie będzie chciała otworzyć przez parę następnych dni. Wątpię, by kiedykolwiek ktoś sprawił jej naraz tyle wstydu.
- Aż tak? – zdziwił się Rand. – No ale co się właściwie stało? – spróbował dowiedzieć się czegoś więcej.
- Długo by gadać. – Cieśla zbił niewygodny temat.
- To chociaż w skrócie – nalegał chłopak niezrażony pierwszą odmową.
- W skrócie?
- Same najważniejsze rzeczy. – Młodszy z braci Evans zakręcił ręką jakby obsługiwał katarynkę. Rzemieślnik zastanawiał się dłuższą chwilę. Już nawet nie nad tym, czy w ogóle opowiedzieć wydarzenia sprzed kilku godzin, a raczej jakby streścić skomplikowaną historię w dwóch-trzech zdaniach.
- Rakel odwiedziła mnie wczoraj w sprawach służbowych – miał mówić w skrócie, a za dużo by było do tłumaczenia o co tam tak naprawdę chodziło, dlatego pominął całą historię swojej znajomości z czarnowłosą handlarką, chowając to wszystko za kotarą niewinnego oszustwa. – Morgan obcesowo zakłócił nasze spotkanie, zasugerował puszczalstwo twojej siostry, mnie zachęcał do wzięcia sobie siłą jej dziewczęctwa, najlepiej oczywiście na oczach zgromadzonej przed warsztatem tłuszczy i jego przy okazji. Ale chyba najbardziej bolesne dla niej było, że do tego gruby zdaje się zdradził tłumom jej najgłębiej skrywaną tajemnicę. Chyba wiesz… - nie dokończył. Wolał sam również sekretów czarnowłosej nie zdradzać. Nie wiadomo przecież o czym mówiła rodzeństwu, a co wolała zataić. Gestem zasugerował tylko o co chodziło. Uniósł dłoń i chwilę pokiwał skierowanymi w górę palcami, by całość przypominała trochę chwiejące się niemrawo języczki płomieni. – Rakel uciekła z płaczem, a ja zrobiłem z kowalem i jego bandą porządek. Na pomoc lebiegowatej straży pożarnej przyleciała jednak dzielna – pogardliwie zaakcentował epitet. – Straż miejska, więc trafiłem tu i nie pobiegłem za nią – zakończył opowieść Favagó.
        Rand pokiwał głową. Zrozumiał. Cóż, to, że kowal narobił trzody to nic nowego. Mistrzem ogłady nigdy nie był. Nie tym zdobywał sobie przyjaciół. Ale co by o nim nie mówić, to nijak nie sposób zaprzeczyć, by kiedykolwiek miał problemy z przepuszczeniem przez gardło słowa „Przepraszam”. Jego obrażeniami nie przejmował się wcale, a samopoczuciem Rakel też niezbyt. Młoda poukłada sobie to w głowie i wreszcie przejdzie nad tym do normalności. Zwłaszcza jak brodaty młotkowy zacznie czynić swoje podchody pod jakiegoś rodzaju niezgrabne przeprosiny – dziewczyna dla świętego spokoju i nawet własnego bezpieczeństwa przyjmie je prędzej czy później. To nie był problem. Bardziej martwił się tym, że nie ma się nią kto zaopiekować. Morgan został wyautowany na jakiś czas, a ojciec widocznie wyjechał w interesach, skoro opiekę nad córą powierzył zarośniętemu sąsiadowi - szczeremu w swym oddaniu, aczkolwiek nieco kłopotliwemu w swej społecznej kanciastości i nieokrzesaniu. Szybko jednak znalazł ewentualne rozwiązanie.
- Jak moja siostrzyczka? – zapytał ni z tego ni z owego, ukraszając swoje pytanie przymilnym, niewinnym uniesieniem kącików ust. Drwal popatrzył na chłopaka podejrzliwie.
- Może się podobać – bardzo oszczędnie skomplementował Rakel.
- Zdaję się na pana w tej kwestii. – Młodzieniec uśmiechnął się już pełną gębą. – Dawno jej nie widziałem.
- Aż tak długo jesteś już w armii? – zapytał zdziwiony cieśla.
Chłopak speszył się i począł poprawiać ciemną kapotę, by na wszelki wypadek głębiej ukryć pod nią widoczne elementy umundurowania.
- Wzięli mnie z poboru ze dwa lata temu – odparł.
- No to nie opowiadaj chłopie, że nie pamiętasz – wzgardził opinią młodego Evansa rzemieślnik. - Już wtedy przecież solidne zadatki na ładną dziewczynę musiała mieć…
- Wyrosła jeszcze i na pewno wyładniała – czarnowłosy pospiesznie wytłumaczył się, wcinając się tym samym w wypowiedź siedzącego za kratkami mężczyzny.
- …choć niektóre jej kobiece atrybuty nadal pozostają zaledwie zadatkami – dokończył swoją myśl Jeremy.
Młodzieniec popatrzył na drwala nieco zaskoczony uszczypliwością, ale nie dał się tak łatwo wmanipulować.
- Może też kiedyś urosną – odparł zabarwiając wypowiedź delikatną nutką braterskiej złośliwości.
„Kumaty gość.” – przemknęło cieśli przez myśl. Wymienili porozumiewawczy uśmiech.
- Mów mi po imieniu – zaproponował Favagó. – Jeremy jestem.
- Rand! – niemal krzyknął z entuzjazmem, jednocześnie wsadził wąską dłoń między kraty i uścisnął wielką grabę robotnika. Popatrzył w poobijaną, ale mimo wszystko pogodną twarz cieśli. Czas go gonił, zatem skoro przeszli już na „Ty” i oficjalnie zostali kolegami, to nie bawił się w żadne okrężne podjazdy. Przeszedł bezpośrednio do rzeczy. – Masz co do niej poważne zamiary? – wypalił.
Drwal popatrzył na młodzieńca zagadkowym spojrzeniem. Kolejny obcy, który chce się wpierniczać się w nie swoje sprawy? A tak dobrze zaczynała się ich znajomość. Rzemieślnik milczał. Mocniej ścisnął rękę bruneta, ale nie odczuł, by tamten choćby spróbował się wyrywać. Na młodej twarzy nie pojawił się również żaden grymas bólu. Wpatrywał się w niego tylko tymi swoimi kolorowymi oczami (najwidoczniej rodzinna cecha Evansów). Im dłużej jednak Bastiończyk nad tym rozmyślał, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że akurat temu chłopakowi nie sposób było odmówić zasadności zadawania tego typu pytań. To nie był Morgan - samozwańczy i nieudolny strażnik kobiecych cnót, który z subtelnością pijanego hipopotama organizował dziewczynie życie matrymonialne. To był rodzony brat Rakel, który zwyczajnie martwił się o siostrę. Sam musiał spędzić jeszcze kilka następnych lat z dala od miasta (przy założeniu, że kiedyś w ogóle wróci - nie wyjeżdżał wszak na wakacje, tylko szedł na wojnę), a wszyscy, którzy mieli się dziewczyną opiekować zawiedli.
- Nie wiem – odpowiedział zupełnie szczerze drwal. – Nie będę żadnych deklaracji składać, a zwłaszcza takich, których realizacja nie zależy wyłącznie ode mnie. Muszę przede wszystkim pogadać z nią, a nie z tobą, czy tym bardziej z Morganem.
- Jasna sprawa. – Chłopak wyrozumiale pokiwał głową, ale dalej patrzył na rozmówcę, jakby taka odpowiedź nie do końca go satysfakcjonowała.
- Powiem tak – dodał cieśla, jakby wyczuł to wyczekiwanie. – Nie porzucam zaczętych projektów, ale nie jestem jeźdźcem bez głowy. Zanim się wezmę do roboty chcę ocenić czy cel znajduje się w moim zasięgu. Chciałbym mieć jakąś, choćby nikłą pewność sensowności swoich wysiłków. Nie ma co puszczać pary w gwizdek.
- Dzięki za szczerość. – Rand skinął głową i uśmiechnął się. Przysiedli obaj. – Chciałem z nią pogadać – kontynuował młody Evans. – Ale jak nie ma możliwości, to napiszę chociaż list. Przekażesz go jej?
- Daj lepiej Morganowi – zaproponował Bastiończyk. – Gruby wyjdzie szybciej niż ja. List powinien dostarczyć, nie trzeba przy tym otwierać gęby – zauważył słusznie. – A i niech go Rakel zobaczy z tym rozbitym ryjem, odrutowanego jak knur w zagrodzie.
- Tak zrobię! – zawołał entuzjastycznie chłopak, po czym szybko pożegnał się i wybiegł z budynku. Po drodze ukłonił się mijanemu staremu kapitanowi. Sam Berdali nawet nie miał zamiaru zatrzymywać go - odwzajemnił tylko grzeczny ukłon i wzrokiem odprowadził młodzieniaszka do wyjścia. Z rozmowy dwóch mężczyzn dowiedział się większości interesujących go faktów. Z zadowolonym wyrazem twarzy podniósł się od swojego biurka i podszedł do celi Jeremy’ego.
- Podsłuchiwałeś? – zadał mu pytanie drwal, ale odpowiedź znał. Arturończyk nie musiał się odzywać, jego wydrowaty uśmiech mówił wszystko. - Jasne. Głupio pytam. – Pokiwał głową cieśla. – Używaj sobie, tylko zostaw chłopaka – dorzucił wskazując gestem brody na drzwi, które przed chwilą zamknęły się za młodym Evansem.
- Możesz być spokojny. – Ciryl machnął ręką na Randa. – Gówniarz ma szczęście, że nie jestem kapusiem.
- To wiem – powiedział drwal ponownie wyciągając się na koju. – Ale jesteś też parówą, która bardziej ceni regulamin niż przyjaźń.
- Drogi przyjacielu – kapitan gładko przełknął złośliwość. – Jeśli chodzi o ciebie, to wystarczy mi tylko świadek, że było jak mówisz i cię wypuszczę. Może twoja Rakelka się pofatyguje uratować swojego bohatera? – dodał z sarkazmem.
- Dość się wstydu najadła. – Machnął ręką cieśla i zaproponował inne rozwiązanie. – Idź i Morganowi powiedz ode mnie, że lepiej dla niego będzie, jak przeboleje tę złamaną szczękę i wyduka ci, co nawywijał.
- Pewnie, że pójdę! – zapewnił strażnik. – Ale rano. A póki co rozerwę się nieco. – Patrzył chwilę na leżącego rzemieślnika i niby do siebie rzekł. – Kto by pomyślał. Nasz dumny Bastiończyk: szowinista, prostak i zatwardziały stary kawaler zakochał się w małolacie. – Kapitan uśmiechnął się szyderczo.
Od jego rechotu areszt do bladego świtu trząsł się w posadach.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Sob Lip 08, 2017 12:14 am
autor: Rakel
        Otarła nerwowo resztki łez z twarzy, niezadowolona z tego, że przyłapano ją na płaczu, ale jednocześnie zaciekawiona tym, co sprowadza do niej Luciena, jeśli nie rapier. Powoli jednak oswajała się z jego obecnością. Nie miała specjalnie wyboru, gdyż mężczyzna wyraźnie czuł się jak u siebie, a ona nic nie mogła poradzić na to, że bardzo podoba jej się jego zadziorny uśmiech. Dlatego tylko uniosła brwi na jego propozycję, która mimo wszystko brzmiała jakby decyzja została już podjęta. Wahała się chwilę, gdy zdrowy rozsądek próbował zapanować nad kłębiącymi się w niej emocjami, rozpaczliwie szukającymi jakiegoś ujścia. Nie miała w zwyczaju działać lekkomyślnie, ale przyjęcie propozycji demona takie nie było w jej mniemaniu. Demonstrację sił mieli już za sobą i było jasne, że gdyby chciał jej zrobić krzywdę to miał do tego mnóstwo okazji. Ujmując wyciągniętą dłoń była więc przekonana, że jest to jej własna decyzja i wcale nie głupia, z czym z pewnością wiele osób by się nie zgodziło. Gdy jednak Lucien przyciągnął ją do siebie gwałtownie, szarpnęła się odruchowo, spoglądając na niego zaskoczona i zastanawiając się przez moment, czy aby nie nastąpiło pewne nieporozumienie, co do tego „niekontrolowania się”. Po chwili jednak poczuła szarpnięcie w okolicach pępka i świat zniknął jej z oczu.
        Gdy oboje pojawili się na kamieniu to dziewczyna trzymała się kurczowo mężczyzny, zupełnie nie zamierzając się wyrywać. Ze słabym uśmiechem niedowierzania rozglądała się w około, próbując rozpoznać okolicę, w której się znajdowali i dopiero wtedy powoli zabrała ręce z piersi Luciena.
        - Wybacz. – Odsunęła się ostrożnie, uważając na śliskie brzegi głazu.
        - To zobaczmy na co cię stać. Bez zasad. Bez kontroli. Bez konsekwencji.
        Lucien stał po drugiej stronie, rozkładając ręce, a ona przyglądała mu się podejrzliwie. Sama nie wiedziała, czy udaje, że nie wie o co mu chodzi, czy naprawdę nie jest tego pewna. Coś w niej jednak wiedziało, bo poczuła jak robi jej się gorąco, co zaraz usiłowała przyhamować, zaciskając zęby. Wszędzie wokoło była woda. Jezioro, wodospad, strumień... najbliższa roślinność narażona na spalenie była co najmniej kilkanaście sążni od niej. Nagle spojrzała na demona przenikliwym wzrokiem, gdy zrozumiała, że specjalnie wybrał to miejsce. Zmrużyła oczy, gdy nazwał ją wystraszoną dziewczynką.
        - Czemu mnie prowokujesz? – mruknęła, z trudem nad sobą panując. Była tak bardzo zmęczona, ale to co on jej proponował... brak kontroli.. nigdy wcześniej tego nie robiła, a jednak czuła jakby to było naturalne. Niebezpieczne, szalone i głupie, ale... och jak bardzo miała na to ochotę! Jej magia już dawno się obudziła, czując nadchodzącą swobodę i walka, jaką toczyła jeszcze Rakel była już niemalże formalnością. Ogień już wiwatował zwycięstwo, pełznąc pod jej skórą i szukając szczelin w murze, który postawiła, a który po chwili rozbity został w drobny mak przez wspomnienie szyderczych śmiechów rozbrzmiewających w jej głowie.
        Wybuchła niczym beczka z paliwem, w pierwszej chwili rozsiewając ogień we wszystkie strony na kilka stóp. Płomienie lizały kamień i wodę, pochłaniając dziewczynę w całości, ale też zgarniając w swoje granice Luciena. Rakel zachłysnęła się wystraszona na ten widok i próbowała zamknąć magię z powrotem, ale było już za późno, już nie mogła tego powstrzymać, to było jak zbieranie rękami wody wylanej w piasek. Ulga, którą poczuła, gdy zobaczyła, że mężczyźnie nie dzieje się krzywda sprawiła tylko, że języki ognia rozlały się jeszcze bardziej, jednocześnie ją wycieńczając i napełniając energią. Spanikowała ponownie, gdy zaczęło jej się tlić ubranie, ale zagrożony ponownym uwięzieniem ogień zmienił tor i popłynął po dziewczynie, nie czyniąc materiałom krzywdy, tak jak nigdy nie imał się jej ciała czy włosów.
        Minęło kilka chwil, nim w ogóle udało jej się rozluźnić. Początkowo zesztywniała ze strachu, oddychała ciężko, przerażona własną mocą. Próbowała ogarnąć ogień spojrzeniem, jednak płonęło wszystko w zasięgu wzroku. Targane żywiołem włosy powiewały jakby na wietrze, a ona uspokajała się powoli, zaczynając rozglądać z ciekawością, obserwując swoje ręce i ciało, całe pokryte czerwienią ognia, który hasał radośnie, spuszczony ze smyczy. Nawet nie zorientowała się, że zaczęła się uśmiechać, dopóki nie napotkała wzroku Luciena, który stał naprzeciwko ze splecionymi na piersi ramionami, wyraźnie z siebie zadowolony. Zaśmiała się wtedy do niego wesoło i wróciła do rozglądania się po tej gorącej kuli, w której się znaleźli. Niezagrożony już próbami kontroli ogień też się uspokoił i płonął teraz równomiernie, bijąc z całego jej ciała, od stóp po czubek głowy. Była taka podekscytowana, że nie mogła ustać w miejscu, przestępując z nogi na nogę i bawiąc się swoją magią, pierwszy raz tak obnażoną.
        Nie zniechęciła się, gdy nie udało jej się ściągnąć pożogi do postaci tylko kuli w ręce. Podświadomie pogodziła się z tym, że dzisiaj to żywioł ma nad nią władzę, nie odwrotnie, a od płonięcia w nieskończoność ratuje ją jedynie ogromne zmęczenie, potęgowane z każdą chwilą, w której magia przejmowała nad nią kontrolę. Gasła powoli, jakby nieświadomie, chociaż widziała, że płomienie sięgają coraz bliżej i przebija się przez nie zarys krajobrazu pogrążonego w mroku nocy. Wpatrywała się po prostu jak zahipnotyzowana w otaczający ją ogień, uśmiechając się czasem do Luciena, z którym dzieliła swoją radość. W pewnym momencie zachwiała się i usiadła nagle na osmolonym kamieniu, wzdychając ciężko, a po chwili tylko parująca wokół nich woda była dowodem na to, co się przed chwilą działo. Rakel otwierała kilka razy buzię i znów ją zamykała, rozglądając się wokoło i spoglądając w końcu na demona.
        - O kurczę...

***

        - Morgan? Pst! Morgan!
        - Huh?
        - To ja, Rand.
        - Oo hy hughy oooyy!?
        - Długa historia. Na prasmoka, ale ci przyfasolił.
        - Ooo.
        - Co ooo, należało ci się, gruby, słyszałem co nawywijałeś.
        - Aaahy henayyaa!
        - Wiesz, gdzie jest mój ojciec?
        - Yyy… ooo, Hahel hi...
        - No?
        - Eee…
        - Dobra, nie mam czasu. Przekaż to Rakel, dobrze?
        - Eeeoheh hu yy!
        - Tylko nie mów jej, że tu byłem. Powiedz jej... a no tak. Dobra, nieważne, wszystko ma napisane. Trzymaj się stary! Twarzowe rusztowanie.
        - Eee!

***

        - Halo? – Z samego rana znajomy głos rozbrzmiał niepewnie w akompaniamencie dzwoneczka nad drzwiami. Rakel wyszła z magazynku i uśmiechnęła się na widok kolegi.
        - Cześć Simon. Przepraszam za wczoraj, dużo się działo... – urwała, zerkając na niego kontrolnie, czy nie chowa urazy, że go spławiła przez drzwi, ale chłopak pokiwał jedynie głową ze zrozumieniem.
        - Jasne, nie ma sprawy. Słyszałem o tej bijatyce, dlatego przyszedłem zaraz sprawdzić, czy nic ci nie jest.
        - Jakiej bijatyce? – Uśmiech zniknął z twarzy handlarki, a strażnik spojrzał na nią ze zdziwieniem.
        - No ten cały Favagó znowu narobił dymu, aż patrol wezwali, a podobno byłaś w okolicy.
        - Wybacz Simon, ale obawiam się, że nie mam pojęcia o czym mówisz.
        - Jeremy Favagó, ten cieśla? – Simon zaczął od początku, przyglądając się uważnie dziewczynie, która zrobiła nagle wielkie oczy. – Zgarnęliśmy go wczoraj za pobicie na Szerokiej, trochę posiedzi. Posłał do szpitala dwóch strażaków i Morgana, myślałem, że wiesz... przykro mi.
        Rakel w przejęciu zasłoniła ręką usta. Dzięki Lucienowi wszystkie upokorzenia wczorajszego feralnego wieczoru przykryte zostały wspomnieniem płomieni, jednak teraz znów wróciły, a dziewczyna na gwałt usiłowała poukładać sobie wszystko w głowie. Niespecjalnie jej to wychodziło.
        - Pobił ich? – upewniła się zdziwiona, nie mogąc sobie wyobrazić takiego zachowania u spokojnego, żeby nie powiedzieć flegmatycznego, stolarza.
        - Delikatnie mówiąc. Corna chyba chciał udusić, facet ma jakiś uraz krtani, Yrre zmiażdżone beczkowozem nogi i połamane żebra, a Morgan złamaną szczękę, nie może mówić.
        - Beczkowozem..?
        - No mówię ci, wariat jakiś. Jeszcze przecież z Morganem się kumpluje niby. Zresztą to nie pierwsze jego pobicie – ostatnie zdanie mruknął już pod nosem i spojrzał zmartwiony na otępiałą dziewczynę. - Coś blada jesteś Rakel, wszystko w porządku?
        - Nie wiem – stwierdziła szczerze.
        - Chcesz go odwiedzić? Mogę z tobą pójść.
        - Tak, dziękuję – ożywiła się nieco, chociaż nadal roztrzęsiona, i wyszła za Simonem ze sklepu, zamykając drzwi na klucz. Dzisiaj sunria, i tak by miała zamknięte, więc bez wahania skierowała się w stronę aresztu.
        - Em... Rakel? Morgan jest w lazarecie, to w tamtą stronę.
        - Ach... tak, oczywiście. – Zawróciła w miejscu i dołączyła do strażnika, który wciąż przyglądał jej się z troską. Biedna, tak się przejęła, że nie wie, gdzie idzie. W końcu gruby kowal był chyba jej najbliższą osobą, po nieobecnych braciach.

***

        Szpakowaty mężczyzna w białym niegdyś kitlu spoglądał na nich uważnie znad okularów.
        - Tak, wiem który to, pielęgniarki omijają go szerokim łukiem, jeśli byłaby panienka tak dobra to proszę mu przemówić do rozumu. To jest szpital, nie karczma.
        - Oczywiście doktorze, dziękuję.
        - Leży w sali na piętrze, drugie łóżko od końca, po lewej stronie.
        Simon towarzyszył Rakel zaledwie do połowy drogi przez wskazane pomieszczenie, w międzyczasie spostrzegając w jednym z łóżek swojego znajomego, któremu niedawno koń złamał stopę, stając na niej całym ciężarem. Dziewczyna dalej ruszyła więc sama, przyglądając się po drodze pacjentom. Leżeli tutaj tylko ci z jakimiś urazami, chorych umieszczono w innej sali. Mijała więc ludzi połamanych, z kończynami zawieszonymi na prowizorycznych stelażach, pobitych, o twarzach malowanych fioletem i pociętych, pozawijanych w przesiąkające krwią bandaże. Niedługo spostrzegła śpiącego Corna z jakimś dziwnym usztywnieniem wokół szyi, a kilka łóżek dalej Yrre’go, który spojrzał na nią gniewnie i odwrócił wzrok. W końcu też ujrzała znajomą zarośniętą twarz, malowaną jednak fioletowymi siniakami i wzbogaconą o liczne metalowe szyny i druty oplatające jego żuchwę i całą głowę momentami. Pomimo tego wszystkiego co Morgan wczoraj wywinął, zrobiło jej się go trochę żal. Trochę. Zawahała się jednak, zbliżając do jego łóżka, gdy zobaczyła, że kowal ma gościa. Mężczyzna chyba jednak ją usłyszał, bo obrócił się ze skrzypnięciem drewnianego krzesła, obrzucając ją uważnym spojrzeniem. Dygnęła nieznacznie.
        - Dzień dobry, kapitanie.
        - Witaj Rakel, usiądź proszę. – Ciryl Berdali wskazał dziewczynie drugie krzesło, a ona posłusznie powędrowała na miejsce. Na rzucającego jej spłoszone spojrzenia Morgana spojrzała tylko przez moment, odwracając zaraz wzrok w stronę kapitana straży, który krążył czujnym spojrzeniem od kowala do handlarki, zatrzymując je w końcu na dziewczynie. Przyjaźniąc się z Augustem regularnie widywał jego dzieciaki, a nawet po jego śmierci spotykał młodą Evansównę przy różnych okazjach, więc widział jak dorasta. Darował sobie jednak wspominki, jak to biegała na bosaka po ulicy i razem z Dorianem podprowadzała mu konia, gdy „nie widział”, bo zdawał sobie sprawę, że ona tak samo często widziała jak usiłuje pijany zejść z piętra po tych ich pieprzonych stromych schodach. To były dobre czasy. August chyba był jedyną osobą w tym mieście, która była w stanie opanować narwanego kowala. No ale nic, nie czas na sentymenty, robota się sama nie zrobi.
        - Nie będę wam przeszkadzał. Odwiedziłem Morgana nie tylko z koleżeńskiej troski, ale też by wyjaśnić okoliczności wczorajszego zajścia, o którym na pewno już słyszałaś. – Przytrzymał ją spojrzeniem, aż nie przytaknęła z ociąganiem, po czym zwrócił się do Browna. – Szkoda, że nie możesz potwierdzić wersji Jeremy’ego, bo Corn też jeszcze nie może mówić, a Yrre nie chce, więc nasz Bastiończyk trochę posiedzi – westchnął teatralnie.
        - Ho aaha!
        - Niestety, nie rozumiem. No nic, będę się zbierał...
        - Mówi, że to prawda – wtrąciła Rakel.
        - Rozumiesz go? – zapytał Beraldi ze zdziwieniem, ale dziewczyna wzruszyła jedynie ramionami.
        - Nie musi mieć złamanej szczęki, żeby nie umieć się komunikować. Przyzwyczaiłam się.
        - Wciąż, to za mało na mój raport...
        - Ja mogę potwierdzić wersję Jeremy’ego – wypaliła nagle, czym pewnie usadziłaby kapitana w miejscu, gdyby ten właśnie na to nie czekał. Berdali przekonująco udał jednak zaskoczenie.
        - Doprawdy? A skąd wiesz, jaka jest jego wersja? – zapytał uprzejmie, a dziewczyna westchnęła, wyraźnie powstrzymując się od przewrócenia oczami.
        - Mogę powiedzieć jak było naprawdę – poprawiła się Rakel i dodała zaraz, uprzedzając pytania: - Jako naoczny świadek.
        - Doskonale, to wiele wyjaśni. Zapraszam na posterunek w takim razie – oznajmił z uśmiechem i wstał, ku zdziwieniu dziewczyny.
        - Nie mogę teraz?
        - Niestety. Poszkodowany nie mógł stawić się na zeznania, więc pofatygowałem się do niego, ale ty chyba możesz wpaść na tą chwilę do aresztu? Tak?
        - Tak, oczywiście – zgodziła się z rezygnacją.
        - Świetnie. Zatem do zobaczenia. – Uśmiechnął się nieco szerzej do przyjaciela, skinął młodej Evansównie i opuścił ich, kierując się do wyjścia. Po drodze złapał jeszcze Dawsona. – Wiem, że masz dzisiaj wolne, ale jak będziesz wracał to zajdź do mnie, sprawa jest – mruknął enigmatycznie i odszedł.
        Rakel obserwowała kapitana aż nie zniknął za drzwiami, po czym przeniosła lodowate nagle spojrzenie na Morgana, któremu kolejne monosylaby stanęły w gardle. Obity kowal uciekał wzrokiem na boki, ale poza tym nie miał jak się wymknąć. Dziewczyna na szczęście tylko we własnej głowie okładała go pięściami, co raczej było widać po jej minie.
        - Hahel, ha he haem... - zaczął, ale młoda tylko prychnęła wściekle i chciała odejść, więc załapał ją za rękę, wyciągając coś w jej stronę – Hi oh Handa! – wystękał z trudem, a Rakel podskoczyła jak oparzona, niemal wydzierając mu kopertę z ręki.
        - Skąd to masz?
        - Eee... hohahe.
        - A dlaczego posłaniec był u ciebie a nie u mnie?
        - He hyo he hohu! He hyha?
        - Nie twoja sprawa – mruknęła i wetknęła złożony list do tylnej kieszeni spodni. Przeczyta go na spokojnie w domu. Spojrzała jeszcze na Morgana, który usiłował wyszczerzyć zęby w uśmiechu, ale skończyło się to tylko jękiem bólu, nie wywołując zamierzonego efektu w postaci podobnego grymasu na twarzy dziewczyny. Nadal miała do niego żal, ale też zdawała sobie sprawę z tego, że to raczej kwestia czasu. – Wracaj do zdrowia. I nie obmacuj pielęgniarek, bo cię stąd wywalą – mruknęła jeszcze tylko i odeszła.

