Valladon["Sklep z bronią. August Evans"] Nietypowa klientela

Wielki rozległe miasto, skupisko ludzi, jak i innych ras. To miejsce odwiedza wiele istot, istot niebezpiecznych, magicznych ale także przyjaznych. Znajdziesz tu towary z całego świata, skarby i tajemnicze artefakty. Jeśli czegoś potrzebujesz znajdziesz to tutaj
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Mruczała przez sen, gdy coś miękkiego i tak ładnie pachnącego łaskotało ją w nos. Kilka razy poruszyła głową, by pozbyć się natręta, ale nie wiedziała, że narzuciła sobie płaszcz na twarz i szybko się z niego nie wyplącze. Poza tym przebudzenie pełzło po jej umyśle, przeganiając resztki snu, wbrew mamrotanym protestom dziewczyny. W końcu westchnęła z niezadowoleniem i otworzyła oczy, rozglądając się w otaczającej ją ciemności. Szczupłe palce złapały fragment leżącego na niej materiału i ostrożnie zsunęły go z buzi, a oczy zmrużyły się nagle zaatakowane światłem.
        - Och nie, zaspałam – jęknęła i zaczęła podnosić się o wiele za szybko, zdaniem jej błędnika. Dziewczyna zachwiała się, zaplątała w spódnicę, którą wciąż miała na sobie i leżący na niej materiał, opadając znów tyłkiem na łóżko. Wtedy dopiero obudziła się w pełni i zaczęła rejestrować fakty. Najwyraźniej wczoraj była tak wykończona, że darowała sobie nawet przebieranie, przez co jej strój wyglądał aktualnie, jak wyciągnięty Morganowi z gardła. „Bleh. Niefortunne porównanie.”
        Przesunęła dłonią po spoczywającym na niej miękkim materiale i odnalazła jego kształt, ze zdumieniem odkrywając, że to czyjś płaszcz. Tak, czyjś…
        - Lucien – fuknęła z oskarżeniem w głosie.
        Detektyw nie był tu potrzebny. Nie znała wielu osób, które nosiły tak bogate tkaniny, wchodziły ludziom w nocy do mieszkań, a później znikały jak kamfora. No i pachniał nim.
        Nagle zawstydzona zerwała się z łóżka, odrzucając okrycie gdzieś na bok i wybiegając z pokoju. Zaraz jednak zawróciła na pięcie i porządnie złożyła płaszcz, pościeliła łóżko, otworzyła na oścież okno i dopiero wypadła na korytarz. Rany, jak późno!

        Nawet trzymanie głowy pod wodą nie wypłukało z niej szybko dziwnego uczucia, wywołanego tym, że jej znajomy był u niej, gdy spała. Będą musieli poważnie porozmawiać i ustalić jakieś zasady, bo demon najwyraźniej nie do końca zdawał sobie sprawę z panujących w Alaranii norm kulturowych. Albo po prostu miał je w nosie, też była taka możliwość, jednak to jego pojawianie się znienacka było strasznie kłopotliwe i raczej trudne do przyzwyczajenia się. Rakel miała ledwo dwadzieścia lat, a już szykują jej zawał na każdym kroku.
        Wyciągnęła gwałtownie głowę spod wody. Dzisiaj były jej urodziny. Ech, w sumie co z tego, i tak ich nigdy nie obchodziła, ale z drugiej strony, nie co dzień kończy się dwadzieścia lat. Nie czuła się z tego powodu jakoś inaczej, bardziej zwracały na siebie uwagę przemęczenie i zdrętwiałe kości po spaniu w dziwnej pozycji. Ale zawsze jest to jakiś powód, by uznać ten dzień za wyjątkowy. Poza tym Dorian był w mieście! Czy to nie idealny prezent?
        Nagłe olśnienie walnęło ją niczym pięścią w żołądek, który skręcił się z wyrzutów sumienia. Miała zobaczyć się wczoraj z Jeremym i go wystawiła! I Luciana! „O rany”, jęknęła w duchu i znów wsadziła głowę pod wodę. Jak można jednego wieczoru nieumyślnie wystawić dwóch facetów? Przyjechał ten jeździec, później była u Doriana i wróciła tak późno! Ale tłumaczenia tłumaczeniami, nawet gdy wracała w nocy do domu, nie pamiętała już o swoich spotkaniach, które miały się odbyć. To do niej zupełnie niepodobne. Co się z nią ostatnio dzieje? Co się wokół niej ostatnio dzieje? Co się stało z jej nudną normalnością, przyjemną rutyną i przewidywalnością życia?

        Wyszła z łazienki lekkim krokiem, z mokrymi jeszcze włosami odrzuconymi na jedno ramię i znaczącymi wodą ten fragment koszulki. Zatrzymała się jednak w korytarzu, opierając dłoń na ścianie i nasłuchując odgłosów ze strony kuchni, w której z pewnością ktoś właśnie buszował. Tydzień temu jeszcze w takiej sytuacji rzuciłaby się do własnego pokoju po miecz lub nóż i ruszyła z nim na napastnika. Teraz jednak nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu na ustach, gdy zajrzała do pomieszczenia z własnymi domysłami na temat nieproszonego gościa.
        Lucien siedział przy jej stole jak gdyby nigdy nic, popijając kawę. Na jej miejscu czekał już kubek z wrzątkiem i jakieś liście na spodeczku, a na środku stołu stał talerz z piramidką słodkich bułeczek, na widok których bura utknęła jej w gardle. Jak ma nakrzyczeć na kogoś, kto przyniósł jej śniadanie? Ale niech to, on nie może tak robić, czy nie może po prostu o tym wiedzieć? Taki mądry niby.
        - Dzień dobry - powiedziała jednak grzecznie. Nawet jeśli wydawała się lekko spięta to weszła do kuchni i usiadła na swoim miejscu, podciągając jedną nogę na krzesło. Nie chciała, by to on ją zapraszał do jej własnej kuchni, w jej własnym domu. Wprawnym dla wszystkich kobiet ruchem skręciła jedną dłonią mokre włosy i odrzuciła je na plecy, by nie wpadały jej w śniadanie.
        - Wiesz, Lucien… - zaczęła, nie wiedząc, który wątek poruszyć, jako pierwszy. Spojrzała na niego i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Siedział tu sobie tak beztrosko, wyraźnie w dobrym nastroju, a ona nie mogła znaleźć wystarczająco dobrego powodu, by mu to psuć. Niby mogła dać mu do zrozumienia, że nie jest u siebie, a ona nie życzy sobie takich niezapowiedzianych wizyt, ale to nie był dobry moment. Nie będzie stroić fochów dla zasady, skoro cieszy się, że go widzi.
        - Dziękuję - powiedziała więc zamiast robienia mu wymówek.
        Machinalnym gestem wrzuciła liście do wrzątku i sięgnęła po bułeczkę, kładąc ją sobie na talerz. Wtedy też dostrzegła, co dzieje się w jej kubku i pochyliła się nad nim zaskoczona.
        - Rety, zobacz, to się rozwija! Jakie ładne. - Uśmiechnęła się ucieszona, obserwując niby rozkwitającą w wodzie różę. Sam wrzątek również zaczął powoli zabarwiać się kolorową smugą od esencji zawartej w liściach, przez co kwiat wyglądał, jakby zapuszczał korzenie w przyspieszonym tempie. Rakel podniosła oczy na Luciena i od razu zorientowała się, że to nie był przypadek i tylko ona jest zaskoczona nietypową formą podania herbaty. Speszyło ją to tylko na moment, bo zaraz zerknęła na niego zaczepnie.
        - Czym sobie zasłużyłam na takie rarytasy? - Wskazała spojrzeniem swój napój i piętrzące się obok bułeczki. - Raczej nie tym, że wystawiłam cię wczoraj wieczorem - zaczęła, zerkając na niego ostrożnie, ale po chwili już popłynęła w potok słów.
        - Bardzo przepraszam, to się wszystko tak szybko potoczyło, nawet nie miałam jak dać ci znać. Wcześniej miałam jeszcze odwiedzić Jeremy’ego, ale do niego też nie dotarłam - zaczęła się tłumaczyć, a wspomniała o cieśli, bo nie widziała powodu, by to ukrywać. Zaraz też jednak napotkała na opór w postaci nieświadomości Luciena i postanowiła szybko go wciągnąć w podstawy.
        - Mam jeszcze dwóch braci, Doriana i Randa, oboje w wojsku i od lat już ich nie widziałam. No i właśnie wczoraj złapał mnie przyjaciel Doriana i powiedział, że mój brat jest w mieście, w lazarecie, bo ranili go na bitwie na tyle poważnie, że nie mogli zająć się nim na miejscu. Zabrał mnie tam i zostałam z bratem do późna… - zawiesiła znów głos, dochodząc do jednej ze wcześniejszych spraw.
        - Byłeś tutaj w nocy? - zapytała nieco ciszej, dziwnie się czując z brzmieniem tych słów. - Obudziłam się przykryta płaszczem, wydaje mi się, że to twój. Na pewno nie mój, a sklep był zamknięty. Znam tylko jedną osobę, która ignoruje takie „drobnostki” - dodała na koniec, już nieco żartobliwie.

        Herbata smakowała równie dobrze, jak wyglądała, mimo że Rakel przez dłuższy czas nie chciała jej pić, żeby nie zepsuć widoku, aż w końcu uległa aromatowi. To, że bułeczki były przepyszne wiedziała od początku, wystarczył jej rzut oka by wiedzieć, że Lucien trafił do tej samej sprzedawczyni, u której ona zawsze kupuje, o czym też mu powiedziała. Chwilę rozmawiali, jednak nie zdążyli nawet skończyć kawy i herbaty, gdy na dole zadzwonił dzwoneczek nad drzwiami.
        Handlarka podniosła się z przepraszającym uśmiechem. Specjalnie przed kąpielą otworzyła sklep, by klienci nie pocałowali klamki. Wystarczyło, że otworzyła prawie dwie godziny później niż zwykle, to i tak był ciężki cios dla dumy sprzedawczyni, której kram otwierał się najpóźniej godzinę po świcie. No a poza tym chciała upewnić się czy drzwi są zamknięte, po tym jak obudziła się pod czyimś płaszczem. Wówczas, drogą eliminacji, szybko domyśliła się jego właściciela. Nie zdążyła jednak teraz nawet wyjść z kuchni, gdy zamarła w progu, z wytrzeszczonymi oczami, słysząc głos rozbrzmiewający z dołu.
        - Halo! Pracuje ktoś tutaj? Chciałbym kupić flanelową koszulę w kolorze turkusowym. – Rand wbiegał po schodach z torbą na ramieniu, śmiejąc się wesoło pod nosem, gdy sztucznie modulował głos na wyższy. Na półpiętrze zatrzymał się na moment, zerkając na stojącą w progu kuchni siostrę i wyszczerzył zęby, odzywając się już własnym tembrem. – Podobno hit tego sezonu. Siema Czarnul… ugh!
        Rzucił torbę bezwładnie na ziemię, by w ostatniej chwili złapać lecącą w jego stronę siostrę, która zeskakując po kilka stopni rzuciła mu się w ramiona, impetem prawie przewracając na ziemię.
        - Rand! – prawie wrzasnęła mu do ucha, obejmując brata za szyję ramionami tak kurczowo, że nogi zwisały jej prawie dwie piędzie nad ziemią. Brunet skrzywił się ze śmiechem, sapnął, że nie może oddychać i cmoknął dziewczynę w bok głowy, zasłonięty mokrymi włosami.
        - Młoda ty coś jadłaś w ogóle od kiedy wyjechałem? Ja wiem, że usychasz z tęsknoty, no ale weź. Chudaś taka, mała jakaś, moja torba jest większa od ciebie – marudził żartobliwym tonem, jedną ręką obejmując siostrę w pasie, drugą podnosząc z ziemi bagaż i wspinając się z uczepioną go brunetką na górę.
        Po drodze przełożył ją sobie pod pachę, na co zaczęła protestować z rozbawionym, dziewczęcym piskiem i zatrzymał się dopiero na piętrze, skonsternowany spoglądając na stojącego w progu mężczyznę. Jego spojrzenie zmieniło się też wyraźnie, gdy strzelił bystrymi oczami od mokrych włosów siostry, do faceta w niedopiętej przy szyi koszuli i zastawionego śniadaniem stołu w kuchni. Dopiero teraz puścił wyrywającą się wciąż Rakel, która już wcześniej dostrzegła potencjalne zagrożenie i próbowała zapobiec katastrofie. Wykwitające jej na policzkach delikatne rumieńce niespecjalnie pomagały, chociaż mogły zostać uznane za powstałe wskutek wygłupów.
        - Rand, to jest Lucien, mój znajomy. Lucien, to jest Rand, mój brat – dokonała szybkiej prezentacji, chociaż jej druga część była raczej zbędna. Rodzeństwo było podobne jak dwie krople wody, z różnicami wynikającymi jedynie z płci i wieku. Oboje ciemnowłosi, z wielobarwnymi tęczówkami i nawet mimikę mieli podobną, bo przy bracie dziewczyna ożywiła się widocznie, częściej ukazując białe ząbki w uśmiechu. Evans mimo podejrzliwego spojrzenia wygiął lekko jeden kącik ust ku górze, bez wahania wyciągając silną dłoń i ściskając prawicę gościa.
        - Miło poznać – rzucił grzecznie, po czym kuknął w stronę kuchni. – Można w tym domu dostać coś do jedzenia? – marudził, spoglądając na siostrę z łobuzerskim uśmiechem, a ta w odpowiedzi popchnęła go do środka pomieszczenia.
        - Jak mi powiesz, co ty tu do cholery robisz! – fuknęła jeszcze Rakel dla zasady i uśmiechnęła się po drodze do Luciena, mając nadzieję, że nowy domownik go nie spłoszy.
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Spostrzegł wchodzącą do kuchni Rakel w momencie gdy brał łyk kawy jednocześnie delektując się jej zapachem. Przez chwilę rozdarty między niebiańskim aromatem a pojawiającą się brunetką, przyglądał się sprzedawczyni półprzymkniętymi oczami, ponad krawędzią szklanki. Dziewczę wyglądało znacznie lepiej niż wczoraj, wciąż jednak znać było po niej zmęczenie.
        - Dzień dobry - odpowiedział znad parującego kubka, w spokoju oczekując nieuniknionego i rozwiązania niewiadomej w postaci konsekwencji swoich nocnych i porannych działań.
Słysząc swoje imię, odstawił kawę i spojrzał na dziewczynę uważniej, poświęcając całą uwagę temu co chciała powiedzieć. Początkowy ton Czarnulki sugerował rozmowę z serii trudniejszych. To co Lucien usłyszał miło go zaskoczyło. Zamiast wyrzutów dotarło do niego „dziękuję”. Oczy demona na dłuższe mgnienie przysłoniły rzęsy. Gdy ponownie je otworzył, odnalazł spojrzenie brunetki i z łagodnym uśmiechem pojawiającym się na twarzy odpowiedział:
        - Proszę.
Oczywiście, że bura byłaby całkiem zabawna, ale to podziękowanie sprawiło Lu prawdziwą przyjemność, tym większą, gdy zostało powiedziane z uśmiechem.
Rakel zabrała się za śniadanie, więc demon wrócił do kawy, pogodnie przyglądając się jej nad glinianą krawędzią. Zadowolenie nemorianina tylko się pogłębiło, gdy dziewczyna spostrzegła rozwijający się herbaciany kwiatek. Najwyraźniej udało mu się sprawić dziewczynie całkiem miłą niespodziankę.
        - To zachęta do poprawy - odparł lekko zaczepnym głosem, gdy napotkał ostrożne spojrzenie dziewczyny. To było jedyne co udało mu się powiedzieć. Nie planował czynić dziewczynie wyrzutów. Oczywiście, że brał pod uwagę poważną rozmowę na temat jej priorytetów, ale tylko gdyby okazało się, iż dziewczyna faktycznie go wystawiła. Kawa znów została odstawiona na stół, podczas gdy Lucien słuchał cierpliwie, nie przerywając opowieści zbrojmistrzyni. Na wzmiankę o bracie, zmarszczył nieznacznie brwi.
        - Twój brat... - Zawiesił na chwilę głos. - Mam nadzieję, że wydobrzeje - powiedział cicho, nie będąc pewnym, na ile mógł sobie pozwolić, by nie urazić Rakel i nie sprawić jej przykrości.
W odpowiedzi na bezpośrednie pytanie, skinął głową.
        - Martwiłem się - zaczął równie cicho, jeszcze nie pozwalając sobie na uśmiech. - Nie wyglądasz na kogoś, kto lekko rzuca swoje słowa - kontynuował, werbalizując swoje wcześniejsze przemyślenia. Jednocześnie nemorianin zastanawiał się jak przekazać jej pozostałe informacje. - Spotkałem się z podejrzanym typem w okolicy, gdy przyszedłem do ciebie - może nie podzielił się wszelkimi szczegółami, ale nie wiedział jak wiele powinien mówić dziewczynie - Chciałem się upewnić, że wróciłaś bezpiecznie do domu. - Dopiero gdy skończył, uśmiechnął się szeroko, pozwalając sobie odpowiedzieć na żart dziewczyny.
        - Znam tylko jedną osobę, która tak skrajnie o siebie nie dba - zripostował zaczepnie. - Może śmierć na suchoty ci nie groziła, ale katar na pewno. - Spojrzał na nią łagodnie.

        Gorący napój dopiero zaczynał nadawać się do picia, gdy poranny spokój przerwał dźwięk dzwoneczka i męski głos. Siedząc Lucien podążył wzrokiem za wychodzącą z kuchni Rakel. Dopiero gdy dziewczyna wystartowała jak szalona, powoli ruszył jej śladem, stając w kuchennych drzwiach. Z całej sytuacji zrozumiał jedynie wykrzyczane imię - Rand.
Bezbarwnym wzrokiem obserwował szalone powitanie. Nie dlatego, że było mu nie w smak, wręcz przeciwnie, Luciena cieszyła sama radość Rakel. Demon jednak nauczył się ukrywać wszelkie pojawiające się w jego duszy emocje. Wszystko co mogło być poczytane za słabość przykrywał chłodną maską. O ile przy Rakel nieświadomie pomału się oswajał, każda nowa osoba sprawiała, że prawdziwy Lu wycofywał się za fasadę zdystansowanego szlachcica. Tak naprawdę dawno nie widział takiego szczęścia i udzielało się ono demonowi. W miedzyczasie kolejne pytania i rozterki zalały bruneta. Jakie to uczucie gdy ktoś cię tak witał? Czy to dla ludzi normalne i nie przywiązywali większej uwagi do takich gestów. Czy może odwrotnie, te ulotne istoty cieszyły się za każdym razem równie intensywnie. Jak to było być adresatem uśmiechu, ale nie jakiegoś tam zwykłego, nie nieśmiałego, ale takiego promiennego i pełnego czystej radości. Jeśli myślał, że widział szczęśliwą Czarnulkę, to właśnie miał okazję dowiedzieć się, że wesołość nad rozlewiskiem była jedynie cieniem tego co brunetka serwowała bratu. W pewnym sensie nemorianin zazdrościł chłopakowi, ale nie było to destrukcyjne uczucie, a bardziej bliskie pobożnemu marzeniu bez większej nadziei na jego ziszczenie.