        Po drodze do aresztu zaszła jeszcze na ryneczek, krążąc po nim chwilę i zbierając myśli. Cieszyła się ogromnie na list od Randa, nie miała od niego wieści już od ponad pół roku i już zaczynała się martwić. Kilka razy wyciągała złożoną starannie kopertę i obracała ją w rękach, w pewnym momencie rozrywając nawet pieczęć. Nie zajrzała jednak do środka - przeczyta na spokojnie w domu, nie między straganami. Do strażnicy dotarła jednak z rozbitymi myślami, ale też z torebką babeczek z kawałkami czekolady, którą komendant nieudolnie próbował skonfiskować nim w końcu przeszedł do rzeczy. Ton w jakim prowadzona rozmowa był tak oficjalny, że nawet Rakel wierciła się niespokojnie, chociaż nic złego nie zrobiła. Okazało się jednak, że wbrew temu, co powiedziała w lazarecie, teraz ciężko jej było opisać wczorajsze wydarzenia. Przewijanie tego na okrągło w głowie to jedno, powiedzenie na głos obcej osobie to inna sprawa.
        - To co dokładnie się stało, gdy opuściłaś warsztat podejrzanego?
        - Był tam Morgan ze strażakami. Zachowywali się... prowokacyjnie.
        - Możesz rozwinąć? – Berdali westchnął, podnosząc wzrok znad skromnych notatek.
        - Nie – mruknęła, a gdy kapitan uniósł brwi ze zdziwieniem, splotła butnie ramiona na piersi.
        - Czy poszkodowani cię skrzywdzili?
        - Tak. Naruszyli moje dobra osobiste.
        - W jaki sposób? – zapytał, ale odpowiedziała mu tylko cisza. Przesłuchiwanie tej małej było gorsze niż przy niejednym przestępcy. Przetarł twarz dłońmi. – Rakel, ja muszę coś tu napisać.
        - Co oni tam w ogóle robili? – zapytała nagle, zbijając komendanta z tropu.
        - Słucham?
        - Strażacy. Co robili na Szerokiej, przecież nigdzie się nie paliło. Ma pan udokumentowane wezwanie?
        - Musiałbym porozmawiać z komendantem straży pożarnej...
        - Czy to znaczy, że użyczyli sobie pełen beczkowóz w celach prywatnych? Przecież to jest mienie miasta.
        - W pewnym sensie...
        - A gdyby gdzieś się paliło i nie zdążyli dotrzeć na czas, bo wykorzystywali niezbędny sprzęt dla głupich dowcipów? Czy nie lepiej uznać, że w ogóle ich tam nie było?
        - Nie przy takich obrażeniach Rakel. Tu już nie przejdzie przewrócenie się pod natryskiem.
        - Słucham?
        - Nic takiego. No dobrze, to inaczej. Czy możesz potwierdzić, że wymienione przeze mnie wcześniej obrażenia Corna Jensena, Yrrego Fauke i Morgana Browna nie są efektem bezpodstawnego pobicia, ale stanięcia podejrzanego w obronie bezbronnej osoby... to znaczy ciebie?
        - Tak.

        Berdali z trzaskiem odsunął kratę, spoglądając na leżącego wciąż na pryczy przyjaciela.
        - Jesteś wolny – oznajmił donośnie i skinął Rakel, mijając ją na korytarzu.
        Dziewczyna stanęła pod ścianą, w zwieszonych przed sobą rękach trzymając papierową torbę. Spoglądała za kapitanem, aż ten nie zniknął za rogiem i dopiero wówczas przeniosła spojrzenie na Jeremy’ego. Na widok jego podbitego oka i zakrwawionego opatrunku na głowie uderzyły ją wyrzuty sumienia i gdyby nie to, że cieśla już ją zobaczył, chyba dałaby nogę.
        - Cześć – mruknęła zamiast tego ze słabym uśmiechem, po czym przypomniawszy sobie nagle o paczuszce, wyciągnęła ją w stronę mężczyzny. – Przyniosłam ci babeczki. Nie piekę najlepiej, więc są kupne, ale bardzo smaczne, z czekoladą. Miały być na przeprosiny, ale chyba nie doceniłam skali zniszczeń – zażartowała na próbę, żeby wybadać grunt. Chciałaby móc powiedzieć, że była przygotowana na każdą jego reakcję, ale ostatnio zaskakiwało ją zbyt wiele rzeczy, by pozwoliła sobie na taką zuchwałość. Czekała więc, z papierową torbą pełną babeczek pokoju.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Nie Lip 09, 2017 10:24 am
autor: Lucien
        Oblicze demona, które zazwyczaj pozostawało obojętne, tego wieczora prezentowało pełen wachlarz emocji, choć dość monotematycznych, oscylując pomiędzy arogancją, żartem, a flirtem.
Nie zmienił się natomiast sposób mówienia Luciena, który odzywał się jedynie gdy uznawał to za konieczne, dziś wyjątkowo ubierając milczenie w odpowiedni uśmieszek. Tak więc wcale nie wyglądał na wymagającego przeprosin, gdy Rakel przylgnęła do niego zaraz po przeniesieniu. Tak samo nie udzielił odpowiedzi na pytanie "czemu dziewczynę prowokował". Twarz odpowiadała za niego, dając co najmniej kilka możliwości takich jak "Bo mogę", "Bo lubię" czy "Jeszcze przecież nawet nie zacząłem" co było chyba najbliższe wewnętrznym przemyśleniom bruneta. Po prawdzie, gdyby chciał dziewczynę rozdrażnić bardziej by się postarał. Czarnulka jednak nie wymagała dodatkowego bodźca, a jedynie subtelnej sugestii.
        Niedługo później zobaczył najpiękniejszy od lat widok i nie chodziło o szalejące wokół płomienie. Ostatni raz był tak szczęśliwym obserwując muzyków. Dzisiaj to śmiejąca się wesoło Rakel, stała się przyczyną radości. Brunetka dreptała uszczęśliwiona swoją własną mocą, zerkając co jakiś czas w jego stronę. Tego wieczoru jednak, nie tylko obserwował, a był sprawcą całej tej radości. Odwzajemnił więc uśmiech dziewczyny, patrząc jak ta bawi się ogniem. Czy może powinien powiedzieć z ogniem, bo Rakel igrała z żywiołem jakby był na wpół żywą istotą, a nie tylko podpalała okolicę.
Bez treningu i po wyczerpującym dniu, zabawa nie trwała długo. Płomienie powoli zaczęły dogasać, coraz bardziej niknąc wśród nocnej ciemności. Uznał, że później przyjdzie czas na naukę finiszu. Standardowe sposoby edukacji nie miały tu najmniejszej racji bytu. Ograniczenia, nakazy, zakazy, odnosiły odwrotny skutek. Będą się uczyć poprzez zabawę, tak jak postępuje się z narowistymi i dzikimi stworzeniami.
Uśmiechnął się do własnych myśli. Gdyby ktoś go teraz zobaczył, nie uwierzyłby własnym oczom. W domu nie uchodził ani za towarzyskiego, ani tym bardziej za wyrozumiałego. Powściągliwe zachowanie budziło nieraz większe obawy niż agresja co niektórych bardziej porywczych arystokratów. Tu zaś nie tylko uczył dziewczę demolować okolicę, ale i uśmiechał się beztrosko. Jeśli jego ojca jakimś cudem można było wpędzić do grobu, to taki widok z pewnością zaliczyłby się do rzeczy niebezpiecznych dla zdrowia starego magnata.

- To było piękne. - Podszedł do siedzącej dziewczyny. - Na początek wystarczy. Teraz pora odpocząć. - Wyciągnął rękę z łagodnym wyrazem twarzy, pomagając zbrojmistrzyni wstać.
Rakel chwyciła dłoń i spróbowała się podnieść, ale nogi odmówiły jej współpracy i brunetka klapnęła z powrotem na głaz. Spróbowała powstać raz jeszcze, ale z podobnym skutkiem. Lucien nie wyglądał na zaskoczonego, wręcz przeciwnie. Tak naprawdę demon przypuszczał, że po takim pokazie Rakel będzie wykończona. Dziewczyna jednak najwyraźniej nie spodziewała się takiego zakończenia, i wciąż próbowała walczyć z osłabionym ciałem.
Nie czekając aż brunetka znów wróci siedzeniem na kamień, podniósł ją za trzymaną rękę, ramieniem podpierając plecy. Gdy oparta o niego dziewczyna stanęła prawie stabilnie, uwolnioną dłonią złapał jej nogi tuż pod kolanami i podniósł, jakby nic nie ważyła, mimo protestów samej zainteresowanej. Zignorował zapewnienia dziewczyny, że da sobie radę sama. Uniósł jedynie brew, jakby mówił, że przecież widział tę nieudolną walkę z grawitacją, a całego wieczoru nie chce przesiedzieć na skale pośrodku jeziora. Zaraz potem zniknął.

        Przeniósł się do sklepu i rozpoczął niezbyt spieszny spacer na zaplecze i do mieszkania dziewczyny. Był doskonałym okazem samozadowolenia. Nawet nie próbował się z nim kryć. Przyczyny można się było dowolnie doszukiwać. Wątpliwym jednak było, że zadowolony był z tak doskonale zapamiętanej "kamiennej" sugestii, dzięki której pojawiał się w sklepie nie zaś w sypialni. Bardziej prawdopodobnym wydawało się, że satysfakcję demonowi sprawiał fakt wykorzystania tego na własną korzyść, czyli przedłużenia sytuacji, która Rakel jawnie drażniła i wpędzała w zakłopotanie na przemian.
Gdy wchodzili do pokoju, świeczka stojąca obok łóżka zapłonęła, a Lucien posadził dziewczynę na pościeli.
- Jutro przyjdę po broń - odezwał się cicho. - A jak zechcesz, będziemy kontynuować, płomienna pani - to mówiąc obdarzył dziewczynę kolejnym uśmieszkiem i pocałował wierzch dłoni, którą oczywiście sam sobie wziął. Nie zniknął jednak, a tak jak wszedł do pokoju, tak teraz z niego wybył, dematerializując się dopiero na schodach.

        Nie czekając ranka zjawił się w karczmie. Uregulował rachunek za pokój, którego tak naprawdę nie używał, po czym udał się do stajni. Właśnie zaczął zbierać rzeczy, gdy do środka wpadła burza rudych włosów z właścicielką w osobie temperamentnej kelnerki.
- Dlaczego? - odezwała się. Demon popatrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.
- Dlaczego mnie nie dostrzegasz? - przeszła do sedna, porzucając "subtelne" podchody, na rzecz bezpośredniego pytania.
- Nie da się ciebie nie dostrzegać - odparł nemorianin spokojnie, chociaż wyraźnie nie był to komplement. Nie zawracając sobie głowy dziewczyną wrócił do porzuconych czynności. Nie dane mu było skończyć, gdyż Su rozzłościła się nie na żarty. Złapała Luciena za ramię odzywając się stłumionym głosem.
- Dlaczego więc?
Gdyby miała więcej rozsądku, pewnie dostrzegłaby ostrzegawczy błysk w oczach bruneta. Aktualnie rozsądek był ostatnią rzeczą, jaka cechowała Su, a nigdy nie była to też jej najsilniejsza zaleta. Stanowczym, ale wciąż delikatnym ruchem uwolnił się z uścisku. Palcem podniósł podbródek dziewczyny, by ta spojrzała mu w oczy i dopiero odezwał się ponownie.
- Ktoś na kim robią wrażenie takie... popisy, nie jest wart twojego czasu - mówił chłodno, jak zawsze bez emocji. Ostatnia rzecz na jaką miał ochotę, to były moralizatorskie kazania. Tłumaczenie, że powinna szanować siebie i przestać tak uparcie zabiegać o względy każdego kto wpadnie jej w oko, niech na siebie biorą inni. Jeśli jednak dziewczyna miała choć odrobinę oleju w głowie przemyśli słowa i może nawet coś z nich wyciągnie. Jeśli nie, to dłuższe zdania też byłyby tylko marnotrawstwem czasu.
Czy bardziej zdziwiona zachowaniem, czy oziębłym tonem, czy też też pod wpływem instynktu samozachowawczego podpowiadającego, że nie tylko próbowała strofować obcego mężczyznę, ale i istotę, która człowiekiem nie była, dziewczyna przestała przeszkadzać i chyłkiem wróciła do karczmy.
Lucien bez ociągania dokończył pakowanie i razem z umbrisem wyszedł na ulicę. Pieszo opuścił miasto, za jego murami dosiadając konia. Zniknął dopiero gdy odgalopował poza zasięg wzroku strażników. Normalnie przeniósłby się wprost ze stajni, upewniając się, że nikt nie widzi. Nie chciał zbyt wiele pokazywać ludziom, to mogło przynieść jedynie kłopoty. Rudzielec jednak pokrzyżował mu plany. Z kolei nie chciało mu się nakładać iluzji, by pod jej magią znikać.

        Zmaterializował się, gdzieżby indziej, jak nie na rozlewisku. Stały pobyt w mieście przestał być konieczny. Po południu odbierze rapier, resztę ustali z Rakel, ale w sklepie mógł pojawiać się z dowolnego miejsca, nie potrzebował karczemnego pokoju, który stał pusty budząc jedynie podejrzenia. Swoje rzeczy ułożył pod dwoma wiekowymi drzewami, których zrośnięte i splątane razem pnie, tworzyły niszę, na podobieństwo pieczary, w której mógł ułożyć dobytek. Niby-jaskinia była dość duża by spokojnie weszła do niej dwójka czy trójka ludzi. Gęsty baldachim z liści i dach z konarów doskonale chroniły rzeczy przed deszczem i było to miejsce znacznie przyjemniejsze niż pokój w gospodzie. O ochronę podczas jego nieobecności zadba puszczony wolno umbris.
Ten sam, który właśnie znikał w zaroślach udając się na polowanie. Kolejny plus, nie będzie musiał zwiększać ryzyka spostrzeżenia swoich zniknięć, poprzez regularne wyprowadzanie konia na obiad.
Sam zaś miał tu ciszę i spokój i wreszcie mógł poćwiczyć. Od lat nie zaniedbywał treningów, a teraz miał kilka dni przerwy. Niedopuszczalne, by zwiedzanie odciągnęło go od codziennej rutyny.
Akurat zaczynało świtać. Trawę jeszcze pokrywała rosa, gdy złociste promienie zaczynały się odbijać w ich kroplach. Idealna pora. Zawsze lubił treningi o wschodzie słońca. Lubił też gdy jego ciepło muskało skórę, zupełnie inaczej niż w domu. Zdjął koszulę, składając ją na reszcie rzeczy. Splótł włosy w luźny warkocz i wyciągnął rapier. Przyjrzał się chwilę zasłużonej klindze, w której również iskrzyło się poranne światło. Projekt i wizja bestii, był jego własnym. Wykonanie, cóż rzemieślnicy jak zawsze przedobrzyli z przepychem. Taka była otchłań. Nawet nie wykłócał się o ograniczenie ilości drogich kamieni. Zyskałby tym jedynie niepotrzebne pytania, przecież ród zobowiązywał, do podkreślenia statusu a nie jego krycia.
Oderwał wzrok od broni, która w tym samym momencie z szelestem przecięła powietrze.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Wto Lip 11, 2017 2:10 am
autor: Jeremy
        - Szefie… szefie… - przenikliwy szept obudził wreszcie Jeremy’ego. Otworzył oczy i zobaczył Armina przytulonego chudziutką buzią do stalowych prętów. Dzieciak uśmiechnął się do niego zawadiacko.
- Co ty tu robisz? – zapytał zaspany drwal.
- Przyszedłem powiedzieć szefowi, że warsztat zabezpieczony. Nic nie zdemolowali.
- Jak to? A kto go miał zdemolować?
- No ta banda strażaków. Nieźle ich szef wkurzył.
- Uważaj na słowa młody – poprawił go cieśla.
- Przepraszam – zmitygował się chłopak.
- To straż miejska ich nie zamknęła? – zdziwił się rzemieślnik.
- Zgarnęli tylko tych pięciu co szefa okładali… no i szefa oczywiście – wyjaśnił czeladnik. – Cała reszta została. Powybijali szyby od strony zaułka, ale pozostałe zdążyłem poryglować.
- Świetnie się spisałeś młody – uśmiechnął się Bastiończyk. Młodociany pomocnik wyraźnie aspirował, by wkrótce stać się jego prawą ręką.
        Czternastolatek wyczekiwał tej pochwały (głównie po nią tu przylazł) i aż podskoczył ze szczęścia, ale jakiś grymas niepewności zakłócał mu tę radość. Pomny wszak lekcji odebranej od Jeremy’ego rano wywalił od razu na wierzch nurtujące go wątpliwości.
- Szef nie ma mi za złe, że nie pomogłem w bijatyce?
Drwal popatrzył na półelfa pobłażliwie.
- Mój ojciec mawiał: „Przetrwaj dziś, żebyś mógł walczyć jutro” – powiedział uspokajająco. – Dobrze zrobiłeś, że zostałeś w środku. Sam niewiele byś mi pomógł, a te świnie w odwecie zniszczyłyby nam niezabezpieczoną pracownię.
Młodziak nie rzekł nic, tylko zupełnie rozpromienił się w poczuciu dobrze wykonanej roboty.
- Jak tu wlazłeś? – zainteresował się inną kwestią Favagó.
- Kanałami – odparł chłopak beztrosko.
- Co? – zdziwił się rzemieślnik.
- Szefie, wychowywałem się na ulicy – wyjaśnił. – Znam miasto całkiem nieźle. – Nie chlubił się swoim dzieciństwem, ale też nie wstydził się go i nie zamierzał ukrywać.
W głowie Jeremy’ego zaświtała szalona myśl. Z jednej strony nie chciał niepotrzebnie dzieciaka narażać, ale z drugiej skoro niezauważony wlazł do miejskiego aresztu to widocznie umiał sobie poradzić.
- Młody, mam dla ciebie misję specjalną. – Poderwał się z wyra i doskoczył do krat.
- Jak mogę pomóc – zawołał czeladnik ochoczo.
- Szoruj migiem na Miętową… - drwal pochylił się i na ucho szczegółowo wyłuszczył Arminowi swój plan. – Zrozumiałeś wszystko? – upewnił się, gdy skończył.
- Może szef uznać tą sprawę za załatwioną. – Młodzieniec pokiwał głową twierdząco i uśmiechnął się szelmowsko. Na pożegnanie zasalutował śmiesznie swojemu pracodawcy, po czym podniósł kratkę ściekową (dla dziecka w sam raz, ale dla dorosłego stanowczo za wąską) na środku pomieszczenia i zniknął w czeluściach.
- Tylko uważaj na siebie – krzyknął za nim cieśla. – Bo jak ci się coś stanie, to mnie twoja matka zabije. – Ale tej dobrej rady już młokos zdaje się nie usłyszał.


        - Z kim gadałeś? – zapytał podejrzliwie Berdali wpadając jak tornado do pomieszczenia z celami.
- Z nikim – odparł lekceważąco Favagó.
- Słyszałem głosy – krzyknął kapitan.
- To podobno można leczyć – skwitował Jeremy złośliwie.
- W tym twój. – Wskazał paluchem leżącego na pryczy drwala.
- To romantycznie, ale nie jestem zainteresowany – wykpił go cieśla.
- Twój i jakiegoś chłopaka – nie odpuszczał Arturończyk.
- Nie mam dzieci.
Strażnik zorientował się, że tą drogą do niczego nie dojdzie. Uparty robotnik będzie szedł w zaparte i tylko naigrawał się ze złości stróża prawa. Gładko więc zmienił swoją taktykę.
- A ty jesteś pewien, że nie wolisz chłopców? – rzucił zaczepnie. – Tej nocy już drugi cię odwiedził.
- Poczekaj, aż zobaczysz Rakel – odrzekł cieśla.
- A co to ja Rakel nie widziałem? – ryknął szczerym śmiechem Ciryl, aż echo zadudniło w ciasnej klitce aresztu.
- No i? – drwal wyczekał z tym krótkim pytaniem, aż jego kolega się uspokoi. Inaczej mogłoby przejść niezauważone.
- „No i” co? – nie zrozumiał stary kapitan.
- Gówno – odpalił mu rzemieślnik. – Rakel jako zgrabna dzieweczka zaprzecza twoim insynuacjom, że mam jakoweś pedalskie ciągoty.
- Ja wiem? – nie zgodził się z przyjacielem mundurowy. – Cycków prawie nie ma. W sumie taka trochę chłopczyca.
- A, spieprzaj – Jeremy pożałował, że w ogóle wdał się w tą dyskusję, a Berdali ponownie zaniósł się serdecznym śmiechem.
- Ty mi tu nie bluzgaj – powiedział strażnik ocierając łzy rękawem. – Tylko się lepiej zastanów z czego zapłacisz grzywnę za uszkodzenie publicznego mienia.
- Jakiego mienia?
- Jakiego mienia? – Arturończyk popatrzył na niego niepomiernie zdziwiony. – Jakiego mienia pytasz? – Sięgnął po raporty i wczytawszy się w nie pacnął się otwartą garścią w czoło. – Kurde! – zaklął. – No przecież beczkowóz sam się zdemolował. Wpadł na Yrre’go, połamał sobie na nim szprychy, złamał ośkę i rozszczelnił zbiornik.
- To!? – tym razem to Jeremy parsknął śmiechem. – Daj se lepiej spokój chłopie. – Aż ziewnął na niedomyślność swojego kamrata. – Wypuścisz mnie, to w dwa dni naprawię wam tą baryłę.
Berdali popatrzył na więźnia zaskoczony, ale szybko połapał się w jego toku myślowym i pokiwał głową. Wszak trafiło na cieślę. Cóż to było dla fachowca zmontować nową beczkę i koło.
- W sumie możemy to tak załatwić. – zgodził się. – Niech ci będzie.
Kapitan zanotował coś w swoich papierach i wyszedł pozwalając Jeremy’emu ponownie udać się do krainy snów.


        Obudził go szczęk przesuwanych metalowych krat.
- Jesteś wolny. – Szorstki jak zwykle głos Ciryla rozwiał resztki sennych marzeń.
Cieśla przetarł dłonią zaspane oczy i rozejrzał się. Przez zakratowane okno wpadały do karceru promienie słońca – znak, że świt już dawno zamienił się w jasny dzień. Jego cela była otwarta, a przed furtą stała Rakel Evans.
- Cześć – mruknęła pod nosem.
- Cześć – odpowiedział i podniósł się z koja. Wsunął na nogi swoje ciężkie buciory, a dziewczyna w tym czasie wyrzuciła z siebie tak wartki potok słów, że oprócz tego początkowego „cześć” nic więcej nie zrozumiał. Poobijany i zmęczony uśmiechnął się nieco niemrawo, ale dało się wyczuć, że cieszył się, iż to właśnie Rakel go odwiedziła.
- Powolutku – powiedział, gdy wyszedł z celi. – Jeszcze raz. Po kolei – poprosił o powtórzenie.
- Przyniosłam ci babeczki – podsunęła mu niemal pod nos papierową torbę.
- Dziękuję. – Wziął od niej paczuszkę i uśmiechnął się już szerzej.
- Miały być na przeprosiny, ale chyba nie doceniłam skali zniszczeń – tłumaczyła się.
- Poczekaj… – przerwał jej delikatnie. – Przeprosiny za co?
Nie odpowiedziała, tylko popatrzyła z troską na opatrunki mężczyzny i poprawiła przekrzywiony bandaż i odklejające się plastry.
- Nie doceniłam skali zniszczeń. – Spuściła wzrok.
- Nie przejmuj się tym beczkowozem. – Machnął lekceważąco ręką.
- Co? – Popatrzyła na niego nie rozumiejąc.
- Beczkowozem – powtórzył. – Zresztą nieważne. Chodźmy stąd. Porozmawiamy po drodze. – Przepuścił ją w wąskim korytarzu. Wyszła drobiąc kroczki ze wzrokiem spuszczonym na podłogę, a on ruszył zaraz za nią.
        Gdy mijali biurko oficera dyżurnego żegnał ich szyderczy uśmiech kapitana Berdaliego. Rakel tylko przyspieszyła, żeby jak najszybciej opuścić gmach, a Jeremy wystawił środkowy palec i popukał się nim wymownie w czoło.
- Taki stary piernik, a cieszy się jak głupek, że zawstydza niewinne dziewczę. – podsumował postawę kolegi, po czym machnął na niego pogardliwie i podbiegł, by otworzyć czarnowłosej ciężkie wrota.
        Wyszli na ulicę i odetchnęli: dziewczyna z ulgą, a facet z głośnym ziewnięciem. Stali i uśmiechali się szeroko, rozglądali po pięknym świecie, cieszyli opuszczeniem przytłaczającej budowli, wszystko dopóki nie popatrzyli na siebie. Ona się speszyła, jemu mina też nieco zrzedła. Cóż, łączyło ich coś, a zachowywali się, jakby nie łączyło ich nic. Jak dwoje gówniarzy. Jak dzieciaki na szkolnej przerwie. Trzeba było przerwać ten zaklęty krąg. Facet zrobił pierwszy krok. Podszedł do niej i najzwyczajniej w świecie przytulił do siebie drobną niewiastę.
- Dzięki, że mimo całego upokorzenia jakie wczoraj cię spotkało zdecydowałaś się zeznawać na moją korzyść – powiedział spokojnie. – Nie każdy by się na to zdobył będąc na twoim miejscu.
Uśmiechnął się pogodnie i wypuścił ją z objęć. Jeśli wcześniej obawiała się jak Bastiończyk zareaguje na jej widok, to prawdopodobnie wystarczyło, by rozwiać wątpliwości. Zaoferował jej ramię i babeczkę z czekoladą. Z poczęstunku skorzystała skwapliwie, z ramienia z pewną jeszcze dozą nieśmiałości. Ruszyli niespiesznie w kierunku sklepu Evansów zajadając czekoladowe wypieki. Jednak gdy w papierowej torbie skończyły się muffiny, to nie można już było przykryć krępującego milczenia udawaniem, że ma się pełne usta.
- Za co ich pobiłeś? – odezwała się zatem dziewczyna.
- Kogo? – mężczyzna udał zaskoczonego.
Przygryzła wargę. Droczył się z nią, był tępy jak wóz z węglem, czy za mocno oberwał ostatnio w głowę? Jak to kurna kogo? Gdyby był jej bratem, to wykrzyczałaby mu to w twarz. Przy Jeremym ciągle jeszcze miała opory. Dalej nie traktowała go jako kogoś bliskiego. Miała zatem wewnętrzny zgryz co dalej z tym zrobić. Konsternacja wymalowana na twarzy handlarki nie pozostała niezauważona przez cieślę.
- Za chamstwo dostali – odpowiedział szczerze ucinając jej dalsze spekulacje. – A za jakie, to już nie muszę ci przypominać.
- Ale za mnie? – Popatrzyła na niego z niedowierzaniem. – Zlałeś Morgana, Yrrego i Corna? Swoich kumpli?
- Za ciebie – potaknął. – Tak trudno w to uwierzyć?
- Trochę – speszyła się. Popatrzyła na obrażenia cieśli. – Sam też nieźle oberwałeś.
- Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą – skwitował to krótko dla ucięcia tematu.
- Przepraszam – szepnęła nieśmiało. Czuła, że musi to powiedzieć.
- Za co? – zdziwił się.
- Za to właśnie! – pisnęła jak naciśnięta gumowa kaczuszka. Szli, ona patrzyła w bruk, a on przed siebie. Temat nie do rozwiązania, gdy oczy uciekają w bok. Zatrzymał się zatem gwałtownie, okręcił czarnowłosą dziewczynę i poczekał aż na niego spojrzy. Chwilę to trwało, ale wreszcie uniosła na niego swoje barwne tęczówki. Spoważniał, żeby nie potraktowała tego jak drwiny.
- Nie masz za co przepraszać. Nie od ciebie dostałem. Zrobiłem to, bo nie zasłużyłaś na takie traktowanie, jakie ci zafundowali. Zrobiłbym to jeszcze raz, gdyby było trzeba. Nawet jeśli nie byłoby świadków i musiałbym za to spędzić więcej czasu w hoteliku u mojego przyjaciela Ciryla. Wyręczyłem cię i to ja ich pobiłem, ale mój rozbity łeb to w żaden sposób nie twoja wina. Możesz być spokojna, nie mam o to do ciebie żadnych pretensji – przerwał i patrzył wymownie na jej urzekające, mieniące się tęczą oczy. – Możemy już do tego nie wracać? – zapytał unosząc nieco kąciki ust.
- Dobrze. – Skinęła głową, a szczery uśmiech wreszcie na dobre zagościł na jej twarzy. On również się rozpogodził. Ruszyli dalej. Jakaś blokada między nimi wreszcie opadła. Rozmawiało się im teraz dużo swobodniej.
- Gdzie nauczyłeś się tak strzelać z kuszy? – dziewczyna zupełnie przejęła inicjatywę w zadawaniu pytań.
- W ojczyźnie – odpowiedział spokojnie.
- A skąd jesteś?
- Z Ostatniego Bastionu.
- O – zdziwiła się. – To co tu robisz?
- Pracuję w zawodzie.
- To wiem – prychnęła, jakby robił z niej idiotkę. - Ale dlaczego tu, a nie u siebie?
- Długa historia na długie zimowe wieczory.
- Opowiesz mi kiedyś? – poprosiła z nadzieją w głosie.
- Kiedyś. – Uśmiechnął się tajemniczo.
- Ile masz lat? – zmieniła temat.
- Trzydzieści pięć.
- Sporo.
- Tak uważasz?
- A ty nie?
- Ja nic nie uważam. Mam ile mam i tego nie zmienię.
- W sumie racja. – Pokiwała głową ze zrozumieniem. Zrobiła sobie przerwę i zastanawiała się jak zadać kolejne pytanie. Nie przychodziło jej do głowy jakby zawoalować nurtującą ją kwestię, dlatego zapytała bezpośrednio.
- A skąd wziąłeś te żurawie na moich drzwiach?
- Z twojego wisiorka.
- Widziałeś go?
- Widziałem.
- Kiedy?
- Jak się upiłaś do nieprzytomności.
- Nie przeszkadza ci to?
- Co?
- Że się upiłam?
- A często ci się to zdarza?
- W sumie nie.
- To czemu ma mi przeszkadzać?
- Nie wiem. – Wzruszyła ramionami, a po chwili zastanowienia wznowiła konwersację. – Czyli te twoje czyny lubieżne nie były zupełnie wyssane z palca?
- Jakie tam czyny lubieżne – machnął ręką lekceważąco. – Zajrzałem, bo szukałem klucza od twojej kamienicy.
Znów zapadła cisza. Czarnowłosa popatrzyła ukradkiem na profil towarzysza. Im dłużej trwała ich rozmowa, tym bardziej się ośmielała.
- I co? – zapytała figlarnie i szybko odwróciła głowę, żeby nie spojrzeć mu w oczy.
Teraz to on popatrzył na jej młodą buzię.
- I nie znalazłem – odpowiedział, jakby nie zrozumiał aluzji.
- Oj nie o to mi chodzi. – Klepnęła go w ramię jakby była obrażona, ale roześmiała się wesoło. Dołączył się i chwilę pochichrali się razem.
- Ładne – powiedział po chwili potrzebnej na przywołanie wspomnień.
- Co ładne? – nie zrozumiała od razu.
- No to, o co pytałaś poprzednio – wyjaśnił.
Zarumieniła się.
- Przestań! – pisnęła zawstydzona, ale ponownie wybuchnęła słodkim chichotem.


        Wystarczyło, że przekroczyli próg sklepu z bronią „Augusta Evansa”, a wszystko się zmieniło. Rakel struchlała, a na jej na radosnej buzi znów zagościła niepewność i rumieńce wstydu.
- Widzę, że ostatnio twoje życie towarzyskie nabiera rozpędu. Kolejnego gacha sobie przyprowadziłaś? – zapytała stara Meve wstając pokracznie z fotela.
Bezpośrednie i niezbyt taktowne podejście starszej kobieciny na powrót wpędziło czarnowłosą w zakłopotanie. Spaliła buraka i spuściła wzrok. Przez nią i jej znajomych Jeremy znów musiał się poczuć niezbyt przyjemnie. A choć nalegał już kilkakrotnie, że nie ma go przepraszać za zachowanie innych ludzi, to ona i tak wiedziała swoje. Gorączkowo szukała pomysłu jak załagodzić to okropne wrażenie, gdy cieśla niespodziewanie sam przejął inicjatywę wybawiając handlarkę z krępującej sytuacji.
- Gacha? – wtrącił całkiem pokornie, tak jakby nie dosłyszał za pierwszym razem i chciał się tylko upewnić.
- Nie podoba ci się to określenie? – Seniorka momentalnie oderwała wzrok od buzi młodej Evansówny i wyzywająco spojrzała na drwala. Liczyła, że to wystarczy, żeby się speszył i zamilknął. Rzemieślnik nie ugiął się jednak pod ciężkim spojrzeniem czarownicy. Patrzył bystro i przenikliwie na wiekową kobiecinę.
- W sumie niech będzie – odparł po chwili ze zwykłym sobie spokojem. Zabrzmiało trochę, jakby się poddał apodyktyczności sędziwej babuleńki. Były to jednak tylko pozory. Mężczyzna wyczekał na odpowiednią chwilę, a kiedy kobieta pewna zwycięstwa ponownie chciała się odezwać, on uprzedzając ją przeszedł do kontrataku. – W zasadzie powinienem podziękować za komplement. – Meve rozdziawiła usta w olbrzymim zdziwieniu, ale nie pomyliłby się wiele ten, który nazwałby ten wyraz twarzy oburzeniem. Robotnik natomiast poszedł za ciosem. – „Gach” nie brzmi specjalnie obraźliwie w ustach staruchy pomarszczonej jak rodzynek.
Aż się zachłysnęła. Trafiła kosa na kamień. Dawno nikt tak zuchwale do niej nie mówił. Z niedowierzaniem patrzyła na Bastiończyka, który bezceremonialnym zachowaniem zachwiał jej pewnością siebie. Szybko jednak wróciła jej stanowczość po początkowym osłupieniu. Chrząknęła i z dystansem do niewybrednego przytyku cieśli pod swoim własnym adresem, patrząc wymownie na Rakel powiedziała hardo:
- Wreszcie pełnokrwisty facet, a nie jakieś kalesony – rzuciła jej szorstką pochwałę przyprowadzonego kandydata. Nie podarowała jednak, aby nie zakwasić tej aprobaty nutką zwykłej sobie uszczypliwości. – Choć pysk ma niewyjściowy. Wygląda na bandziora, co to prosto z pierdla wyszedł.
        Drwal słowa starowinki uznał za wyciągniętą do zgody rękę i odpuścił. W takich sytuacjach lepiej nie sprowadzać przeciwnika do parteru. Zresztą wcale mu na tym nie zależało. Więcej mógłby tym spieprzyć niż zyskać. Zaznaczył dobitnie, że głowę ma nie tylko od tego, żeby na niej czapkę nosić i to mu w zupełności wystarczało. Rozpogodził zatem zarośniętą twarz i ukłonił się grzecznie starszej damie. Po tym posunięciu dało się poznać, że pospolite chamstwo nie było jego codziennym zachowaniem, a jedynie reakcją na ordynarny komentarz godzący w dobre imię nawet nie tyle jego samego, co towarzyszącej mu czarnowłosej dziewczyny. Opinia Wiedzącej o mężczyźnie z Opuszczonego Królestwa poprawiła się jeszcze bardziej.
- W takim razie cofam tego „gacha”. – Uśmiechnęła się zaiste arystokratycznie i nieco łaskawiej spojrzała na rzemieślnika. - Jak mam do ciebie mówić?
- Na imię mi Jeremy.
- Wstrętnie – zmarszczyła kartoflowaty nos w obrzydzeniu. – A może być synku?
- Niech będzie – zgodził się. – A pani?
- Meve.
- Zatem, pani Meve…
- Żadna pani! – zaprotestowała natychmiast przerywając mu.
- To jak?
- Meve!
- Tak po prostu?
- Tak po prostu. Nie potrzebuję, żeby mi tu czapkować ani słodzić.
- No dobra – przystał na takie rozwiązanie. Skoro chciała, by mówić jej po imieniu to nie było sensu na siłę oponować. – Zatem Meve. – Skłonił się lekko, z estymą, ale bez służalstwa. – Przydaj się na coś i idź zrób herbatę.
Śmiało sobie pogrywał. Jego pewność siebie mogła się podobać, ale nie mogła pozostać bez riposty. Uśmiechnęła się złośliwie.
- Rozumiem, że przyszła pora na romantyczne wyznania.
Zaskoczyła go. Nie spodziewał się ataku z tej strony. Skąd wiedziała? Jakieś magiczne sztuczki? Czy przypadek? Wystarczyło jedno przenikliwe spojrzenie w nieco zachodzące bielmem, ale ciągle żywe oczy Wiedzącej. Już był pewien, że nie ma takich przypadków. Ten wredny grymas na twarzy babiny sugerował, że czytała w nim jak w książce. Czarownica, psiakrew! Zareagował odruchowo.
- Wynocha z mojej głowy wiedźmo! – krzyknął na nią. Ponownie zachował się niezbyt uprzejmie, ale nie ma się co oszukiwać, że magiczne grzebanie w czyichś myślach też do dobrego tonu nie należało. Zmierzyła go wzrokiem, a jej uśmiech z kąśliwego znów zmienił wyraz na bardziej pobłażliwy. Byli kwita.
- Dobra, dobra. Nie unoś się, bo ci żyłka pęknie – odpuściła drażnienie go. Nie był to jednak w żadnym wypadku całkowity odwrót. Próba charakterów zakończyła się remisem. Oboje twardo pozostali na swoich pozycjach. – Idę zrobić herbatę – ustąpiła, ale tylko pozornie. Zdanie zabrzmiało tak, jakby sama z siebie poczuła konieczność przygotowania naparu, a wcześniejsze polecenie Jeremy’ego nie miało tu nic do rzeczy.
Oboje odprowadzili ją wzrokiem, gdy powoli gramoliła się po schodach.
- Bardzo dyskretnych masz znajomych – podsumował całą sytuację cieśla, gdy zniknęła w kuchni. – Wpierw Morgan, a teraz babunia.
- Ja ci dam babunię! – wrzasnęła z piętra.
- Babunia też ci nie pasuje!? – odpowiedział głośno, ale już teraz bardziej rozbawiony całym zamieszaniem, niż zdenerwowany na jej ciągłe wtrącanie się do rozmowy.
- Ja babunia, a ty dziad! – usłyszał w odpowiedzi. – No wykrztuś wreszcie, co chciałeś jej powiedzieć. Zabierasz się do tego jak pies do jeża.
- Zajmij się sobą! – odkrzyknął.
        Wrócił wzrokiem do barwnych tęczówek Rakel. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, ale rozproszyła go zwada ze starą zielarką, mimo nawet tego, iż w pewnej mierze była ona zabawna. Zupełnie nie mógł zebrać myśli. Trudno mu było poskładać jakieś logiczne zdania, by prosto i jednoznacznie wyrazić to, co tak naprawdę chciał powiedzieć czarnowłosej dziewczynie. Dodatkowo ta świadomość, że urzędująca na górze staruszka może mu beztrosko gmerać w głowie tym bardziej go deprymowała. Chwilę jeszcze walczył z tym marszcząc brwi i przyglądając się handlarce, ale ostatecznie dał za wygraną.
- Kurcze – westchnął. – Znowu nie jest nam dane w spokoju porozmawiać.
- Niestety… - potaknęła odruchowo Rakel, jakby akceptując to usprawiedliwienie. Jej drżący głos zdradzał jednak, że chyba nie do końca to chciała powiedzieć. Ciągle wpatrywała się w twarz mężczyzny z cichą nadzieją, że może jednak przełamie się i powie coś więcej. On jednak stwierdził, że słuszniej będzie jeszcze trochę odłożyć tą rozmowę. Nie ma co na siłę poganiać. Lepiej delikatne sprawy załatwiać w bardziej komfortowych warunkach, a nie jak para nastolatków konspirować na magicznym podsłuchu ciekawskiej i przede wszystkim mało dyskretnej Meve.
- Wpadnij wieczorem na herbatę – zaproponował. – Pogadamy normalnie, bez zbędnego towarzystwa.
- Sam jesteś zbędny! – doszło do ich uszu z kuchni.
Rakel najadła się już tyle wstydu, że na kolejny zaczepny komentarz przyrodniej babci nawet nie miała siły się znowu zarumienić.
- Wpadnę – szepnęła tylko.
- Może być znowu czarna, czy kupić jakąś lepszą? – zapytał drwal nie zważając na uszczypliwości Meve.
- Nie trzeba – czarnowłosa pokręciła gwałtownie głową. – Może być czarna.
- Kup malinową! – przenikliwy skrzek starowinki zaprzeczył jednak słowom Ewansówny. – Koniecznie!
        Uśmiechnął się pogodnie i mrugnął do dziewczyny zdrowym okiem. Pożegnali się, ale już nie tak oficjalnie i zdawkowo jak dotychczas. Objął ją i lekko przytulił, a ona zadrżała pod jego dotykiem.
- Malinową – powtórzył zanim wyszedł. – To do wieczora.
- Do zobaczenia – zawołała za nim.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Nie Lip 16, 2017 2:53 pm
autor: Rakel
        Zamknęła za nim drzwi i opierając się o nie złapała jeszcze kątem oka sylwetkę cieśli przez sklepową witrynę. Odwrócił się, żeby jej pomachać, więc odwzajemniła krótki gest i dopiero wtedy schowała się głębiej w sklepie z wesołym uśmiechem nie schodzącym jej z ust. Powoli oswajała się z jego towarzystwem i nie peszyła się już tak za każdym razem, gdy przyłapał jej spojrzenie. Lubiła poznawać ludzi, uczyć się ich zachowań, przyzwyczajać do sposobu mówienia, interpretować zachowania, gesty i spojrzenia. Jeremy’ego znała od kilku dni, a dopiero dzisiaj mieli okazję dłużej porozmawiać, chociaż zdaniem dziewczyny wciąż zbyt krótko. Mężczyzna zdawał jej się skarbnicą wiedzy i doświadczeń, które można było powolutku odkrywać, jakby czytało się długą książkę. Taką trzydziestopięcioletnią, no ale trudno, nikt nie jest idealny. Zżerała ją ciekawość, co takiego miał zamiar jej teraz powiedzieć, czego nie chciał mówić na ścisłym podsłuchu Meve. Ta kobieta, naprawdę!
        - Naprawdę co? – Staruszka ze stukotem laski schodziła z jej schodów, a gdy wyłoniła się z korytarza i weszła do sklepu uśmiechnęła się złośliwie na widok rozdrażnionej handlarki.
        - Gacha?! Serio? – fuknęła na nią zaraz Rakel i pokręciła głową. Ratowało ją tylko to, że Jeremy albo miał do siebie duży dystans albo załączył mu się tryb rywalizacji. Właściwie obie odpowiedzi mogły być poprawne, gdy wspomniała jak przekomarzali się z Meve na słowne przytyki, podczas gdy ona zastanawiała się, jaki zielarka ma interes w testowaniu każdego, kto puka do drzwi Evansów. – A gdyby się obraził?
        - To by znaczyło, że jest miękka faja i szkoda na niego zachodu – parsknęła staruszka i podeszła do dziewczyny, wciąż rozciągając żabie usta we wrednym grymasie. – Wolałabyś, żebym mu powiedziała, z kim spotykasz się nocami?
        - No wiesz! - dziewczyna aż się zapowietrzyła. – To nie tak! Brzmi jakbym... a to wcale nie... Lucien mnie uczy!
        - No nie wątpię.
        - Meve!
        - Dobra, dobra, uspokój się już. Powiedz mi lepiej, czemu ziółek nie pijesz?
        - Których? – Rakel strzeliła spojrzeniem w bok, ale udawanie czegokolwiek przed starowiną nie miało najmniejszego sensu. Ta spojrzała tylko na nią pobłażliwie.
        - Tych, których nie pijesz.
        - Nie piję, bo nie potrzebuję.
        - Nie wiesz, kiedy będziesz potrzebować.
        - Nadmierny optymizm Meve, naprawdę – mruknęła, speszona wyraźnym rozbawieniem zielarki.
        - Dobra, dobra. To trzeba pić regularnie.
        - Dobrze, będę piła... – mruknęła na odczepne, chcąc już spławić kobietę, lecz ta najwyraźniej świetnie się bawiła.
        - Nie martw się złotko i tak dosypuję ich też do tej miętowej herbaty, którą ode mnie bierzesz. A, i powiedz mi później, co u Randa, zawsze lubiłam tego chłopaka. Paa!
        Gdy trzasnęły drzwi Rakel odetchnęła głośno z ulgą, opierając się o sklepową ladę. Obecność starej zielarki w jej życiu była jego nieodłącznym elementem, tak samo często irytującym i męczącym, jak i naprawdę ratującym skórę. "Rand! List!", przypomniała sobie nagle i ruszyła biegiem po schodach. Weszła na chwilę do kuchni i zabrała stojący tam kubek parującej herbaty. Jeden kubek. Skala prekognicji tej kobiety była czasem przerażająca. Powąchała. Miętowa. Losie…
        Usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, na jednym kolanie opierając kubek, na drugim rozwijając poskładany wcześniej papier. Uśmiechnęła się z rozczuleniem na widok znajomego, koślawego pisma.

        Hej siostrzyczko!
        Przepraszam, że się nie odzywałem, ale przenoszą nas z południa i ciągle są jakieś opóźnienia. Listy nie docierają przez kilka miesięcy tylko po to, żebym za chwilę otrzymał kilka na raz powiązanych sznurkiem. Nadrobiłem jednak zaległości i przydybałem posłańca.
        Fajnie, że Morgan przeniósł kram w twoją okolicę! Sąsiad pewnie problematyczny, ale przynajmniej ma Cię na oku, jak nie ma ojca. A jak będzie rozrabiał to przywal mu tym jego młotem i spokój. Swoją drogą, co u naszego staruszka? Jak w sklepie? Trzymacie się tam bez nas? Masz jakieś wieści od Doriana? Do mnie twoje listy dochodzą tak jak chcą, a i od niego wieści długo nie mam. Trochę rozpuściłem wici po znajomych w wojsku, może się czegoś dowiem, jeśli tak to zaraz dam znać.
        U mnie wszystko dobrze, chociaż tęsknię za suchymi skarpetami i Twoim gulaszem. Z ręką na sercu, tęsknię siostrzyczko za Twoimi obiadami, wyobrażasz sobie, jak oni nas muszą karmić? Poza tym nie jest źle, wyrobiłem się w walce, ojciec może mi teraz podskoczyć. Oczywiście dzięki treningom, bo oprócz tego, że ciągle nas przenoszą w nowe miejsca to za wiele się nie dzieje. Nie wiem czy to tylko mój oddział, ale póki co robimy bardziej za pionki niż rzeczywiście szykujemy się do walk. Może i nie jesteśmy zawodowymi żołnierzami, ale powiem Ci, że naprawdę dobrze wyglądamy jako oddział, więc zazwyczaj wystarczy straszak. Teraz idziemy pod Ekradon, ale nie nastawiają nas pozytywnie. Niby jakaś bitka może się szykować, ale po prawdzie to pewnie nawet pola nie zobaczymy. Może i sojusznicze miasto, ale wojska podobno nie żyją w najlepszej komitywie, przynajmniej jeśli chodzi o te nasze valladońskie łapanki. Oni tam mają gryfy, wyobrażasz sobie? Faktycznie, spoko sprawa, ale podobno w komplecie idzie kij w dupie i pogarda dla tych z poboru, wieśniaków, jak mówią. Ale w sumie, co mnie to obchodzi, może się uda i nas rzucą chociaż jako mięso armatnie na przód, to wtedy im pokażemy.
        OBIECUJĘ CI SIOSTRZYCZKO, ŻE NIC MI NIE BĘDZIE.
        Pilnuj staruszka i pisz więcej! Czasem tu idzie zwariować z nudów.
        Ściskam, Rand.


        Rakel uśmiechała się, a jednocześnie łzy ciekły jej po policzkach i wyzywała w głowie brata od skończonych idiotów. Sam się będzie do walki pchał, wariat! Nie zaskoczyło jej to jednak, chociaż bała się już listu od Doriana, który był jeszcze bardziej skory do bitki niż młodszy Evans. Chociaż byli do siebie podobni jak dwie krople wody, oboje z ciemnymi, wiecznie rozczochranymi włosami, błyszczącymi tęczą oczami i łobuzerskim uśmiechem, Rand był raczej drobniejszy i weselszy, łatwiej nawiązując znajomości niż równie rozrywkowy, jednak nieco groźniej wyglądający Dorian. Temu zawsze udało się wpakować w jakieś tarapaty, mając tendencję do bycia w złym miejscu o złej porze, nawet jeśli jechał tylko po towar. Cholera, ależ ona za nimi tęskniła!
        Ale nadal nie powiedziała im o ojcu. To było paskudne, naprawdę, zdawała sobie z tego sprawę, ale jak można napisać coś takiego w liście? Poza tym obawiała się, że mogą zareagować zbyt gwałtownie. Znając Randa mógłby uprowadzić komuś konia i wrócić pędem do domu, zobaczyć czy wszystko u niej w porządku. Dorian nie był aż tak w gorącej wodzie kąpany, ale prawdopodobnie ktoś w jego otoczeniu zarobiłby w pysk bez powodu. Ciągle bała się jednak, że dowiedzą się od kogoś innego, a tego by sobie nie wybaczyła. Przez myśl przeszło jej nawet, że skoro teraz wie już, gdzie będzie Rand, mogłaby wybrać się do Ekradonu i powiedzieć mu osobiście. Ale co z Dorianem? Pusty kubek po herbacie stał na ziemi, a Rakel waliła głową w poduszkę. Zaraz jednak zerwała się z łóżka i przysiadła do biurka. Musi im napisać, dzisiaj.