        Został dostrzeżony przez młodzieńca dopiero gdy rodzeństwo znalazło się u szczytu schodów. Rakel szybko przedstawiła mężczyzn sobie nawzajem. Mimo niewinnej prezentacji, sytuacja wyglądała dwuznacznie i czujne spojrzenie Randa rozbawiła bruneta. Każdy miałby raczej jednoznaczne skojarzenia, gdyby przywitała go kobieta będąca świeżo po kąpieli wraz z jakimś mężczyzną i śniadaniem w tle. Najwyraźniej młodego Evansa również dopadł ten tok myślenia.
        - Przyjemność po mojej stronie - przyjaźnie odparł Lucien. Skinąwszy chłopakowi głową, odwzajemnił uścisk dłoni.
Obserwowanie Randa i Rakel sprawiało Lu wielką przyjemność. Najcieplejsza relacja jaką Asmodeus fundował sobie nawzajem z braćmi, to było ignorowanie swej własnej obecności. Każda inna opcja sprowadzała się do rywalizacji, kłótni albo złośliwości i intryg na pojedynkach kończąc. Chociaż więc z przyjemnością spędziłby więcej czasu pośród tak obcego mu szczęścia, nie chciał się narzucać. Uznał, że najlepiej byłoby, gdyby mogli nacieszyć się sobą w spokoju. Rakel była bezpieczna, to najważniejsze. Była też szczęśliwa. Lucien uznał więc, że w tym momencie był zbędny.
Już chciał zbierać się do wyjścia, dziewczyna jednak posłała mu wesoły uśmiech. Demon zerknął na nią lekko zagubiony nie wiedząc czy Rakel sugerowała by został, czy tylko on chciał by tak było. Po chwili postanowił, że chociaż dokończy kawę, a jeśli choć odrobinę będzie czuł się zawadą odejdzie bezzwłocznie.
Wszedł do kuchni i zabrał swój kubek. Pomieszczenie nie było duże, a i przy stoliku nie było nadmiaru miejsca. Dlatego stanął lekko na uboczu, przy blacie kuchennym. Lepiej by Rakel i Rand mogli wygodnie usiąść, jemu wystarczyło oparcie się o meble.
        - Jesteście niesamowicie podobni - odezwał się łagodnym głosem, popijając swoją kawę. Na uśmiech jeszcze się nie zdobył. Młodzian może był bratem Rakel, ale jedynie przy dziewczynie i szalonej zielarce, Lu czuł się wystarczająco swobodnie by nie kryć się za maską.
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        Armin sprawnie wywiązał się z postawionego zadania. Nie dłużej jak dwa kwadranse minęły, kiedy pojawił się ponownie we wrotach stolarni w towarzystwie kapitana straży miejskiej. Oczywiście można było na komendę i z powrotem obrócić znacznie szybciej, ale biorąc pod uwagę, że Berdaliemu na pewno się nigdzie nie spieszyło, a poza tym jako już starszy człowiek delikatnie, ale jednak nieco utykał, więc młody czeladnik i tak zrobił na tej trasie niezły czas. Szybkonogi był - mały, słomianowłosy skubaniec.
        Zastali mistrza Favagó w kuchni, z oczywiście sowicie kopcącą się fajką w zębach, pochylonego z kozikiem nad jakąś drobną, drewnianą figurką. Ostrożnie ostrzem ściągał z kawałka buczyny kolejne zbędne partie materiału, wydobywając z niepozornego klocka na światło dzienne postać zgrabnego, drącego się wniebogłosy koguta. Trudno powiedzieć, czy robił go na zamówienie, czy w ramach hobby, ale jedno było niezaprzeczalne: miał facet talent. Mimo grubych paluchów, w których niewielki nożyk zdawał się ginąć i lekko drżących rąk wyłaniające się z kawałka tarcicy ptaszysko wyglądało jak żywe.
        Pierwszy odezwał się mundurowy, bo zdawało się, że cieśla nie zauważył ich wejścia.
- Kukuryku na patyku – powiedział zmęczonym, ale jednak całkiem wesołym głosem. Zostawił na posterunku swój oficjalny, urzędniczy ton. Był przecież u swojego kolegi, mógł się wreszcie zrelaksować. Jeremy podniósł wzrok na wchodzących i lekko uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.
- Przyprowadziłem kapitana jak pan kazał szefie! – powiedział dobitnie Armin. Wiadomo, że niepotrzebnie, bo przecież jego przełożony nie był ślepy ani głuchy, ale młody zawadiaka nie odmówił sobie lekkiej zuchowatości. W tym czasie dwaj dorośli podali sobie ręce i uścisnęli krzepko i serdecznie. Zupełnie nie zwrócili uwagi na słowa chłopaka.
- Dawnośmy się nie widzieli – Cyril ponownie pierwszy zabrał głos.
- Nom… kope lat – odrzekł drwal ze swoją jak zwykle pogodną miną.
- Nie mogłeś rano powiedzieć, że masz ten beczkowóz skończony? – zapytał stójkowy rozsiadając się na taborecie. – Zaoszczędziłbyś chłopakowi biegania.
- Zapomniałem – machnął ręką rzemieślnik. – A poza tym i tak to Armin miał to załatwić – rzucił pomocnikowi karcące, ale niespecjalnie surowe spojrzenie, na co ten spuścił oczy i poczerwieniał.
- Rozumiem. – Pokiwał głową strażnik. – A możesz go posłać do remizy i poprosić tu jeszcze Jaspera do kompletu?
- Pana brygadiera Clementa? – wyrwał się półelf jeszcze zanim jego pracodawca zdążył się odezwać, całkiem słusznie dopatrując się w tym zadaniu wyśmienitej okazji do ulotnienia się spod ganiącego wzroku nauczyciela. – Jasne! Już lecę!
Nie czekał na nic więcej tylko natychmiast wybiegł z budynku. Dwaj rozbawieni dorośli bez słów patrzyli przez okno na jego spocone plecy, gdy biegł ulicą w kierunku strażackiej bazy.
- Dobry chłopak – powiedział po dłuższej chwili Bastiończyk. Kapitan w odpowiedzi skinął tylko twierdząco głową. Następnie wyciągnął z kieszeni swoją własną fajkę.
- Mogę? – zapytał gospodarza zupełnie kurtuazyjnie, bowiem dobrze znał odpowiedź. Sam widok kopcącego się cybucha w zębach robotnika był jasnym sygnałem, że nie ma on żadnych obiekcji, by w jego domu raczyć się tytoniem. Co prawda gustowali w zupełnie różnych gatunkach tej używki, bowiem drwal namiętnie kurzył zwykle słodkawe, owocowe mieszanki, a stary Arturończyk gustował bardziej w ciężkich, wędzonych latakiach. Nie przeszkadzało im to jednak w niczym. Dym tlącej się machorki akurat tych dwu rodzajów całkiem znośnie komponował się ze sobą i nie powodował dysonansu poznawczego w nozdrzach żadnego z palaczy. Po chwili już obaj siedzieli zadumani, spowici oparami nikotynowej mgiełki.
        - Co tam słychać ciekawego w mieście? – zagadnął cieśla.
- Ciekawego? Nic – odparł od niechcenia Ciryl.
Młodszy mężczyzna pokiwał głową ze zrozumieniem dla leniwego nastoju kolegi. Fajka wyzwalała w człowieku takie właśnie poczucie odprężającego i jakże błogiego bumelanctwa. Wszystko można, nic nie trzeba. Czas w warsztacie jeśli nie zatrzymał się, to na pewno znacznie zwolnił swój bieg.
- A nieciekawego? – po dobrej minucie drwal zapytał znowu, jednak takim tonem, jakby odpowiedź zupełnie go nie interesowała. Tamten również nie spieszył się z udzielaniem odpowiedzi.
- Morgan dzisiaj rano wyszedł z lazaretu – powiedział spokojnie wpatrując się w pląsające w palenisku płomienie. Znów zapadło przeciągające się, ale nie przeszkadzające zupełnie dwu przyjaciołom milczenie.
- Gadałeś już z nim? – zapytał Berdali niby z ciekawości, ale całkowity brak emocji w jego głosie zdradzał gdzie i jak głęboko ma całą tą sprawę. Jeremy też nie szarżował z natychmiastowymi ripostami. Dym snuł się leniwie, suche bierwiona w kuchennym piecu trzaskały raz za czas, smak używki szczypał w język, a nosy wypełniał kojący aromat.
- A on może już gadać? – odpowiedział pytaniem rzemieślnik.
- Nie – przyznał mu rację wąsacz i zadumał się. – Nie może gadać, nie może pić alkoholu… – dodał, ale jakby do siebie, nadal żadnym gwałtownym zdaniem nie zakłócając kontemplacyjnego nastroju.
- Dlaczemu? – zainteresowanie drwala tą kwestią sądząc po jego ospałej, mocno spóźnionej reakcji było chyba tylko udawane albo podyktowane grzecznością.
- Lekarz mu zabronił – wyjaśnił oficer znów po dłuższej chwili. – Przynajmniej do czasu zdjęcia rusztowania. – Pyknął z ust blady obłoczek swojej słonawej, wędzonej mieszanki, po czym dorzucił jeszcze precyzujące: – Miesiąc… jak nie lepiej.
- Nie wytrzyma – skwitował flegmatycznie Bastiończyk.
- Zakład? – zaproponował mundurowy.
- Dobra – Jeremy chętnie przystał na pomysł kompana, ale żaden z nich nie wykonał jakiegokolwiek potwierdzającego to gestu. Nadal tylko siedzieli patrząc w ogień i żarząc każdy swoją lulkę. Zakład był zrobiony, ale słowny. Dwojgu przyjaciół to w zupełności wystarczyło. Obaj poważnie ważyli swoje słowa. Obaj mieli tak za tak, a nie za nie. Zdrowy, męski, czarno-biały świat. Bez niepotrzebnych komplikacji.
        - A co tam u ciebie? – zaczepił tym razem Arturończyk.
Drwal tylko krótko purknął ustami przy wypuszczaniu z płuc powietrza. Gest aż nazbyt zrozumiały. Nie wydarzyło się nic, co byłoby godne otwierania gęby.
- Jak tam z Rakel? – Berdali podrzucił może niezbyt interesujący, ale jednak często przewijający się ostatnio temat.
- Nijak – westchnął Favagó. – Sympatyczna, zgrabna, gładka, ale chyba nadal tylko podlotka, która sama nie wie czego chce.
- A ty wiesz czego chcesz?
Cisza przeciągała się dłużej niż dotychczas, ale niestety to pytanie strażnika pozostało zupełnie bez odpowiedzi.
- Skąd ci się to w ogóle wzięło? – valladoński funkcjonariusz zagadnął zatem z innej strony.
- Co?
- To całe… wiesz… - Ciryl zamilknął, jakby dla zastanowienia i jak najoględniejszego sformułowania zdania. Patrzył chwilę na profil swojego kamrata i intensywnie myślał, wreszcie jednak odezwał się dokończając zaczęte pytanie - …To całe twoje zauroczenie taką małolatą?
- Sam się nad tym zastanawiałem – odparł tamten zupełnie szczerze. – Ale do niczego nie doszedłem – dodał nieznacznie wzruszając przy tym ramionami. Siwy dym wypełniający usta robotnika przy każdym słowie wypełzał z nich opieszale i spływał w dół wijąc się nieregularnymi zawijasami pośród niedogolonej szczeciny na brodzie i podgardlu. – Nie wiem – skwitował wreszcie. – W każdym razie zaczęło się od tego, że ten zboczeniec Morgan mi ją namolnie stręczył…
- Trzeba było mówić wcześniej – powiedział cicho stróż prawa z powrotem odwracając wzrok od twarzy drwala i spoglądając na płonienie. – Za trykanie kóz nie mogę go zamknąć, ale za sutenerstwo to już jak najbardziej.
- …a potem to już poszło niekontrolowanie i lawinowo – dokończył rzemieślnik zupełnie nie zwracając uwagi na wtrącenie towarzysza, cały czas nie wychodząc z roli człowieka mówiącego tylko do siebie. Stary oficer też nie naciskał. Skoro drwal nie mówił nic więcej, to najwyraźniej faktycznie sam dobrze nie wiedział co ma o tym myśleć. Nie ma co drążyć. Będzie chciał, to sam kiedyś powie.
        Zamilkli. Ćmili w ciszy i spoglądali w ogień. Sielską atmosferę przerwało dopiero przybycie komendanta tutejszej straży pożarnej. Dwaj palacze widząc przez okno zbliżających się Armina i Jaspera Clementa podnieśli się jednocześnie jak na komendę. Obaj wytrzepali swoje wygasłe już fajki w wierzch dłoni, po czym odłożyli je na blat do wyschnięcia i bez słowa wyszli przed pracownię na oględziny zreperowanego beczkowozu.
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Dziwnie się poczuła, opowiadając Lucienowi o swoich braciach. Zdążyła przyzwyczaić się już do tego, że większość osób, z którymi utrzymuje kontakt, klientów nawet, zna ją i jej rodzinę. W tej okolicy nie ma zbyt wielu obcych, wszyscy turyści zatrzymują się w centrum miasta, rzadko zapuszczając w te dzielnice. Zarówno ze względu na to, że było tu zbyt wielu rzeczy ciekawych dla przyjezdnych, jak również dlatego, że nie było zbyt bezpiecznie. A jeśli zawędrują już do jej sklepu, to zazwyczaj z polecenia i tylko by dokonać zakupu oręża, a następnie zniknąć z jej życia. Mało kto nowy się w nim pojawia, by zostać.
        Gdy Lucien powiedział, że się o nią martwił, uniosła na niego nieco zaskoczone spojrzenie. Krótkie wyjaśnienie sprawiło, że skinęła lekko głową, ciesząc się, że mimo wszystko robi wrażenie słownej osoby, ale to z kolei tylko wzmogło poczucie winy z przegapienia umówionego spotkania. Na wzmiankę o podejrzanym typie w okolicy wzruszyła tylko lekko ramionami, trzymając kubek w dłoniach.
        - Taka okolica niestety, różni ludzie się kręcą, ale w większości niegroźni – uśmiechnęła się w pełnej nieświadomości tego, czego uniknęła. – Ale dziękuję za twoją troskę – odpowiedziała, a po kolejnych słowach Luciana spojrzała na niego z żartobliwą naganą w oczach. Zdecydowanie traktował ją zbyt protekcjonalnie.
        - Z ewentualnym przeziębieniem też sobie poradzę, nie trzeba na mnie chuchać – mruknęła jednak tylko, nie bardzo wiedząc jak ubrać dalsze myśli w słowa. Nie chciała chyba znów nawiązywać do jego nocnej, nieproszonej z pewnością wizyty. Wszystko w jej głowie brzmiało zbyt głupio albo za ostro, a też nie chciała go urazić, co stwierdziła z niezadowoleniem. Winę jednak na własny brak stanowczości zrzuciła na chaos, który nastąpił kilka chwil później i ukrył niezręczny temat.

        Wepchnęła Randa do kuchni, a dalej chłopak już sam przyciągnął sobie między nogami taboret i usiadł przy stole, sięgając po jedną z bułek nim jeszcze opadł tyłkiem na siedzisko. Rakel uśmiechała się wciąż w pełnym szczęściu, a do Luciena skinęła głową, by został jeszcze z nimi. Mimo że mieszkająca w kamienicy rodzina była niegdyś czteroosobowa (za matkę pojawiła się później Rakel), to miejsca przy przysuniętym pod ścianę stołem i tak były tylko trzy. Niewielka kuchnia sprzyjała jednak swobodnej atmosferze, gdyż zawsze ktoś siedział na blacie roboczym albo domownicy biegali z kawałkami chleba w zębach, nie siadając nawet do stołu by zjeść. Tak, jak teraz Lucien, który opierając się o ladę popijał kawę i spoglądał na nich obojętnie. Łagodność przejawiła się w tonie jego głosu, gdy stwierdził, że rodzeństwo jest do siebie podobne. Jak na zawołanie, oboje przybrali dokładnie tak samo zniesmaczone miny, spoglądając na siebie z bułkami w ręku i przyglądając drugiemu, jakby pierwszy raz się na oczy widzieli. Później równie powątpiewające spojrzenie przenieśli na Luciena.
        - Bleh – pierwsza odezwała się ze złośliwym uśmiechem Rakel, na co Rand prychnął i dźgnął ją palcem w żebra, aż pisnęła i mało nie rozlała herbaty. Za to kopnęła go pod stołem, aż syknął z bułką w zębach. Później uśmiechnęli się do siebie normalnie i wrócili do jedzenia, jak gdyby nic się nie stało.
        - Gdzie ojciec? – zapytał nagle Evans, tak beztrosko, jak tylko mógł syn zapytać o ojca, a dziewczyna zamarła z przerażeniem w oczach i kubkiem w połowie drogi do ust. Miała wrażenie, że ktoś oblał ją wrzątkiem, a później lodowatą wodą. Rand nic nie zauważył, dalej pochłaniając kolejne bułeczki i nie podnosząc nawet wzroku na siostrę, w oczekiwaniu na odpowiedź. Lucien z kolei ten moment wybrał, by pożegnać się z towarzystwem. Czarnowłosa handlarka spojrzała na niego, zastanawiając się czy wyczuł niebezpieczny temat, czy po prostu dopił kawę i postanowił się ulotnić. Nieświadomy niczego Rand podniósł się lekko, wymieniając z mężczyzną uścisk dłoni, po czym zamarł w połowie przeżuwania, przyglądając się, jak Lucien całuje jego siostrę w dłoń i… znika. Wciąż z bułką w gębie spoglądał chwilę na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał niespodziewany gość domu, by później spojrzeć na Rakel z uniesionymi wysoko brwiami.
        - A ty co, królowa? – zapytał z pełną buzią, uśmiechając się złośliwie, gdy dziewczyna zarumieniła się lekko i walnęła go w ramię.
        - On tak robi – burknęła i usiadła znów na swoim miejscu, podciągając nogę na krzesło i chowając się za kolanem.
        - Rand…
        - Hm?
        Milczała, aż nie podniósł na nią wzroku i jeszcze chwilę, by zorientował się, że coś jest nie tak i odłożył jedzenie, wycierając ręce w spodnie. Spojrzenie mu spoważniało, nadając łagodnym barwnym oczom stalowego blasku.
        - Zrobił ci coś? – zapytał nagle surowym tonem, a Rakel, roztrzęsiona cała od wieści, które miała przekazać, prawie się zachłysnęła, wytrącona z równowagi.
        - CO? – sapnęła, zupełnie nie rozumiejąc zmiany tematu. Potrząsnęła głową, by wrócić do tematu, a jej spojrzenie stało się jeszcze bardziej rozpaczliwe. Rand obrócił się w jej stronę, teraz już wyraźnie zmartwiony.
        - No to o co cho…
        - Ojciec nie żyje – wyrzuciła z siebie i zamilkła. Wpatrywała się w brata z przerażeniem w oczach, jakby co najmniej to ona była winna tej śmierci. Powietrze w pomieszczeniu zgęstniało. A później zaczęły się pytania. Evans krzyknął na nią kilka razy, gdy w szale nie mógł zrozumieć niektórych odpowiedzi i łagodniał, gdy dziewczyna miała łzy w oczach. Chodził po kuchni mierzwiąc sobie włosy w nerwach, gdy ona mówiła o tym jak wyjechali, o tym jak ojciec nie wrócił do domu, jak poszła go szukać, jak go znalazła. Później o tym, jak jego zabójca przyszedł do sklepu, jak prawie go zastrzeliła, ale w końcu Morgan wezwał straż. I o tym jak skazali mordercę ojca na śmierć.
        - Nie żyje? – upewnił się, zatrzymując się w końcu i spoglądając na siostrę nieco spokojniej.
        - Stracili go, czy powiesili w Shari, nie wiem, nie byłam na egzekucji, Morgan mi zabronił.
        - I dobrze. To dlatego… cholera… czemu nic nie pisałaś? Dorian wie?
        - Wczoraj mu powiedziałam, jest w mieście.
        - Co?!
        - Ranili go na bitwie, jest w lazarecie. Nic mu nie będzie.
        - No wiadomo. Pff, współczuję temu, który go sięgnął, pewnie żre piach. Ale Rakel…
        - Wiem, przepraszam – jęczała, aż w końcu nie przytulił jej i nie powiedział, że wszystko będzie dobrze.
        - Ale w takim razie niedługo muszę uciekać. Chcę zobaczyć się jeszcze z Dorianem, a wieczorem muszę być z powrotem w obozie – westchnął, zerkając przez okno na stojące wysoko słońce.
        - Myślałam, że wróciłeś już na stałe! – zaprotestowała Rakel, a ramiona jej oklapły.
        - Niestety, tylko jednodniowa przepustka – mruknął, zachowując w tajemnicy pretekst, dla którego mógł w ogóle zobaczyć się z rodziną. – A właśnie, mam coś dla ciebie. Trochę mi się dni plączą, ale chyba masz urodziny jakoś… dziś? – zapytał, zerkając na nią ze słabym uśmiechem, gdy z dziecinną ciekawością zaczęła błądzić wzrokiem po jego rękach i torbie, do której sięgał. - Nie zdążyłem zapakować, ale to może nawet lepiej. Trzymaj.
        Wcisnął jej w ręce rękawiczki do jazdy, z czarnej, delikatnej skórki. Nowe! Dziewczyna przesunęła je między palcami, a później przymierzyła szybko na dłonie. Leżały jak ulał.
        - Są śliczne, dziękuję. – Uśmiechnęła się i rzuciła nagle bratu na szyję, który sapnął znów ostentacyjnie i usiłował zdjąć z szyi splecione tam dłonie w skórzanych rękawiczkach.
        - Dobra, dobra, nie przyzwyczajaj się – burknął, ale przytulił jeszcze siostrę nim w końcu się od niego odczepiła. Spoglądał na nią przez moment zatroskany, jak ma zostawić ją znów tutaj samą, teraz, gdy jeszcze ojca zabrakło. Tak się nie robi. Spojrzał nad jej ramieniem na zamknięte drzwi pomieszczenia sąsiadującego z sypialnią dziewczyny.
        - Z naszych pokoi zrobiłaś magazyn, nie powiem, żeby mnie to dziwiło. A co z jego sypialnią? – zapytał, a Rakel cofnęła się o krok, zerkając przez ramię na wspomniane miejsce i ściągając rękawiczki z dłoni.
        - U was tylko tymczasowo, aż nie wrócicie! – zaprotestowała i kontynuowała już mniej pewnie. - Jego rzeczy spakowałam zaraz po śmierci. Odzież oddałam do przytułku, ale pozostałe… stoją wciąż w koszu. Nie wiem co z nimi zrobić, a myślałam żeby wynająć pokój – powiedziała powoli, zerkając ostrożnie na brata, jaka będzie jego reakcja. Ten jednak skinął głową, wyglądając bardziej na zmartwionego niż urażonego. Cała ich rodzina była do bólu praktyczna i zdawali sobie sprawę, że korzystanie z pustej przestrzeni nie jest bezczeszczeniem pamięci o ojcu. Najważniejsze by pozostał w ich sercach. Zaskoczył go już sam fakt, że dziewczyna zwlekała tyle lat z decyzją.
        - Jak sobie radzisz? – zapytał, a ona wzruszyła lekko ramionami.
        - Generalnie dobrze, ale trochę z dnia na dzień. Lovecraft podniósł nam czynsz dwa miesiące temu. Odkładałam trochę pieniądze, które mi przesyłaliście z Randem, więc mnie tym nie zaskoczył, co przyjął z charakterystycznym dla niego wrednym niezadowoleniem. I nawet wymieniłam okiennice i drzwi.
        - Widziałem, piękne i widać, że solidne. – Rand pokiwał głową w zadumie i oddał Bastiończykowi uznanie. Stara kamienica wyglądała teraz jak mała forteca, gdy solidne drzwi i okiennice już samym wyglądem zniechęcały zwykłych wandali do próby wdarcia się do sklepu i narozrabiania. Zerknął też na ginący pod dekoltem koszulki Rakel łańcuszek.
        - Pokazałaś mu wisiorek mamy na wzór? – zapytał lekkim tonem, a ona przytaknęła gorliwie głową, tak uważając na to, by nie sypnąć się bratu, że żurawie w inny sposób ujrzały światło dzienne, że nie zwróciła uwagi na to, że Rand zdawał się wiedzieć o kim mówi. Moment przeminął szybko i rodzeństwo rozminęło się w myślach na temat cieśli.
        - W każdym razie jadę teraz trochę na oszczędnościach, a wolę mieć jakiś stały wpływ. W sklepie różnie bywa, dobrze zarobiłam na ostatnim zleceniu, dla Luciena właśnie, ale z drugiej strony był to pierwszy większy klient od pół roku, nie licząc umowy ze strażą. Poza tym schodzą tylko pojedyncze sztuki.
        - Tylko uważaj z tym lokatorem, nigdy nie wiesz, kto się trafi – mruknął Rand, z jednej strony uznając pomysł za dobry, z drugiej jednak bojąc się, czy młoda znajdzie odpowiednią osobę. Otworzył nawet usta, gdy pierwszy do głowy wpadł mu Morgan, ale po chwili zamknął je i wzdrygnął się jawnie na samą myśl. Zrobiłby tu barłóg, jak u siebie, a Czarnulka zeszłaby na zawał pierwszego dnia. To nie miało racji bytu. Dziw, że ta dwójka się w ogóle tak dobrze dogadywała. No ale nic, młoda ma łeb na karku, coś sobie wymyśli.
        - A rzeczy ojca możesz zostawić u mnie, podejrzewam, że trochę jeszcze minie, nim zjadę do domu. Później coś wymyślimy – uśmiechnął się słabo i poczochrał siostrze włosy, na co nawet nie zamarudziła. Chłopak odchrząknął i zarzucił torbę na ramię. Wcale nie spieszyło mu się do wyjścia, ale nie miał wiele czasu, a zaczynało się robić niebezpiecznie tkliwie. Cmoknął ją przelotnie w czubek głowy, złapał bułkę w zęby i dał się odprowadzić do drzwi. Po drugiej stronie ulicy ukazała się Meve, stojąc ze splecionymi na piersi ramionami i uśmiechając się cwanie do chłopaka. Ten wyszczerzył się w odpowiedzi, machnął jej ręką, uściskał jeszcze raz siostrę i odszedł.

        Rakel długo stała w drzwiach. Najpierw odprowadzała brata wzrokiem, aż nie zniknął za zakrętem, kierując się zapewne w stronę Miętowej. Później oparła się ramieniem i głową o framugę drzwi i po prostu przyglądała się mijającym ją ludziom. Kuźnia Morgana była nadal zamknięta, najwyraźniej nie wrócił jeszcze z lazaretu. Meve pomachała jej wcześniej od siebie i zniknęła, a dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. W końcu westchnęła i odbiła się od drzwi, wracając do siebie. Trzeba było się w końcu ogarnąć.
        Z rozmyśleń wyrwał ją dzwoneczek nad drzwiami w sklepie, a później szczekanie psa. Niskie, gardłowe, wrogie i bardzo, bardzo bliskie. Zawróciła od schodów i stanęła za ladą, jak wryta. W otwartych drzwiach stał Morgan z obandażowaną głową i czymś metalowym, wciąż oplatającym jego szczękę i ginącym miejscami pod odrastającą agresywnie, bujną czarną brodą. Za rękę szarpał go uwieszony na smyczy ogromne bydlę. Gigantyczny, masywny pies o szarym umaszczeniu i widocznie po przejściach. Uszy miał odgryzione, ogon odcięty, gładka, szarawa skóra pokrywająca mięśnie poznaczona była bliznami, a w oczach błyszczała wroga podejrzliwość. Pysk opleciony miał skórzanymi pasami, schodzącymi się za jego głową i spiętymi tam klamrą. Kaganiec uniemożliwiał pogryzienie, ale nie tłumił szczekania i warczenia, które ustały dopiero, gdy Rakel podeszła bliżej. Pies uniósł głowę, węsząc w powietrzu, a Rakel uniosła wzrok na Morgana.
        - Hyheho naheehgo! – zajęczał kowal, rozpościerając wolne ramię, a dziewczyna otworzyła szeroko oczy i usta. Spojrzała znów na psa, który wbrew wyglądowi z piekła rodem zaczynał ostrożnie merdać pozostałością po ogonie i jeszcze bardziej naciągać smycz, by sięgnąć pyskiem do dziewczyny. Handlarce nie umknął fakt, że jej przyjaciel ledwo utrzymuje bestię. Spojrzała znów na bruneta, a jemu mina trochę zrzedła.
        - Phephaham Hahel, he hahem heby hi hyo hyho – wygęgał, a ona wywróciła oczami.
        - To było durne. I było mi przykro! – fuknęła na niego, ale metalurg już rozpoznał jej przyjazny głos i uśmiechnął się szeroko, przez co zaraz jęknął. Na to z kolei ona odpowiedziała uśmiechem.
        - Przeprosiny przyjęte, ale Morgan… czy ty kupiłeś mi psa na urodziny? – zapytała tonem, którego pozazdrościłaby jej każda rozgniewana poczynaniami dziecka matka. Kowal jednak tylko wzruszył ramionami i potrząsnął z zadowoleniem smyczą, na co pies znów uderzył we wściekły warkot.
        Rakel nigdy nie była zwariowaną fanką zwierząt i nie rzucała się ślepo na wszystko, co miało cztery łapki i futerko. Lubiła inteligentne zwierzęta, z którymi mogła nawiązać jakąś więź, albo po prostu je wykorzystywać do celów, jakim służyły. Nie piszczała więc radośnie, ale z ciekawością spoglądała na wielką bestię, do której od razu poczuła sympatię, ku własnemu zdziwieniu.
        - Hahiemy ho hehon – odpowiedział dumnie, a dziewczyna parsknęła śmiechem.
        - Nie nazwiemy go Demon, Morgan.
        - Hehu nie?
        - Bo nie. Jak ma na imię naprawdę?
        - …hehant.
        - Sierżant? Kto go tak nazwał?
        - Uj huhel. Hyly hojshowy. He hyje, a hies hial ihh hod nóh.
        - Matko, coraz bardziej bełkoczesz – westchnęła, nie spuszczając oczu z psa. Jego pan nie żyje, a pies za to miał umrzeć, żeby nie błąkał się bezpańsko po ulicach. Sprawiedliwe? Nie.
        Ostrożnie wyciągnęła rękę do spiętego zwierzęcia, które wytrzeszczyło na nią oczy i węszyło po dłoni przez skórzane pasy. Morgan kurczowo zaciskał wielkie łapy na smyczy, jakby sam nie był pewien, czy jego prezent nie rzuci się zaraz na obdarowaną, ale ogon psiska znów zaczął chodzić nieśmiało, a wielki jęzor usiłował polizać dłoń dziewczyny przez kaganiec.
        - Cześć Sierżant. – Rakel uśmiechnęła się i ostrożnie pogłaskała psa po łbie, ściągając mu z niego kaganiec i odpinając smycz, na co Morgan mruknął coś niepewnie. Pies potrząsnął łbem i ruszył na sprzedawczynię, po chwili uderzając ją głową w nogi i tuląc się do niej całym wielkim cielskiem. Wyglądał jak nieszczęście. Bardzo szczęśliwe nieszczęście.
        - Huhi hie, ho hohsze – rzucił zdziwiony kowal i próbował pogłaskać psa, ale ten zerwał się nagle, stając przed handlarką i obnażył na brodacza zęby w głuchym warkocie. Morgan odskoczył jak oparzony i wsadził ręce w kieszenie, a pies momentalnie się uspokoił. Rakel uśmiechnęła się pod nosem i poczochrała zwierza po wielkim łbie.
        - Dogadamy się, Sierżant – stwierdziła zadowolona.

        Morgan wrócił do siebie, a ona do pracy w domu. Zwinęła suche już włosy w wysoki koński ogon i zabrała się za porządki, a Sierżant nie odstępował jej na krok, drobiąc za nią gdziekolwiek nie poszła i wyraźnie utykając na jedną nogę. Rakel jednym uchem nasłuchując dźwięku dzwoneczka nad drzwiami w sklepie, posprzątała w kuchni po śniadaniu, odkurzyła sklep i uporządkowała broń, uzupełniając braki w koszach sztukami z magazynku. Obsłużyła w międzyczasie raptem jednego klienta (który cały czas przyglądał się podejrzliwie warującemu przy ladzie Sierżantowi), więc zabrała się też za porządki na piętrze. Ostrożnie weszła do sypialni ojca i rozejrzała się po niej. Nie licząc stojącego na środku kosza z jego osobistymi rzeczami nie było tam nic, co wyróżniałoby ten pokój spośród innych. Jedno okno i proste meble: łóżko, szafa, blat roboczy i półka nad nim. Niemal lustrzane odbicie jej sypialni i pokojów na dole, z tym że tamte zmieniła w magazynek na broń. Tam właśnie zaniosła kosz z pamiątkami po ojcu, a drzwi do jego sypialni zostawiła otwarte. Może niedługo ktoś będzie ją oglądał. Może Marlene będzie chciała wyprowadzić się w końcu od matki i z nią zamieszka? Koleżanka, z którą nigdy nie nazywały się przyjaciółkami, ale dość regularnie się spotykały i Rakel pomyślała, że byłaby dobrą współlokatorką.

        Sklep zamknęła godzinę wcześniej niż zwykle. To nie był dobry dzień dla jej handlu i miała już dosyć gapienia się w zamknięte drzwi jak sroka w kość, licząc że ktoś się w nich pojawi i zechce wykupić pół sklepu. Sierżant usiadł, gdy się odwróciła w jego stronę i spoglądał na nią bystrymi oczami.
        - Sierżant, musisz zostać, wrócę wieczorem – powiedziała wolno, a pies przechylił łeb, prawdopodobnie nie mając pojęcia, co do niego mówi.
        Westchnęła i poczochrała bestię po odgryzionych uszach. Później rozczesała włosy, zakluczyła kamienicę i ruszyła w stronę Długiej. Idąc ulicą nasłuchiwała jeszcze szczekania w sklepie, ale nie wiedziała, że Sierżant tylko chwilę posiedział pod zamkniętymi drzwiami, wpatrując się w nie ze zdziwieniem, po czym położył się na podłodze i pilnował swojego nowego domu, jak nauczył go poprzedni właściciel.
        Rakel wcale nie uśmiechała się ta konfrontacja z Jeremym, wczoraj szła w tamtą stronę z o wiele bardziej pogodnym nastawieniem, ale należą mu się przeprosiny. To nie było tak, że mógł się jej spodziewać, że powiedziała, że może wpadnie, kiedyś, przy okazji... Umówili się wprost, a ona nie przyszła i to było co najmniej niegrzeczne, żeby nie powiedzieć rozczarowujące. Nie zapomniała, że próbował jej coś powiedzieć, wcześniej, w sklepie. Wtedy wydało jej się to ważne i chociaż teraz miała wrażenie, że od tamtego momentu minęło sto lat, to i tak bardzo chciała dowiedzieć się, co miał na myśli. Nie wiedziała, czy w ogóle go zastanie, ale miała nadzieję, że jednak tak, nerwy by ją chyba zjadły, gdyby miała czekać znów do jutra. Akurat przeprosiny chciała mieć z głowy. Gdy dotarła na miejsce nie zawahała się na progu, jak ostatnio, tylko zapukała trzy razy i cofnęła się o krok. Gdy po krótkiej chwili otworzyły się drzwi, starała się nie dać zbić z tropu nieznajomej twarzy.
        - Em... Przepraszam, przyszłam do znajomego... - zaczęła niepewnie, przyglądając się obcemu człowiekowi
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Przyglądał się rodzeństwu z zaciekawieniem i pewnym rozczuleniem, które jednak nie otrzymało miejsca na twarzy Luciena. Niekoniecznie rozumiał przepychankę. Przecież byli podobni jak dwie krople wody. Wiadomo, były też między nimi różnice. Niemniej jednak trzeba by ślepca, by zaprzeczyć pokrewieństwu dziewczyny i chłopaka o różnobarwnych oczach.
Oni zaś wyglądali, jakby właśnie chcieli się z tym kłócić. Jakby podobieństwo było czymś złym. Mało nie uśmiechnął się, na niby walkę, która rozgorzała. Pocieszna i niegroźna niczym baraszkujące szczenięta. Ludzie byli doprawdy fascynujący. Wielu z nich było irytujących i niegodnych uwagi, ale jak już się trafiło na właściwych...
        Sielanka została ucięta jak nożem, gdy Rand zapytał o ojca. To był najwyższy czas by odejść. Nawet Lucien znał granice przyzwoitości w swoich zapędach w opiece nad Czarnulką. Odstawił właśnie opróżniony kubek. Pożegnał się z chłopakiem, dziewczynę swoim sposobem pocałował w dłoń i zniknął jak zawsze.

        W tym momencie będąc spokojnym o bezpieczeństwo zbrojmistrzyni, znalazł się na "swojej" polanie. Najchętniej zostałby w mieście, ale do tego co pragnął zrobić, potrzebował chwili ciszy i niewtrącania się. Meve zaś kręciła się wokół domu Rakle jak sęp. Owszem mieli coś na kształt układu i zawieszenia broni, ale nie miał pewności na ile znachorce spodoba się jego sposób działania.
Onyx śledził kroki pana z obojętnym zainteresowaniem, nauczony doświadczeniem kiedy nie ma co liczyć na atencję.
Lucien znalazł miejsce, w którym woda wymyła trawę, zostawiając czysty pas brzegu pokryty żwirem i kamyczkami naniesionymi wraz z nurtem. Narysował niewielki krąg. Chwilę myślał nad symbolami, gdy zaś je umieścił, zaczął szeptać. Rytuał trwał dobrych parę minut, aż w kręgu pojawił się trudny do zidentyfikowania cień. Smuga dymu rzuciła się na krąg, który zatrzymał ją niewidzialną barierą.
Przyzwany demon ciskał się sycząc, złorzecząc i klnąc w piekielnej mowie. To był kolejny powód, dla którego odosobnione miejsce było lepsze. Zawsze to samo... Lucien zmarszczył brwi.
        - Spokój! - warknął w ciemnej mowie i cień zamarł równie gwałtownie jak przed chwilą walczył z uwięzieniem.
        - Panie… - odezwał się skrzekliwym głosem.
        - A kto do stu piekieł? - spytał oschle nemorianin.
        - Nie poznałem - zgrzytnął cień, przyjmując bardziej skupioną postać. Lucien oszczędnie skinął głową, jakby wspaniałomyślnie wybaczał głupotę, zniewagę i Książe raczył wiedzieć co jeszcze.
        - Co rozkażesz? - znów zaskrzypiał czarny dym, który wyglądał jakby klęknął. Asmodeus uśmiechnął się pod nosem.

        Chwilę później wrócił do miasta z czarnym kotem pod pachą. Puścił zwierzaka w uliczce, głową wskazując właściwą kamienicę a sam udał się w przeciwnym kierunku. Najpierw za cel obrał księgarnię. Wiedział już jaką książkę kupić, a znając tytuł było o wiele łatwiej. Zatopił się w regałach, a miła sprzedawczyni pomogła odnaleźć właściwą powieść, polecając też jej drugą część. Lu nie kazał się namawiać dwa razy. Kupił oba tomy i skierował swoje kroki do kawiarni. Wypił już dzisiaj kawę, ale tego zapachu nigdy nie miał dość. Zamówił ukochany napar i w błogim spokoju zaczął czytać kontynuację przygód aroganckiego pirata.