        Przez godzinę zmarnowała chyba tuzin kartek, a warto zaznaczyć, że miała ich ograniczoną ilość. Nigdy nie należała do najbardziej dyplomatycznych osób, zazwyczaj albo przemilczając to, co chciała powiedzieć, a gdy już zmuszona – waliła prosto z mostu, nie ubierając tego w żadne ozdobniki. Nie robiła tego wcale złośliwie, inaczej po prostu nie umiała. Napisanie więc dwóch listów, zaczynających się od: ”Kochany Randzie”/„Kochany Dorianie”, „Ojciec nie żyje” nie należało do najprostszych zadań i zajęło dziewczynie sporo czasu i uwagi. Nie opisywała wszystkiego ze szczegółami, jedynie najważniejsze fakty, co chwila przepraszając za to, że nie powiedziała im wcześniej i tłumacząc zaraz swoje obawy, oraz zapewniając, że nic jej nie jest, Morgan się nią opiekuje (cha! Dobre sobie) i żeby się na nią nie gniewali.
        Przerwała tylko raz, gdy z parteru dobył się dźwięk dzwoneczka nad drzwiami. Od razu spodziewała się kogoś znajomego, w końcu sklep był dziś nieczynny, więc Luciena powitała słabym uśmiechem, starając się zostawić wszystkie złe emocje na piętrze. Mimo wszystko miło było jej zobaczyć znajomą twarz i chociaż na moment odciągnąć myśli od nieskończonego listu pozostawionego w pokoju. Chętnie zabawiła na parterze nieco dłużej, oprócz sprzedaży zamówionego rapieru poświęcając czas na rozmowę z mężczyzną i dziękując w końcu za to, co zrobił dla niej wczorajszego wieczoru. Wciąż była zmęczona tym wyładowaniem mocy, więc nawet nie sprawdzała dziś jak działa jej magia, jednak czuła się dobrze, a przede wszystkim spokojniej. Prawdopodobnie tylko dlatego zmrużyła w ogóle wczoraj oczy, zamiast przewracać się całą noc w łóżku, odtwarzając w głowie scenę swojego upokorzenia. Bardzo jej pomógł.
        Na górę wróciła dopiero, gdy pożegnała gościa, lecz znów nieco spokojniejsza i wyciszona. Najwyraźniej do towarzystwa Luciena też się już przyzwyczajała. Skończyła oba listy, orientując się, że zapisała po dwie kartki, zapakowała je do kopert i kolejne kilka chwil spędziła na szukaniu rodzinnej pieczęci. W końcu jednak zrezygnowana odcisnęła lakowane zamknięcie grotem od strzały, licząc na to, że bracia zaufają jej charakterowi pisma, i zebrawszy listy zbiegła na dół by zanieść je na pocztę. Było już późne popołudnie, a jutro od rana wyjeżdżał konwój, więc koniecznie musiała zdążyć. Później może iść prosto do Jeremy’ego.
        Zatrzymała się nagle na schodach i spojrzała na siebie, przygryzając w zamyśleniu dolną wargę. Zrobiła jeszcze krok w dół, znów się zatrzymała i odwróciła, wbiegając na górę, z powrotem do pokoju. Zrzuciła szybko buty, spodnie i koszulkę, i stanęła przed otwartą szafą, a jej mina rzedła powoli. Przeglądała niepewnie druciane wieszaki z ubraniami, w tę i z powrotem, jakby liczyła, że za następnym razem znajdzie tam coś nowego. Wybór nie był zbyt wielki, z jednej strony irytując, z drugiej jednak – podając gotowe rozwiązanie. Jedyne, więc siłą rzeczy najlepsze. Długa spódnica z lejącego się materiału, czarna oczywiście, sięgała do kostek, lecz skromne rozcięcie z boku sprawiało, że dziewczyna nie dreptała jak pingwin, czego jej praktyczna dusza by nie zniosła. Do tego pasująca szara koszulka, czarne sandałki i dziewczyna znów zbiegała na dół z listami w garści.
        W drzwiach niemal zderzyła się z Simonem. Wytrzeszczył oczy na jej widok, a ona zaczęła się zastanawiać, czy nie wydurniła się w tej spódnicy.
        - Przepraszam, nie zdążyłem zapukać. – Chłopak cofnął się o krok, chowając coś za sobą. – Ładnie wyglądasz.
        - Nie szkodzi. I dziękuję. – Rakel uśmiechnęła się i schowała listy za plecami, wtykając je za pasek spódnicy. – Ostatnio często do mnie zaglądasz – zauważyła beztrosko, jednak strażnik i tak wyglądał na zmieszanego, wiec szybko zmieniła temat. – Co cię sprowadza?
        - Hm... twoje urodziny. – Wyciągnął zza pleców wielki i kolorowy bukiet kwiatów, a Rakel szczęka opadła. – Wszystkiego najlepszego. – Uśmiechnął się, zadowolony z wrażenia, i wcisnął dziewczynie bukiet w ręce.
        - Dziękuję! Ale urodziny mam dopiero jutro. – Odebrała kwiaty wciąż stojąc z chłopakiem w progu, z zaskoczenia zapominając o manierach. Właściwie zapomniała też o własnych urodzinach, nigdy nie obchodziła ich jakoś hucznie, to Morgan zawsze pił intensywnie jej zdrowie, następnego dnia mając nieczynny warsztat. A teraz dodatkowo miała tyle na głowie, że pewnie zorientowałaby się już po fakcie.
        - Wiem, ale... akurat byłem w okolicy, z kwiatami... – Simon wzruszył ramionami, delikatnie mijając się z prawdą. Przecież nie powie jej, że widział, jak spaceruje sobie pod ramię z tym zbójem, z tym staruchem! Co też jej do głowy strzeliło, dopiero co jej mówił przecież, co zrobił Favagó, widziała jak Morgan wygląda i co robi? Brata się z wrogiem! Ale nie szkodzi, ma za dobre serce po prostu, cieśla próbuje ją zbałamucić, ale wszystko się da naprawić. Korzystając więc z chwilowego zaskoczenia dziewczyny, przyciągnął ją za wolną rękę i pocałował.


        Meve pokręciła głową z niezadowoleniem, stojąc w oknie swojego kramiku. Z zewnątrz była praktycznie niewidoczna, gdyż witryna niemal w całości pozasłaniana była wszystkim co starowina miała na handel, a w szczególności długimi pękami ziół, zwisającymi z sufitu i tworzącymi naturalną firankę w oknie.
        Dobro czarnowłosej handlarki wbrew wszelkim pozorom naprawdę leżało jej na sercu, jednak miała ona swój własny pogląd na to, co jest dla dziewczyny najlepsze. Szczęście, miłość, rodzina to przereklamowane slogany. Rakel Evans pisana była prawdziwa moc, a Meve była tutaj, by dopilnować spełnienia się przepowiedni. Ale nie po to ściągała dziewczynie do miasta władającego ogniem demona, by Czarnulka jej się teraz dekoncentrowała. No, jak ulegnie temu całemu Lucienowi to tragedii nie będzie, on i tak się w końcu znudzi i pójdzie w swoją stronę, a młoda będzie bogatsza o wiedzę i będzie dalej się rozwijać. Ale ten pyskaty cieśla? Albo nie daj losie blondasek ze straży? To się mogło źle skończyć. Nudą! Do tego nie mogła dopuścić, również dla własnego dobra, w końcu w tym mieście tak niewiele się działo.
        Uśmiechnęła się pod nosem, widząc jak młody Dawson sam strzela sobie w stopę i obejmuje kompletnie nieświadomą jego uczuć dziewczynę. Jakby tego było mało, ulicą przechodził akurat ten smarkaty półelf od stolarza, no po prostu los jej dziś sprzyjał. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. Delikatnym ruchem dłoni odwróciła głowę nieświadomego manipulacji Armina w stronę sklepu zbrojmistrzyni, akurat by mógł być świadkiem pocałunku na progu. Krótkiego oczywiście, bo Rakel zaraz odepchnęła od siebie chłopaka, ale tego już młody półelf nie widział, również dzięki ingerencji zielarki, która kolejnym gestem odwróciła jego wzrok z powrotem na drogę i odesłała.
        - Idź naskarżyć – zarechotała i zniknęła na zapleczu. Resztę załatwi Evansówna.


        Odepchnięty strażnik uderzył plecami o framugę drzwi. Dziewczyna stała na progu po przeciwnej stronie, oniemiała z zaskoczenia.
        - Rakel... – zaczął ostrożnie, wyraźnie nie spodziewając się takiego biegu wydarzeń.
        - Oszalałeś? – wydukała w końcu, a brwi chłopaka uniosły się w zdziwieniu.
        - Nie rozumiem – przyznał szczerze, robiąc krok w jej stronę, jednak zatrzymała go ręką. Spojrzał krótko na swoją pierś, ale zatrzymał się posłusznie. – Rakel, znamy się tyle lat...
        - Przyjaźnimy się – wtrąciła, kładąc nacisk na ważne jej zdaniem słowo.
        - Oczywiście, przyjaźnimy się, ale przecież nie tylko to nas łączy – uśmiechnął się, niezrażony drobną porażką. – Chyba już czas najwyższy, żebyśmy zaczęli się spotykać, nie tylko służbowo.
        - Simon... ja... uch. – Dziewczyna poruszyła się niespokojnie. Kompletnie nie spodziewała się czegoś takiego, równie prawdopodobny byłby śnieg o tej porze roku. Faktycznie, znała Simona jeszcze zanim ten trafił do straży, w końcu przyjaźnił się wtedy z Randem. Ale nigdy, przenigdy, nie myślała, że on może traktować ją inaczej niż najpierw siostrę kolegi, później koleżankę, a ostatecznie, co najwyżej przyjaciółkę. Nagle poczuła się bardzo niezręcznie. – Simon, ja... ja muszę iść teraz na pocztę. – rzuciła z głupia frant. Dawson wzruszył jedynie ramionami.
        - Pójdę z tobą.
        - Nie, dziękuję, pójdę sama.
        - Ale muszę ci coś jeszcze powiedzieć...
        - Nie teraz Simon, naprawdę to nie jest dobry moment – westchnęła. Miała kompletny mętlik w głowie i nie potrzebowała teraz jeszcze więcej informacji. Odłożyła kwiaty na ladę w sklepie, delikatnie wypchnęła strażnika na zewnątrz i sama wyszła, zamykając drzwi.
        - Rakel, ale to jest bardzo ważne.
        - Później, proszę. – Spojrzała na niego w końcu, a on westchnął, ulegając niechętnie.
        - Dobrze, to porozmawiamy o tym później.
        - Dziękuję – rzuciła i odeszła szybko, nim coś jeszcze zacznie się sypać.


        Simon został pod sklepem nieco zbity z tropu i z krzywą miną. Nie spodziewał się, że będzie aż taka zaskoczona, ale może rzeczywiście ją zaskoczył. Gorzej, że nie zdążył jej powiedzieć tego, po co wezwał go dzisiaj Berdali.
        Niechętnie ruszył wówczas z lazaretu do strażnicy, w końcu miał mieć cały dzień wolny. Mina przełożonego nie wróżyła jednak nic dobrego, a nie było sensu wkurzać starego bez dobrego powodu. Zawlókł się więc do pracy, usiadł po drugiej stronie biurka i słuchał. Początkowo znudzony, szybko przejął się tematem, a gdy komendant powiedział w końcu o co chodzi, Simon pierwszy raz przeklął przy swoim przełożonym.
        - Miał zostać stracony lata temu! – rzucił poruszony i wstał gwałtownie, ale Ciryl gestem usadził go na miejscu.
        - Miał, ale nie został. Okazało się, że to nie był przypadkowy rabunek, ale działanie na zlecenie z pozorowaniem zwykłej napaści.
        - Tym bardziej powinni go skazać!
        - Nie przerywaj mi młody – warknął strażnik i poczekał, aż szczeniak się uspokoi. Jemu też ten temat się nie podobał, nie tylko dlatego, że wywiad wywinął mu numer pod samym nosem.
        August był jego przyjacielem i jego zabójcę najchętniej własnoręcznie pozbawiłby życia. Wtedy jednak zachował się jak na strażnika miejskiego przystało i odeskortował więźnia do Shari na proces. Gdy powiedziano mu później, że mężczyzna został stracony, przyjął to z satysfakcją. Teraz jednak, chociaż był wściekły jak osa, zachowywał pozory spokoju przed podwładnym.
        – Mieli go stracić, ale okazało się, że należy do większej gildii, której członków od dawna ścigali. Wykorzystali więc go do zbierania informacji. A teraz im uciekł. – Berdali widocznie przeżuł przekleństwo. – Ostrzegam cię, bo wiem, że przyjaźnisz się z młodą Evansówną. Morgan leży poskładany w lazarecie, a chłopcy Augusta jeszcze nie wrócili. Nie wiem czy ten psychol nie zajrzy tutaj dla wyrównania rachunków, więc miej oczy szeroko otwarte. No, to spadaj.


        Rakel zdążyła na pocztę w ostatniej chwili i nadała oba listy, dokładnie podając dane braci i ich jednostki. To już w gestii posłańca, by ich znalazł. Opuściła gmach nieco spokojniejsza, mając z głowy co najmniej jedną nieprzyjemność. Nie wiedziała, jak jej bracia zareagują na wieści, ani kiedy w ogóle je otrzymają. Czas był jednak najwyższy, by przestać ukrywać przed synami śmierci ich ojca. Chociaż na głowie miała jeszcze zamieszanie z Simonem, odłożyła rozwiązywanie tego na później, kierując się prosto na Szeroką. Dziwnie się czuła znów tam zmierzając, wcale nie tak bezpiecznie jak się spodziewała, mając wciąż gdzieś z tyłu głowy wczorajsze doświadczenia. Liczyła jednak, że tym razem naprawdę uda im się porozmawiać w spokoju. Odsunęła się odruchowo na bok drogi, widząc nadjeżdżającego z naprzeciwka konnego. Może też dowie się, co Jeremy chciał jej wtedy powiedzieć.
        - Rakel Evans?
        Spojrzała na mężczyznę, który zatrzymał przed nią konia i przyglądał jej się uważnie. Zmarszczyła delikatnie brwi.
        - A kto pyta? – Zadarła lekko głowę, by spojrzeć na rozmówcę, który zsiadał z konia. Dopiero teraz dostrzegła mundur. Wojskowy.
        - Nazywam się Alec Thorn, ale moje nazwisko nic ci nie powie – rzucił poufale, zaskakując rozmówczynię. – Jestem przyjacielem Doriana, prosił bym po ciebie przyjechał, jak tylko dotrzemy do miasta – dodał, a jej serce podskoczyło w piersi, jednak bardzo starała się nie dać tego po sobie poznać.
        - Skąd wiedziałeś jak wyglądam?
        - Jesteście podobni, ciężko się pomylić. – Chłopak wzruszył ramionami i przestąpił z nogi na nogę. Wyraźnie mu się spieszyło.
        - I co, jeździsz po całym Valladonie i szukasz dziewczyny podobnej do swojego kolegi? – zakpiła lekko, ale czekała na nią gotowa odpowiedź.
        - Byłem pod sklepem twojego ojca, spotkałem twojego chłopaka...
        - To nie jest mój chłopak – wtrąciła z niezadowoleniem, podejrzewając kogo spotkał tam Alec.
        - Nieważne, powiedział, że poszłaś na pocztę, więc szukałem tylko po kilku przecznicach. – Uśmiechnął się w końcu, lecz nadal coś go trapiło i w końcu to z siebie wyrzucił: – Rakel, Dorian jest w lazarecie, przywieźliśmy go do miasta, bo został ranny parę dni temu, a niespecjalnie mieliśmy środki, by pomóc mu na miejscu. Teraz jest nieprzytomny, ale po drodze prosił, by po ciebie posłać.
        - Ranny? – powtórzyła ze strachem w oczach. Zadowolony, że w końcu do niej dotarł, mężczyzna wsiadł na konia i wyciągnął rękę w jej stronę, ale handlarka zawahała się jeszcze, chociaż nogi rwały się do szaleńczego biegu na Miętową.
        - Skąd mam wiedzieć, że mnie nie oszukujesz? – spytała, próbując zachowywać się rozsądnie, ale Thorn przewrócił oczami, uśmiechając się już szerzej.
        - Kazał powiedzieć, że nie musisz się mnie bać, bo gdybym próbował ci zrobić krzywdę to spalisz mnie na popiół, cokolwiek to znaczy – wyrecytował, dodając końcówkę od siebie i zaskoczony poczuł, jak dziewczyna łapie go za wyciągniętą dłoń. Cofnął się lekko w siodle i wciągnął ją przed przedni łęk, gdzie usiadła po damsku. Objął ją jedną ręką w pasie, a drugą popuścił wodze i z miejsca spiął konia do galopu przez miasto.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Pon Lip 17, 2017 11:50 pm
autor: Lucien
        Po broń przybył tak jak zapowiedział. Sklep był co prawda zamknięty, ale zamiast odejść gdy zastał zakluczone drzwi, zwyczajnie przeniósł się na drugą stronę. Uznał, że gdyby dziewczyna miała coś przeciw wizycie, uprzedziłaby wieczorem.
Zadzwonił dzwoneczkiem, który w normalnych okolicznościach budziły otwierane wrota i czekał. Rakel pojawiła się moment później. Zauważył, że dziewczyna uśmiechem stara się zamaskować troski. Swoim zwyczajem nie pytał o nic, zostawiając brunetce swobodę.
        Wraz z przyniesieniem broni, dziewczyna zaczęła się pogrążać w znanej i bezpiecznej rutynie, sprawnie odciągającej jej myśli od zmartwień, a udawany uśmiech przemieniał się w ten szczery i prawdziwy. Resztę odprężającej pracy zapewne wykonał demon, który widowiskowo zajął się oględzinami rapiera.
Sprzedawczyni oburącz i z pewnym pietyzmem złożyła broń na rękach nemorianina, czekając jego opinii. Ten milcząco odebrał zamówioną klingę i energicznym ruchem wyciągnął ją z osłony. Uniósł ostrze na wysokość wzroku, uważnie przyglądając się głowni pod różnymi kątami. Usatysfakcjonowany przeszedł dalej. Z lekkością podrzucił broń, która opadając na moment ułożyła się poziomo. W tym momencie Lu chwycił ją w garść w okolicy ricasso, by zaraz płynnym ruchem z uchwytu podeprzeć klingę jedynie palcem. Broń chwiała się ale nie spadła, stopniowo uzyskując równowagę. Kącik ust Asmodeusa uniósł się nieznacznie. Zabrał rękę spod broni i chwycił jej rękojeść nim ta zdążyła upaść. Wykonał kilka eleganckich cięć tocząc sparing z własnym cieniem, by w najmniej oczekiwanym momencie przerzucić klingę do drugiej ręki. Po takiej zmyłce nieistniejącego przeciwnika, kilka razy parował wyimaginowane ataki by pchnięciem zakończyć pojedynek. Wydawałoby się, że to już koniec. Lucien jednak za niezbędny uznał jeszcze jeden test. Zaklinował sztych między deskami, tak by jednocześnie nie uszkodzić podłogi i energicznie nadepnął okolice forte. Rakel wstrzymała oddech a rapier wygiął się z nieprzyjemnym jękiem stali, ustępując pod butem demona. Broń jednak nie pękła, ani się nie wypaczyła i nemorianin z uznaniem schował klingę do pochwy.
- Idealny - wreszcie przełamał ciszę. Nie pożegnali się jednak zaraz po tym jak zapłacił za zamówienie. Dziewczyna zachowywała się znacznie swobodniej i płynnie od interesów przeszli do zwykłej towarzyskiej rozmowy. Nie mówili o niczym konkretnym ani ważnym. Była to zwyczajna wymiana pozornie niewiele znaczących słów, ale sama forma dyskusji była krokiem milowym w ich znajomości, który wyraźnie cieszył obie strony.
Na podziękowanie za poprzedni wieczór, odparł jedno krótkie "proszę", bez komplementów i pięknych słówek. Jedynym dodatkiem był łagodny uśmiech, który zagościł na obliczu bruneta, tak niepodobny do zawadiackich min prezentowanych uprzednio. Jeśli patrzyło się uważnie, to jedno szczere słowo mówiło znacznie więcej niż długie zdania ubarwione wymyślnymi ozdobnikami. Niedługo potem pożegnali się.

        Meve zaś zapragnęła dokończyć co zaczęła. Blondas podłożył się sam. Młody elf zapewne już zdał cieśli relację z namiętnego pocałunku Rakel i gwardzisty. Należało jeszcze podpuścić trzeciego z mężczyzn. Los jakby sam jej sprzyjał. Demon, zamiast zniknąć gdziekolwiek tam sobie znikał, spacerował beztrosko uliczkami, zaglądając po księgarniach. Nawet nie musiała się starać by na niego wpaść.
- Może pomożesz mi nieść zakupy - zagadnęła wychodząc z przeciwległej alejki, gdy Lucien opuścił stoisko z książkami.
- Czemu mam wrażenie, że to nie przypadek, iż cię widzę? - zapytał jednocześnie biorąc od zielarki ciężkie torby.
- W życiu nie ma przypadków, są tylko możliwości - odparła staruszka z zadowolonym z siebie grymasem.
Na chodnikach i ulicach panował ruch i ożywienie charakterystyczne dla popołudniowych godzin. Jednak mimo tłoku, ludzie rozstępowali się nieco niepewnie widząc dwie nietypowe postaci. Meve znana był w mieście mniej lub bardziej. Darzono ją szacunkiem i respektem, ale budziła też strach. Teraz zaś idąc z odzianym w czerń nieludzko wyglądającym mężczyzną, budziła poruszenie większe niż zwykle.
- Czarnulka cieszy się, że ją uczysz - zaczęła znachorka, a Lu spojrzał na nią pobłażliwym wzrokiem, którym wyraźnie prosił by przeszła do sedna.
- Dziś również się spotykacie... - wiedźma niewzruszona kontynuowała swoje podchody. - Ale pewnie później niż zwykle...
- Nawet jeśli? - zapytał mężczyzna, ignorując kombinującą staruchę.
- To przez cieślę. Do niego idzie najpierw.
- A co mi do tego? Jej prywatna sprawa - odparł brunet, licząc, że zakończył dyskusję. Nic bardziej mylnego. Meve kontynuowała.
- Powinna skupić się na ważniejszych rzeczach, nie da się ciągnąć za ogon kilku srok.
- Powtarzam, nie moja sprawa - Lucien nie dawał wciągnąć się w polemikę. Nie widząc żadnego efektu, Meve spróbowała zagrać odrobinę agresywniej, atakując dumę nemorianina.
- Ale czas twój. Masz go aż tyle by biernie czekać aż dziewczyna się zdecyduje, któremu z was będzie go poświęcać?
- Mogę uczyć ją magii, ale dobrego gustu nie da się nabyć - złośliwością zbył marudzenie zielarki, a przynajmniej próbował, gdyż ta wyraźnie oburzyła się za przytyki wobec podopiecznej, ale kontynuowała słowną przepychankę.
- Uważaj demonie byś nie czekał na rozkaz jak pośledni domownik, podczas gdy dziewczynę zabawiać będzie jakiś gach - zamiast bronić honoru Rakel, Meve włożyła w słowa trochę więcej mocy.
- Nie, to ty uważaj byś nie ugryzła więcej niż możesz przełknąć - chłodno ostrzegł Lucien, by wiedźma nie próbowała swoich sztuczek na nim, zarówno tych magicznych, jak i tych opierających się na zwykłym talencie do manipulowania oraz by darowała sobie porównania do demonów wzywanych na żądanie. Żarty miały swoje granice i stara kobieta właśnie wkraczała na grząski grunt. Wciąż idąc mierzyli się wzrokiem. Twarz Meve jednak szybko wróciła do dawnego wyrazu. Może ciut przesadziła prowokując demona, ale wiedziała, że akurat z nim może sobie na wiele pozwolić nim ten zdecyduje się użyć siły, w innym wypadku nie pozwoliłaby mu nawet zbliżyć się do podopiecznej.
- Tak tylko mówię, że dziewczyna może być... rozproszona... skoro ci to nie przeszkadza... - powiedziała głosem skrzekliwego niewiniątka.
- To jest jej i moja sprawa i jeśli pojawią się kłopoty, rozwiążemy je między sobą - uciął dyskusje demon, ale wiedźma i tak była zadowolona z efektu. Może nie dało się nemorianina prowadzić jak ludzi, ale zrobiła co dzisiejszego dnia leżało w jej możliwościach, resztę zostawiając losowi.
- Mówił ci ktoś, że z rogami twój wizerunek byłby bardziej kompletny? - zażartował demon porównując czarownicę do diabła. Zbliżali się właśnie do domu staruszki i należało się właściwie pożegnać.
- Żeby tobie rogów nie dorobiono - Lucien parsknął nieznacznie, słysząc, że właśnie wrócili do zamkniętego tematu. Naprawdę, czy ta stara nie miała innych rozrywek. W sumie pewnie nie.
- Skąd w ogóle pomysł, że Rakel mi się podoba? - zapytał rozbawiony, tym razem podłapując rozmowę.
- A brzydką też byś uczył?
- Możliwe - odpowiedział. Tym razem był punkt dla demona. Z wyrazu twarzy nawet ona nie mogła wyczytać prawdziwej odpowiedzi, do myśli nemorianina nawet nie próbowała uzyskać dostępu. To była granica, której nawet ona nie chciała testować.

        Zaniósł sprawunki do zielarskiego kramu i wrócił na valladońskie ulice. Wolny czas mógł wykorzystać by zawalczyć o wygranie zakładu z Elleanore, gdyż w tej kwestii czas mu się właśnie kończył. Tak, prawie miesiąc temu rozpoczął z wampirzycą sprzeczkę, podczas której spierali się o wartość romansów jako książek. Bella oczywiście broniła swoich lektur, Lu wyśmiewał je oraz ich bohaterów na wszelkie możliwe sposoby. Koniec końców stanęło na zakładzie. Lucien zobowiązał się w ciągu miesiąca znaleźć krwiopijczyni lekturę równie wciągającą, a mniej żałosną jak to owego pamiętnego dnia określił. Jak na razie jednak, żałosnym jawił się wynik zakładu. Miesiąc dobiegał końca a on nie znalazł ani jednej książki, która chociaż trochę mogłaby przypaść do gustu tej finansowej pijawce.
Zwiedził wszystkie (aż trzy) księgarnie w Valladonie, poszukując czegoś, czym mógłby chociaż spróbować wygrać. W ostatniej spędził kilka godzin na przeglądaniu zawartości półek i opuścił ją gdy zamykano. Nie znalazł jednak nic. Przegrana zaś oznaczała czytanie na głos całego ulubionego tomu hrabiny i jedyne słowa jakie w tej chwili przychodziły Lucienowi do głowy, brzmiały "Książę Ciemności, miej mnie w swej opiece". Był pewien, że czytanie wynurzeń jakiegoś niewyżytego emocjonalnie grafomana będzie go kosztować zdrowie psychiczne, a wampirzyca na pewno już się postara by zadanie jeszcze uprzykrzyć.
Nieco podłamany, zjawił się w sklepie, po raz drugi dzisiejszego dnia. Tym razem jednak na brzęk dzwonka nie przyszedł nikt. Lu snuł się chwilę po sklepie, gdy doznał wręcz olśnienia. Może Czarnulka miała jakąś dobrą powieść, za pomocą której mógłby wygrać zakład.

        Zniknął materializując się w w sypialni dziewczyny. Nad biurkiem wisiała niewielka biblioteczka, zaś na nim leżała powieść o piratach. Wziął książkę i wracając pieszo na dół, zaczął czytać.
Godzinę później był w połowie tomu, siedząc na podłodze oparty plecami o kontuar z ognikiem lewitującym tuż nad stronami. Tytułowy bohater, piracki kapitan właśnie bardzo widowiskowo uciekał przed pościgiem tocząc jednocześnie pojedynek.
Lucien zamknął lekturę, palca używając jako zakładki i z rozmachem zaczął odtwarzać kroki pirata. Z kocią zwinnością wskoczył na blat i stawiając stopę za stopą, jakby szedł po bardzo wąskim gzymsie parował ataki inscenizując książkowy pojedynek. Z lady z rozmachem zeskoczył na krzesło, jedną nogę opierając na jego oparciu. Stołek przechylił się niebezpiecznie, podczas gdy Lu wciąż atakował i bronił się, zręcznie balansując siedziskiem stojącym tylko na dwóch nogach. Potem elegancko zeskoczył na ziemię, na pożegnanie zamiatając niewidzialnym kapeluszem w ukłonie. Jak gdyby nigdy nic wrócił do lektury, siadając na krześle, które moment temu stanowiło element ekscytującej przygody, opierając na ladzie skrzyżowane w kostkach nogi. Jeśli ta książka nie spodoba się Belli, to znaczy, że zwyczajnie brak jej gustu. Na to zaś, jak już dzisiaj ustalił, nie miał wpływu, czy to tyczyło się ludzkich kobiet czy wampirzych bankierek.