        Kot tymczasem prychał niezadowolony pod nosem. Do takiej roli to go jeszcze nie sprowadzono. Jak bardzo jednak niezadowolonym by nie był, czynił tak jak mu nakazano. Jak mówiło przysłowie: pan kazał, sługa musiał... czy jakoś tak.
Usiadł w kącie pod kamienicą, tak by nie przyciągać niczyjej uwagi. Nie było to trudne. Na ulicach nie brakowało włóczących się co jakiś czas kotów, więc nie interesowano się czarnym kształtem skrytym w zakamarku między ścianą a wykuszem z cegieł.
        Ledwie zdążył się ulokować, a bystre kocie oczy spostrzegły jak jakiś obleśnie wyglądający drab opuścił sklep. Kotu aż sierść zjeżyła się na grzbiecie. Ale byłaby wpadka. Wskoczył szybko na okno, ale nie spostrzegł nic niepokojącego. Dziewczyna zadowolona krzątała się po sklepie.
        - Na dziewięć kręgów - westchnął cicho z wyraźną ulgą. Lucien obdarłby go ze skóry. Ziewnął po kociemu i dla lepszej pewności pozostał na parapecie. Wtedy sierść zjeżyła się po raz kolejny.
        - Pies! - aż prychnął z wrażenia. Chyba pies, bo bydle wyglądało jak najprawdziwszy ogar z piekielnych czeluści.
Oczywiście, jakby rozkaz nie był wystarczająco upierdliwy, to jeszcze miała kundla. Demon w kocim ciele prychał jeszcze chwilę, kręcąc się po parapecie. Dopiero po chwili uspokoił się wystarczająco by znów na nim przycupnąć i obserwować.
Siedział tak prawie do wieczora. Gdy zaś dziewczyna opuściła sklep, ruszył powolutku za nią. Nie musiał bać się wykrycia, a ryzykować nie chciał, więc trzymał się dość blisko brunetki.
Dotarł za Rakel aż do jakiegoś domostwa. Stanął tuż za nią i wyglądając zza łydki przyglądał się drzwiom. Widząc tego, kto otworzył kocie ślepia zmrużyły się niezadowolone. Lucien się nie wypłaci…
        Miauknął przeciągle, jak tylko stęskniony kot potrafił. Podszedł do nogi dziewczyny i zapętlił ósemką ocierając się o jej kostki z mruczeniem. Zwierzę było niewiele bardziej urodziwe od psa otrzymanego kilka godzin wcześniej. Brakowało mu czubka prawego ucha, lewe było rozerwane, a czubek ogona był urwany podczas gdy pozostała część na wierzchołku minimalnie rozszczepiała się na dwoje. Wśród futra i na pysku zwierzaka dało się dopatrzeć niejednej blizny. Poza tym jednak smolista sierść kota była lśniące i puszysta, co trochę łagodziło efekt i nie wywoływało obrzydzenia.
Kot miauknął ponownie, odnajdując oczy Rakel. Pionowe źrenice w ostatnich jaskrawych promieniach słońca przypominały wąskie kreseczki, podczas gdy dwie różne tęczówki jedna złocista, druga zielona, wpatrywały się w dziewczynę wyczekująco. Zamiauczał raz jeszcze dopominając się uwagi, po czym odwrócił się do kolejnego draba jakiego miał przyjemność dziś zobaczyć i syknął odsłaniając kły ostre jak szpilki.

        Lucien był w połowie książki, gdy uznał, że pora iść do sklepu. Uregulował rachunek i podziękował z uśmiechem, który odwzajemniła dziewczyna coraz wyraźniej lubiąc dziwnego klienta. Potem już utartym zwyczajem zniknął wtopiwszy się wcześniej w wąskie uliczki.
Zjawił się w sklepie z zamiarem trącenia dzwoneczka jak to ostatnio czynił. Nie zdążył. Z siłą imadła, zęby jakiejś bestii zacisnęły się na nodze demona. Nemorianin zniknął odskakując w bok. Nie miał w zwyczaju zabijać bez dobrego powodu, najpierw więc wolał się upewnić co go zaatakowało.
        Wiele czasu nie miał. Bestia z charkotem godnym cerbera rzuciła się w jego kierunku. Lucien aż uniósł brew z wrażenia, znikając w ostatniej chwili. Rano jeszcze tego stworzenia tu nie było. Zabawa w kotka i myszkę trwała dobrą chwilę. Pies atakował, demon znikał w ostatnim momencie, by pojawić się w przeciwległym kącie sklepu dając sobie czas na zastanowienie. Ostatecznie uznał, że jak zawsze zaczeka na Rakel nim podejmie bardziej drastyczne kroki.
        - Waruj ty czarci pomiocie - warknął Lu nie mniej poirytowany bezsensem pościgu jak ścigający.
Bydle całe szczęście okazało się dość inteligentne. Nie tylko nie demolowało sklepu, zawsze hamując w porę, nim wpakowało się w jakieś stojaki, ale i spostrzegło, że taka taktyka nie odnosi skutku. Pies może nie posłuchał, ale w zamian stanął obserwując intruza z niezmiennym gardłowym warkotem i pianą na pysku. Nie atakował jednak. Lucien powoli wycofał się na swoje sprawdzone miejsce na ladzie. Całość przypominało dziwny taniec. Na każdy krok, który Lu wykonywał w tył, pies robił krok w przód.
Brunet usiadł na kontuarze i zerknął wreszcie na swoją nogę. Rana już zniknęła, ale spodnie tuż nad kolanem były najlepszym dowodem na skuteczność nowego strażnika.
        - Pilnujesz jej - zapytał psa z uśmiechem, na co pies odpowiedział warkotem .- To dobrze - zapewnił rozbawiony nemorianin. Zwierz nie wyglądał anie trochę na rozweselonego, niezmiennie odsłaniając zęby.
Skończyło się na tym, że Lu siedział na blacie czytając książkę, a czworonóg położył się na podłodze pilnując jeńca. Każdy najmniejszy ruch demona, jak choćby przewrócenie strony powieści, budził bulgot w psiej piersi, który zamierał wraz ze znieruchomieniem nemorianina.
Najwyraźniej obaj zamierzali zaczekać na powrót Rakel.
Ostatnio edytowane przez Lucien 6 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Jeremy
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 72
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Rzemieślnik , Mieszczanin

Post autor: Jeremy »

        Oględziny wozu poszły szybko. Po pierwsze dlatego, że Favagó swoich mistrzowskich papierów nie zdobył za układy i łapówki, ale ponieważ fach miał w rękach i żadna robota z drewnem nie była mu obca ani straszna. Po drugie, bo Jasperowi zależało przede wszystkim na jak najszybszym przywróceniu sprzętu do służby, a że do tego nie był małostkowy, więc nie tracił czasu na wnikanie w nieistotne szczegóły. A po trzecie, bo mężczyźni ufali sobie na tyle, na ile można zaufać komuś, z kim piło się już wódkę do upadłego. Wyżej to już chyba stało tylko braterstwo broni.
        - Idziemy na gorzałę – zakomenderował Ciryl, gdy tylko skończyli. Jeremy początkowo starał się zgłosić nieprzygotowanie, ale jego wątpliwości Berdali od razu rozwiał mówiąc: - Nie martw się, gdzieś tam na świecie już jest po piątej.
Cieśla wyraźnie uspokojony w swoim dżentelmeńskim sumieniu przystał zatem chętnie na propozycję wychylenia kilku głębszych i to pomimo dość wczesnej pory. Zaniedbał ostatnio swoich kolegów przez to zaskakujące nawet niego samego oglądanie się za spódniczkami, teraz więc uznał, że nie wypada odmawiać kolejny raz. Tradycyjnie zostawił w warsztacie swojego młodocianego czeladnika i wyszedł razem z kolegami.
        Clement początkowo zarzekał się na wszystkie świętości, że musi wracać na remizę, bo jest po prostu zawalony robotą. Wędrując jednak przez miasto w towarzystwie dwóch przyjaciół był bezpośrednio wystawiony na ich namowy, stąd też zmiana planów brygadiera na ten dzień była praktycznie przesądzona. Gdy dotarło do niego, że już w zasadzie zgodził się iść z nimi, to przyjął to z niemałym zadowoleniem. Obowiązki obowiązkami, ale uświadomił sobie, że najbliższy dyżur ma za trzy dni, a do tego czasu w razie jakiegoś pożaru w mieście po całej metropolii rozstawione są zastępy gotowe do walki z ogniem i poradzą sobie świetnie bez niego, a pasjonujące użeranie się z miejską biurokracją może poczekać. Na strażacki posterunek weszli więc już tylko po to, by wydał odpowiednie dyspozycje dla swoich ludzi, aby odebrali naprawiony beczkowóz z Szerokiej.
Kolejny przystanek: Pęknięta Tarcza.


         - Em... Przepraszam, przyszłam do znajomego... – powiedziała Rakel niepewnie stojąc przed drzwiami.
- Witam – odparł mężczyzna w powłóczystym płaszczu z wyszytym na piersi żółtym treflem. – Najwyraźniej mamy wspólnych znajomych – dokończył sucho. Widząc zdziwioną minę dziewczyny zaśmiał się krótkim jakby kaszlnięciem, ale momentalnie się opanował. Przywrócił na swej twarzy zupełnie obojętny wyraz. Poczuł, że powinien, więc przedstawił się.
- Funkcjonariusz Langley. – Przyłożył dłoń w czarnej, skórzanej rękawiczce do brzegu kapelusza, w czymś na kształt zdawkowego ukłonu. Nie wiadomo jednak, czy był on wymuszony regulaminowym zapisem w kodeksie postępowania funkcjonariusza publicznego w kontaktach z obywatelami, czy może jednak był wynikiem dobrego wychowania chłopaka, którego jeszcze służba wojskowa nie zdołała w nim ostatecznie zadeptać i przysypać grubą warstwą ogólnosołdackiego chamstwa. – Prokurator wojskowy armii valladońskiej.
        Zamilknął, nie dlatego jednak, że nie miał ochoty kontynuować tej konwersacji, ale ponieważ ulicę wypełnił skowyt dwu zachrypniętych jegomości w zasadzie uniemożliwiający innym jakąkolwiek rozmowę. Stara, raczej popularna piosenka pochodząca gdzieś ze środkowej części kontynentu, z charakterystycznym zaciągiem gwary ludowej z ziem Opuszczonego Królestwa i spokojną melodią, ale raczej melancholijną i trącącą nadzieją, niż rzewną. Snuła się pomiędzy budynkami, a śpiewacy byli wyraźnie zaczarowani procentami, bowiem głosy im się plątały, w refreny wchodzili nierówno i nieskładnie, a z braku pomysłu na inny przebój śpiewali ciągle jeden i ten sam i tylko powtarzali w kółko te same zwrotki.
        Jeremy nie potrafiłby powiedzieć ile wypił, choćby od tego miało zależeć jego życie. Podobnie towarzyszący mu Ciryl. Mógłby to zrobić jeden tylko Jasper Clement, który zdaje się wylewał po prostu za kołnierz i tylko dlatego za nimi nadążył, ale brygadier nie był łaskaw odprowadzić kolegów, tylko zaraz po wyjściu z lokalu, tuż po tym jak zaczęło zmierzchać zawinął tchórzliwe dupsko i (jak ustalili między sobą drwal i kapitan straży miejskiej) zwiał prosto pod pantofel niebrzydkiej wszak, ale jak najbardziej jędzowatej małżonki. Przyjaciele nie płakali wcale po tym rozstaniu. Strażak-podmiotlarz do niczego nie był im niezbędny. Wędrowali sobie we dwóch przez olbrzymią stolicę znając mniej więcej kierunek, w którym powinni się poruszać, wisząc jeden drugiemu na ramieniu, obaj z równie niepewnym krokiem, jaki zwykło się obserwować w portach u marynarzy po powrocie z kilkumiesięcznego pobytu na morzu. Wzrok mieli mętny, co jednak w zupełności nie przeszkadzało im dokładnie przyglądać się wszystkim latarniom po drodze i na zmianę przechodzić od jednego do drugiego krawężnika ulicy. Pijackie dyskusje o polityce, sporcie, wojsku, karakalach i fraktalach przeplatali chrapliwym śpiewem, który zapodawali sobie naprzemiennie, raz jeden, a raz drugi.
        Akurat gdy znaleźli się na szczycie Szerokiej wypadła kolej na Bastiończyka. Rzemieślnik wzrok miał dobry jak na snajpera przystało, ale akurat teraz jego oczy upiły się na równo z pozostałymi organami cieśli i zwyczajnie płatały mężczyźnie figle, więc Favagó nie był pewien, czy ta czarnowłosa piękność stojąca przed jego stolarskim warsztatem na drugim końcu ulicy to Rakel Evans, czy nie. Samo jednak podejrzenie, że to może być młodziutka handlarka w zasadzie mu wystarczyło. Zaintonował więc stary hit, najtrafniejszy jaki znał, by jakoś wyrzucić wreszcie z siebie leżące mu na wątrobie od paru dni wyznanie. Berdali nie znał tego kawałka, ale szybko znalazł powtarzający się fragment i dołączał swoim trzaskającym głosem do robotnika, by dosłownie wywrzaskiwać wyłapany refren poniekąd samą głośnością próbując nadrobić brak swojego śpiewu podczas zwrotek. Rakel nawet jeśli piosenki nie znała, to na pewno przy odrobinie dobrej woli mogła rozpoznać jej słowa, bowiem na donośności im nie zbywało, a jedynie trochę rozmywały się wszystkie trzeszczące i szeleszczące zgłoski.
        Gdy zbliżyli się na tyle, że Jeremy był pewien, że to właśnie Evansówna zawitała pod jego pracownię przeszedł do w miarę rytmicznego wybełkotania ostatniej zwrotki. Odśpiewał całą i zakończył ją tym swoim wyznaniem, które według jego zamroczonego umysłu zdawało się być całkiem romantyczne - cokolwiek by to znaczyło dla prostego drwala, nawet na trzeźwo.
        Niestety stary kapitan nie wyczuł doniosłości chwili. Popsuł wszystko, bo dołączył się do śpiewu Bastiończyka tak jak to czynił dotychczas, ale oczywiście nie znając tekstu za dobrze (a w zasadzie wcale), to pojechał starym refrenem, który burzył całkiem zawarty w utworze przekaz.
- „…I nadzieję mam, że nie zakocham w tobie się!” – ryknął równocześnie z Jeremym tak głośno, że ciężko było ich obu zrozumieć. To znaczy słów Berdaliego dało się raczej łatwo domyślić, bo wykrzykiwali je obaj od początku zygzakowania przez Szeroką, czyli dobre kilkadziesiąt sznurów, ale o najświeższej wypowiedzi drwala można było stwierdzić tylko tyle, że różniła się nieco od tego co zaśpiewał wąsaty strażnik.
        Drwal nie zdenerwował się na kompana, bo i o co. Obaj byli nieźle narąbani, a palnięcie głupoty w takim stanie zdarza się nawet najlepszym. Uśmiechnął się tylko pobłażliwe, ale ponieważ jednak chciał zapobiec kolejnej takiej wpadce złapał mundurowego i wielką robotniczą garścią zasłonił mu usta. Niefortunne odcięcie spoconą łapą dopływu świeżego powietrza okazało się być dla funkcjonariusza mocno oczyszczające. Nie zdołał zapanować nad mdłościami i jednym tryśnięciem wyrzucił z żołądka zalegające w nim treści, w większości jednak czystej okowity, a mniej na wpół przetrawionego ostatniego posiłku. Nogi ugięły się pod nim i kneblujący go rzemieślnik był zmuszony puścić jego usta, by oburącz podtrzymać słaniające się ciało. Dało to początek drugiej fali wymiotów Berdaliego.
        Pewnie dla kogoś bardziej wrażliwego taka scena mogła być obrzydliwa, ale na pewno nie dla Jeremy’ego. Nie przestając się uśmiechać położył wciąż wstrząsanego torsjami kompana w rynsztoku z postanowieniem, że zaraz na pewno po niego wróci. Wpierw musiał tylko korzystając z okazji coś załatwić. Od razu i najlepiej raz na zawsze. Strzasnął na ziemię resztki jedzenia, które przykleiły mu się do dłoni i wyprostował się. Oblicze cieśli bez względu na kwarty wypitego alkoholu pozostawało jak zawsze pogodne, a wzrok mimo że wyraźnie błądzący po wszystkich trzech „Rakelkach” stojących przed jego warsztatem, to i tak miał w sobie ten niemożliwy do pomylenia z niczym innym błysk, który mógł jednoznacznie znamionować, że mimo zamroczenia wódką akurat w tym momencie z głębi serca usta mówią. Drwal chrząknął i stojąc kilka kroków od „trzech czarnowłosych” spojrzał w oczy tej, która wydawała mu się najbardziej realna i wyrecytował jeszcze raz ostatnią linijkę śpiewanej dotychczas ballady:
- „I myślę, że w tobie właśnie zakochałem się...”

        Reakcja dziewczyny, jeśli jakaś w ogóle była, to nie dotarła już do świadomości cieśli. Leniwy wieczór gwałtownie nabrał tempa.
- To ten! – syknął dotychczas stojący za plecami Langleya krępy żołnierz. Tyle wystarczyło, a młody funkcjonariusz nie zastanawiał się ani chwili dłużej.
- Brać go! – wrzasnął prokurator do swoich ludzi i bezwzględnie odepchnął z przejścia Evansównę. Zaraz za nim ze stolarni wypadł szczurowaty mężczyzna. Twarz miał wredną i ospowatą, uśmiech złośliwy, ale co najbardziej uderzyło handlarkę po oczach, to że był w identycznym mundurze, w jakim paradował dzisiaj jej młodszy braciszek. Cóż za zbieg okoliczności. Obaj wybiegający z warsztatu osobnicy skupieni byli na swoim celu i żaden nie zawracał sobie głowy potrąconą dziewczyną ani tym bardziej pałętającym się pod nogami wyliniałym kocurem.
        Z zaułka, na wysokości którego znalazł się Favagó, wypadło kolejnych dwóch drabów, również w mundurach charakterystycznych dla jednostki, w której służył Rand Evans, a zaraz za nimi czarna, skrzyniowata dwukółka z wiele mówiącym żółtym treflem wymalowanym na klapie służącej chyba za właz, solidnym, żeliwnym skoblem na owych drzwiach i małymi, zakratowanymi okiennicami. Więźniarka jak nic, i to dla takich najbardziej niebezpiecznych przestępców. Nim ktokolwiek zdążył zareagować czterej mężczyźni zgarnęli zawianego Bastiończyka, naciągnęli mu na głowę czarny wór, ale nie bawili się w krępowanie kończyn tylko od razu wepchnęli cieślę do pojazdu, który bardziej przypominał umieszczony na kołach kufer pocztowy niż środek do transportu osób. Woźnica zacisnął tylko na skoblu ciężką kłódkę i natychmiast strzelił z bata na konie. Pokraczny wehikuł szarpnięty przez dwa rącze rumaki z miejsca popędził jak wypuszczony z kuszy pocisk klekocąc okropnie na kamiennych kocich łbach miejskiego gościńca i niewątpliwie fundując zamkniętemu w środku Jeremy’emu oprócz wstrząsu mózgu również pokaźną kolekcję siniaków i obtarć. Pozostali na ulicy piechurzy nie tracili czasu. Działali pewnie i chybko, jakby porwania w biały dzień i prosto z ulicy to była dla nich rutyna. Szybko dopadli do koni stojących za winklem i niezatrzymywani przez nikogo popędzili w kierunku bram miasta goniąc kuriozalny transporter, który prześmiewcy nazwaliby powozem.

        Pierwszy postój zrobili dopiero ponad dobę później, wiele staj za murami miasta. Nie to, żeby jakoś specjalnie obawiali się pościgu. W swoim kraju czuli się zupełnie bezkarni. Spieszyli się po prostu, bowiem mieli już umówione spotkanie i nie wypadało się na nie spóźnić, zwłaszcza kiedy wracało się z pomyślnymi wieściami i zleconym „pakunkiem”. Dostojnie wkłusowali do już urządzonego, całkiem pokaźnego obozowiska, na pierwszy rzut oka należącego do karawany kupieckiej. Niedoświadczony obserwator pewnie dałby się nabrać, ale Langley wiedział, że to tylko działalność poboczna, tzw. „przykrywka”. Zajechał przed największy, ale wcale nie najbardziej okazały wóz z wymalowanym na plandece symbolem czterech delfinów. Ledwie zdążył zeskoczyć z wierzchowca, gdy pojawiła się przy nim najważniejsza osoba w tej stanicy. Młody agent nieco się speszył, ale był na tyle dobrze wyszkolony, że zachował się wzorowo względem starszego stopniem. Wyciągnął wyprostowaną rękę przed siebie oddając przepisowy salut posiwiałemu mężczyźnie w kupieckim stroju. Tamten zbył go niedbałym gestem, jakby muchę odganiał. Staruszek pomarszczony i gderliwy, ale ciągle całkiem dziarski i widać po nim było, że nieznoszący sprzeciwu. Nie był też przesadnie cierpliwą osobą, więc nie bawił się w żadne przywitania, uprzejmości, ani inne ceregiele, tylko zapytał wprost.
- Macie go?
- Tak jest! – odpowiedział prokurator i wskazał czarną dwukółkę.
Siwowłosy mężczyzna podszedł do kufra i zajrzał do środka przez zakratowane okienko. Dojrzawszy znajomą twarz Jeremy’ego Favagó uśmiechnął się zadowolony i zawarczał chrapliwym śmiechem.
- Znowu się spotykamy kolego – zaskrzeczał. – Nie masz pojęcia z kim zadarłeś w Nowej Aerii – powiedział tajemniczo. – Ale znaj naszą łaskę. – W jednym momencie zupełnie zmienił ton na taki aż za bardzo wspaniałomyślny. Było to tak przejaskrawione, że nikt by w te słowa nie uwierzył, ale najwyraźniej nie o to chodziło. Trudno było bowiem podejrzewać, że biegły w swoim fachu szpieg nie potrafi oszukiwać ludzi intonacją własnego głosu. Starzec nie pozostawiał jednak czasu na domysły.
- Spełnimy twoje marzenie – kontynuował swoją kpiąca wypowiedź. – Dotrzesz do Leonii. A potem opłyniesz świat… na galerach – zaznaczył groźnie ostanie słowo.
        Zmęczony umysł drwala na chwilę oderwał się od bólu poobijanego ciała i potężnego kaca i pokojarzył fakty. Skrzekliwy głos, wspomnienia zatargu w Nowej Aerii, opowieść o wspólnym wyjeździe do nadmorskiego królestwa i pływaniu po oceanach. Zwłaszcza o marzeniach niewielu osobom opowiadał. Rozpoznał więc szybko starego Francesco – tego samego, z którym jakiś czas temu opuścił swój rodzinny Ostatni Bastion. Jednak stary piernik go dopadł. Westchnął, ale nie odezwał się ani słowem.
        Wbrew jednak pozorom rezygnacja czy rozpacz nie dopadły uwięzionego rzemieślnika. Oparł się im zgodnie z zasadą zakorzenioną głęboko w dusze Bastiończyków: „Póki oddycham, nie tracę nadziei”. Surowy charakter i niezmordowane zacięcie, by nieustannie przeć do przodu wbrew wszystkiemu i wszystkim, pozwalał utrzymać się tym twardym ludziom na kupie gruzów i któreś stulecie bronić jej przed atakującym plugastwem, więc żadne inne indywidualne przeciwności losu nie mogły ich złamać. Analityczny umysł zaczął od razu kalkulować co powinien teraz zrobić, ale nie dumał za długo. Póki jego więźniarka nie poruszała się mógł wreszcie odpocząć i była to na tą chwilę chyba najoptymalniejsza czynność. Szybko zasnął i odłożył na następny dzień rozwiązywanie swoich bieżących i przyszłych problemów.
        - Przekaż pułkownikowi Bordecky’emu moje podziękowania – powiedział Francesco, gdy skończył wreszcie drapieżnie rechotać. Uśmiechnął się ponownie, ale tym razem niemożliwością było się w tym grymasie dopatrzeć radości czy ciepła. Był on zimny i wyrachowany. Trudno bowiem się spodziewać, że valladoński kontrwywiad tak beztrosko pozwala działać na swoim terenie obcym służbom, w dodatku wykonując za nich „mokrą” robotę, i to tylko za byle „dziękuję” i „uścisk dłoni prezesa”. Bordecky to stary wyjadacz i kiedyś na pewno się o tą przysługę upomni. „Cóż, będziemy się martwić później” – pomyślał i wzruszył ramionami.
        Młody Valladończyk ukłonił się tylko usłużnie. Nie wiedział co miałby odpowiedzieć, więc przezornie wolał milczeć. Starzec również nie miał zamiaru się więcej odezwać. Machnął tylko nonszalancko ręką, co mogło oznaczać równie dobrze dystyngowane „Możesz odejść”, jak i obcesowe „Wynocha!”. Funkcjonariusz pokornie jednak nie dociekał, którą z tych dwu opcji dziadek miał na myśli. Zrozumiał, że nie jest już tu mile widziany i żadna dodatkowa wiedza nie była mu ponadto potrzebna.
- Na koń! – zakomenderował tylko i wkrótce jego czteroosobowa grupa jeźdźców opuściła obozowisko, zostawiając Jeremy’ego na pastwę mściwego starucha dowodzącego wywiadem królestwa Leonii.
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Rakel jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nim myśli ruszyły jej jak z kopyta. Prokurator u Jeremy’ego? „Morgan, jeśli to twój kolejny dowcip, to przysięgam, że nie ręczę już za siebie”, sarknęła w myślach, dobrze jednak wiedząc, że to nie żart. Po pierwsze kowal nie wpadłby na tak wysublimowany przytyk, po drugie miał raczej wywalone na różnicę wieku między przyjacielem a sąsiadką, ale przede wszystkim cała ta sytuacja była zbyt poważna i handlarka szybko odzyskała język w gębie.
        - Rakel Evans – przedstawiła się niezwłocznie, nawykła do kontaktów ze służbami. Albo sama poda nazwisko, albo ją zapyta, a po co ma język strzępić, żadna to tajemnica. Prokurator o dziwo spojrzał na nią nieco przytomniej, marszcząc delikatnie brwi i dając idealny obraz kogoś, kto skojarzył nazwisko. Spojrzał też na syczącego na niego wściekle kota, który z jakiegoś powodu szedł za dziewczyną aż od jej domu. Początkowo nie zwracała na niego uwagi, ale nie mogła odmówić sobie pieszczotliwego podrapania futrzaka za uchem, gdy ten ocierał się o jej kostki. Później znów się wyprostowała, zastanawiając się, czy to ona powinna zapytać o przyczynę wizyty przedstawiciela valladońskiej armii w warsztacie Jeremy’ego, czy mężczyzna sam wyjaśni swoją obecność.
        Moment obustronnej konsternacji minął szybko, gdy w głębi alejki rozległ się chrapliwy, acz donośny śpiew dwóch pijanych w sztok mężczyzn. Gardłowe ryki w akompaniamencie trzasku okiennic, wrzasku obudzonych kobiet i tłuczonych na bruku butelek, którymi celowały w samozwańczych śpiewaków, wywołały lekki, pobłażliwy uśmiech na twarzy dziewczyny. Normalnie jakby ojca widziała, wracającego z „kart” od Berdaliego. Ale chociaż stan kapitana straży męskiej nie był dla niej zaskoczeniem, to uwolnienie się treści jego żołądka, nagle przerywające pieśń, już tak. Cofnęła się odruchowo, mimo że i tak była daleko poza strefą zagrożenia, postępując kolejny krok do tyłu, gdy w jej stronę zaczął chwiejnie zmierzać Jeremy, strzepując z dłoni resztę obiadu przyjaciela. W milczeniu obserwowała, jak mężczyzna usiłuje skupić na niej spojrzenie, po chwili recytując kolejne słowa śpiewanej piosenki, którą dopiero teraz handlarka skojarzyła.
        Gdyby dziewczyna miała chociaż moment na zastanowienie się, to ucieszyłaby się pewnie, że pozbawiono ją możliwości jakiejkolwiek reakcji. Prokurator Langley, ponaglony enigmatycznym syknięciem żołnierza, którego nie dostrzegła wcześniej, skoczył do przodu, odpychając ją na bok. Rakel wpadła teraz na drzwi, zdzierając sobie łokieć o klamkę i ledwo łapiąc równowagę, ale nawet tego nie zarejestrowała, wpatrując się w ciężkim szoku w pijanego cieślę, który albo był bardziej zaprawiony niż wyglądał, albo robił sobie z niej żarty, albo… Ale to było teraz najmniej istotne.
        - Hej, co wy robicie?! – krzyknęła, widząc jak czterech mężczyzn dosłownie rzuca się na Jeremy’ego, zarzucając mu worek na głowę i pakując do więźniarki, która pojawiła się dosłownie znikąd. „Czekali na niego”, pomyślała z przerażeniem. Zdążyła zaledwie podbiec kilka kroków, a już było po wszystkim, dwukółka zniknęła za jakimś zakrętem, razem z czwórką wojskowych i cieślą. Rakel stała jak wryta na środku ulicy, rozglądając się bezradnie i nie mogąc dojść do ładu z mętlikiem myśli we własnej głowie. Sprawa byłaby prostsza, gdyby napastnicy nie byli ubrani w barwy armii valladońskiej, a im przewodzący nie był prokuratorem. Chociaż też mógł się tylko tak przedstawić, a stroje mogły być kradzione, więc nawet to nie było pewne.
        Kilka pobliskich beczek z deszczówką, jedna po drugiej z trzaskiem i sykiem stawały w ogniu, gdy handlarka zatrzęsła się z bezsilnej wściekłości, znów szukając wzrokiem czegokolwiek, co mogłoby jej pomóc. Jej oczy rozbłysły na chwilę, gdy wzrok padł na leżącego w rynsztoku Berdaliego, ale blask ten przygasł w momencie, gdy kapitan po raz kolejny zwymiotował, przytulony twarzą do bruku.
        - Cholera jasna! – Tupnęła ze złością i ruszyła w końcu biegiem Szeroką.

        Chwilę później pukała do drzwi jakiegoś domostwa, w zapamiętaniu uderzając knykciami w drewniane skrzydło zdecydowanie więcej razy niż uznaje się to za kulturalne. Jej ręka wręcz wpadła do środka, gdy drzwi otworzyły się nagle, a w ich świetle ukazała się przystojna twarz.
        - Rakel? – Simon spoglądał na nią zaniepokojony.
        - Porwali Jeremy’ego! – wyrzuciła z siebie od razu, wymijając zaskoczonego chłopaka i wchodząc do środka. Dopiero wtedy rozejrzała się niepewnie, jakby nie do końca wiedząc, gdzie jest, nim zdała sobie sprawę, że pierwszy raz od lat odwiedza kolegę w domu. Teraz jednak nie miała się do kogo zwrócić, a zaprzyjaźniony strażnik, w dodatku mieszkający tak niedaleko, był pierwszą jej myślą. Na dodatek do środka wszedł za nią ten kot, który nie odpuszczał jej na krok przez całe popołudnie. Machnęła jednak ręką, jakby sama siebie uciszała, ale ledwo zdążyła znów otworzyć usta, gdy rozległ się przyjemny damski głos.
        - Rakel, złociutka! – Wysoka blondwłosa kobieta zbliżyła się i z uśmiechem uściskała nieco zesztywniałą handlarkę.
        - Dobry wieczór pani Dawson, przepraszam za najście. – Uśmiechnęła się nieco sztucznie, nie przepadając za takimi czułościami od obcych ludzi, ale darząc kobietę sympatią z sentymentu. Carla zawsze była dla niej dobra, nie raz dosłownie uprowadzając ją na obiad, by dziewczyna coś zjadła w przerwie między karczmą, w której sobie dorabiała, a sklepem, który sama zaczynała prowadzić.
        - Nonsens kochanie, zawsze jesteś mile widziana, napijesz się czegoś?
        - Nie, dziękuję bardzo.
        - Może coś byś zjadła, chudziutka jesteś, blada taka, za dużo pracujesz słonko.
        - Nie, naprawdę, ja tylko na chwilę, dziękuję pani Dawson.
        - Sto lat już u nas nie byłaś, już myślałam, że się pokłóciliście dzieci…
        - Mamo, dasz nam chwilę? – odezwał się w końcu Simon, a kobieta uniosła dłonie w obronnym geście, ostentacyjnie wycofując się z pokoju. Chłopak przewrócił oczami i gestem zaprosił Rakel, by usiadła, ale ta znów zaczęła krążyć nerwowo po pokoju.
        - Simon, oni porwali Jeremy’ego, ja nie wiem co zrobić – powiedziała znów, wyłamując palce.
        - Spokojnie, Rakel, jeszcze raz, kto go porwał? – Simon mówił zdecydowanie zbyt spokojnie jak na gust poruszonej dziewczyny, ale najzwyczajniej w świecie nie dotarło jeszcze do niego, że brunetka mówi poważnie.
        - Armia! Armia go porwała Simon! Jakiś prokurator i trzech innych, wszyscy w naszych barwach. Przecież on jest za stary na przymusowe wcielenie do wojska! A może to wcale nie była armia, tylko jacyś przebierańcy, ale mieli dokładnie takie bluzy jak Rand! Narzucili mu worek na głowę i wpakowali do więźniarki, a Berdali rzyga w rowie i ja nie wiem, co zrobić!
        Evansówna nawet pomimo uniesienia i dosadnego intonowania opowiadała na tyle cicho, by nie zaalarmować pani Dawson, a chociaż mówiła szybko, to wciąż na tyle składnie, żeby do strażnika po godzinach wreszcie dotarło, że w jego mieście naprawdę kogoś porwano. Nawet jeśli to był ten agresywny stary cieśla, to przecież nie miało znaczenia, w tej chwili liczyło się dobro jednostki, jakkolwiek irytująca by ona nie była. Udało mu się w końcu posadzić zestresowaną dziewczynę na kanapie i nakłonić do opowiedzenia wszystkiego od początku. Bezpański kot szybko ulokował się na kolanach handlarki, która głaskała go bezwiednie, chyba nawet nie do końca świadoma jego obecności.
        Simon starał się nie okazywać niezadowolenia, gdy zaczęła od swoich odwiedzin u Favagó, na szczęście naiwna zazdrość szybko uleciała wraz z rozwojem opowieści. Rakel mimo emocji mówiła składnie i po kolei, co tym bardziej budziło niepokój chłopaka, bo ani obecność prokuratora w warsztacie cieśli, ani to nagłe uprowadzenie mężczyzny nie dało się w żaden sposób od razu wyjaśnić. Tym samym nie mógł uspokoić brunetki, która wpatrywała się w niego wyczekująco tymi kolorowymi oczami. Jak jej mógł odmówić?
        - Zobaczę, czego uda mi się dowiedzieć – powiedział i aż sapnął ze zdziwienia, gdy w tej samej chwili czarne loki zakryły mu twarz. Rakel przytuliła go mocno, ale cofnęła się zaraz.
        - Dziękuję! – powiedziała z wyraźną ulgą, uśmiechając się słabo.
        - Odprowadzę cię do domu, a jutro z samego rana się tym zajmę, dobrze?
        - Jutro? Ale…
        - Rakel – przerwał jej Simon łagodnym tonem. – Dzisiaj musze zgarnąć Berdaliego z ulicy i odtransportować do domu. Jeśli to rzeczywiście był valladoński prokurator wojskowy to potrzebuję akt Favagó, a do nich ma dostęp tylko kapitan. A jeśli to był ktoś inny to sam i tak niewiele zdziałam. Ale obiecuję, że się tym zajmę, zaufaj mi proszę, dobrze?
        Nawet nie zorientowała się, że przez cały czas głaskał ją po włosach. Dopiero teraz, gdy w końcu się trochę uspokoiła, poczuła ciepłą rękę na głowie i zmieszała się wyraźnie. Dobrze chociaż, że nie miała w zwyczaju płakać, bo mogłaby tu odstawić niezłą scenkę. Wstała powoli, na śmierć zapominając o kocie, który z urażonym miauknięciem zeskoczył z jej kolan.
        - Dobrze, dziękuję Simon – odpowiedziała, dochodząc powoli do siebie.
        - Nie ma za co. Chodź, odprowadzę cię do domu.
        - Nie, dziękuję, muszę trochę pobyć sama – powiedziała ostrożnie, by go nie urazić, ale Simon i tak spojrzał na nią z naganą.
        Chciał jej wytknąć, że przed chwilą opowiadała mu o zuchwałym porwaniu w środku miasta, a teraz chce sama przemierzać jego ulice w drodze do jednej z gorszych dzielnic. Szybko jednak zreflektował się, że dopiero co uspokoił dziewczynę, a teraz miałby ją na nowo straszyć, więc milczał przez moment, co niezwłocznie wykorzystała.
        - Teraz ty zaufaj mi, dobrze? Nic mi nie będzie. Zobacz, kot mnie pilnuje – powiedziała ze słabym uśmiechem, próbując zażartować, a mały futrzak jak na zawołanie zamiauczał z zadowoleniem, spoglądając na strażnika wyzywająco.
        - Uważaj na siebie – powiedział w końcu blondyn i odprowadził ją do drzwi, a później wzrokiem przez całą długość ulicy. Prychnął pod nosem widząc, że kot w istocie maszeruje wciąż przy jej nodze.