        Wieczór ustąpił miejsca nocy i miasto cichło, co bardziej wytrwałych i spragnionych wrażeń gromadząc w karczmach, jednocześnie pustosząc ulice. Demon zbliżał się właśnie do końca tomu, a dziewczyny wciąż nie było. Sklep został okrutnie porzucony tak jak i najwyraźniej on sam. Może Meve miała rację i Czarnulka przedłożyła romanse nad naukę. Nie była to jego sprawa, tak jak zresztą powiedział starej znachorce. Niemniej wystawienie do wiatru nie podobało się demonowi. Nie był pierwszym lepszy pachołkiem, którego można było rozstawiać po kątach. Obruszyłby się za takie traktowanie zawsze i słowa wiedźmy nie miały tu nic do rzeczy. To, że zaproponował dziewczynie naukę, było grzecznością z jego strony, przysługą by nie powiedzieć wspaniałomyślnością, nie zaś obowiązkiem. Fakt, sprawiało mu to przyjemność, niemniej nie był kundlem, który cierpliwie oczekiwał powrotu właściciela. Jeżeli dziewczyna chciała zostać przykładną kurą domową, to jej sprawa, ale w takim razie on swojego czasu nie zamierzał marnować. Z drugiej strony może nie znał dziewczyny dobrze, ale z tego co zdążył zaobserwować, takie zwodzenie nie pasowało do Rakel. Jeżeli obiecała, że będzie, to wątpił by nagle zmieniła zdanie. Może stało się coś ważnego. Oby jej samej nie przydarzyło się nic złego. Tak czy owak postanowił zaczekać aż dziewczyna wróci.
Jakby w odpowiedzi na przemyślenia bruneta zgrzytnął zamek w drzwiach. Do wnętrza zamiast Rakel wtargnął nieznany jegomość. Nie spostrzegł siedzącego w ciemności demona, który wcześniej zgasił płomyk. Jednak Lucien zauważył jego, tak jak dostrzegł trzymany w ręce sztylet. Nie potrzebował więcej. Asmodeus zmaterializował się tuż przed włamywaczem. Bez problemu obronił się przed sztyletem i chwyciwszy napastnika za kark, odezwał się chłodno:
- Teraz odpowiesz mi na kilka pytań.

        Meve z niemałym przestrachem pospieszyła do sklepu. Nie miała przeczucia, by dziewczynie groziło niebezpieczeństwo, ale tknięta innym impulsem wyjrzała przez okno by spostrzec włamanie. W sklepie znalazła się w sam raz by zobaczyć leżącego na podłodze nieprzytomnego mężczyznę i Luciena siedzącego obok, doczytującego ostatnie strony książki.
Wystarczyło jedno spojrzenie na twarz zielarki, by zrozumiał, że nie widzi ona mężczyzny po raz pierwszy.
- Kim jest ta wesz? - odezwał się beznamiętnie. Meve wyraźnie nie była zbyt chętna do dzielenia się z demonem swoimi przemyśleniami. W głowie jednak przeprowadziła szybkie kalkulacje. Była uparta, demon też. Mogli stać tu gapiąc się na siebie aż przyjdzie Rakel, co w tym wypadku nie było wskazane. Mogła też dla dobra Czarnulki, pójść na pewną współpracę.
- Zabił ojca dziewczyny i podobno został stracony - odparła pełnym jadu głosem, gdy już się namyśliła. Nemorianin nie odpowiedział nic, a wiedźma choć czupurna, miała dość rozsądku by wiedzieć kiedy mogła machać laską i zwymyślać gościa z otchłani, a kiedy lepiej było milczeć, nawet jeśli było jej to nie w smak.
Lucien patrzył przez chwilę na leżącego na podłodze włamywacza, wyraźnie układając sobie fakty. Zwykły złodziej czy inny rzezimieszek śpiewałby niczym słowik. Ten tutaj był dość niechętny współpracy. Do tego nie myszkował po sklepie, a z bronią skierował się od razu do części mieszkalnej. Konkluzja była prosta. Facet nie był pierwszym z brzegu drabem i na koncie miał nie tylko zwykłe rozboje, ale przede wszystkim jakieś podstawowe szkolenie, skoro do tej pory wstrzymał się z gadaniem. Co prawda z obaw przed zjawieniem się Rakel, Lu nie mógł użyć zbyt wielu argumentów. Jednak te, których estetyka pozwalała na zastosowanie w miejscu publicznym, na większość zadziałałby aż zbyt dobrze.
Jedną ręką, złapał nieprzytomnego mężczyznę za obszewki, wlokąc go po podłodze wzrokiem odnajdując Meve.
- Przekaż Rakel, że przepraszam, ale się spóźnię, a jeśli będzie spała, to wrócę rano.
Co do faktu, że znachorka zaczeka na powrót Czarnulki nie miał wątpliwości. Wiedźma mogła mącić i mieć własne motywy, ale bała się o dobro dziewczyny i po takim zwrocie akcji na pewno nie zostawiłaby sklepu bez opieki i ochrony.
Zrobił niecałe dwa kroki, ciągnąc za sobą nieszczęśnika, po czym zniknął. W miejscu, w którym jeszcze chwilę temu stał demon, przez moment dało się wyczuć żar i smród siarki, które jasno informowały gdzie ten się udał. Jedynym śladem wizyty Luciena, była pozostawiona na kontuarze piracka opowieść.

        Do sklepu Evansówny wrócił nad ranem, ale jeszcze przed świtem. Nie chciał jednak budzić dziewczyny, jeśli ta spała. Nie ujawniał się więc i nie trącał dzwonka swoim nowo nabytym zwyczajem, a niewidoczny zmaterializował się w sypialni.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Nie Lip 23, 2017 1:03 pm
autor: Jeremy
        Można uznać, że jeszcze był poranek, gdy dotarł do siebie. Spieszył się. Robota leżała odłogiem i było jej od cholery. Nie miał na myśli tylko zaległych zamówień, ani nawet rozbitego wozu strażackiego, który spoczywał na burcie przed jego warsztatem tak jak go zostawił wczorajszego wieczora. Miał jeszcze inne, pilniejsze przedsięwzięcie, wynikłe niespodziewanie podczas ostatniej doby. Ale bez nerwów, powolutku, metodycznie i po kolei. Takie podejście jeszcze nigdy go nie zawiodło, więc i tym razem się do niego zastosował.
        Szybkie oględziny uszkodzonego pojazdu wystarczyły do zorientowania się, że ma tu maksymalnie dwie godziny do zmarnowania na bezpłatną fuchę w czynie społecznym – zmontować nowe koło, osadzić na ośce i wymienić dwie wyłamane klepki w beczułce. W sumie lepsze to niż grzywna, ile by mu tam nawet stary Cyril nie zarządził.
        Chciał wejść do swojego warsztatu, ale w drzwiach zderzył się ze swoim czeladnikiem. Nie zdążył nic powiedzieć, bo młodzieniec ryknął na całe gardło.
- Szefie, w nogi!
- Spokojnie młody. – Złapał Armina za ramiona i zatrzymał. – Pali się, czy co?
- Nie ma czasu, trza wiać!
- Przed czym?
Chłopak nie odpowiedział, tylko trwożnie spojrzał w kierunku kuchni. Cieśla poszedł za jego przykładem. W drzwiach stała Dorothy, w długiej, zielonej spódnicy, ciemnej bluzce i tej samej co wcześniej pocerowanej chuście zawiązanej na włosach. Minę miała pogrzebową, a ręce zaplecione pod obfitym biustem. Patrzyła na drwala iście bazyliszkowym wzrokiem.
- Dzień dobry – przywitał się mężczyzna z wesołym uśmieszkiem na ustach.
- Jak śmiesz! – usłyszał w odpowiedzi. Dobry humor rzemieślnika wyparował jak kamfora.
- Ale co… – zapytał zdziwiony jakby nie zrozumiał, ale niewiasta nie czekała aż dokończy pytanie, tylko od razu rozpoczęła trajkotliwą tyradę swoich żalów.
- Jak śmiesz wykorzystywać mojego syna do swoich niecnych przedsięwzięć!? Wiem wszystko! Zachęcasz go do ucieczek z domu? Każesz mu się włóczyć po nocach? Ganiać po kanałach? Załatwiaj sam swoje czarne sprawki! Czemu go w to mieszasz? Miałeś mu pomóc, a nie wrabiać w jakieś machloje!
        Emocje znowu wzięły nad nią górę. Histeria, płacz i rozpaczliwe piski. Jeremy uśmiechnął się dobrodusznie, jakby w ogóle nie brał do siebie zarzutów dziewczyny, że na boku zajmuje się działalnością przestępczą. Puste insynuacje spłynęły po nim jak po kaczce.
- Przygotuj narzędzia. Zaraz wracam. Mamy dziś mnóstwo roboty – rzucił przez ramię do pomocnika. Nie czekał na odpowiedź, bo dobrze wiedział, że polecenie będzie wykonane. Puścił chłopaka i podszedł do kobiety.
- Chodź – powiedział łagodnie i gestem zaprosił ją do kuchni. – Porozmawiamy.
- Nie mamy o czym! – krzyknęła sama chyba zadziwiona swoją czupurnością.
- Chodź – powtórzył cierpliwie. – Proszę.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia paskudny draniu!
Nie odpowiedział, tylko patrzył na nią spokojnym spojrzeniem zmęczonych oczu. Pod jego wpływem jej hardość nieco zelżała. Odwróciła się gwałtownie zarzucając fałdami długiej kiecki i spełniła prośbę mężczyzny.
- Działaj – polecił rzemieślnik Arminowi, po czym również wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi.
        Nie przestając się pobłażliwie uśmiechać obserwował krążącą po jego kuchni chmurę gradową.
- Jak mogłeś! – krzyknęła wreszcie. – Zaufałam ci, a ty...!
Złapał ją za rękę i przerwał jej nerwową wędrówkę. Poczekał aż na niego zerknie.
- Dorothy, popatrz na mnie – musiał ją zachęcić, ale podziałało. Spojrzała mu w oczy, więc rozpoczął mówić:
- Armin jest nie tylko moim pracownikiem, ale z dumą mogę powiedzieć, że stał się też moim przyjacielem. Popadłem wczoraj w ciężkie kłopoty, a on zatroszczył się o mój dobytek i jako jedyny mnie odwiedził w areszcie. Poprosiłem go o przysługę i wypełnił ją bezinteresownie. Spokojnie. Zaręczam ci, że nie było to nic niezgodnego z prawem. Zbyt sobie go cenię, żeby ściągać mu na głowę jakiekolwiek kłopoty.
- Ale on powiedział, że mu kazałeś…
- Nieważne co powiedział – wszedł jej w słowo. – Boi się o ciebie i odpowiada ci zgodnie z tym, czego oczekujesz.
- Okłamał mnie?
- Nie okłamał, tylko załagodził sytuację. Zachował się jak mężczyzna. Mówiłem ci już, że będą z niego ludzie. Naprawdę nie musisz się martwić jego przyszłością.
- Jak to załagodził?
- Sama widzisz co się z tobą dzieje jak się za bardzo zdenerwujesz. Musisz zwolnić dziewczyno, bo się wykończysz.
Na te słowa coś zmieniło się w jej oczach. Zniknął gniew i rozpacz. Patrzyła teraz na niego badawczo, jakby chciała wyczuć jego prawdziwe intencje. W szczerym obliczu mężczyzny można było się doszukać kilku różnych uczuć, ale na pewno nie gościła na nich ani drwina, ani złośliwość. Mówił z troską, spokojnie i serdecznie. Ciągle zasłaniał się Arminem, ale nietrudno było wpaść po tym co i jak mówił, że jemu też jej zdrowie i równowaga psychiczna nie były całkiem obojętne. Zależało mu na niej. Wahadło kobiecych emocji natychmiastowo poleciało w drugą skrajność. Fontanny łez trysnęły z oczu wdowy.
- Znowu się wygłupiłam – powiedziała szlochając. – Znowu wyszłam przed tobą na rozhisteryzowaną wariatkę.
- Daj spokój Dorothy. – Dopiero teraz przyciągnął ją do siebie i przytulił. – Troszczysz się o syna, to zrozumiałe. To nie wariactwo.
- Mówisz tak tylko, żeby mnie pocieszyć.
- Nieprawda. Mówię dokładnie to co myślę. I nie mam cię za wariatkę.
Bardzo powoli uspokajała się i przestawała popłakiwać.
- Jesteś dla mnie taki miły – powiedziała cicho.
- Cieszę się, że mogę ci pomóc.
- Co chciałbyś w zamian?
- No wiesz co? – oburzył się na sugestię, że jego wsparcie nie było bezinteresowne. – Teraz to mnie obrażasz.
Wystraszyła się jego reakcji.
- Nie to chciałam powiedzieć – wyjaśniła szybko. – Chodzi o to… znaczy się… – próbowała wytłumaczyć swoje intencje, ale ewidentnie brakowało jej słów. – Po prostu chciałabym ci się jakoś zrewanżować – wyrzuciła z siebie wreszcie jednym tchem.
- A, taka sprawa – rozpogodził się. – Nie przejmuj się tym. Naprawdę nie trzeba. – Machnął lekceważąco ręką.
- Trzeba! – ponownie zaczynała piszczeć. – Nie możesz mi zabronić odwdzięczyć się w jakiś sposób! To nie w porządku!
- Dobrze zatem – zgodził się. Dał za wygraną, bo wyraźnie Dorothy postawiła sobie to za punkt honoru i ponownie wchodziła na wysokie obroty w swoim zdenerwowaniu. – Mamy dziś z Arminem mnóstwo do zrobienia w warsztacie – powiedział. – Nie będziemy mieli nawet czasu pójść na miasto zjeść. Mogłabyś…
- Pewnie – przerwała mu uradowana. Zdziwił go nieco jej entuzjazm, ale nie hamował go. Może chciała nim pokryć swoje wcześniejsze czynione drwalowi wyrzuty? Cóż, Bastiończyk w kwestiach kobiecej logiki był jak to facet bardzo mało domyślny.
- Tam jest spiżarnia… – wskazał wielki kredens, ale kobieta nie dała mu nic więcej powiedzieć.
- Poradzę sobie – powiedziała dosadnie i stanowczo, po czym niemal siłą wypchnęła mężczyznę z kuchni.

        Młody półelf posłusznie czekał w stolarni. Gdy Jeremy wrócił, podekscytowany chłopak szeptem zdał mu relację ze swojego nocnego zadania. Nie omieszkał wspomnieć przy okazji również o zaobserwowanej dzisiejszego ranka wymianie czułości pomiędzy Rakel i jakimś strażnikiem miejskim. Jeremy ucieszył się z powodzenia misji i szczęśliwego powrotu swojego czeladnika, a rewelacje o całusach czarnowłosej skwitował zaledwie wzruszeniem ramion. Fakt ten nie był dla niego specjalnie krzepiący, ale nie widział powodów dlaczegóż by miał się wywnętrzać na takie tematy w rozmowach z czternastolatkiem. Zdecydował ostatecznie, że pojedynczego buziaka nie ma co od razu demonizować, a zresztą jak na tą chwilę było to zupełnie nieistotne. Szkoda czasu, robota czeka.
        Po króciutkiej konwersacji wzięli się we dwóch za uprzątnięcie pobojowiska przed budynkiem. Podeszli do beczkowozu. Półelf pozbierał oderwane fragmenty i zaniósł do środka. Bastiończyk natomiast siłą żelaznych mięśni uniósł pojazd i wepchnął w zaułek obok swojej pracowni. Później się tym zajmie. Wpierw zaległe zamówienia.
        Z pomocą młodego czeladnika praca szła mu całkiem sprawnie. Gotowe elementy oczekujące na regałach przechodziły z ręki do ręki z prędkością automatu, cieśla zbijał je w całość i gotowe wielkie ozdobne fotele ustawiał w poważny oddział dwudziestu sztuk przy wrotach do warsztatu.
        Następnie wzięli się za tawerniane ławy, które trafiły tu do generalnego remontu zdemolowane po jakiejś bijatyce. Szło równie szybko. Surowe drewno należało przeheblować tylko po wierzchu, żeby wyeliminować zeń drzazgi i zadziory. Następnie równo poukładać, przyciąć i przybić gwoździami do starych, nieuszkodzonych nóg. Bez żadnego malowania, trochę tylko przelecieć rozrzedzonym impregnatem, żeby deski nie piły za dużo wody. Nie zamierzał zbytnio rozczulać się nad ich wyglądem, bowiem nie pierwsze tego typu wyposażenie karczmy konstruował. Najważniejsze, żeby były twarde, równe i wytrzymałe, a piękno i estetyka to ostatnie, na co zwracają uwagę pijani bywalcy miejskich oberży. Po kolejnych kwadransach zadowolony odstawił gotowe meble obok wcześniej skonstruowanych foteli.
        Na samym końcu zabrali się wreszcie za naprawę zbiornika i koła z beczkowozu. Armin ciekawskim wzrokiem patrzył swojemu mistrzowi na ręce. Zarówno bednarstwo jak i kołodziejstwo były zupełnie nowymi dziedzinami sztuki ciesielskiej w jego krótkiej karierze rzemieślniczej. Jeremy natomiast pracował jak natchniony, działając pewnie i nie zastanawiając się praktycznie nad niczym. Chętnie odpowiadał też na pytania praktykanta i rozwiewał na bieżąco pojawiające się wątpliwości. Sprawnie fabrykował kolejne elementy układu jezdnego. Spasowane do siebie klocki poukładał wewnątrz metalowej obręczy, po czym rozparł bukowymi szprychami, sprawdził wyważenie powstałego koła i skorygował nieznaczne bicia ośki. Z beczułką poszło jeszcze szybciej. Wyłamane klepki szybko zastąpił nowymi i zabezpieczył. Sprawdzenie szczelności to już była formalność, którą zostawił młodocianemu.
        Skończyli w sam raz, kiedy przyrządzany przez Dorothy obiad był gotowy. Usiedli we troje, by napełnić żołądki ciepłą strawą. Jedli, dyskutowali, śmiali się, a największym gadulstwem wykazywał się Armin. Miał chłopak giętki język i mimo młodego wieku dryg do snucia zabawnych dykteryjek. Kobieta milczała ciągle jeszcze odrobinę speszona, kwitując tylko żarty syna nieco nerwowym uśmieszkiem, a oczy znad talerza podnosiła tylko wtedy, gdy ich jowialny gospodarz zajęty był czym innym i nie mógł zauważyć jej ukradkowych spojrzeń badających uważnie rysy jego twarzy. Podobał się jej. Nie był gładkim młodzieniaszkiem z nienaganną cerą i starannie wypielęgnowanym zarostem. Miał twarz dojrzałego mężczyzny, niedbale ogoloną, poprzecinaną zmarszczkami, której dwie wąskie blizny biegnące od nasady nosa w poprzek policzka nie szpeciły, a raczej dodawały jej charakteru. Bardziej jednak niż przystojność oblicza pociągały ją jego osobowość i sposób bycia. Jeremy natomiast świetnie się bawił, śmiejąc się rubasznie z głupot wygadywanych przez czeladnika i podpuszczając go jeszcze zaczepnymi uwagami. Raz po raz pomiędzy kęsami chwalił kulinarne zdolności Dorothy, wpędzając ją tym niezamierzenie w zakłopotanie, ale z drugiej strony z każdym kolejnym komplementem oswajając ją z basowym tonem swojego głosu i przekonując, że wcale nie udaje okazywanej sporej sympatii względem niej. Posiłek upłynął im w sielankowej atmosferze.
        Kiedy skończyli jeść dziewczyna pierwsza podniosła się od stołu.
- Uciekam – powiedziała półszeptem. – Wy macie jeszcze pewnie dużo pracy, a ja nie chcę wam przeszkadzać.
Z tonu jej głosu dało się wysnuć, że wcale nie chodziło o przeszkadzanie. Nie chciała po prostu nadużywać gościnności Jeremy’ego. Drwal pokiwał głową ze zrozumieniem. Sam też nie miał zamiaru się jej narzucać. Dorothy była już spokojna i wyciszona, więc cieśla nie widział powodu, by ją zatrzymywać. Skinął głową ze zrozumieniem i również powstał, by odprowadzić kobietę. Pożegnała się z synem krótkim, matczynym całusem w czoło, a cieśli puściła słodki, ale trochę jakby przygaszony uśmiech. Dopiero, gdy znaleźli się przed warsztatem, z dala od ciekawskich oczu Armina pocałowała mężczyznę w policzek. Pożegnali się bez słów uśmiechając tylko do siebie, ale już nie tak zdawkowo jak za pierwszym razem, tylko szczerze i promieniście.
Tak jak poprzednio dopóki jej postać nie schowała się za rogiem rzemieślnik śledził jej ruchy koneserskim wzrokiem w oczekiwaniu, że może jeszcze się odwróci, a przez cały ten czas nie przestawał podziwiać powabnych kształtów pani Oleander.

        - Młody! – zwrócił się do pomocnika, gdy kobieta zniknęła mu z oczu. – Zostawiam cię tu z tym majdanem, bo mam sprawę do załatwienia. Wiesz wszystko?
- Wydaje mi się, że tak szefie.
- Wiesz, czy ci się wydaje?
- Wiem – krzyknął chłopak, ale w jego głosie wyraźnie pobrzmiewała niepewność. Dla świętego spokoju Jeremy wolał powtórzyć wszystkie wprowadzenia.
- Fotele są dla lorda Coopera. Ma po nie dzisiaj wpaść ze swoimi murzynami. Po ławy przyjdą krasnoludy z „Pękniętej Tarczy”. Poznasz; nie ma ich wielu w Valladonie. Jak tylko to odbiorą to zamknij warsztat i śmigaj do domu. Zrozumiałeś?
- Tak – przytaknął czeladnik. – A co z furgonem? – Wskazał stojący za oknem beczkowóz.
- To cholerstwo zostaje za nami co najmniej do jutra. Zanim wróci do służby chcę najpierw jego komisyjnego sprawdzenia wraz z Cirylem Berdalim, żeby nas potem strażacy nie posądzili o fuszerkę. Jutro rano jak będziesz szedł do roboty koło posterunku, to daj kapitanowi znać, żeby mnie w tej sprawie odwiedził, dobrze?
- Tak jest! – ryknął chłopak entuzjastycznie.
- Świetnie! – zadowolony uśmiechnął się do Armina.
        Teraz zostało do zrealizowania jeszcze ostatnie przedsięwzięcie. „Dwie godziny szybkiego marszu od miasta.”[/i] – pomyślał. – „Zdążę wrócić przed wieczorem.”. Podszedł do ściany z narzędziami. Przymocował wielką siekierę do swoich pleców, przypasał sobie również dwa toporki dla niepoznaki. Zarzucił na ramię bukłak z wodą, wyszedł z warsztatu i ociężałym truchtem ruszył w kierunku wschodniej bramy.

        Zatrzymał się wreszcie. Ciężko łapał oddech po długotrwałym wysiłku. Gdy już nieco uspokoił łomocące serce z zadartą w górę głową wszedł między las ogołoconych z gałęzi pniaków poosadzanych równym szpalerem głęboko w glebie. Uciekinierzy i dezerterzy - w czasie wojny oba te przestępstwa traktowano ze sobą na równi i karano również tak samo. Najsurowiej: nabiciem na pal.
        Przyglądał się ponurym, bezokim trupom zadzianym jak szaszłyki i wystawionym na pogardę dla ludzi i żer padlinożernemu ptactwu. Mógł tylko mieć nadzieję, że w żadnym z nich nie rozpozna ciemnej czupryny swojego zeszłonocnego gościa.
Niestety.
„Jest tam!” – coś przeraźliwie wrzasnęło mu w duszy na widok rozczochranego czarnego skalpu mężczyzny nadzianego wysoko na palu pod koniec drugiego szeregu. Chciał tam podbiec, ale nie zdążył.
- Brać go! – padła sykliwa komenda. Rzemieślnik nie miał nawet czasu się odwrócić. Ciężka sieć przywaliła go i z głuchym łoskotem przycisnęła do ziemi.
- Szpiegujemy, co? – ten sam wężowy głos doszedł do jego uszu.
- To pomyłka. Jestem drwalem z Valladonu – próbował się tłumaczyć robotnik, ale jedynym co udało mu się wskórać było, że bez żadnych ceregieli uciszyli go uderzeniem pałki w łeb. Stracił przytomność i na tym zakończył swoje usprawiedliwianie się.

        Rozbroili go, wrzucili go do obszernego dołu, który następnie zakryli od góry bambusową kratą.
- Poczekasz tutaj na prokuratora wojskowego. On osądzi kim naprawdę jesteś i co należy z tobą zrobić – żołnierz z denerwującym, szujowatym głosem przemówił do cieśli kolejny raz nie okazując nawet swej twarzy.
- Dajcie mi chociaż koc! – wrzasnął rzemieślnik w odpowiedzi.
- Ciepła noc się zapowiada – ziewnął wsparty na halabardzie strażnik. Widocznie ci, którzy pojmali cieślę zdążyli się już oddalić, albo po prostu nie zaszczycili więcej więźnia swoją atencją.
- Bliackij parazit!! – Bastiończyk zaklął szpetnie i z namaszczeniem, aż wartownik na górze się uśmiechnął.
        Wiedział dobrze, że w zaistniałej sytuacji nie było sensu tracić energii na głupie wierzganie, ale i tak dobrą chwilę zajęło Jeremy’emu, zanim odzyskał swój zwyczajny spokój. Usiadł wreszcie na glebie, a po chwili wyciągnął się jak długi, zgodnie ze starą wojskową prawdą: „Nie stój kiedy możesz usiąść; nie siedź kiedy możesz leżeć; nie czuwaj kiedy możesz spać.” Położył się, ale nie mógł zasnąć. Myśli nie pozwalały mu odpłynąć w objęcia Morfeusza. Rozmyślał. O dzisiejszym dniu, o Randzie Evansie, a przede wszystkim o Rakel. Znali się niecały tydzień, a od tamtego momentu była to już trzecia noc, którą miał spędzić w areszcie. Niewiele też brakło, by dwie doby spędził w dybach. W ostatnim czasie również rozwalił całe swoje zgromadzone oszczędności i wydatnie oddalił się od realizacji wielkiego życiowego marzenia. Nie przez nią oczywiście. Sam był sobie winien i na nikogo za swoje fanaberie nie próbował nawet zwalać odpowiedzialności. Dopiero teraz jednak, gdy po chłodnym zastanowieniu pierwszy raz popatrzył na to wszystko z boku, to z niemałym zaskoczeniem zauważył, że wszystkie te jego akcje i wybryki miały tęczowooką Rakel w tle. Nie była prowodyrem, ale poniekąd była jedynym uzasadnieniem i głównym powodem tego jego wariactwa. Włamania, pobicie Simona, Morgana i tych kmiotów przed warsztatem, zadzieranie z wszechwładną strażą miejską, nawet decyzja o wypuszczeniu się w tę obecną, w zasadzie bezsensowną wyprawę do obozu wojskowego armii valladońskiej. Rozmyślał. Co ta dziewczyna w sobie miała? Co popychało go do takich niecodziennych zagrań dla niej? Co uruchomiło zastane i dawno nieużywane mechanizmy w sercu mężczyzny? Nie dumał nad tym wcześniej, ale teraz był już najwyższy czas się nad tym zastanowić. Wszak niewiele brakło, a dziś zrobiłby krok do zacieśnienia tej relacji. I tylko niespodziewana obecność starej wiedźmy mu w tym przeszkodziła. Właśnie! Może to właśnie osoba Meve sugerowała gdzie należało szukać odpowiedzi? Kim ta stara Hogata w ogóle była? Babcią Rakel? Jakąś jej daleką krewną? Może w rodzinie czarnowłosej dziedziczono jakieś zdolności czarodziejskiego manipulowania ludźmi? Młoda handlarka nie wyglądała na taką, ale w sumie pozory mogą mylić. Tego, że ma w sobie miotacz płomieni też nie było widać na pierwszy rzut oka.
        Leżał na wznak i ciągle dumał łącząc wzrokiem gwiazdy składające się na charakterystyczny dla południowego nieba gwiazdozbiór Scorpiusa widziany nad głową poprzez kratę. Wreszcie jakby doznał olśnienia. "Czarowanie swoją drogą" – pomyślał. – "Ale może ty dziewczyno zwyczajnie przynosisz pecha" – doszedł do wniosku po długich przemyśleniach. Ta teoria wydawała się być całkiem prawdopodobna. Trzydzieści pięć lat życia we względnym spokoju i nagle w jeden niepełny tydzień taka kumulacja. Koncepcja o wpływie starej raszpli też nie została zupełnie odrzucona. Jeremy był prostym człowiekiem – wolałby raczej spokojne życie w cieniu, niźli angażowanie się w czary, intrygi i manipulacje rodem z „wielkiego świata”. Wszystko to składało się na postanowienie, że należało być nieco ostrożniejszym w podejściu do czarnowłosej. Pochwalił sam siebie w duchu za rozwagę i spokojny zasnął wreszcie snem sprawiedliwego. Jakby z premedytacją w ogóle nie chciał dopuścić do świadomości innego oczywistego faktu. A mianowicie, że przy tej jego decyzji nie bez znaczenia były też atrakcyjne wdzięki pewnej wdowy i wspomnienia niedawnego posiłku, które wracały z zaskakującą regularnością za każdym razem, gdy Jeremy’emu odbijało się schabowymi z wędzonym serem, ciapkapustą i zasmażanymi kartofelkami od Dorothy.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Sob Sie 05, 2017 3:09 pm
autor: Rakel
        Trzymała się mocno grzywy galopującego konia, ale jej myśli pędziły jeszcze szybciej niż wierzchowiec. Miała do mężczyzny mnóstwo pytań, lecz na razie gryzła się w język, nie chcąc go rozpraszać, bo jeszcze gotów zwolnić. Cały czas kontrolowała trasę, aż nie upewniła się, że w istocie Alec prowadzi ich najkrótszą drogą na Miętową. Ludzie usuwali im się z drogi, ponieważ jeździec niewiele robił sobie z przeszkód i omijał je nawet nie zwalniając. Podkute kopyta ślizgały się po bruku, gdy zwierzę w pełnym galopie brało zakręty w uliczkach krzyżujących się pod kątem prostym. Siedzący za nią mężczyzna zdawał się sterować koniem samym dosiadem, gdyż wodze leżały niemal na szyi kasztanka, wyciągnięte tylko w jednej ręce młodzieńca. Drugą wciąż trzymał dziewczynę w pasie, by ta nie zsunęła się z siodła przy nagłych manewrach, a Rakel była mu za to niezwykle wdzięczna. Zły dzień wybrała sobie na strojenie się w spódnicę.
        Gdy w końcu wjechali w Miętową ich oczom ukazał się niezbyt imponujący, raczej ponury i przytłaczający, budynek lazaretu. Przypominał zniszczoną przez czas, sporą kamienicę z czerwonej cegły, niemal w całości pokrytą bluszczem, którą mieszkańcy miasta omijali szerokim łukiem, tak na wszelki wypadek. Alec nawet nie zwolnił dojeżdżając do budynku, tylko wyhamował konia z pełnego galopu, aż ten niemal przysiadł na zadzie. Nieprzyzwyczajona do takiej jazdy Rakel zacisnęła kurczowo dłonie na końskiej grzywie i odetchnęła dopiero, gdy zwierzę stanęło spokojnie na czterech nogach, parskając z zadowoleniem. Thorn pomógł jej zsiąść z konia, ale tyle ją widział, gdyż dziewczyna rzucając tylko podziękowanie przez ramię, puściła się biegiem w stronę szpitala. Przewidując, gdzie może znajdować się jej brat, ruszyła od razu na piętro, z zakasaną w jednej ręce spódnicą przeskakując po dwa stopnie i ignorując uwagi pielęgniarek, że tutaj się nie biega.
        Łatwo było zlokalizować miejsce, w którym leżał najstarszy z Evansów. Kilka łóżek przed Morganem kilkoro umundurowanych mężczyzn i tyleż zatroskanych pielęgniarek tworzyło wianuszek wokół jednego z pacjentów, zasłaniając go przed wzrokiem innych. Rakel przebiła się przez jednych i drugich, rzucając się bratu na szyję.
        - Dorian!
        - Uch! No cześć młoda – zaśmiał się z widocznym trudem, gdyż siostra leżała mu po części na piersi, ale uściskał ją stęskniony.
        Dziewczyna podniosła się natychmiast, przez moment z uwagą wpatrując w jego twarz. Był blady jak sama śmierć, z gojącymi się wolno obiciami twarzy i kilkudniowym zarostem, a przydługie włosy przyklejały się do przepoconego czoła, które z pietyzmem ocierała ręcznikiem jedna z pielęgniarek. Czarnowłosa zostawiła ją sobie na później, szybko skanując wzrokiem ciało brata w poszukiwaniu obrażeń. Nie wiedziała czy nie zdążyli go w nic przebrać, czy po prostu im się nie udało, bo Evansowi do pełnego rynsztunku brakowało tylko broni i kurtki. Nawet buty miał na nogach. Próbował podnieść nieco wyżej poszarzałe prześcieradło, ale i tak zauważyła bandaż w pasie, przez który przebijała się już powoli krwawa plama. Dziewczyna zamarła na moment, wpatrując się w przesiąkający opatrunek, aż mężczyzna nie zakrył się w końcu materiałem aż po pierś. Spojrzała na niego smutno, ale wyglądając na o wiele spokojniejszą, jakby jednak ulżyło jej nieco, gdy zobaczyła już najgorsze.
        - Co żeś narobił? – mruknęła cicho, przysiadając na brzegu łóżka i dopiero teraz zabierając nadgorliwej pielęgniarce miskę z wodą i ręcznik, by samej ocierać rozgrzane gorączką czoło brata.
        - Żałuj, że nie widziałaś tego drugiego – mruknął szczerząc zęby, a ona chcąc nie chcąc parsknęła śmiechem pod nosem. Zawsze mówił to samo, gdy wracał obity do domu i zawsze reagowała uśmiechem, kręcąc tylko głową z niezadowoleniem, gdy szukała opatrunków na jego rozbity łeb. Spojrzał krótko na siostrę, po czym przeniósł wzrok na utkwione w nim oczy młodych dziewcząt w białych fartuszkach na bufiastych białych koszulach.
        - Możemy na moment panie przeprosić? Chciałbym porozmawiać z siostrą, dawno się nie widzieliśmy. – Wysilił się na jeszcze jeden, przepraszający uśmiech i z ulgą przyjął gorliwe potakiwania i krótką krzątaninę przy łóżku. Pielęgniarki przy okazji przeganiały też jego kumpli, mając najwyraźniej zamiar zabrać się teraz za nich, bo chociaż wszyscy stali o własnych siłach, wyglądali jakby przebiegło po nich stado koni. Dopiero gdy ostatnia osoba odwróciła się do niego plecami zapadł się bardziej w poduszce, przymykając oczy. Zerknął znów na Rakel dopiero po długiej chwili milczenia, podczas której dziewczyna tylko ocierała mu ręcznikiem czoło.
        Nie zmieniła się bardzo. Wyrosła, chociaż niespecjalnie wzwyż, wyglądając jednak już bardziej jak kobieta niż dziewczyna. Ale jemu, który znał ją całe życie, najbardziej rzucało się w oczy, że straciła tą swoją beztroskę, którą zawsze przejawiała. Ludzie mogli gadać, że nawet jako dziecko była zbyt poważna, ale on znał ją lepiej, była odważniejsza niż niejeden dojrzały mężczyzna, a to że nie bawiło ją haftowanie i strojenie w suknie było tylko zaletą, przynajmniej w jego oczach. Wolał ją jednak roześmianą i zaczepną, niż taką zmartwioną i zdystansowaną, jak teraz. To on się powinien nią opiekować, nie na odwrót.
        - Już pod sam koniec bitwy jakiś jeleń trafił mnie w bok. Mamy dość lekkie pancerze, więc się przebił – powiedział w końcu, ale widząc rozszerzające się znów w przestrachu kolorowe oczy uniósł lekko dłonie w uspokajającym geście. – Nic mi nie będzie Rakel! Nie rób min, mówię poważnie!
        - To czemu cię do miasta wieźli? W tylu konnych? - Rakel fuknęła pod nosem i znów usiłowała spojrzeć na opatrunek, ale dostała po rękach, zaplotła je więc na piersi z obrażoną miną i wbijała w brata groźny jej zdaniem wzrok. Ten jednak uśmiechnął się krzywo.
        - Bo stawiałem opór. – Wyszczerzył zęby i sapnął cicho, gdy dziewczyna walnęła go karcąco w ramię. – No już, uspokój się! Bo mnie jeszcze bardziej uszkodzisz. Powiedz lepiej co u was, gdzie jest ojciec?
        Zapadła się na krześle, spuszczając wzrok i próbując zniknąć, jednak gdy podniosła oczy, Dorian wciąż wpatrywał się w nią wyczekująco. Jego spojrzenie było jednak łagodne, chociaż zbolałe i gdy wciągnął do niej rękę, prawda uderzyła ją z taką siłą, że dziewczyna drgnęła na krześle. Wiedział.
        - Opowiedz mi wszystko – powiedział cicho i przygarnął zaraz do siebie płaczącą siostrę.

***

        - Pst, Rand… - cichy szept popłynął przez noc, przeplatając się z szumem liści na drzewach. Wartownik zaklął pod nosem i opierając się na halabardzie wychylił się w stronę przechodzącego nieopodal znajomego. - Hej, Rand! Evans!!!
        Zadziałało. Wędrująca w ciemnościach mała żarząca się kropka zatrzymała się w miejscu i przesunęła kawałek, gdy właściciel ćmiącego się skręta w ustach, obrócił głowę w stronę nawoływania.
        - Czego się drzesz? – mruknął niewyraźnie, a stojący nad jamą strażnik przewrócił oczami.
        - Jak na szepty nie reagujesz, to się drę, cho no tu – dopowiedział znów szeptem i poczekał, aż brunet zbliży się w końcu. - Daj jednego.
        - Spadaj, masz swoje.
        - Ta, w namiocie, oddam ci później. Poza tym twoje są lepsze.
        - Wiadomo, że lepsze – wyszczerzył się chłopak.
        - Dawaj jednego Evans, nie bądź świnia. Powiem ci kto w dole siedzi.
        Rand Evans wychylił się lekko na nogach, zaglądając w głąb przykrytej bambusową kratą jamy i próbując wzrokiem przebić ciemność. Spojrzał spode łba na kumpla i wetknął ręce w kieszenie, pozornie buntowniczo, jednak po chwili z jednej z nich wyjął pomiętego skręta, którego wyciągnął w stronę wartownika. Ten w ogóle nie bacząc na stan cudzesa złapał go czym prędzej i odpalił już swoim krzesiwem, zaciągając się głęboko, nim znów się odezwał. Stali więc przez chwilę w milczeniu, paląc nad więźniem i gapiąc się w prześwitujące przez korony drzew gwiazdy.
        - To kto to jest? – rzucił w końcu brunet, wskazując brodą leżącego na dnie dołu mężczyznę. Powoli jego kształty zaczęły być widoczne w ciemnościach, nadal jednak był tylko ciemną plamą w większej ciemnej plamie.
        - Szpieg – rzucił wartownik konspiracyjnym szeptem, ale jego towarzysz parsknął śmiechem.
        - Kola, daj spokój. Kto by nas chciał szpiegować? Liczba naszych pordzewiałych mieczy nie jest żadną tajemnicą.
        - No co, tak mówili – speszył się strażnik i znowu zerknął w dół, jakby ponownie oceniając intruza, który począł powoli poruszać się na dnie. Najwyraźniej obudzili go rozmową, jednak żaden się nie przejął. Przynajmniej do momentu, gdy nie padły następne słowa: - coś wciskał, że jest drwalem z Valladonu, ale to nie moja sprawa. Kazali pilnować to pilnuję. Hej, co robisz?
        Rand początkowo słuchał beznamiętnie kolegi, ale na wspomnienie rodzinnego miasta zamarł, a zajęcie tak zwanego szpiega sprawiło, że przed oczami stanął mu topór kolesia, z którym gadał wczoraj w areszcie. Zaklął pod nosem i wyciągnął z ziemi pochodnię, na co właśnie zdziwieniem zareagował wartownik. Evans jednak nachylił się tylko nad dołem.
        - Hej ty, odsuń się! – syknął i odczekał krótką chwilę, aż więzień z ociąganiem nie przesunął się pod ścianę. Wtedy ostrożnie rzucił w dół pochodnię, która chociaż spadła w ziemię, wciąż płonęła jasno, rozświetlając dno i mężczyznę tym samym. Evans na jego widok początkowo uśmiechnął się wesoło, ale zaraz zaklął pod nosem, zdając sobie sprawę z sytuacji. "Po cholerę żeś tu lazł, co?"
        - I co? Znasz go?
        - Ta, to naprawdę jest drwal z mojego rodzinnego miasta – mruknął i odsunął się kawałek, zaciągając po raz ostatni skrętem, po czym wyrzucił go na ziemię i przydepnął ciężkim buciorem. Potarł nos rękawem w zamyśleniu i przestąpił z nogi na nogę. Z jednej strony szkoda było, żeby Bastiończyk jeszcze pół nocy w dole przesiedział, ale z drugiej – budzenie pułkownika było ostatnim na co miał teraz ochotę. Problem rozwiązał się jednak sam, o czym przekonał się, gdy Kola wyprężył się na baczność, wbijając wzrok w coś za jego plecami, a w tym samym czasie rozległ się donośny głos.
        - Co to za hałasy po nocy?!
        Evans odwrócił się momentalnie na pięcie, prężąc w przepisowym salucie i z ulgą przyjmując „spocznij”, nawet jeśli warknięte przez zęby.
        - Pułkownik wybaczy, ale to nie jest szpieg – rzucił bez wahania i kontynuował na jednym wdechu, widząc jak jego przełożony purpurowieje ze złości. – To w rzeczywistości jest drwal z Valladonu, to moje rodzinne miasto, znam tego człowieka.
        Podczas gdy wściekły za obudzenie go mężczyzna z sumiastym wąsem wbijał w Randa podejrzliwe spojrzenie, ten zastanawiał się, czy dobrze robi, ręcząc za Bastiończyka. W końcu poznał go w areszcie, co nie działało na jego korzyść, a fakt, że kumplował się z Morganem wcale nie poprawiał jego sytuacji. Gruby miał znajomych w tak szerokich kręgach, że cieśla mógł być zarówno normalnym, godnym zaufania człowiekiem, jak i łachmytą z najniższych kręgów przestępczych. Faktem jednak pozostaje, że był w jakiś sposób powiązany z Młodą i już to samo czyniło go o wiele bardziej wartościowym za życia niż gdyby był martwy. Więc, gdy pułkownik powoli dochodził do siebie i zapytał, czy ręczy za intruza, bez wahania skinął głową.
        - W istocie jesteś z Valladonu, a przecież nie będziemy czekać aż prokurator przytaszczy tu swoje zacne cztery litery, bo wszyscy zapuścimy korzenie dla jakiegoś ciecia z lasu. Dobra, wyciągać go. Nie mam co robić tylko was niańczyć wszystkich, psia mać. Evans! Odeskortujesz go do miasta, przyniesiesz mi ze strażnicy papier potwierdzający jego tożsamość i wracasz w te pędy! Jak nie, to oboje dołączycie do tych cwaniaków wokół obozu. – Wskazał ręką na zajęte i puste pale.
        Pułkownik miał tą rzadką cechę, że potrafił wywrzaskiwać rozkazy na jednym wdechu, w odpowiednich miejscach podnosząc głos i zniżając go niemalże do szeptu, gdy mamrotał pod nosem do siebie. Rand i Kola prostowali się więc i rozluźniali na zmianę, za każdym razem gdy podnosił głos. W końcu wartownik rzucił się, by wyciągnąć niedoszłego jeńca z dołu, a Evans postąpił krok w stronę przełożonego, zbierając się na odwagę i próbując przyklepać rozczochrane włosy do mniej więcej regulaminowej fryzury. Poległ, jak zwykle.
        - Pułkowniku... to moje miasto rodzinne, a my tu jeszcze trochę będziemy. Niech pułkownik da mi chociaż jeden dzień na zobaczenie się z ojcem i siostrą… - zawiesił głos, próbując przygotować się mentalnie na odmowę, jednak jego przełożony zerknął ponad nim na wartownika i wyciągniętego już dołu drwala i pochylił się w stronę chłopaka.
        - Paczka twojego towaru i wieczorem masz być z powrotem – szepnął, a Rand nawet nie mrugnął, chociaż chwilę mu zajęło, nim odnalazł język w gębie i rozważył, czy to prawdziwy warunek, czy tylko podpucha. Mundurowy nie czekał jednak nawet na jego odpowiedź, tylko odwrócił się i odszedł.
        - I co? – Kola szturchnął go w ramię, a wciąż zaskoczony Evans odwrócił się w jego stronę, po czym spojrzał na Jeremy’ego.
        - Odstawiam go do Valladonu, będę wieczorem.
        - Farciarz.

        Rand osiodłał dwa konie, jednego podprowadzając do Jeremy’ego i wsiadając na swojego. Bastiończyk odmówił jednak, tłumacząc zdziwionemu chłopakowi, że nie jeździ konno. Evans próbował jeszcze go przekonać, że tak będzie szybciej, ale ten szedł w zaparte. W końcu machnął ręką. Jak chce facet biec to jego sprawa, on z konia nie rezygnuje, szkoda czasu na zasuwanie z buta. Cieśla nie odzywał się później aż nie opuścili obozu i chwała mu za to, jeszcze palnąłby coś, co wpakowałoby ich obu w kłopoty. Dopiero gdy minęli linię drzew Rand łypnął na niego spode łba.
        - Możesz mi powiedzieć, co ty tu do cholery robisz? Mogłeś nas obu załatwić na szaro. Po coś tu przylazł?
        - Chciałem sprawdzić, czy nie skończyłeś na palu za tą swoją wczorajszą wycieczkę – odezwał się w końcu cieśla, a chłopak parsknął pod nosem.
        - A jakbym był na palu to co? – zapytał, lecz tamten tylko wzruszył ramionami. Może i był małomówny, ale brat Rakel z pewnością nie, więc zaraz zaczął następny temat.
        - Wypuścili cię z paki.
        - Ano.
        - Morgan wybaczył pobicie? – drążył, wyraźnie nie przejmując się, że Bastiończyk odpowiada półsłówkami.
        - Właściwie to twoja siostra się za mną wstawiła – wyjaśnił w końcu, a Evans zaśmiał się wesoło.
        - A więc jednak nie zabunkrowała się w domu. Dzielna dziewczyna, wiedziałem, że się pozbiera.
        Jeremy miał teraz okazję, żeby pomilczeć, bo chłopak nie pytał już więcej, ale uznał też, że to dobra okazja, by rozwiać nieco pewne wątpliwości.
        - Ta cała Meve, która kręci się koło Rakel, to wasza babcia? – zapytał, zaczynając od wiedźmy, a Rand znów wyszczerzył zęby. Radosny dzieciak, nie ma co.
        - Nie, sąsiadka tylko – stwierdził, prowadząc konia prostą drogą do miasta. – Nie robi dobrego pierwszego wrażenia...
        - Zauważyłem.
        - No – zaśmiał się. - Wiedźma, nie ma co ukrywać. Ale pomaga młodej, to najważniejsze. Z czasem da się lubić. A co, zdążyła cię już przetrzepać? – zerknął na Bastiończyka przez ramię, a ten znów tylko wzruszył ramionami. – Nie przejmuj się, złośliwa dla każdego oprócz młodej i mnie. To znaczy dla nas mniej niż dla innych. Nawet Doriana nie znosi, bo ten się z nią nie cacka i pyskuje równo.
        - Doriana?
        - Mój straszy brat. O rok, ale wygląda na starszego, ponurak trochę. Też w wojsku, ale w sumie nie wiem już gdzie go posłali.

        Mimo, że jeden był konno, drugi pieszo, droga upłynęła im szybko. Ledwie świtało, ale skierowali się prosto do strażnicy. Rand przez pewien czas zastanawiał się, czy Berdali nie zrobi awantury, gdy mu się przedstawi, ale i tak miał wrażenie, że kapitan go wczoraj rozpoznał. Tak czy siak, nic mu już nie udowodni, a Evans był teraz tutaj oficjalnie. Załatwi więc co ma w strażnicy i leci do siostry. Ale się młoda zdziwi.

***

        Skończyła opowiadać chwilę temu. Był środek nocy i już wielokrotnie próbowali ją wyrzucić do domu, na szczęście za każdym razem z uwagą przychodziła jakaś sanitariuszka, którą Dorian szybko ubłagał o jeszcze kilka chwil. Gdy opowiadała o śmierci ojca nie przerwał jej ani razu, nie komentując jej historii nawet mimiką i tylko wyraz oczu zmieniał mu się co chwila, więc starała się unikać jego spojrzenia. Milczeli teraz oboje, ona ze wzrokiem wbitym w splecione na kolanach dłonie, on utkwionym w suficie, śledząc liczne pęknięcia stropu. O dziwo Rakel odezwała się pierwsza.
        - Wiedziałeś, prawda? – zapytała cicho, zerkając na niego ze strachem.
        - Podejrzewałem – mruknął po chwili milczenia i zerknął na siostrę. – Tylko ty pisałaś, o ojcu ani słowa, przez tyle czasu. Ale wmawiałem sobie, że gdyby tak było, to byś nam przecież powiedziała – dodał, nieświadomie depcząc serce dziewczyny.
        - Przepraszam – jęknęła po raz kolejny, wbijając już sobie paznokcie w dłonie, ale mężczyzna tylko pokręcił głową, na nic więcej nie mając chyba siły.
        - Daj spokój, nie gniewam się przecież o to, jakże bym mógł? Nie jesteś winna jego śmierci, to któryś z nas powinien zostać tu z wami. Tyle dobrego, że ten śmieć… Dallas tak? Nieważne, dobrze, że został ścięty. Chociaż nie ukrywam, że chętnie sam bym się z nim rozprawił.
        Rakel w ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie powiedzieć, że to był jeden z powodów, dla których nie napisała braciom o śmierci ojca. Oboje chcieliby wymierzyć sprawiedliwość i straciłaby jeszcze ich. Wyczytanie jednak tego wszystkiego z jej oczu nie było trudne i Dorian skrzywił się mimowolnie, przyznając jej po części rację. Dziewczyna już mu powiedziała, że dosłownie kilka godzin wcześniej wysłała do nich w końcu listy ze złymi wieściami, więc pozostawało im tylko czekać, aż Rand wróci do Valladonu z pianą na pysku. Oby tylko był na przepustce, bo inaczej jemu też się oberwie, jak tylko wypuszczą jego starszego brata z łóżka. A propos...
        - Ej, młoda, mówiłem ci w ogóle, że przez to draśnięcie mam miesiąc przepustki?
        "No, nareszcie uśmiech", stwierdził z zadowoleniem, przyglądając się rozpromienionej buzi dziewczyny, która zaraz jednak zaczęła panikować i przepraszać, bo zrobiła z jego pokoju magazyn na broń. Śmiał się tak szczerze i głośno, że obudził wszystkich wokoło i ściągnął im na głowę lekarza. Na niego niestety nie działał urok osobisty starszego Evansa, więc Rakel dostała po uszach i wyrzucono ją z sali. Zdążyła tylko obiecać, że wróci po południu. Gdy szpakowaty mężczyzna wyprowadził młodą, Dorian obrócił się w stronę Morgana, który leżał kilka łóżek dalej i udawał usilnie, że nie podsłuchiwał. Brunet przez chwilę rozważał, czy nie opieprzyć przyjaciela za tą akcję z Rakel, ale darował sobie. Nie do kowala należała opieka nad jego siostrą tylko na nim i skiepścił sprawę.

        Lekarz odprowadził ją aż na zewnątrz, szukając kogoś kto mógłby towarzyszyć dziewczynie do domu, by nie wracała sama po nocy, ale okazało się, że niedługo będzie świtać, więc przekonała mężczyznę, że nic jej nie będzie. Poza tym towarzysze Doriana też gdzieś się zmyli, więc nie miał wyboru, jak tylko puścić handlarkę samą. Zresztą, nie jego sprawa.
        Rakel wracała do domu półprzytomna ze zmęczenia i wrażeń. Gdy dotarła pod drzwi nie pamiętała nawet przebytej drogi, a gdy znalazła się w swoim pokoju, nie wiedziała kiedy weszła po schodach. Nieświadoma nieproszonego i niewidzialnego gościa, minęła go, kierując się najpierw do szafy, a później, mamrocząc coś do siebie samej pod nosem, odwracając się nagle na pięcie i idąc w stronę łóżka. Nawet przebierać jej się nie chciało, więc tak jak stała, ubrana, padła na pościel, z cichym mruknięciem wtulając twarz w poduszkę, którą zaraz przysypały czarne loki.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Śro Sie 09, 2017 10:01 pm
autor: Lucien
        Sypialnia była pusta, tak jak przed zjawieniem się nieproszonego gościa. Łóżko nieruszone od rana, a w sklepie panowała całkowita cisza i ciemność jak w momencie gdy Lucien opuszczał budynek. Pozostał w niematerialnej postaci, nie wychodząc z pokoju dziewczyny. Po informacjach jakie uzyskał od włamywacza zamierzał do skutku czekać na powrót sprzedawczyni.
Początkowo niewspółpracujący gość okazał się całkiem gadatliwy, gdy tylko zastosować na nim odpowiednie argumenty. Sklep znacznie utrudniał prawidłowe przeprowadzenie dyskusji. Piekielna posiadłość jednego ze znajomych biesów, gdzie nikt nie przeszkadzał w owocnej konwersacji, nadawała się idealnie. Prawdopodobnie włamywacz był mniej zadowolony z przebiegu rozmów niż Asmodeus, jednak po zniknięciu demona zapewne przestało to być jego zmartwieniem.
Lucien zaś dowiedział się wszystkiego czego potrzebował, chociaż do zrozumienia otrzymanych informacji przydałoby się pewne wprowadzenie w Alarańskie realia. Doskonale orientował się w polityce i zawiłościach otchłani, a jej intrygi były mu równie bliskie jak etykieta. Z kolei ziemskie plany wraz z ich mieszkańcami stanowiły dla Lu niewiadomą. Jeśli zaś coś było bardziej niezrozumiałe dla demona, to właśnie tutejsza polityka. Uzyskane nazwiska i opowiedziane koligacje nie mówiły mu zupełnie nic. To co udało się brunetowi zrozumieć, to że zabójstwo ojca Rakel nie było przypadkowe, jak uważała straż miejska. Wszystko zostało zaplanowane, gdyż rodzice wplątali się w jakąś kabałę z osobami bardziej władnymi od nich samych. Matka dziewczyny, szczęściem w nieszczęściu umarła zanim pogoń trafiła na ich trop. Ojca los nie oszczędził. Pościg trwał lata, ale zakończył się sukcesem. Nie był to jednak koniec problemów. Rakel nawet jeśli nieświadoma, w oczach zainteresowanych też była zamieszana w tę sprawę, jako dziecko swoich rodziców, co bezpośrednio stawiało ją na celowniku. Owszem jeden zabójca przestał stanowić jakikolwiek problem, ale jeżeli ludzkie organizacje funkcjonowały podobnie do nemoriańskich, to zapewne zjawi się kolejny. Lucien miał nieprzyjemne wrażenie, że w tych kwestiach nie uświadczy różnic między światami. Jeśli ktoś zawziął się na Evansów, to kwestią czasu były kolejne odwiedziny. Nie miał zamiaru czekać z założonymi rękoma. Do tego czasu Rakel powinna umieć o siebie zadbać.

        Niby na wezwanie, dziewczyna zajmująca umysł demona właśnie weszła czy bardziej wpełzła do pokoju. Milcząco obserwował zmęczony obraz nędzy i wyczerpania, który jeszcze rano był Rakel. Na młodej twarzy swój ślad odcisnęły wciąż nieznane demonowi troski, a zmęczenie dopełniło całości. Nic dziwnego, za moment miało świtać, a Czarnulka chyba cały czas była na nogach.
Minęła demona i udała się do szafy. W pierwszym odruchu chciał uprzedzić brunetkę, że mogłaby darować sobie przebieranie się przed publicznością. Szybko się jednak zmitygował, przecież dziewczyna go nie widziała, w końcu taki był jego cel. To tylko utwierdzało demona w przekonaniu o bezbronności sprzedawczyni. Co z tego, że miała potężny dar. Nie tylko nie potrafiła go używać, ale gdy obudziła magię to potrafiła władać nią wyjątkowo krótko, gdyż ta nietrenowana szybko zużywała zasoby energii, do tego jeszcze była skrajnie nieświadoma otoczenia i świata. W końcu jak inaczej można nazwać całkowitą ślepotę na aury czy magiczne emanacje.
Dziewczę samo aż prosiło się o kłopoty. Jeśli nie zagroziłby jej morderca nasłany przed laty, zrobiłby to kto inny. Taka moc prędzej czy później przyciągnęłaby jakąś ciekawską istotę, a Rakel nawet nie wiedziałaby skąd nadszedł atak. Ukryty westchnął bezgłośnie, zastanawiając się ile pracy go czeka.
Już miał odwrócić wzrok, by zachować granice przyzwoitości. Ukrywał się w sypialni dziewczyny dla jej dobra i bezpieczeństwa, a nie własnej przyjemności. Jednak w tym samym momencie Rakel odwróciła się, zmieniając zdanie w pół drogi i bez zastanowienia padła na łóżko. Ledwie jej głowa dotknęła poduszki, a dziewczyna spała.

        Lu popatrzył na brunetkę z mieszaniną niepojętych dla niego uczuć. Ta krucha istota o barwnych oczach jednocześnie fascynowała go i budziła chęć roztoczenia nad nią opieki. Wszystko to było dla nemorianina obce i nie do końca zrozumiałe, jednocześnie zdając się tym czego szukał. Chciał zaznać prawdziwych emocji, których brakowało w otchłani. Więcej, zapowiadało się, że spędzi z tym intrygującym stworzeniem trochę więcej czasu. Gdy już dziewczyna zacznie panować nad ogniem będzie trzeba popracować nad jej zmysłem magicznym i czytaniem aur. Jeśli zaś wziąć pod uwagę antytalent Rakel do magicznych zadań, w zdaniu "trochę" należałoby zastąpić słowem "znacznie". Mógł się mylić ale pamiętając nieszczęsną świeczkę i prześcieradło wolał nie szaleć z optymizmem.
        Bezgłośnie przemieścił się w stronę regału z książkami, przybierając materialną postać i wybrał pierwszą z brzegu pozycję. Cicho niby cień zawrócił w kierunku parapetu. Przechodząc zatrzymał się na moment by znów popatrzeć na śpiącą Rakel. Sprzedawczyni nie drgnęła nawet odrobinę i leżała tak jak padła. Rozsypane w nieładzie czarne serpentyny loków całkowicie zasłaniały twarz kobiety. Ręce wylądowały gdzieś między poduszkami. Nogi zaplątały się w zmiętą spódnicę. Widok malowniczy ale nie koniecznie najzdrowszy dla zbrojmistrzyni. Może Lucien nie był specjalistą w sprawie ludzi, jednak nawet on był świadom, że spanie bez okrycia mogło skończyć się przeziębieniem, tym bardziej gdy ciało zużyło wszystkie swoje rezerwy energetyczne.
Chciał okryć Czarnulkę, pech jednak chciał, że dziewczyna sobą przycisnęła całą kołdrę. By ją przykryć, musiał by ją obudzić. Z pewnością nie skończyłoby się to przyjemnie, ale co ważniejsze dziewczyna potrzebowała nieprzerywanego, spokojnego snu. Miał dziwne wrażenie, że po niespodziewanej pobudce odmówiłaby spania, a nawet jeśli by zasnęła, to jej odpoczynek nie byłby spokojny.
Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu jakiegoś koca. Nie brakowało tu niczego. Miecz leżał pod biurkiem będąc gotowym do użycia. Gotowe bełty w kiści spoczywały na blacie. Bogactwo piór na lotki wraz z przygotowanymi grotami i kupką gotowych trzonów zajmowało jego pozostałą powierzchnię. Oczywiście żyłek wszelkiej maści i grubości było tu pod dostatkiem, co najmniej dwa noże o różnym kształcie i przeznaczeniu, nożyczki, poznany już wcześniej kamień do ostrzenia, ba był nawet kubek po herbacie i oczywiście książki, ale koca nie uświadczyłby nigdzie. Rozglądał się dobrą chwilę, ale nawet maleńkiego pledziku nie było. Pokręcił głową, kciukiem i wskazującym palcem uciskając nasadę nosa, zastanawiając się jak można było być tak przezornym i uporządkowanym, jednocześnie tak o siebie nie dbając. Nic dziwnego, że gdy pierwszy raz zobaczył Rakel, miała skaleczony policzek. W takim pokoju oko można było stracić.
        Nie musiał długo myśleć nad alternatywnym rozwiązaniem, które wręcz samo się nasunęło. Uśmiechnął się kątem ust, myśląc jak bardzo mu się oberwie. Chociaż tyle, że przynajmniej jej nie obudzi.
Wybraną książkę położył przy oknie i oszczędnym gestem przywołał płaszcz z ekwipunku ukrytego na polanie. Najdelikatniej jak umiał okrył nim dziewczynę. Widok srebrnego futra z kołnierza, kruczych kosmków i ramion dziewczyny wydał mu się dziwnie satysfakcjonującym. Ponownie uśmiechnął się sam do siebie, przez chwilę ciesząc się widokiem. Nawet jeśli rano się nasłucha, urokliwy obrazek był tego wart. Zresztą w domu nikt nie miał dość odwagi ani tupetu by besztać Luciena. Z tym większym rozbawieniem demon przyjmował reprymendę od charakternego dziewczęcia.
Zadowolony usadowił się na parapecie. Nogi oparł w jednym rogu okna, plecy w drugim i zerkając co jakiś czas na dziewczynę, zaczął czytać.

        Książki przygodowe okazywały się być nie tylko ciekawym sposobem zabicia czasu ale i skarbnicą wiedzy o ludziach. Późny ranek zawitał do Valladonu, gdy zmiana w spokojnym oddechu dziewczyny, poinformowała Lu o rychłym przebudzeniu Czarnulki.
Cicho zszedł z parapetu, odłożył książkę na miejsce i bezgłośnie przemknął do kuchni.
Po uzupełnieniu wiedzy postanowił zastosować ją w praktyce. Buszująca w okolicy aura zielarki uspokoiła Luciena i nemorianin uznał iż może na chwilę opuścić posterunek. W planach miał udać się na targowisko.
Zniknął, zjawiając się w uliczce zaraz koło targu. Przy okazji swoich ostatnich wędrówek po mieście, dowiedział się gdzie znajdował się rynek, co teraz okazało się nad wyraz przydatne. W ciągu kilku minut znalazł to czego szukał.
Zagraniczny kupiec o miedzianej cerze, wraz ze wszelkiego rodzaju herbatą sprzedawał czarne, wonne ziarna. Kupił niewielką porcję, którą od razu na miejscu zmielono w specjalnych żarnach, by kawa bez utrudnień była gotowa do parzenia. Nabył też kwiatową herbatę, która pachniała nie mniej interesująco, ale nie to było w niej najciekawsze. Niecodzienny był sposób czy może efekt parzenia. Kupiec zademonstrował jak zwinięte w kulkę liście wrzucone do wrzątku powoli rozwijają się w kwiat. Wydawało się to doskonałym prezentem dla Rakel.
Potem przyszła pora na drugi punkt z listy - świeże bułeczki maślane. Znalazł stoisko, a sprzedająca tam swoje wypieki kobieta wraz z córką zaręczały, że są to najlepsze bułeczki w Valladonie. Wypieki pachniały ładnie i nie wyglądało by sprzedawczynie kłamały, zaufał im więc na słowo. Nie miał innego wyjścia. Smaku nie mógł ocenić. Jedyne co poza zapachem mógł powiedzieć o rumianych wyrobach piekarniczych, to, że były przyjemnie puszyste i miękkie. Co prawda palce lepiły się po nich, co z kolei miłe nie było, ale już zauważył, że ludzie lubili lepkie rzeczy, jak przeklęta pajęczyna na patyku. Liczył więc, że i bułeczki nie okażą się niewypałem.
Zjawił się w kuchni, gdy z łazienki dochodziły odgłosy kąpieli. Rozłożył wciąż ciepłe bułki na talerzu. Zagotował wodę i zaparzył sobie kawę w znalezionym w międzyczasie kubku. Drugi, z wrzątkiem przygotował dla Rakel, obok na spodeczku układając herbaciane przyszłe-kwiatki.
Usiadł wygodnie, rozkoszując się zapachem smolistego naparu. Słysząc zmianę w dźwiękach, zerknął znad kubka, wyczekując pojawienia się Czarnulki. Oczekiwał również i bury, która zapewne go nie ominie. Bynajmniej jednak nie krył swojego dobrego samopoczucia ani ciekawości. Miał do niej wiele powodów. Ciekaw był za co dokładnie i w jakim stylu zostanie zrugany. Interesowało go czy śniadanie spodoba się Rakel i co powie na herbaciane kwiatki. Ciekaw był też czy miał rację. Niby Lucien był przekonany, że rozzłościł dziewczynę, ale może jednak ta ucieszy się na jego widok. To właśnie było piękne i intrygujące. Po raz pierwszy od lat coś stanowiło emocjonującą niewiadomą, niby wynik w grach hazardowych.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Nie Wrz 03, 2017 11:06 pm
autor: Jeremy
        Na stołeczny komisariat weszli niemal równo ze świtaniem. Ciryl Berdali faktycznie miał braki kadrowe. Kolejny raz to właśnie on osobiście siedział na służbie, i to jeszcze o takiej pogańskiej godzinie. Może nawet zdystansowanemu do świata Jeremy’emu zrobiłoby się go trochę żal, gdyby nie to, że stary oficer całą swoją posturą, zaciętym wyrazem twarzy, oschłym głosem urzędnika państwowego i szorstkim służbowym traktowaniem wszystkich petentów bez wyjątku nie dawał żadnych powodów, by cię nad nim litować. Głównie te okoliczności wpłynęły na to, że Favagó i Evans nie zabawili długo w siedzibie straży miejskiej.
        Cieśla nie odezwał się słowem, a Rand zaczął od szybkich, ale całkiem rozbudowanych przeprosin za swoje klejenie durnia przed kapitanem podczas swojej niedawnej nocnej wizyty. Jego słowotok nie zrobił takiego wrażenia, jakiego się spodziewał. Na twarzy starego dowódcy nie drgnął nawet jeden mięsień. Młodziak zmieszał się nieco, ale postawę zdołał zachować całkiem hardą, nawet pod obciążającym spojrzeniem stalowych oczu poważnego funkcjonariusza. Zapadła krępująca cisza, odmierzana cichym szumem przesypującego się w klepsydrze piasku. Kiedy nieznośnie przedłużała się, a mimo to żaden z dwóch starszych facetów nie przejawiał chęci zabrania głosu, wtedy chłopak odezwał się ponownie i zmieniając temat przeszedł do omówienia z kapitanem celu swojej dzisiejszej wizyty.
        Sprawa, z którą młody Evans przyszedł była odpowiednia dla administracji państwowej. - „Wystawić kwit, że taki to a taki tu mieszka, pracuje i płaci królowi podatki, a dodatkowo: zawrzeć na kartce jego adres, pochodzenie, wiek, wzrost, wagę, kolor oczu, liczbę zębów, numer buta, długość druta, rozmiar stanika żony latarnika. Wszystko. Inwigilacja pełną parą. Z czego on jest taki dumny to ja nie mam pojęcia.” - Jeremy pokręcił głową z dezaprobatą na valladońską biurokrację. Widząc kolegę kaligrafującego kształtnymi zawijasami oficjalny dokument poniekąd cieszył się, że wszelki papier jaki się ostał w Ostatnim Bastionie służył jako podpałka do koksowników, albo obficie nawoskowany do zabezpieczenia przed wilgocią i korozją chwilowo nieużywanych mechanizmów balist.
        Gdy Ciryl skończył wreszcie pisać drwal odezwał się do niego pierwszy raz dzisiaj.
- Piwo? – zaproponował.
- Nie. Pracuję – zbył go sucho strażnik.
- Kiedy kończysz? – Rzemieślnik nie wziął do siebie tej ostentacyjnej odmowy.
- Wieczorem – padła lakoniczna odpowiedź.
- Piwo wieczorem? – nie odpuścił i ponowił swoją propozycję.
- Może – odparł tajemniczo, choć nadal bardzo służbowym tonem. Albo nie miał ochoty na pijaństwo, którym przeważnie kończyły się wypady do Pękniętej Tarczy w towarzystwie poczciwego, choć nieco kłopotliwego Bastiończyka, albo nie chciał za bardzo gadać o sprawach pozasłużbowych przy młodym Randzie. Ta druga możliwość w przekonaniu Jeremy’ego była bardziej prawdopodobna. Cyryl to normalny facet, z byle powodu nie odmówi wyjścia na piwo z kumplami. – Znajdę cię jak coś – zakończył rozmowę Berdali.
Cieśla nie odpowiedział. Sprawa była jasna, bez sensu było dalej mielić ozorem po próżnicy. Niedbałym salutem przyłożył dłoń do czoła, po czym odwrócił się i skierował swe kroki do drzwi.
- Dziękuję za pomoc kapitanie! – Rand rzucił tylko grzeczne podziękowanie i biegiem ruszył za cieślą.
        Wyszli z posterunku razem, ale dalej ich drogi rozchodziły się. Pożegnali się zatem szybkim uściskiem dłoni i każdy poszedł w swoją stronę.


        Rand Evans popędził ulicami, by najpierw pozałatwiać zlecone mu interesy zanim spotka się z rodziną. Nie był szczęśliwy z tego powodu, ale musiał wywiązać się ze swoich zobowiązań, które kiedyś lekkomyślnie zaciągnął wobec swojego przełożonego. Gdy był młody i głupi został złapany na handlu gandzią wśród żołnierzy. W jednostce kierowanej przez apodyktycznego pułkownika groziło mu powieszenie za obniżanie gotowości bojowej armii, więc bez zastanowienia nad konsekwencjami ratował własne dupsko chwytając się brzytwy. Gdyby znał zwyczaje i „potrzeby” dowódcy pewnie by się trzy razy zastanowił, czy przystępować z nim do spółki. Teraz jednak już było za późno na takie rozważania. Niestety, w swojej naiwności i całkiem nieopatrznie sam na siebie dostarczył staremu takie haki, że teraz już musiał tańczyć jak tamten mu zagra. Nie miał wyboru. Niezależnie od swoich rozterek wewnętrznych musiał dostarczyć towar. Pogalopował zatem na Zawodzie, gdzie funkcjonował dla wtajemniczonych czarny rynek.
        Narkotyk w postaci księżycowego cukru było bardzo ciężko dostać. Mało kto chciał mieć z tym do czynienia. To gówno obłożone było najcięższymi sankcjami w przypadku wpadki. Słabo dostępny towar i przez to cholernie drogi. Szybko uzależniał i strasznie rył beret. „Tylko dla orłów” – jak mawiał jego dowódca. Sam uważał raczej, że „tylko dla debili”, ale nie wdawał się w dyskusję z przełożonym. Ten stary ćpun - pułkownik Chris Eckberg potrafił uprzykrzyć mu życie, zwłaszcza jak go ssało. Dlatego chłopak dotychczas zajmujący się tylko drobną dilerką rozweselającego zielska zupełnie nie przejmował się wiszącą na włosku karierą, zszarganą reputacją i być może nawet zagrożonym życiem szefa, gdyby kiedyś wydało się, że ten narkotyzuje się notorycznie. Umywał od tego ręce i przymuszony regularnie dostarczał mu odpowiednie ilości dragów.
        Zanim stanął przed zbrojownią ojca był odpowiednio zaopatrzony. Trawę bagienną i inne zielsko do palenia weźmie jak zwykle od ich sąsiadki Meve, ale to już na samym powrocie, żeby teraz podejrzanie nie szeleścić ojcu pod nosem. Poczciwy staruszek był podejrzliwy i nawet za te niewinne paliła mógłby mu zrobić awanturę. A Rand nie chciał narobić w domu niepotrzebnego fermentu.


        Jeremy powoli wszedł do warsztatu. Jego pomocnik Armin Oleander znów dał mu powody do zadowolenia. Porządek w stolarni był wzorowy. Cieśla podszedł do blatu, gdzie składował swoje ciesielskie toporki i się zdziwił. Pod stołem leżało jakieś dziwne zawiniątko. Trącił je butem. Tobół okazał się być śpiącym czeladnikiem, który pod wpływem kopnięcia poderwał się jak poparzony i przecierając zaspaną twarz z nieodmiennym radosnym uśmiechem przywitał się z Bastiończykiem.
- Dzień dobry szefie! – krzyknął wesoło. – Jak zdrówko?
- Co ty tu robisz? – powiedział drwal poważnie, zupełnie nie zwracając uwagi na pytanie półelfa o stan zdrowia.
- Zaspałem – chłopak odpowiedział szczerze i całkiem przytomnie. – Przepraszam.
- Chcesz, żeby twoja matka znowu przyszła do mnie z pretensjami? – zapytał z lekkim wyrzutem.
- Nie przyjdzie – zapewnił młody gorliwie, ale natychmiast jakby się zmitygował. – To znaczy… ten… chyba… pewnie przyjdzie… – zamotał się. Zachowywał się, jak gdyby palnął coś niestosownego. Popatrzył chwilę na profil dorosłego mężczyzny, po czym spuścił zawstydzony wzrok. – …w każdym razie na pewno nie z pretensjami do szefa – dokończył ledwo słyszalnym szeptem.
Robotnik rzucił na dzieciaka uważne spojrzenie, ale udał, że nie dosłyszał tej ostatniej uwagi.
- Byli wczoraj po sprzęty? – zmienił temat odkładając na blat przytroczone dotychczas przy biodrach toporki.
- Byli – potaknął czeladnik. Wrócił mu zwykły entuzjazm. – Krasnoludy przyszli po ławy krótko po wyjściu szefa. Pogadali, poklęli, pośmiali się, jak to krasnoludy – opowiadał z przejęciem. – A Lord Cooper był późno, tuż przed samym zmierzchaniem.
- Coś mówił? – zainteresował się cieśla.
- Wrzeszczał tylko na swoich murzynów.
Jeremy westchnął.
- O fotelach czy coś mówił? – doprecyzował swoje pytanie.
- A tam. – Półelf machnął ręką od niechcenia. – Nic ciekawego.
- O moich meblach tak powiedział?! – uniósł się gniewem rzemieślnik. Twarz zmarszczyła się mu w złowieszczym grymasie.
- Co?! Nie! – gwałtownie zaprzeczył wystraszony młodziak. Szybko jednak się zorientował, że Bastiończyk kolejny raz wpuścił go w maliny. Widząc momentalnie rozpogadzające się oblicze szefa odetchnął i uśmiechnął się. Dokończył już spokojnym głosem: – Tak ogólnie nic ciekawego nie mówił. Chyba nie uważał mnie za godnego partnera do rozmowy.
- Cały Cooper. – Skinął głową dorosły zupełnie niezaskoczony takim zachowaniem nowobogackiego. – I co robiłeś przez cały dzień?
Czeladnik jakby na to czekał. Nie odpowiedział, a tylko dumny powędrował w kąt warsztatu. Stanął przy kołowrocie obrabiarki wirowej i zaprezentował swoje dzieło, owoc harówy całego popołudnia i pewnie jeszcze zarwanej nocy. Jasne, że zaspał, skoro naginał przy maszynie przez pół doby. Ale efekt był piorunujący, biorąc oczywiście pod uwagę, że chłopak szkolił się dopiero na pierwszy stopień rzemieślniczy. Tej pracy nie powstydziłby się jednak nawet ktoś z tytułem mistrza ciesielstwa. Jeremy z nieskrywanym zaskoczeniem obserwował rozłożony na blacie kompletny zestaw słupków do balustrady, którą zamówiono ze dwa tygodnie temu do siedziby rajców miejskich. Wziął do ręki jeden z nich i przetarł powierzchnię szorstką dłonią. Drewno było gładkie, równe, oszlifowane zgodnie ze sztuką.
- Dużo materiału zmarnowałeś? – zapytał przyglądając się uważnym wzrokiem starannie wytoczonym fikuśnym obłościom wspornika.
- Trochę – powiedział półelf nieznacznie naginając fakty. Nie umiał kłamać, zwłaszcza w obliczu dowodów oszustwa, które pozostawił na wierzchu, tuż pod nosem właściciela warsztatu. Z dwóch worów trocin i odpadków nagle od wczoraj zrobiło się ich pięć i pół. Ale doświadczony robotnik nie był zły na niegospodarność swojego pomocnika. Wiedział, że nauka kosztuje. Bez strat nigdy się niczego nie nauczy.
- Następnym razem lepiej planuj wykorzystanie drewna – polecił łagodnie.
- Tak jest! – krzyknął chłopak z entuzjazmem.
- A poza tym dobra robota. – Odłożył na stół trzymaną w ręku poręcz, po czym poczochrał pomocnika po jasnej, słomianej grzywie.
- Dzięki szefie! – Radość młodzieńca była pełna.
- Pracuj tak dalej, a za rok umówię ci egzamin czeladniczy - powiedział zadowolony z efektów swojego nauczania. Dzieciak jednak podbudowany sukcesem i nobilitującą aprobatą mistrza zapytał może nieco bezczelnie, ale w sumie mieszcząc się jeszcze w granicach chłopięcej zadziorności.
- A dlaczego nie teraz? – wypalił.
Odpowiedź dorosłego nie była oczywista.
- Masz, trzymaj! – Drwal ściągnął z pleców potężną dwuręczną siekierę i podał młodemu adeptowi. Mina Arminowi zupełnie zrzedła, ale zachowując pozory postanowił grać dalej swoją rolę. W końcu próba sprostania wymaganiom nic go nie kosztowała, a mógł wygrać całkiem dużo. Złapał trzon siekiery i z wysiłkiem, ale utrzymał się na drżących nogach, i to nawet całkiem prosto.
- Złap za koniec sztyla i unieś ją nad głowę – polecił Favagó.
Czeladnik podjął próbę, ale widać było, że jego szanse były więcej niż wątpliwe. Ciężar stalowego ostrza szybko go przeważył i młody Oleander jak długi wyciągnął się na posadzce. Stary cieśla wybuchnął rubasznym śmiechem.
- Już wiesz dlaczego nie teraz? – powiedział pomagając leżącemu podnieść się z podłogi. – Jak będziesz mógł nią swobodnie pracować, to przyspieszymy egzamin – obiecał. – A teraz odłóż ją na miejsce – wydał dyspozycję, po czym nadal śmiejąc się skierował się do kuchni.
        - Był tu jeszcze ktoś wczoraj? – rzucił jeszcze nie odwracając się.
- Poza krasnoludami i Lordem Cooperem nikogo szefie! – zameldował posłusznie młodziak. – A miał być ktoś jeszcze? – zapytał zaciekawiony.
- Tak tylko pytam – zbył go dorosły rzemieślnik. – Nieistotne – dodał sucho, choć ze sporym zaskoczeniem zauważył, że bardzo mija się z prawdą. Nie okazał jednak jak ważna była dla niego ta informacja.
- A byłeś u kapitana Berdaliego powiedzieć, że beczkowóz gotowy? – Jeremy szybko zmienił temat.
- Zapomniałem – skonfundował się chłopaczek.
- No, to śmigaj – pracodawca rzucił mu nie gniewne, ale bardzo stanowcze polecenie. Sam natomiast zniknął w kuchni. Niemal od razu usłyszał trzaśnięcie drzwiami. Sumienny Armin natychmiast popędził naprawić swoje zaniedbanie. Cieśla westchnął i rzucił na pusty blat niewielki mieszek z kupioną dziś rano malinową herbatą. Przysiadł, wsparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Był zmęczony po kolejnej zarwanej nocy, ale rzemieślnicze sumienie nie pozwalało mu tak bezczelnie położyć się spać w środku dnia roboczego. Chwila oddechu i do pracy.
        W oczekiwaniu na powrót swojego czeladnika rozpalił w piecyku i postawił wodę na herbatę, po czym ponownie przysiadł na zydlu, zapalił swoją ulubioną fajkę i zadumał się obserwując płomyki tańczące na trocinach wewnątrz paleniska. „Rakel nawet się tu nie pofatygowała, choć obiecała” – pomyślał. Był tym zawiedziony dużo bardziej, niż jeszcze wczoraj mógłby przypuszczać.