        Gdy dotarła do swojej kamienicy zdała sobie sprawę, że nie było jej zaledwie godzinę lub dwie, a znów była wykończona. Gdy odkluczała drzwi, kot wskoczył na parapet, jeżąc się i sycząc na coś, co widział przez okno. Rakel uśmiechnęła się ciepło na myśl o czekającym na nią nowym domowniku i gdy otworzyła drzwi, była gotowa na uderzenie w nogi ciężkim psim cielskiem. Sierżant nie wyszedł jednak jej przywitać, więc weszła szybko i zamknęła za sobą drzwi, rozglądając się za psem.
        Widok Luciena nawet jej już nie zaskoczył, chociaż uniosła lekko brwi i kąciki ust, widząc jaką pozycję przybrał. Rozparty wygodnie na jej ladzie wyglądał jak u siebie, a ona nawet go nie skarciła, domyślając się przyczyny takiego wyboru miejsca. To była chyba jedyna osoba, która potrafiła tak dostojnie wyglądać, uciekając na stół przed zwierzakiem. Sierżant natomiast witał ją w dość specyficzny sposób, odbijając się lekko na przednich łapach, jakby chciał do niej podbiec, ale nie mógł. Zaszczekał kilkukrotnie basowym głosem, od którego mogły drżeć szkła, i kłapnął szczękami na siedzącego na blacie demona.
        - Cześć Lucien. – Uśmiechnęła się do niego i zerknęła na psa.
        - No chodź Sierżant, zostaw pana – zawołała w końcu, a zwierzę ruszyło jak z procy, nabytym zwyczajem zatrzymując się dopiero na jej kolanach, przez co dziewczyna sapnęła, robiąc krok w tył, by utrzymać równowagę. Pochyliła się, by poczochrać wielki twardy łeb, mimo zmęczenia ciesząc się, że widzi zarówno swojego nowego czworonożnego przyjaciela, jak i znajomego bruneta.
        - Upolowałeś mi Luciena tak? Dobry piesek – przemawiała pieszczotliwie do zwierzęcia, zerkając nad nim na demona, wyraźnie rozbawiona. Wciąż jeszcze jej myśli krążyły wokół niedawnej sytuacji, ale obiecała dać Simonowi czas na zorientowanie się w sprawie, a nie chciała też obarczać swoimi zmartwieniami kolejnej osoby.
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Przez cały czas klął w czarnej mowie na czym piekło stało. Jeśli Lucien myślał, że był dowcipnym, to ich poczucie humoru rozmijało się drastycznie. Miał być incognito, a obaj dobrze wiedzieli, że wiązało się to z jedną jedyną materialną postacią - ciałem kota. Co mogło zrobić tak małe stworzenie, w obliczu kilku uzbrojonych mężczyzn czających się w mieszkaniu i to chyba nie swoim, bo brunetka też wyglądała na zaskoczoną. Zasyczał i próbował nakłonić dziewczynę by już sobie poszli. No nie poszli... a on został potraktowany jak zwykły futrzak! Pogłaskała go, bezczelność! Ale jak pogłaskała... demoniczny umysł odleciał na moment, a kot zamruczał na wspomnienie ręki gładzącej go po głowie. Zaraz otrząsnął się z mało przytomnego stanu i obserwował sytuację uważniej. Draby złapały innego draba, gdy kolejny wyrzygiwał swoje wątpia. Obrzydliwi ci ludzie i żałośni... Nic dziwnego, że Pan kazał pilnować tego dziewczęcia, toż nie tylko prosiła się o kłopoty, a wręcz je ściągała.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie. Bandyci ulotnili się ku uldze chowańca, a beczki stanęły w płomieniach ku jego zdziwieniu.
Cóż, myślenia nie było w rozkazach. Miał pilnować więc pilnował.
Podążył za dziewczyną do kolejnego domu z kolejnym... facetem. Demon w kocim ciele prychnął i od razu wszedł do domu razem z pilnowaną. Asmodeus się mylił, ta dziewucha nie potrzebowała ochrony, a przyzwoitki! Robił jednak co mógł, bo instrukcje nie były zbyt precyzyjne w tych kwestiach, dając możnowładnemu dupkowi wiele możliwości do kar za niewykonanie zadania. "Chronić, chronić" - marudził w myślach pakując się na wygodne kolana i oddając się głaskaniu. "Ciekawe jak..."
Gdy blondasowi zebrało się na czułości, wtedy zaczęły się schody. Jak niby ma ją bronić w tym godnym pożałowania ciałku...
Całe szczęście nie dopatrzył się niczego, co wymagałoby interwencji. Gdy zaś dziewczyna sama powiedziała, że jest przez niego chroniona, wypiął dumnie pierś i zamiauczał.
         - "A żebyś wiedział, ty ludzki złociuchny wypierdku! Mleko pod nosem, a zobaczylibyśmy tę twoją odwagę, jakbyś mnie ujrzał w pełnej krasie." - Co do tego instrukcje były precyzyjne. W przypadku zagrożenia ratować i pieprzyć ukrywanie się, do czasu aż szlachciątko się zjawi. Na szczęście dla chłopaczyny miał związane ręce, jeszcze...
Wyszedł razem z dziewczyną i podążył do domu. Wreszcie do domu. Gorzej, że tam wciąż siedział pies. Nie omieszkał zjeżyć się i posyczeć na kundla, ale oczywiście zza okna. Życie było mu miłe. W tej postaci pies by go zeżarł. Gdyby się przemieniło tylko po to by nastraszyć psa... cóż... też nie pożyłby zbyt długo. Zwinął się więc grzecznie w kłębek na zawłaszczonym parapecie, czekając dalszych rozkazów lub odwołania.

        Demon zaś cały ten czas grzecznie siedział na ladzie. Pies nie był jakoś szczególnie uciążliwy, chociaż nieodmiennie przypominał o swojej obecności, nie pozwalając gościowi na nadmierne rozluźnienie. W przerwach między pochłanianiem przygód pirata, Lucien dokładnie obejrzał sufit i ściany, potem przyszła kolej na stojaki z bronią, a wtedy cały czas zastanawiał się jak długo Rakel zejdzie tym razem. Przez chwilę rozważał próby zaprzyjaźnienia się ze zwierzęciem, ale na to wyraźnie było zbyt wcześniej.
Zachowania zwierząt były dla nemorianina znacznie bardziej czytelne niż te ludzkie. Jasno można było przewidzieć nadchodzące reakcje. W tym momencie był dla psa intruzem i czego by nie zrobił, efekt byłby zbliżony. Może goił się błyskawicznie, ale czy odrosłaby mu ręka... co do tego nie miał pewności a na testy nie miał nastroju.
Nie zagadywał więc, nie cmokał nie nęcił. Siedział zrelaksowany jakby był u siebie. Czytelniejszego sygnału, że nie stanowi zagrożenia, nie mógł wysłać. Pies odwzajemniając się, szanował przestrzeń osobistą bruneta, nie próbując go dopaść.

        - Cześć, wreszcie przyszłaś mnie uratować - zaśmiał się Lu. Gdy pies pobiegł do Rakel, mężczyzna zdjął nogi na podłogę, ale pozostał na kontuarze wciąż siedząc sobie komfortowo.
        - Upolował? Dla ciebie? No wiesz, teraz już nie wiem czy to był ratunek - mężczyzna podchwycił rozmowę. - Może ty jesteś groźniejsza niż ta piekielna bestia - żartował całkiem swobodnie, gdyż sytuacja była na tyle nietypowa by nie powodować innej reakcji niż śmiech.
Demon miał spory dystans do siebie i wcale nie przejmował się jak musiał wyglądać i prezentować się taki taktyczny odwrót na ladę. Tutaj nie musiał troszczyć się o pozory, dopóki nie patrzył nikt postronny. A nawet jeśli ktoś patrzył... Koci domownik? Doskonale wiedział z kim miał do czynienia i niewinne siedzenie na blacie tylko wywołałoby większą ostrożność. Meve? Mogła sobie żartować, ale aury czytać umiała, miała też dość oleju w głowie, by ostatnie co zrobić to ocenić Asmodeusa po stwarzanych pozorach i go nie doceniać. A reszta świata? Póki nie wchodziła mu w drogę, chwilowo nie była godna uwagi demona, gdyby zaś nieroztropnie wpakowała się pod nogi nemorianina lepiej by wcześniej pożegnała się z bliskimi.
        - To jak, jesteś, o pani, gotowa na naukę? - Uśmiechnął się zaczepnie.
        - Może mam wieczność, ale nie wiem jak długo będzie mi się chciało czekać, aż się zdecydujesz... - zdobył się nawet na delikatną złośliwość. Wreszcie byli sami. Nie plątał się żaden kowal, cieśla, blondasek czy babcia, a dziewczyna nie stała zmrożona strachem więc można było normalnie porozmawiać.
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Wciąż uśmiechała się lekko, mimo wszystkiego, co kotłowało jej się w głowie i co poniekąd przebijało się w wyrazie twarzy, jakby walczyło z niewygodnym rozbawieniem. Poddała się już jednak zupełnie, mając na dzisiaj dosyć. Tak jak stała przy drzwiach, wciąż atakowana przez głodnego pieszczot Sierżanta, tak powoli osunęła się po ścianie na ziemię i tam usiadła z wyprostowanymi nogami, skrzyżowanymi w kostkach. Zwierzę ze stęknięciem i głuchym uderzeniem opadło obok dziewczyny i złożyło wielki łeb na jej udach, wzdychając ciężko. Parsknęła cicho na ten widok, nim podniosła znów wzrok na Luciena.
        - Taak, ja jestem strasznie groźna – zaśmiała się i żartobliwie pokazała zęby w bezgłośnej parodii warczenia. Zaraz jednak znów zmęczenie objęło jej mimikę, pozostawiając jedynie grzecznościowy uśmiech.
        - Przepraszam, że czekałeś. I dziękuję, że mnie uczysz – powiedziała w końcu, mając ogromną nadzieję, że nie robi tego po raz pierwszy. Nie chciała wyjść na niewdzięczną, ale chociaż zachodziła w głowę, nie była pewna, czy w ogóle podziękowała Lucienowi za czas, jaki jej poświęca.
        Dodatkowo, w ramach odpowiedzi na pytanie, uniosła lekko jedną rękę, drugą wciąż głaszcząc Sierżanta po łbie. Na wolnej dłoni zapłonął samotny ognik, na chwilę skupiając wzrok psa, ale w pełni pochłaniając uwagę Rakel. Poruszyła palcami, a płomyk posłusznie pomknął po opuszkach, w tę i z powrotem, a w końcu dziewczyna pstryknięciem posłała go w stronę świecy, stojącej na sklepowej ladzie. Przez moment zawahała się, czy nie celuje za blisko Luciena, ale ostatecznie uznała, że przecież i tak by sobie z tym poradził. Jej obawy jednak i tak były zbędne, ognik pomknął bowiem celnie w stronę świecy, zawieszając się na knocie i rozjaśniając ciemne pomieszczenie ciepłym blaskiem.
        Wreszcie poczuła się nieco spokojniej. Magia nie napierała na nią, tylko płynęła spokojnie w żyłach, pozwalając się kształtować. Przyjemny ciężar psiej głowy wywoływał poczucie bezpieczeństwa, a obecność Luciena subtelnie zaspokajała potrzebę towarzystwa.


        Rand siedział rozwalony na krześle przy łóżku brata z nogami opartymi o ramę łóżka. Obgadali już chyba wszystkie tematy od swojego ostatniego spotkania, najwięcej uwagi poświęcając oczywiście ojcu i młodszej siostrze. Nie było takiej pielęgniarki na sali, której udałoby się wyrzucić zdrowego bruneta lub nakłonić chorego do odpoczynku. Wszystkie umykały z powrotem rozchichotane i zarumienione, ku rozpaczy jedynego lekarza na dyżurze.
        Morgana już wypuścili, na jego szczęście, więc chłopcy Evansa nie zdążyli go przytrzymać na małe przesłuchanie i uwagi, co do pilnowania siostry. Zupełnym przypadkiem napatoczył się jednak Simon, którego bezczelnym gwizdem i machnięciem ręki przywołał młodszy z braci.
        - Tak mi się wydawało, że jesteś w mieście, Rakel coś wspominała – powiedział blondyn, wymieniając uścisk dłoni z Randem, a później z Dorianem. Ten pierwszy wyszczerzył się wesoło.
        - Nadal smalisz cholewki do mojej siostry? – Trącił kumpla barkiem.
        - Naszej siostry. I nie wiem czemu cię to bawi – prychnął Dorian, łypiąc najpierw na brata, a później obdarzając blondyna takim spojrzeniem, że ten odchrząknął zmieszany.
        Evansowie byli jedynymi, którym strażnik nie miał zamiaru chwalić się swoim domniemanym związkiem z czarnowłosą handlarką. Przyjaźnili się wszyscy od dziecka, ale to był temat, który zgodnie omijali. Nie licząc maślanych oczu Simona, gdy tylko dojrzewająca Rakel pojawiała się na horyzoncie, niezbyt wysublimowanych ostrzeżeń Doriana i żartów Randa, który uznawał to wszystko za niebywale zabawne.
        - Lepiej chyba ja, niż stary cieśla albo demon. Próbuję jej pilnować – mruknął Dawson pod nosem, mimowolnie się tłumacząc i spoglądając ze zdziwieniem na Randa, który jawnie parsknął pod nosem.
        - Poznałem chyba obu, masz co robić. – Wyszczerzył się złośliwie, a na pytające spojrzenie brata wzruszył ramionami. – Jeden siedział w kiciu, jak przyjechałem pierwszy raz i szukałem tam Morgana. Spoko gość nawet, trochę stary, nawet starszy niż ty Dorian…
        - Dzięki Rand.
        - …ale konkretny – kontynuował niezrażony. – Drugiego spotkałem dzisiaj na śniadaniu. Koleś się teleportuje, niezły bajer, przydałoby się czasem, co nie?
        - Na śniadaniu? – prawie jęknął Simon.
        - Demon i kryminalista, też ma siostra gust – prychnął Dorian i przymknął oczy, łapiąc się za ranny bok.
        - No możliwe, że naprawdę kryminalista, bo zwinął go dzisiaj prokurator wojskowy – zaczął Simon, ale aż drgnął, gdy coś trzasnęło. To bujający się wciąż na tylnych nogach krzesła Rand opadł w końcu na ziemię, nachylając się w stronę przyjaciela.
        - Co ty powiedziałeś?
        - No… armia go zgarnęła jakąś godzinę temu. Chlał z Berdalim chyba, bo kapitana musiałem prawie wlec do chaty. Jeszcze zgarnąłem od jego starej, jakby co najmniej to moja wina była. Ale obiecałem Rakel, że się tym zajmę.
        - Szlag by to – mruknął Rand i szukał czegoś przez chwilę w torbie, aż wyciągnął jakiś zwitek papieru. Niezapieczętowany, więc rozwinął i przebiegł tekst wzrokiem. Cieśla. Bastiończyk. Od jakiegoś czasu mieszkaniec Valladonu. Wszystko się zgadzało, więc o co kurna chodziło? – Dobra chłopaki, ja muszę lecieć. Trzymaj się brat. Simon, ucałuj Rakel ode mnie – rzucił Rand i wybiegł z lazaretu.
        - Ani mi się waż – mruknął Dorian, łypiąc na strażnika.
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Lucien przyglądał się twarzy dziewczyny, otulonej półmrokiem. Ciągle brakowało jej tej urzekającej wesołości i hardości, którą prezentowała w pierwszych dniach. Do radości jaką rano prezentowała swojemu bratu, było jeszcze dalej. Wyglądała jakby od kilku dni świat walił jej się na głowę i wcale nie miał zamiaru przestać. Najpierw coś doprowadziło ją do furii i łez. Potem brat znalazł się w szpitalu. Przez chwilę demon zawahał się, czy aby właśnie bratu się nie pogorszyło, ale na to dziewczyna chyba była zbyt spokojna. Gdyby on usłyszał o zgonie brata, pewnie urządziłby małe przyjęcie, nawiązując do różnic w relacjach, dziewczyna raczej powinna zalewać się łzami a nie z westchnięciem siadać na podłodze i głaskać psa.
Gdy usłyszał drwinę, że jest bardzo groźna, uśmiechnął się jedynie łagodnie. Była bardziej niebezpieczna niż jej się zdawało i to z wielu różnych powodów. Równie pogodnie uśmiechnął się i skinął głową słysząc podziękowanie. Cieszyło go, ale chwilowo myśli wciąż miał zaprzątnięte czym innym. Z ponurych rozważań kto tak zasmucił Czarnulkę, wyrwał go dopiero jasny płomyk wędrujący po ręce dziewczyny. Ten sam ognik, który do niedawna robił wszystko tylko nie trzymał się dłoni Rakel, teraz posłusznie przesmyknął po jej palcach. Demon uśmiechnął się zadowolony, to jednak nie było wszystko. Dziewczyna pstryknęła palcami a ognik wylądował na knocie świeczki, zapalając tylko jego. Kontuar cały, podłoga cała, nawet świeczka przeżyła. Lucien chyba po raz pierwszy przy Rakel uśmiechnął szeroko, odsłaniając zęby, a dłonie demona powoli zaklaskały kilkukrotnie. Nie było to euforyczne bicie brawa, wystarczyło jednak jedno spojrzenie na nemorianina by nie mieć wątpliwości iż pochwała była szczera.
        - Może nie jesteś beznadziejnym przypadkiem - odezwał się wesoło, z lekkością zeskakując z blatu. Wolnym krokiem ruszył przez sklep. Zerknął jeszcze w stronę kota
        - Czekaj tu, później powiesz mi co się stało. - Kot na znak zrozumienia przymknął ślepia. Lucien podszedł do dziewczyny i przyklęknął na jednym kolanie tuż obok niej, ignorując bulgot budzący się w psiej piersi.
        - Cicho siedź, zazdrośniku - mruknął do bestii, która wciąż leżała chyba tylko dzięki głaskaniu Czarnulki.
        - Chodź, musisz trochę odetchnąć. - Wyciągnął rękę do dziewczyny z ciepłym wyrazem twarzy, zupełnie nie zwracając uwagi na czworonożnego strażnika.

        Tym razem poczekał aż dziewczyna sama zbliży się dość, by mógł ją objąć nie obawiając się, że zacznie się bronić. Już wiedziała czego się spodziewać. A przynajmniej powinna. Jeśli chciałaby umykać to przecież nie będzie jej gonił.
Delikatnie, jakby zamierzał z nią zatańczyć, ujął kibić dziewczyny. Zupełnie jak z zamiarem przytulenia, drugą ręką otulił jej ramiona i... dokładnie to zrobił. Przytulił dziewczynę do siebie. Moment był krótki, gdyż zaraz potem zniknęli, ale był też zauważalny.
Nie znaleźli się na głazie jak ostatnim razem, a na miękkiej trawie porastającej niewielką polanę na skraju rozlewiska.
Otaczała ich ściana lasu szumiącego spokojnie. Woda szmerała dźwięcznie, a jedynym co przełamywało tutejszy spokój był niewielki wodospad, który zrzucał rozmaite spienione strugi wody po swoim nierównym kamienistym zboczu. Ile lat by nie minęło, co by się nie wydarzyło, to miejsce pozostawało niezmienione. Plączące się strugi rzeki ginące gdzieś w lesie przez lata modyfikowały swój bieg, ale wciąż tu były. Drzewa rosły i stawały się coraz wyższe, ale nigdzie nie znikały. Dla Lu to miejsce było jedyną ostoją w szaleństwie codziennych dni wśród zawistnej szlachty.
        Delikatnie puścił dziewczynę pozwalając jej odejść, by sytuacja nie zrobiła się nie zręczna, ale czynił to niechętnie. Wolałby pogładzić czarne loki, przytulić Rakel mocniej i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Chociaż jednak nowe emocje były fascynujące, wciąż kierował się rozsądkiem. Poza tym nigdzie się nie spieszył, by poganiać naturalny bieg zdarzeń. Były niewiadomą jak wszystko czego ostatnio doświadczał i oczekiwanie ich dawało nie mniejszą radość.
        - Na chwilę zapomnij o wszystkim - odezwał się cicho.
        - Świat i ludzie pędzą, kłopoty zmawiają się by dopaść cię stadem, tutaj jednak nic nie ma znaczenia. Przez moment można zniknąć. - Jak zawsze nie wiedział czy Rakel będzie zadowolona czy nie. To był najprostszy sposób by się przekonać.
Mówiąc najpierw usiadł na trawie, by skończyć rozciągnięty na plecach. Podparł głowę jedną ręką i zamknął oczy. Nie zamierzał forsować dziewczyny. Brunetka była wykończona, najwyraźniej sama czasu nie marnowała i ćwiczyła, uznał więc, że jeden wieczór ich nie zbawi i zapewni jej krótkie wakacje.
        Ledwie zdążył ułożyć się wygodnie, a po ziemi rozległo się ciche tuptanie kłusującego stworzenia. Otworzył oczy czekając powitania, ale Lu spotkało okrutne rozczarowanie. Onyx minął pana i pierwsze co zrobił to podszedł do dziewczyny, ciekawsko trącając ja chrapami.
        - Zdrajca - burknął brunet, przekręcając się na bok by lepiej widzieć poczynania zwierzaka. Niby Czarnulka była większa niż kot czy pies, no może zależy jaki pies, ale już porównywalna do sarny. Zawsze ufał wierzchowcowi i ręczył za niego, ale ten wykazywał stanowczo za duże zainteresowanie i wolał mieć go na oku.
        - Zwierzęta cię lubią. - Uśmiechnął się łagodnie patrząc jak piekielny koń najpierw robił wszystko by wepchnąć pysk we włosy dziewczyny, a teraz wyginał długą szczupłą szyję, kombinując jak przysłowiowy koń pod górkę, by wcisnąć łeb pod jej rękę, bezczelnie domagając się pieszczot. "Chociaż jednemu się dostanie" - sarknął w myślach, rozbawiony obserwując co najmniej komiczny obrazek, gdy bestia strasząca wojów samym swoim wyglądem i uśmiechem pląsała wokół dziewczyny jak pierwszej klasy maskotka.
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Jego uśmiech wywołał lustrzane odbicie na twarzy dziewczyny, chociaż ta mruknęła coś na spowolnione brawa. Gdyby nie szczera pochwała widoczna na twarzy demona pomyślałaby, że to ironia, ale on chyba naprawdę ucieszył się z jej postępów. Dopiero na werbalną „pochwałę” prychnęła, udając oburzenie.
        - Trenowałam – dopowiedziała jeszcze, z lekkim uśmiechem obserwując podchodzącego mężczyznę. Na powarkującego Sierżanta fuknęła krótko, a pies sapnął z niezadowoleniem, wbijając pysk jeszcze bardziej w jej nogi. Wciąż jednak mierzył zbliżającego się bruneta podejrzliwym spojrzeniem, za to Rakel obserwowała go z zaciekawieniem. Ujęła wyciągniętą dłoń, wstając z niemałym trudem, gdyż jej czworonożny przyjaciel zdawał się nagle przybrać na wadze, byle tylko przytrzymać ją na ziemi. W końcu jednak się poddał, a rozbawiona dziewczyna stanęła na nogi.
        Nie puszczając ręki Luciena podeszła do niego bliżej, wyraźnie zaintrygowana. Czuła, że znowu chce ją gdzieś zabrać, a ostatnia niespodzianka bardzo jej się spodobała, więc pokonując powodowane konwenansami zawstydzenie pozwoliła objąć się w talii, a później… przytulić? Czując, jak mężczyzna otacza jej ramiona spięła się nieznacznie, ale tylko na moment, jakby bała się, że to wyczuje. W końcu było to miłe i, jak się okazało, strasznie tego potrzebowała, nawet jeśli trwało zaledwie chwilę. Szeroko otwarte barwne oczy wyłapały jeszcze tylko smutny pysk Sierżanta, nim wszystko się rozmyło.

        Odsunęła się powoli, gdy ją puścił, i obróciła się wokół własnej osi, rozglądając po miejscu, w którym się znalazła. Dałaby sobie głowę uciąć, że to ta sama okolica, w którą zabrał ją ostatnio, z tym że teraz nie wylądowali na skale pośrodku rozlewiska, ale na trawie przylegającej doń polany. Chociaż rzeki szemrały dość głośno, a z lasu dobywał się śpiew ptaków, zdawało jej się, że jest tu tak niesłychanie cicho i spokojnie. Zupełnie inaczej niż w mieście, do którego przywykła. Kochała Valladon, był jej domem i opuszczała go naprawdę rzadko. Umiała jednak docenić teraz piękno przyrody, a zwłaszcza trawy nie przygniecionej ciężkimi brukowanymi drogami, ściany z drzew, zamiast rzędów kamienic i szmer rzek, zamiast okrzyków przekupek.
        Za plecami usłyszała łagodny głos Luciena i westchnęła cicho. „Gdyby to było takie proste”, pomyślała, odruchowo powracając myślami do minionych wydarzeń i od razu poczuła jak jej barki przygniata wielki ciężar. Mężczyzna jednak nie przestawał mówić, a ona zastanawiała się nad jego słowami. Problemy przecież nie znikną, tylko dlatego, że ona na chwilę uciekła. Nadal tam będą, gdy wróci, ale… rzeczywiście, teraz to ona zniknęła na moment. I tak, kłopoty będą czekały na nią w domu, gotowe zaprzątnąć wszystkie jej myśli. Ale skoro już tutaj była, może warto byłoby chwilę o tym wszystkim nie myśleć? Odpocząć, chociaż na momencik. „Tylko chwilkę”, obiecała sobie, powracając spojrzeniem do Luciena, który układał się właśnie wygodnie na trawie. Uśmiechnęła się na ten widok.
        - Często tu przychodzisz? – zapytała, podchodząc bliżej, ale zanim zdążyła usiąść koło mężczyzny, coś odwróciło jej uwagę.
        Kłusujący w jej stronę potężny wierzchowiec na moment zbił dziewczynę z tropu, nim rozpoznała w nim towarzysza Luciena. Nie zmieniło to jednak faktu, że gdy minął swojego właściciela, kierując się w jej stronę, cofnęła się o krok, jednocześnie prostując sylwetkę, co wyglądało jak komiczne połączenie momentu strachu z próbą jego opanowania.
        To nie był koń. Nie wiedziała, czym jest, ale przebijające spod skóry żyły, pozbawiona grzywy szczupła szyja i łysy ogon, jak u psa, były najmniej niepokojące. Jak zaczarowana wpatrywała się bowiem w czerwone ślepia z pionowymi źrenicami i rozszerzone ciekawsko chrapy, przebijające tym samym ognistym blaskiem. W ciemnościach odnosiła wrażenie, że zwierzę płonie od środka.
        Nie miała specjalnie wyboru, czy chce zaprzyjaźnić się ze zwierzęciem, bo koniowate momentalnie wpakowało pysk w jej szyję, chuchając w plączące się wszędzie czarne loki. Rakel nie udało się powstrzymać spontanicznego chichotu, gdy poczuła łaskotanie na karku, odruchowo obejmując dłońmi szczupły pysk. A gdy już podniosła do niego ramiona było po zawodach. Wierzchowiec wpakował cały łeb pod jej pachę, szturchając ją tak silnie, że musiała zaprzeć się nogami w trawie, by jej nie wywrócił.
        Chciała odpowiedzieć coś Lucienowi, ale nie mogła opanować napadu wesołości, wywołanego przez wielkie zwierzę z piekła rodem, które łasiło się do niej niczym rasowy kocur. Przyzwyczajona była do tego, że zawsze panuje nad sytuacją, a teraz nie dosyć, że ostatnie kilka dni wywróciły jej życie do góry nogami, zupełnie niwecząc ten stan rzeczy, to teraz nawet koniopodobne coś jej nie słuchało, gdy odsuwała się kawałek, próbując przybrać poważną minę i zabronić szturchania. W końcu się poddała i wyściskała natrętny pysk, pogłaskała szczupłą szyję, a gdy tylko na chwilę uśpiła czujność zwierzęcia, czmychnęła czym prędzej w stronę Luciena, siadając po turecku zaraz za jego plecami. Słyszała już kłusującego za sobą wierzchowca, ale liczyła, że zatrzyma się na swoim właścicielu.
        - Wcale się za tobą nie chowam! – rzuciła do mężczyzny rozbawiona, uprzedzając ewentualne złośliwości i skupiła się na skubaniu trawy palcami. Czuła się jak na wagarach.
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Nieznacznie uchylił powieki spoglądając na dziewczynę, by jej odpowiedzieć.
        - Czy często? - zawiesił na moment głos, zastanawiając się chwilę. - Różnie bywa. Zjawiam się tu zawsze gdy światy i ich mieszkańcy zawezmą się by przetestować moje limity - odparł pogodnie.
        - Gdy zwyczajnie chcę odpocząć - kontynuował, sam zdziwiony swoim gadulstwem, które zdarzało mu się równie często jak ciepłe uśmiechy. Biorąc pod uwagę, że Lucien miał opinię aroganta pozbawionego uczuć, było to zachowanie wielce dla niego nietypowe.
        - Oraz od niedawna, gdy potrzebuję dużo wody by uczyć jedną piromankę - zażartował, korzystając i ciesząc się chwilą gdy nie czuł presji i przez chwilę mógł być sobą.
Rozmowę popsuł namolny koń, który dosłownie siłą zaskarbił sobie całą uwagę dziewczyny. Demon uważnie obserwował zabawę, by w razie potrzeby interweniować. Rozbawienia nie powstrzymał. Onyx zachowywał się niemożliwie i gorzej niż źrebak. Najwyraźniej było ich dwóch, którzy trochę tracili głowę przy pewnej sprzedawczyni. Szlachcic miał tylko nadzieję, że nie wyglądał równie komicznie jak koń robiący z siebie pajaca. Chociaż może w tym szaleństwie była metoda. Uśmiechnął się kącikiem ust na absurdalny pomysł i porównanie.
Pies pakował się brunetce na kolana, umbris gwałtem wymuszał pieszczoty i każde z nich zyskiwało czego pragnęło. On stąpał ostrożnie jak po lodzie, a Rakel powoli przestawała się go bać. Cudownie... kto wygrywał z ich trójki. Lucien prawie parsknął śmiechem, orientując się w jakie rozważania się zapędził.

        Wesołym wzrokiem odprowadził Rakel, gdy dziewczyna zgrabnie oszukała konia i skryła się za jego plecami.
        - Nie śmiałbym tak pomyśleć - uśmiechnął się brunet, nawet nie tłumiąc tak rzadkiego u niego rozbawienia. Umbris oczywiście ani myślał, by zatrzymać się na demonie. Zdecydowanie wolał gonić umykające ciekawe coś, ale Lu przerwał mu zabawę.
        - Zostań - padła cicha komenda w rodzimym dialekcie zarówno mężczyzny jak i piekielnego koniska. Onyx zatrzymał się, jakby ktoś właśnie strzelił z bicza, ale wyglądał przy tym na wyjątkowo niezadowolonego. Ogon ze świstem przeciął powietrze, a czworonóg tupnął przednią nogą rzucając przy tym głową i parskając. Lucien właśnie znów zamierzał zmienić pozycję, by odwrócić się w stronę Rakel, ale gdy tylko spuścił wierzchowca z oka, jego uszy czujnie powędrowały do przodu, zaś noga uniosła się powoli. Bestia nie chciała się poddać i jakby próbowała oszukać właściciela, licząc, że ten nie zauważy jego wędrówki. Nie był to chyba pierwszy raz, gdyż demon szybko zerknął na umbrisa, ostro ponawiając komendę.
        - Zostań powiedziałem. - Język nie brzmiał przyjemnie. Wydźwięk miał chłodny, prawie zgrzytliwy. Wrażenie było tym większe, że zamiast poprzedniego szeptu, słowa wypowiedziane zostały niskim ostrzegawczym tonem.
Onyx postawił nogą na ziemi i jeszcze raz rzucił głową, kładąc uszy po sobie. Do tego wyraźnie postanowił pożalić się na jawną niesprawiedliwość. Rozdziawił szeroko paszczę i marszcząc wargi, odsłonił rzędy ostrych kłów, których nie powstydziłby się mały smok. Następnie wydał z siebie ni to gardłowy rzewny jęk ni rżenie, które trochę przypominało wycie kojota uskarżającego się na swój samotny żywot.
Zwierz drobił w miejscu, strzygł uszami i merdał ogonem jak rozzłoszczony kot. Rzucał głową i zaglądał raz jednym raz drugim okiem, ale z miejsca tym razem nie ruszył. Nemorianin zaś nie zwracał już wcale uwagi na cyrk odstawiany przez niezadowolone piekielne bydlę, układając się na drugim boku, by móc dokładnie widzieć Czarnulkę.
        - Wiesz, czasami wystarczy na moment odpuścić. Następnego dnia problemy wcale nie wydają się tak poważne i łatwiej znaleźć na nie rozwiązanie. - Uśmiechnął się łagodnie.
        - Zadręczanie się nic nie zmieni. Na darmo tracisz siły, gdy potrzebujesz ich najbardziej. - Na uderzenie serca przerwał, zastanawiając się czy powiedzieć coś jeszcze. Po chwili podjął decyzję. Łagodny i prawie nieśmiały uśmiech znów pojawił się na twarzy Asmodeusa, który uznał, że raz demonowi śmierć.
        - A jeśli jutro wcale nie będzie lepiej, powiedz, kto tak uprzykrza ci życie, a wyślę go prosto do piekła.
Dokładnie tak, jak już raz postąpił. Nemorianin wcale nie żartował, świadom, że Rakel nie wie wszystkiego. Dziewczyna mogła się roześmiać, uznając deklarację za żart. Mogła też się rozzłościć, każąc obcemu nie wtrącać się w swoje sprawy. Postanowił zaryzykować tak jak ze śniadaniem. Dla jej uśmiechu, mógł wykazać się znacznie większą brawurą, nie zważając na konsekwencję. Zupełnie jakby nie był sobą i to było fascynujące.
Konisko zaś uparło się chyba nie mniej niż demon. Umbris znów podreptał w miejscu, by ze stęknięciem położyć się płasko na ziemi, na pewno nie tak jak przystałoby zwykłemu koniowi. Tylne nogi podkurczył pod siebie prawie normalnie, ale przednie wyprostował wyciągając przed siebie. Między nimi ułożył szyję i łeb, które minęły Lu i prawie dotknęły ręki bawiącej się trawą Rakel.
        - Naprawdę? - Demon podparł się na łokciach i zerknął przez bark podziwiając popisy cwanego zwierzaka. Wierzchowiec komendy nie złamał. Pozostał dokładnie w miejscu w którym został zastopowany. Swój cel próbował osiągnąć wykorzystując trochę inną technikę. Mężczyzna mógłby go odesłać, ale widok był już nie tyle zabawny co komiczny, więc obserwował piekielnego uparciucha i dziewczynę. Jej reakcji był jeszcze bardziej ciekaw niż tego co działo się w końskim łbie.
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Uśmiechnęła się miło do Luciena i zerknęła ponad jego ramieniem na zbliżającego się znów wierzchowca, który chyba nie miał zamiaru dać za wygraną. Szept w obcym języku momentalnie jednak zwrócił jej uwagę znów na mężczyznę, któremu przyglądała się z ciekawością, obserwując zarazem, jak na to reaguje zwierzę, które najwyraźniej zrozumiało komendę. Po jego zachowaniu natomiast nawet Rakel domyśliła się charakteru rozkazu i z nieśmiałym rozbawieniem obserwowała zarzucającego łbem koniowatego. Nie spuszczała z niego spojrzenia, wyraźnie zaintrygowana, gdy ten znów ruszył w jej stronę, jak tylko Lucien na moment spuścił go z oka. Kolejne słowa zabrzmiały ostrzej, ostatecznie usadzając uparciucha na miejscu i pozwalając na rozmowę.
        - Co to za język? – zapytała, gdy tylko brunet odwrócił się ponownie w jej stronę.
        Była świadoma ciekawości płonącej w swoich oczach, gdy na niego spoglądała, więc skupiała się głównie na przeczesywanej palcami trawie. Chciałaby zadać mu milion pytań, a jednocześnie znaleźć te kilka najbardziej ją interesujących, które mogłaby ubrać w niezobowiązującą rozmowę. Zabrał ją tutaj, żeby odpoczęła, nie wypadało wiec, by urządzała mu teraz przesłuchanie. Zamiast tego więc słuchała, porzucając w końcu biedną trawę i wspierając głowę na opartej na kolanie ręce.
        - Czasem nie umiem przestać o czymś myśleć. Wiem, że się zadręczam, ale nie umiem przestać – przyznała ze słabym uśmiechem. – Rano rzeczywiście jest lepiej. Ale czasem do rana jest tak daleko… - westchnęła, odruchowo spoglądając w niebo. Było już ciemno, jak w nocy, jednak polanę oświetlały księżyc i gwiazdy z taką mocą, że można było rozróżnić pojedyncze źdźbła trawy.
        Uśmiechnęła się szerzej z cichym „hm”, słysząc deklarację demona. Nie potraktowała jej na tyle poważnie, by zaprotestować gorączkowo lub podziękować, a po prostu zrobiło jej się miło. Podniosła na niego rozweselone spojrzenie, z którego jednak wciąż przebijały się troski. Martwiła się o Jeremy’ego, ale miała na tyle taktu, by nie mówić o tym teraz. Nie zmieniało to jednak faktu, że źle czuła się z tym, że nie robi nic więcej w tej sytuacji, siedząc tu sobie spokojnie, gdy jego gdzieś wywożą. Wiedziała, że nic więcej nie poradzi, zrobiła co mogła, ale logika zupełnie do niej teraz nie przemawiała. Serce ściskało się z niepokoju i wyrzutów sumienia, że ona jest bezpieczna, a on nie, a dodatkowo, że teraz o tym myśli, bo coś mówiło jej, że nie powinna. Przesunęła lekko głowę, przeczesując włosy palcami i wracając myślami do teraźniejszości.
        - Lucien… jesteś demonem, prawda? Wszyscy tak krzyczą – mruknęła niepewnie, nie wiedząc na ile przekracza normy dobrego wychowania, ale niewiedza już nie dawała jej spokoju.
        - Opowiedz mi coś o sobie. Bardzo ładnie proszę? – powiedziała ze słodkim uśmiechem, wciąż jednak bez pełnej śmiałości, gotowa wycofać się z przeprosinami, gdyby mężczyzna nie chciał rozmawiać na swój temat. Wydawało jej się jednak, że on wie o niej wiele, nawet nie tylko tyle, ile sama mu zdradziła. Nie był to jednak argument, który odważyłaby się podnieść, dzisiaj nie czuła się już tak pewnie, jak zwykle.
        Zamiast tego przeniosła rozbawione spojrzenie na wierzchowca, który pobijał rekordy gibkości, jak na koniopodobną istotę. Ostrożnie obserwowała, jak się do niej zbliża, zadem pozostając jednak w miejscu, w którym go wcześniej zatrzymano. Najwyraźniej jednak polecenie zawierało lukę, którą stworzenie bezczelnie wykorzystywało, sięgając przednimi kopytami i łbem w stronę dziewczyny. I chociaż pozostał mu zaledwie kawałek do jej dłoni, bardziej nie mógł się wyciągnąć, dmuchając z niezadowoleniem w trawę z rozszerzonych chrap. Z czerwonych ślepi ciężko było jej wyczytać jakiekolwiek emocje, poza niezdrową wręcz ciekawością, ale to chyba wystarczyło, by ją przekonać. Zaintrygowanie było najwyraźniej wzajemne. Oparła się na jednej ręce, pochylając z pewną jeszcze powściągliwością w stronę zwierzęcia i delikatnie głaszcząc je po pysku.
        - Lucien, co to za stworzenie? – zapytała, zerkając na moment na mężczyznę. – Nie widziałam wcześniej takiego. Jak ma na imię?
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Demon przechylił lekko głowę, przyglądając się dziewczynie. Wydawała się zaciekawiona i speszona jednocześnie. Bądź tu mądry. Jak miał odpowiedzieć na pytanie i nie wystraszyć brunetki? Nie wyglądała na płochliwą, wręcz odwrotnie, ale z drugiej strony ostatnio była bardziej stłamszona niż zwykle. Czy nie zerwie się na równe nogi, gdy tylko usłyszy słowa "to ciemna mowa". Nie miał ochoty ganiać Rakel po rozlewisku, zapewniając, że nic jej nie grozi. Westchnął bezgłośnie, będąc rozdartym. W końcu wybrał bezpieczniejszą opcję.
        - Mój rodzimy dialekt - odparł, asekuracyjnie umykając od bezpośredniej odpowiedzi. Nie chciał dziewczyny zasmucać czy zbywać bez odpowiedzi, ale to czego jeszcze mniej pragnął to wystraszenie czy odstręczenie Czarnulki.
Westchnął ponownie, gdy dziewczyna mówiła. Tak bardzo jak chciał jej pomóc, tak nie miał pomysłu jak to uczynić. Cóż mógł począć, kim był by zapewniać, że będzie tu tylko dla niej, na ile mógł sobie pozwolić? Tak wiele pytań i żadnej odpowiedzi.
Dziewczyna nie skomentowała deklaracji Luciena, ale oczy, które na niego spojrzały, starczały brunetowi za tysiąc słów. Do tych pięknych oczu z poranka było im daleko, ale ta odrobina wesołości była cudowna. Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie.
Już miał zdobyć się na odwagę by zapytać co się wydarzyło, ale Rakel wyprzedziła go swoim pytaniem. Odchylił głowę do tyłu, baczniej patrząc na zbrojmistrzynię. Nie spodziewał się tego tematu. Chociaż pewnie powinien liczyć się z tym, że prędzej czy później przyjdzie na niego pora. W końcu czy można oczekiwać lepszego momentu niż intymny wieczór na polanie, gdzie nikt nie przeszkadzał?
W spojrzeniu Lu przebił się spokój i troska, ale w żaden sposób nie poczuł się urażony. Nie widział nic złego w ciekawości dziewczyny. Odrobinę go zaskoczyła, ale demon szybko się pozbierał i uśmiechnął się delikatnie, myśląc, że może w ten sposób dałoby się odciągnąć dziewczynę od czarnych myśli.
        - Faktycznie strasznie dużo krzyczą... a myślałem, że się tak dobrze maskuję - zażartował lekko, starając się rozluźnić atmosferę, dostrzegając niepewność brunetki.
        - Jestem demonem. - Skinął głową potwierdzając przypuszczenia Rakel. - Nemorianinem - doprecyzował.
Nawet jeśli miałby jakieś obiekcje przed rozmową, to urocza mina Rakel skutecznie by je rozwiała.
        - A co chcesz widzieć? - odwzajemnił się czarującym uśmiechem, wzrokiem szukając spojrzenia dziewczęcia. Szybko jednak musiał je przenieść ma kombinującego konia.
        - Umbris - odpowiedział unosząc jedną brew, oceniając poczynania cwaniaka.
        - W sumie prawie koń, tylko taki z piekła - dodał rozbawiony, patrząc jak brunetka głaszcze bestię, która z zadowoleniem przymknęła czerwone ślepia.
        - Onyx - przedstawił wierzchowca, a widząc wcześniejsze zainteresowanie dziewczyny, zaraz powtórzył w mowie Otchłani. - Onyx.
Koń łypnął okiem na właściciela i za chwilę parsknął oburzony, że mu przerywają zupełnie bez powodu. Skoro już jednak otworzył ślepia, zastrzygł uszami i wrócił do ciekawskiego zezowania na handlarkę. Lucien patrzył jeszcze przez moment, na obopólne zainteresowanie pięknej i bestii, gdy wpadł mu ciekawy pomysł i alternatywa na dzisiejszy wieczór.
        - Jeździsz? - zapytał lekko, ale widać było, że niezależnie od odpowiedzi dziewczyny, podjął już decyzję. Jeszcze tylko skinął jej głową wstając z trawy i żwawym krokiem udał się do starego drzewa w którym chował cały dobytek.
Wyciągnął samo ogłowie. Bez wędzidła bardziej przypominało ozdobny kantar z dopiętymi wodzami. Pierwsza myśl jaka się nasuwała to, że zwierzę musiało być bardzo posłuszne. Widząc jednak garnitur kłów bestii, pojawiało się też inne wytłumaczenie. Między zęby doskonale wpasowywały się nieostrożne stworzonka, ale zwyczajnie brakłoby miejsca na jakiekolwiek żelastwo.
Koń już od pierwszych kroków demona grzecznie podążył za właścicielem i teraz wsunął łeb w uzdę, najwyraźniej nie mając nic przeciw przejażdżce. Lu zerknął na Rakel i poczekał aż podeszła do końskiego boku. Wsiąść jednak na wysoką bestię nie było łatwo, tym bardziej na oklep.
        - Kolano poproszę. - Uśmiechnął się pogodnie, nadstawiając splecione dłonie. Stary dobry sposób na niskich jeźdźców, dzieci i zbyt wielkie wierzchowce, równie skuteczny też przy niektórych wygodnickich i mało zwinnych szlachcicach. Z tą różnicą, że wtedy podsadzała ich służba, a zamiast kulturalnie używać kolana, bez pardonu stawiali but w koszyczku z rąk podwładnego.
Ostrożnie podsadził dziewczynę, dając jej czas na złapanie równowagi, by uniknąć niezamierzonej, ale równie znanej zagrywki. Jak najłatwiej zrzucić jeźdźca? Albo chwyciwszy za stopę w strzemieniu przepchnąć go na bok, albo przerzucić go na drugą stronę podczas podsadzania.
Poczekał aż dziewczyna usiądzie pewnie i dopiero sam oparł dłonie o koński zad i z podskoku podciągnął się na tyły wierzchowca. Siedząc już, zsunął się we właściwe miejsce.
        - Ty prowadzisz - odezwał się wesoło.
        - Tylko lepiej z dala od wody, jeśli chcesz uniknąć przymusowej kąpieli - uprzedził w niezmiennie dobrym nastroju.
Awatar użytkownika
Rakel
Kroczący w Snach
Posty: 231
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Kupiec , Mag , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Rakel »