        - Dzień dobry – kurtuazyjne przywitanie wypełniło półmrok namiotu, ale wypowiedziane było w tak wyraźnie supremacyjny sposób, że ogóle nie zwiastowało dobrego dnia. Jednak zamroczony snem i brakiem wspomagania używką umysł barczystego mężczyzny nie odczuł tego w należyty sposób.
- Kto tu jest!? – dowódca jednostki, pułkownik Chris Eckberg poderwał się na równe nogi i machinalnie sięgnął do wezgłowia pryczy po miecz. – Straż! – wrzasnął wściekły nie tylko na swoich ludzi, że dopuścili kogoś do jego namiotów, ale również na intruzów, którzy nie tylko śmieli wtargnąć do jego pomieszczeń, ale do tego nie odpowiedzieli natychmiast na jego pytanie kim są.
- Spokojnie panie pułkowniku. Straż nie będzie potrzebna – uspokoił go ten sam niby sympatyczny, ale tak naprawdę wyraźnie drapieżny głos.
        Dostrzegał trzy postacie, ale było zbyt ciemno, żeby powiedzieć coś więcej. Chyba nie byli uzbrojeni. W każdym razie nie w długi oręż, ale zawsze mogli ukryć jakąś niespodziankę w przepastnych rękawach. Nie uspokoiło go to. Nadstawił ostrze w gotowości do walki i zachował dystans.
- Kim jesteście!? – ryknął. – Straż! – ponowił swoje wezwanie.
Nie było reakcji wartowników, a i przybysze nic nie odpowiedzieli. Zdjęli tylko z głów kaptury, a jeden z nich wsypał do płonącego na środku ognia jakiś proszek, który rozpalił żarzące się gałęzie intensywnym, jaskrawobiałym światłem. Stała się jasność i wojskowy mógł się im lepiej przyjrzeć. Trzech mężczyzn, ostrzyżenie i ogolenie regulaminowe, uroda wyraźnie kontynentalna. Znaczy nasi. Dwóch starszych, w tym jeden w okularach, i jeden szczyl, może dwudziestoparoletni. Ubrani w długie powłóczyste peleryny - czarne, z wyszytym na lewej piersi żółtym symbolem trefla. Straszny znak. Oznaczał służby kontrwywiadowcze Valladonu. Niedobrze. Dowódca pułku momentalnie stracił swój rezon. Chyba było to widoczne, bo ten najstarszy z gości w okularach na nosie uśmiechnął się wrednie i odezwał się.
- Funkcjonariusze: Langley – przedstawił młodziutkiego blondyna. – Owen. – Wskazał na drugiego, znacznie starszego i posiwiałego faceta. – A ja nazywam się Bordecky. – Świdrował chwilę spojrzeniem zakłopotaną twarz wąsatego weterana, po czym dalej zachowując w głosie tą sprzeczną mieszankę kulturalnej impertynencji wytłumaczył swoją obecność. - Podobno potrzebuje pan pomocy prokuratora wojskowego.
        -„Skąd oni się wzięli? Przecież nie posyłałem po prokuratora” – po głowie wojskowego gorączkowo krążyły nieskładne myśli. – „A może posyłałem?” – pozbawiony dopalaczy mózg jak zwykle płatał mu figle. Niezaspokojony nałóg dawał o sobie znać. Ostatnią dawkę narkotyku jaką miał wciągnął wczoraj rano i organizm zaczynał już odczuwać głód. Dlatego właśnie nie ruszył dalej pod góry Dasso zgodnie z rozkazem, ale został tu, blisko stolicy jeszcze jedną dobę dłużej. Cały dzień szukał byle pretekstu, żeby swojego kuriera posłać do miasta po towar, jednak nic co się wydarzyło nie było wystarczająco dobre. Musiał zatem dla zachowania pozorów wyczekać do zmierzchu, żeby nie puszczać gońca na oczach całego obozu. Nie po to przecież najpierw wstrzymał wszystkie przepustki, a potem kazał pokazowo ponadziewać na pale wszystkich, których przyłapano na nocnych wypadach do miasta. Buntu się nie bał, kary tym bardziej. Kazuistyka prawa wojennego stawała nieodmiennie po stronie dowódcy i usprawiedliwiała niemal wszelkie okrucieństwa, które miały na celu utrzymanie dyscypliny i karności w armii. Ale przezorny pułkownik wolał otwarcie nie okazywać przed całym pułkiem swojego układu ze zwykłym szeregowym żołnierzem, choć każdy, kto miał łeb na karku, widział wyraźnie co tu się odwala. Tym jednak się nie przejmował. Plotki, pomówienia, i inne tego typu tajemnice poliszynela nie są żadnym dowodem.
        Na szczęście wieczorem napatoczył się ten wieśniak z siekierą. Powód dobry jak każdy inny. Zwłaszcza, że Rand kojarzył gościa. A tym lepiej, że sam się wychylił z tym wypadem do Valladonu. Eckberg mógł pozostać w swojej wygodnej roli skurwysyna, któremu raz za czas zdarzała się jakaś wspaniałomyślność. Mógł bezpiecznie wysłać do miasta swojego dilera po niezbędny mu do funkcjonowania specyfik, a przy okazji za poręczeniem Evansa uwolnić schwytanego łachudrę i pozbyć się związanego z nim problemu. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
        Jakby rozpoznając myśli dowódcy pułku odezwał się wreszcie jeden z przybyłych przerywając kotłowaninę w głowie wojskowego i przywracając go rzeczywistości. Ten przedstawiony jako Langley, widocznie wspomniany wcześniej prokurator przemówił:
- Panie pułkowniku, gdzie jest schwytany wczoraj wieczorem więzień? – zapytał oficjalnym tonem.
- Nie ma go – odpowiedział pewnie półnagi, wyrwany ze snu oficer. Stres po zobaczeniu na płaszczach przybyłych żółtego trefla jakby z niego opadł. Jego poczynaniami ponownie zaczynał sterować narkotyczny głód, powodując narastającą wściekłość i brawurę. – Kazałem go wypuścić – przyznał otwarcie.
- Na jakiej podstawie? – zawołał zaskoczony śledczy pierwszy raz okazując jakieś emocje. Został jednak natychmiast zgromiony przez swoich starszych partnerów. Nie można oddać inicjatywy przesłuchiwanemu. Prokurator nie może być zaskoczony. Musi być opanowany, obojętny, nieczuły. Młody blondyn zrozumiał swój błąd. Odchrząknął, poprawił nieznaczne zagięcia służbowej peleryny gładząc je ręką, po czym kontynuował.
- Widzę, że lekko pan sobie waży swoje obowiązki - powiedział zaczepnie, jednak posłusznie wrócił do wcześniejszego, zupełnie beznamiętnego tonu. – Jak on się nazywał?
- Nie interesuje mnie tożsamość jakiegoś tam śmiecia… - wrzasnął wściekły Chris.
- …który kręci się wokół pańskiego obozu w czasie wojny – wszedł mu w słowo ten siwy w okularach. Uniósł głos, czym nieco usadził krnąbrnego żołnierza. Ta ostra szpilka wbita dowódcy zadziałała uspokajająco. Widać było, jak schodzi z niego powietrze.
- Pan pozwoli, że powtórzę – kontynuował Langley. – Jak się nazywał schwytany w nocy mężczyzna?
- Nie wiem – odparł już nad wyraz potulnie Eckberg.
- Skąd się wziął?
- Nie wiem.
- Co tu robił?
- Nie wiem.
- A co pan wie o tym człowieku? – nawet zwykła drwina wypowiedziana tym bezbarwnym, zobojętniałym tonem napierała jakiejś groźnej głębi.
- To zwykły drwal z Valladonu.
- Na pewno?
- Raczej tak.
- Raczej?
        Huśtawka emocji ćpuna na głodzie ponownie wracała w kierunku niekontrolowanego gniewu. Pułkownik ponownie zaczynał wrzeć. Gówniarz czepiał się słówek i tym zgrywaniem się na uprzejmego zwyczajnie ośmieszał go. Pryszczaty gołowąs drażnił starego wygę. Oj, prosił się szczeniak, żeby mu poluzować plomby. Najlepiej kastetem. Gdyby nie ten czarny płaszcz z żółtym znakiem przynależności do tajnych służb, już dawno rozklepałby mu tą głupkowatą mordę na kotleta.
- Tak, na pewno. – Kiwnął głową czerwony ze złości.
- Godna podziwu jest ta pana pewność w stosunku do kogoś, kogo nie zna pan nawet z imienia – pierwszy raz odezwał się Owen. – Byłaby nawet zabawna, gdyby nie to, że zdarzyła się komuś na tak wysokim stanowisku jak pańskie.
- Zatem śmiej się pan. Pozwalam – powiedział żołnierz zaczepnie, jakby stracił resztki rozumu. Dał się ponieść nieokiełznanym emocjom wywoływanym przez nieugaszone w odpowiednim momencie narkotyczne pragnienie. Usiadł na łóżku, jakby wszystko mu było jedno i uśmiechnął się szaleńczo.
- To był tylko drwal – powiedział. – Cieć z siekierą. Gówno nam może zrobić.
- Jest pan pewien? A co pan wie o jego przeszłości? – kontynuował wywiad Langley zachowując urzędniczą zgrzebność swoich wypowiedzi, pomimo prowokującej postawy dowódcy pułku.
- Niewiele – odparł oficer udając beztroskę.
- Niewiele, czy nic?
- Nic.
- Więc nawet go pan nie przepytał.
- Nie.
- Dlaczego?
- Zaufałem swojemu żołnierzowi.
- Komu?
- Szeregowy Rand Evans.
- Często zasięga pan rady szeregowych?
- Zawsze kiedy trzeba – skłamał wiedząc, że jeśli zapytają kogokolwiek w jednostce to jego zeznanie się nie ostoi przed żadnym trybunałem. Każdy dobrze wiedział, że Eckberg wszystkie decyzje podejmuje jednoosobowo i nawet nie zawraca sobie głowy słuchaniem kogokolwiek, nawet oficerów, a żołnierzy z niższymi stopniami nie traktował inaczej, jak bandę straceńców, zapchajdziury, nic nie warte ludzkie mięso. Z jednym tylko wyjątkiem: Rand Evans.
- To on przekonał pana, by uwolnić schwytanego mężczyznę?
- Tak, poręczył za niego.
- Gdzie on teraz jest?
- Miał odeskortować drwala do Valladonu i wrócić z papierami potwierdzającymi tożsamość.
Widać było wyraźnie, że trójka prokuratorów dowiedziała się już tego, czego chciała. Dalsze przesłuchanie wojskowego w formie zwyczajnej rozmowy nie miało już sensu. Dlatego ponownie wtrącił się Bordecky.
- Dobrze, wystarczy – przerwał wywiad. – Panie pułkowniku proszę natychmiast zdać dowodzenie pułkiem swojemu zastępcy. Nie może być tak, że to ogon macha psem. Uda się pan z panem Owenem i eskortą do Grodu na Skale i tam będziemy kontynuować śledztwo. – Słysząc nazwę siedziby królewskiego kontrwywiadu Chris Eckberg pobladł jak pergamin. Stamtąd się nie wracało. Zrezygnowany upuścił swój oręż i jak małe dziecko dał się ująć pod ramię i wyprowadzić z pomieszczenia, które powoli zaczynało już tonąć w półmroku.
- Langley! – krzyknął okularnik do drugiego z przybyłych z nim agentów. – Weźmie pan czterech ludzi, takich którzy widzieli tego faceta i go rozpoznają. Najlepiej tych, którzy go wczoraj schwytali. Pojedziesz pan do Valladonu i macie mi znaleźć tego szpiega, czy jak tam pan pułkownik twierdzi zwykłego drwala. Sprawdzimy, czy faktycznie jest taki niewinny.
Młodziak wyprężył się w sprężystym salucie.
        - A ja poczekam tutaj na powrót jakże dobrze poinformowanego szeregowego Randa Evansa – mruknął pod nosem, gdy został sam w namiocie. Dochodziło południe.

Re: ["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

: Pon Wrz 11, 2017 6:01 pm
autor: Rakel
        Mruczała przez sen, gdy coś miękkiego i tak ładnie pachnącego łaskotało ją w nos. Kilka razy poruszyła głową, by pozbyć się natręta, ale nie wiedziała, że narzuciła sobie płaszcz na twarz i szybko się z niego nie wyplącze. Poza tym przebudzenie pełzło po jej umyśle, przeganiając resztki snu, wbrew mamrotanym protestom dziewczyny. W końcu westchnęła z niezadowoleniem i otworzyła oczy, rozglądając się w otaczającej ją ciemności. Szczupłe palce złapały fragment leżącego na niej materiału i ostrożnie zsunęły go z buzi, a oczy zmrużyły się nagle zaatakowane światłem.
        - Och nie, zaspałam – jęknęła i zaczęła podnosić się o wiele za szybko, zdaniem jej błędnika. Dziewczyna zachwiała się, zaplątała w spódnicę, którą wciąż miała na sobie i leżący na niej materiał, opadając znów tyłkiem na łóżko. Wtedy dopiero obudziła się w pełni i zaczęła rejestrować fakty. Najwyraźniej wczoraj była tak wykończona, że darowała sobie nawet przebieranie, przez co jej strój wyglądał aktualnie, jak wyciągnięty Morganowi z gardła. „Bleh. Niefortunne porównanie.”
        Przesunęła dłonią po spoczywającym na niej miękkim materiale i odnalazła jego kształt, ze zdumieniem odkrywając, że to czyjś płaszcz. Tak, czyjś…
        - Lucien – fuknęła z oskarżeniem w głosie.
        Detektyw nie był tu potrzebny. Nie znała wielu osób, które nosiły tak bogate tkaniny, wchodziły ludziom w nocy do mieszkań, a później znikały jak kamfora. No i pachniał nim.
        Nagle zawstydzona zerwała się z łóżka, odrzucając okrycie gdzieś na bok i wybiegając z pokoju. Zaraz jednak zawróciła na pięcie i porządnie złożyła płaszcz, pościeliła łóżko, otworzyła na oścież okno i dopiero wypadła na korytarz. Rany, jak późno!

        Nawet trzymanie głowy pod wodą nie wypłukało z niej szybko dziwnego uczucia, wywołanego tym, że jej znajomy był u niej, gdy spała. Będą musieli poważnie porozmawiać i ustalić jakieś zasady, bo demon najwyraźniej nie do końca zdawał sobie sprawę z panujących w Alaranii norm kulturowych. Albo po prostu miał je w nosie, też była taka możliwość, jednak to jego pojawianie się znienacka było strasznie kłopotliwe i raczej trudne do przyzwyczajenia się. Rakel miała ledwo dwadzieścia lat, a już szykują jej zawał na każdym kroku.
        Wyciągnęła gwałtownie głowę spod wody. Dzisiaj były jej urodziny. Ech, w sumie co z tego, i tak ich nigdy nie obchodziła, ale z drugiej strony, nie co dzień kończy się dwadzieścia lat. Nie czuła się z tego powodu jakoś inaczej, bardziej zwracały na siebie uwagę przemęczenie i zdrętwiałe kości po spaniu w dziwnej pozycji. Ale zawsze jest to jakiś powód, by uznać ten dzień za wyjątkowy. Poza tym Dorian był w mieście! Czy to nie idealny prezent?
        Nagłe olśnienie walnęło ją niczym pięścią w żołądek, który skręcił się z wyrzutów sumienia. Miała zobaczyć się wczoraj z Jeremym i go wystawiła! I Luciana! „O rany”, jęknęła w duchu i znów wsadziła głowę pod wodę. Jak można jednego wieczoru nieumyślnie wystawić dwóch facetów? Przyjechał ten jeździec, później była u Doriana i wróciła tak późno! Ale tłumaczenia tłumaczeniami, nawet gdy wracała w nocy do domu, nie pamiętała już o swoich spotkaniach, które miały się odbyć. To do niej zupełnie niepodobne. Co się z nią ostatnio dzieje? Co się wokół niej ostatnio dzieje? Co się stało z jej nudną normalnością, przyjemną rutyną i przewidywalnością życia?

        Wyszła z łazienki lekkim krokiem, z mokrymi jeszcze włosami odrzuconymi na jedno ramię i znaczącymi wodą ten fragment koszulki. Zatrzymała się jednak w korytarzu, opierając dłoń na ścianie i nasłuchując odgłosów ze strony kuchni, w której z pewnością ktoś właśnie buszował. Tydzień temu jeszcze w takiej sytuacji rzuciłaby się do własnego pokoju po miecz lub nóż i ruszyła z nim na napastnika. Teraz jednak nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu na ustach, gdy zajrzała do pomieszczenia z własnymi domysłami na temat nieproszonego gościa.
        Lucien siedział przy jej stole jak gdyby nigdy nic, popijając kawę. Na jej miejscu czekał już kubek z wrzątkiem i jakieś liście na spodeczku, a na środku stołu stał talerz z piramidką słodkich bułeczek, na widok których bura utknęła jej w gardle. Jak ma nakrzyczeć na kogoś, kto przyniósł jej śniadanie? Ale niech to, on nie może tak robić, czy nie może po prostu o tym wiedzieć? Taki mądry niby.
        - Dzień dobry - powiedziała jednak grzecznie. Nawet jeśli wydawała się lekko spięta to weszła do kuchni i usiadła na swoim miejscu, podciągając jedną nogę na krzesło. Nie chciała, by to on ją zapraszał do jej własnej kuchni, w jej własnym domu. Wprawnym dla wszystkich kobiet ruchem skręciła jedną dłonią mokre włosy i odrzuciła je na plecy, by nie wpadały jej w śniadanie.
        - Wiesz, Lucien… - zaczęła, nie wiedząc, który wątek poruszyć, jako pierwszy. Spojrzała na niego i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Siedział tu sobie tak beztrosko, wyraźnie w dobrym nastroju, a ona nie mogła znaleźć wystarczająco dobrego powodu, by mu to psuć. Niby mogła dać mu do zrozumienia, że nie jest u siebie, a ona nie życzy sobie takich niezapowiedzianych wizyt, ale to nie był dobry moment. Nie będzie stroić fochów dla zasady, skoro cieszy się, że go widzi.
        - Dziękuję - powiedziała więc zamiast robienia mu wymówek.
        Machinalnym gestem wrzuciła liście do wrzątku i sięgnęła po bułeczkę, kładąc ją sobie na talerz. Wtedy też dostrzegła, co dzieje się w jej kubku i pochyliła się nad nim zaskoczona.
        - Rety, zobacz, to się rozwija! Jakie ładne. - Uśmiechnęła się ucieszona, obserwując niby rozkwitającą w wodzie różę. Sam wrzątek również zaczął powoli zabarwiać się kolorową smugą od esencji zawartej w liściach, przez co kwiat wyglądał, jakby zapuszczał korzenie w przyspieszonym tempie. Rakel podniosła oczy na Luciena i od razu zorientowała się, że to nie był przypadek i tylko ona jest zaskoczona nietypową formą podania herbaty. Speszyło ją to tylko na moment, bo zaraz zerknęła na niego zaczepnie.
        - Czym sobie zasłużyłam na takie rarytasy? - Wskazała spojrzeniem swój napój i piętrzące się obok bułeczki. - Raczej nie tym, że wystawiłam cię wczoraj wieczorem - zaczęła, zerkając na niego ostrożnie, ale po chwili już popłynęła w potok słów.
        - Bardzo przepraszam, to się wszystko tak szybko potoczyło, nawet nie miałam jak dać ci znać. Wcześniej miałam jeszcze odwiedzić Jeremy’ego, ale do niego też nie dotarłam - zaczęła się tłumaczyć, a wspomniała o cieśli, bo nie widziała powodu, by to ukrywać. Zaraz też jednak napotkała na opór w postaci nieświadomości Luciena i postanowiła szybko go wciągnąć w podstawy.
        - Mam jeszcze dwóch braci, Doriana i Randa, oboje w wojsku i od lat już ich nie widziałam. No i właśnie wczoraj złapał mnie przyjaciel Doriana i powiedział, że mój brat jest w mieście, w lazarecie, bo ranili go na bitwie na tyle poważnie, że nie mogli zająć się nim na miejscu. Zabrał mnie tam i zostałam z bratem do późna… - zawiesiła znów głos, dochodząc do jednej ze wcześniejszych spraw.
        - Byłeś tutaj w nocy? - zapytała nieco ciszej, dziwnie się czując z brzmieniem tych słów. - Obudziłam się przykryta płaszczem, wydaje mi się, że to twój. Na pewno nie mój, a sklep był zamknięty. Znam tylko jedną osobę, która ignoruje takie „drobnostki” - dodała na koniec, już nieco żartobliwie.

        Herbata smakowała równie dobrze, jak wyglądała, mimo że Rakel przez dłuższy czas nie chciała jej pić, żeby nie zepsuć widoku, aż w końcu uległa aromatowi. To, że bułeczki były przepyszne wiedziała od początku, wystarczył jej rzut oka by wiedzieć, że Lucien trafił do tej samej sprzedawczyni, u której ona zawsze kupuje, o czym też mu powiedziała. Chwilę rozmawiali, jednak nie zdążyli nawet skończyć kawy i herbaty, gdy na dole zadzwonił dzwoneczek nad drzwiami.
        Handlarka podniosła się z przepraszającym uśmiechem. Specjalnie przed kąpielą otworzyła sklep, by klienci nie pocałowali klamki. Wystarczyło, że otworzyła prawie dwie godziny później niż zwykle, to i tak był ciężki cios dla dumy sprzedawczyni, której kram otwierał się najpóźniej godzinę po świcie. No a poza tym chciała upewnić się czy drzwi są zamknięte, po tym jak obudziła się pod czyimś płaszczem. Wówczas, drogą eliminacji, szybko domyśliła się jego właściciela. Nie zdążyła jednak teraz nawet wyjść z kuchni, gdy zamarła w progu, z wytrzeszczonymi oczami, słysząc głos rozbrzmiewający z dołu.
        - Halo! Pracuje ktoś tutaj? Chciałbym kupić flanelową koszulę w kolorze turkusowym. – Rand wbiegał po schodach z torbą na ramieniu, śmiejąc się wesoło pod nosem, gdy sztucznie modulował głos na wyższy. Na półpiętrze zatrzymał się na moment, zerkając na stojącą w progu kuchni siostrę i wyszczerzył zęby, odzywając się już własnym tembrem. – Podobno hit tego sezonu. Siema Czarnul… ugh!
        Rzucił torbę bezwładnie na ziemię, by w ostatniej chwili złapać lecącą w jego stronę siostrę, która zeskakując po kilka stopni rzuciła mu się w ramiona, impetem prawie przewracając na ziemię.
        - Rand! – prawie wrzasnęła mu do ucha, obejmując brata za szyję ramionami tak kurczowo, że nogi zwisały jej prawie dwie piędzie nad ziemią. Brunet skrzywił się ze śmiechem, sapnął, że nie może oddychać i cmoknął dziewczynę w bok głowy, zasłonięty mokrymi włosami.
        - Młoda ty coś jadłaś w ogóle od kiedy wyjechałem? Ja wiem, że usychasz z tęsknoty, no ale weź. Chudaś taka, mała jakaś, moja torba jest większa od ciebie – marudził żartobliwym tonem, jedną ręką obejmując siostrę w pasie, drugą podnosząc z ziemi bagaż i wspinając się z uczepioną go brunetką na górę.
        Po drodze przełożył ją sobie pod pachę, na co zaczęła protestować z rozbawionym, dziewczęcym piskiem i zatrzymał się dopiero na piętrze, skonsternowany spoglądając na stojącego w progu mężczyznę. Jego spojrzenie zmieniło się też wyraźnie, gdy strzelił bystrymi oczami od mokrych włosów siostry, do faceta w niedopiętej przy szyi koszuli i zastawionego śniadaniem stołu w kuchni. Dopiero teraz puścił wyrywającą się wciąż Rakel, która już wcześniej dostrzegła potencjalne zagrożenie i próbowała zapobiec katastrofie. Wykwitające jej na policzkach delikatne rumieńce niespecjalnie pomagały, chociaż mogły zostać uznane za powstałe wskutek wygłupów.
        - Rand, to jest Lucien, mój znajomy. Lucien, to jest Rand, mój brat – dokonała szybkiej prezentacji, chociaż jej druga część była raczej zbędna. Rodzeństwo było podobne jak dwie krople wody, z różnicami wynikającymi jedynie z płci i wieku. Oboje ciemnowłosi, z wielobarwnymi tęczówkami i nawet mimikę mieli podobną, bo przy bracie dziewczyna ożywiła się widocznie, częściej ukazując białe ząbki w uśmiechu. Evans mimo podejrzliwego spojrzenia wygiął lekko jeden kącik ust ku górze, bez wahania wyciągając silną dłoń i ściskając prawicę gościa.
        - Miło poznać – rzucił grzecznie, po czym kuknął w stronę kuchni. – Można w tym domu dostać coś do jedzenia? – marudził, spoglądając na siostrę z łobuzerskim uśmiechem, a ta w odpowiedzi popchnęła go do środka pomieszczenia.
        - Jak mi powiesz, co ty tu do cholery robisz! – fuknęła jeszcze Rakel dla zasady i uśmiechnęła się po drodze do Luciena, mając nadzieję, że nowy domownik go nie spłoszy.