        Widziała, jak zastanawia się nad odpowiedzią, a gdy w końcu jakoś z niej wybrnął, przechyliła lekko głowę, zerkając na mężczyznę niby karcąco, ale bez urazy. Nie miała mu za złe, że się nie chce zdradzać z niektórymi rzeczami i chociaż nie do końca rozumiała, co takiego chce ukryć, nie naciskała. Cieszyła się, że w ogóle spokojnie rozmawiają, ostatnio miała tyle na głowie, że czuła się, jakby ganiała własny ogon. Przez te kilka dni Lucien przewijał się w różnych momentach, ale wówczas zawsze poświęcał jej pełną uwagę, dlatego teraz ona chciała się odwdzięczyć co najmniej tym samym. A to, że w pakiecie z uważnym słuchaniem nadchodziły niemal niekończące się pytania… cóż, jeśli będzie mu to przeszkadzało to w końcu jej powie, a tyle wystarczy, by dziewczyna umilkła. Na razie jednak uśmiechał się lekko, chociaż chyba zaskoczyła go pytaniem. Zaraz jednak potwierdził jej przypuszczenia, a ona odpowiedziała zadowoleniem.
        - Wyróżniasz się… czymś? – powiedziała niepewnie, zastanawiając się czy mężczyzna żartuje z tym maskowaniem się, czy może to co ona widzi, to nie wszystko. Miała też ogromną nadzieję, że nie zapyta jej, czym dokładnie się wyróżnia, bo z pewnością nie umiałaby na to udzielić żadnej rozsądnej odpowiedzi.
        Zarówno słowo „demon”, jak i „nemorianin”, wypowiedziane na głos brzmiały nieco poważniej, niż stanowiąc jedynie myślową etykietkę. Rakel wyglądała jednak na bardziej zaintrygowaną, niż zachowawczą. Po części dlatego, że o ile pierwsze określenie było jej znane, drugie stanowiło zupełną nowość. To chyba jakieś uściślenie, bo gdy ojciec zapoznawał ją z niektórymi rasami mówił jedynie o demonach, że zamieszkują Otchłań. Więcej szczegółów nie znała, więc gdy Lucien zapytał, co dokładnie chciałaby wiedzieć, dziewczyna niemal ugryzła się w język, by nie odpowiedzieć „wszystko!”.
        - Kim jesteś? – zapytała za to, dość nietypowo. Znała w końcu jego imię, jak i rasę, a nawet nie o to zupełnie jej chodziło. Każdy na to pytanie odpowiada inaczej, niektórzy podając swój zawód, inni zainteresowania, pozostali zupełnie losowe fakty, jak miejsce swojego pochodzenia, sytuację rodzinną i tym podobne. Jestem strażnikiem, czarodziejką, matką dwojga dzieci, artystką, bezdomnym, mam na imię... Dla niej zarówno sama odpowiedź stanowiła dodatkowe informacje o rozmówcy, jak również to, w jaki sposób ktoś interpretował pytanie. W końcu chociaż brzmiało pozornie niewinnie, odpowiedź nigdy nie była oczywista.
        „Umbris”, powtórzyła w myślach, marszcząc delikatnie brwi, gdy mężczyzna zerknął na konia. Z piekła, nie otchłani? Chwilowo ta zagwozdka sprawiła, że Rakel w ogóle nie przejęła się faktem, że koń nie jest z jej świata, nie przestając głaskać go po pysku.
        - Onyx – przećwiczyła w ustach obco brzmiące słowo, zastanawiając się, czy dobrze je wymawia, ale bestia zaraz przeniosła na nią spojrzenie, ze zdziwieniem wyciągając znów łeb w jej stronę. Rakel uśmiechnęła się z zadowoleniem. Zna już jedno słowo po otchła… demoni…
        - Emm… Lucien, jak nazywa się ten język? – zapytała, w tym samym momencie nadziewając się na zupełnie inne pytanie z jego strony. Przez moment miała śmieszną minę, gdy mózg nie mógł przetworzyć właściwej odpowiedzi, pracując zdecydowanie zbyt szybko. Samo pytanie było bowiem zadane zbyt lekko, a brunet właśnie się podnosił, więc nie pytał z ciekawości, tylko zarządzał (bo nie wyglądało to na propozycję) przejażdżkę. Nie mogła więc powiedzieć „tak”, bo to znaczyłoby, że się na to wszystko zgadza, a ona nie wiedziała czy się zgadza! Jednakże jej zdanie chyba niewiele miało tutaj do rzeczy.
        Przez moment odprowadzała mężczyznę i jego wierzchowca wzrokiem, nim w końcu się zreflektowała i podniosła szybko, ruszając za nimi. Obserwowała, jak Lucien wyciąga ogłowie i kiełzna konia, a jej emocje bujały się, jak na jakiejś szalonej huśtawce, od „losie drogi, ja mam jechać na piekielnym koniu?!” przez „to naprawdę nie jest dobry pomysł” do „o rety, ale super, chcę!”. W końcu była tylko człowiekiem, bała się wielu rzeczy, jak każdy i z ostrożnością podchodziła do nowych, nieznanych jej doświadczeń. Nigdy jednak nie pozwalała, by ten strach przeszkodził jej w czymś, co chce zrobić, a cholera jasna, chciała przejechać się na koniu z piekła rodem.
        Podeszła do boku umbrisa, ze zmieszaniem spoglądając po gołym grzbiecie i łysej szyi. Nieraz jeździła na oklep, ale wówczas zawsze miała z czego wskoczyć na konia, albo chociaż grzywę, by się jej złapać przy podciąganiu. Brunet jednak pomyślał i o tym. Spojrzała niepewnie na jego wyciągnięte dłonie, ale szybko uznała, że kazanie mu trwać w tej pozycji byłoby jeszcze bardziej nie na miejscu. Niezwłocznie złapała więc Onyxa za kłąb i grzbiet, opierając kolano na podstawionym koszyczku i wybiła się lekko drugą nogą, dzięki pomocy Luciena sprawnie lądując na grzbiecie konia.
        - O rety – westchnęła, spoglądając z bliska na przebijające spod czarnej skóry żyły, które niemal świeciły czerwienią, przez co wyglądały jakby płynął nimi ogień. Uśmiechnęła się lekko.
        Onyx przestąpił z nogi na nogę, gdy dosiadł go drugi jeździec, jednak nie ruszył się z miejsca. Rakel za to zerknęła niepewnie przez ramię, uśmiechając się do wyraźnie zadowolonego Luciena.
        - Ale czy mnie posłucha? – zapytała, odwracając się z powrotem i zbierając wodze. Po krótkim wahaniu wyprostowała się jednak i z wyczuciem spięła boki konia łydkami. Onyx parsknął i posłuchał, ruszając stępa przez polanę. Rakel początkowo prowadziła go nad sadzawkę, byli jednak jeszcze od niej spory kawałek, gdy usłyszała ostrzeżenie swojego towarzysza i czym prędzej zmieniła kierunek trasy.
        - Nie lubi wody? – zapytała, zmierzając w stronę lasu. Nie mogła się powstrzymać i na moment pochyliła się lekko nad szyją wierzchowca, klepiąc go po niej przyjaźnie. Onyx pokiwał łbem z zadowoleniem, kontynuując marsz.
        Po chwili przekroczyli linię drzew, a do dziewczyny dopiero teraz dotarło, jak jest już późno. Liściaste korony splatały się gęsto nad ich głowami, tworząc naturalne zadaszenie i sporadycznie przepuszczając blask księżyca. O dziwo najjaśniejszym punktem był sam umbris, którego oczy i chrapy jarzyły się na czerwono, z pewnością dodając mu upiorności. Rakel przez moment zastanawiała się, czy nie oświetlić im drogi jakimś płomykiem, ale po pierwsze istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że spali las, a po drugie wierzchowiec zdawał się nawet nie zauważać ciemności, a płomień mógłby go tylko spłoszyć. Prowadzony przez dziewczynę udeptaną ścieżką nie potykał się i nie zbaczał z drogi, beztrosko niosąc dwojga jeźdźców, więc handlarka nie interweniowała.
        Osobną sprawą było to, że o ile na późne wizyty Luciena w sklepie nie miała wpływu, to teraz sama zgodziła się na wycieczkę o tej porze. Nigdy co prawda nie przykładała aż tak ogromnej wagi do konwenansów, skupiając się bardziej na zdroworozsądkowym podejściu do życia, jednak nawet ona musiała przyznać, że ma dość spore zaufanie do nowego znajomego, skoro tak beztrosko pozwala się wynosić… gdzieś. Gdzie oni w ogóle byli? Ojciec by się w grobie przewrócił, naprawdę, gdyby widział, jak jego córka wybiera się po nocy na przejażdżkę z obcym prawie facetem. A Dorian sprałby ją chyba na kwaśne jabłko, jakby się dowiedział. Uśmiechnęła się pod nosem, zdając sobie sprawę, że parę dni temu sama sobie by nie uwierzyła. Albo miała nosa i słusznie postanowiła zaufać Lucienowi, albo do reszty zgłupiała i wpakowała się w ogromne tarapaty. Stawiała jednak na tą pierwszą wersję.
Lucien
Kroczący w Snach
Posty: 229
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Nemorianin
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Lucien »

        Z ulgą przyjął spojrzenie, które miało służyć jako reprymenda. Rakel nie wyglądała na urażoną, co wielce ucieszyło demona, chociaż czuł pewien niedosyt, gdyż naprawdę chciał powiedzieć dziewczynie wszystko co tylko będzie chciała. Pragnął być sobą i chciał by brunetka takim go poznała i zaakceptowała. Wciąż jednak obawiał się w pełni zawierzyć przeczuciu, że dziewczyna jest kimś wyjątkowym, kimś komu mógłby zaufać. Nie tak łatwo było zrezygnować z nawyków.
        Uśmiechnął się słysząc komentarz, że się wyróżnia. Nie pytał czym. Zwyczajnie zapamiętał by pogodzić się z faktem, że nie wtopi się w tłum ludzi, a przyczyna była mało istotna. Ważniejsza była reakcja Rakel. Przyjemnie było patrzeć jak Czarnulka nie zamarła słysząc potwierdzenie jego tożsamości. Miał nawet wrażenie, że na moment poczuła się swobodniej i przestała się zadręczać, skupiając się na czymś innym, jakby zaciekawiona zasłyszaną odpowiedzią. Potem znów go zaskoczyła. Aż popatrzył rozbawiony na dziewczynę, próbując nie roześmiać się ze słowami "proszę o łatwiejszy zestaw pytań". Kim był? Sam do końca nie wiedział i to pytanie było tak nieprecyzyjne jak trudne. Nie chciał jednak zbywać dziewczyny po raz kolejny. Westchnął patrząc na brunetkę całkiem rozbrojonym wzrokiem i dopiero odpowiedział.
        - Wędrowcem. - Jak ostatnio, potrzebował chwili namysłu, nawet jeśli odpowiedzią było pojedyncze słowo. Ono chyba najlepiej go charakteryzowało. W końcu opuścił dom szukając czegoś nieznanego. Do tej pory tego nie znalazł i wciąż szukał.
Rozmawiając, w międzyczasie przyglądał się jak Rakel głaszcze umbrisa i woła go po imieniu. Widok był bardzo przyjemny. Demon nie wiedział czemu, ale patrzenie na szczęśliwą dziewczynę dawało mu sporą radość. Obrazek sam w sobie też był dość ciekawy, a rodzimy język w ustach człowieka zabrzmiał dziwnie, ale jednocześnie miło.
Chwilę później pytanie, które chciał ominąć, wróciło, wyrywając Luciena z pogodnego zamyślenia. Westchnął nie widząc miejsca na ponowną ucieczkę.
        - Nazywacie ten język czarną mową - odpowiedział możliwie jak najlżejszym tonem. Zaraz potem zmienił temat, proponując przejażdżkę.

        - Przestań martwić się na zapas - upomniał ją delikatnie, jednocześnie uśmiechając się pogodnie by dodać jej otuchy. Dziewczyna stanowczo zbyt dużo się martwiła i za wiele rozmyślała co może się stać. Oczywiście ruszyła bez problemu, a Lucien oparł dłonie na udach jak jeździec, który szpanuje prowadząc wierzchowca jedną ręką, z tą różnicą, że demon miał obie ręce wolne.
        - Nawet bardzo - potwierdził domysły dziewczyny.
        - Tak jak większość piekielników unika wody z dużym zaangażowaniem - rozwinął swoją wypowiedź, żartując lekko. To co umbris potrafił odstawić byle tylko nie mieć kontaktu z banalną kałużą, czasami przechodziło racjonalne pojęcie.
Las był cichy i spokojny. Dzienni mieszkańcy spali w swoich kryjówkach. Cienie rzucane przez drzewa połączone z prześwitującym księżycowym blaskiem tworzyły unikalny klimat. Niektórych noc przerażała. Lu lubił jej aksamitnie ciemne objęcia, w których można się było skryć, łagodne i zupełnie niepodobne do mroku panującego w Otchłani.
Jechali stępem, korzystając z wydeptanej ścieżki, gdy wierzchowiec postanowił przeskoczyć leżący mu na drodze konar. Spokojnie mógł go przestąpić. W tym momencie jednak odezwała się pokrętna piekielna natura. Czworonóg znudził się spacerkiem i uznał, że go sobie urozmaici, przy okazji testując nowego jeźdźca. Lu odruchowo położył dłoń w pasie dziewczyny, asekurując by nie spadła. Czarnulka w tym czasie wyhamowała umbrisa, który rozpoczął kilka kroków galopu. Zbulwersowany zakończoną zabawą Onyx zatrzymał się całkowicie i odwrócił by czerwonym ślepiem spojrzeć na dziewczynę z wyrzutem. Normalny koń nie wykonywał takich manewrów. Bestii nie co dzień spotykaną swobodę dawała długa szyja. Demon prychnął i machnął ręką, jakby chciał upomnieć niesfornego zwierzaka, by przestał się popisywać. Umbris niezadowolony, położył uszy po sobie i ruszył powoli, dopiero po chwili spuszczając dziewczynę z oka by skupić się na drodze.

        Przejażdżka nie była długa. Dość szybko wrócili na rozlewisko. Nemorianin zeskoczył i pomógł dziewczynie zsiąść. Zaraz potem oswobodził konia z ogłowia, co ten oczywiście wykorzystał by znów wymusić na Rakel pieszczoty.
        - Starczy na dziś wrażeń? - zapytał. Relaks i ucieczka od kłopotów to jedno, ale Czarnulka powinna się też porządnie wyspać. Dziś wiele więcej nie potrafił zrobić. Jednak to od brunetki zależało czy chciała już wracać zostawiając dręczące ją pytania na inny dzień, czy jeszcze pomęczyć nimi demona. Lucien gotów był przesiedzieć ze sprzedawczynią całą noc jeśli tego by sobie życzyła. Równie dobrze już mogli wracać. Chwilowo głównym pragnieniem nemorianina było zobaczyć prawdziwy i wesoły uśmiech zbrojmistrzyni.
Zablokowany

Wróć do „Valladon”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości