przez Kerhje » Wt kwi 03, 2018 11:52 pm
- To tylko dwie dziewczyny z lasu. Żółtodzioby marzące, by zaistnieć. Nie sądzisz chyba, że niewiasta mogłaby zaszkodzić dziełu potężniejszemu od...
Nie dokończył. Kącik jego ust uniósł się. Nie był to jednak uśmiech, raczej grymas niezadowolenia. Nie trzeba było jednak tłumaczyć. Rycerz wiedział jak miało się zakończyć to zdanie. "...zaszkodzić dziełu potężniejszemu od nas samych". Nie wolno było jednak o tym mówić.
- Oczywiście, zapewne mistrz ma rację. Ale nie powinniśmy lekceważyć nikogo. Jedna z dziewczyn przywdziewa czerwień, a ta która je chroni...
Mistrz uniósł do góry palec, na co informujący zamilkł w jednej chwili. Nie cierpiał tego, ale nie śmiał się zbuntować.
- Już nie chroni.
Ciszę, która później zapadła przerywały tylko nieregularne trzaski i odległy szum, który może w innym wymiarze był szeptem. Podłużny kształt formujący się powoli w humanoidalną sylwetkę wypełniał komnatę zimnym, niebieskim blaskiem magicznych wyładowań. Jego kontury były niewyraźne, jednak niewątpliwie dążyły do jakiejś formy. Niezrozumiała energia wypełniająca powietrze unosiła włoski na skórze i sprawiała, że przechodziły ją ciarki. W powietrzu unosiło się zdecydowanie pełne grozy. Wyczuwali to nawet sami twórcy i choć nie dawali tego po sobie poznać - bali się. Nie znali końcowego efektu eksperymentów. Obserwowali więc uważnie powstające dzieło - z niezdrową ekscytacją i lękiem. Nie zamierzali jednak przerwać. Zresztą... Najpewniej już by nie zdołali. Żyły zasilające dzieło pochodziły z tak potężnych źródeł, że nieodpowiednia interakcja mogłaby doprowadzić do katastrofy. Ciemne pasma, ciągnące się wzdłuż wypisanych czerwienią na podłodze run, pulsowały powoli... Jak gorzkie soki wypełniające korzenie drzew. Wszystko to przypominało sen. Sen pełen zbyt silnych szczegółów, by mogła go śnić zwykła istota ziemi. Natura nie tworzyła takich rzeczy. A jednak naturą to stać się miało. Humanoidalne kształty były tylko przenośnią ludzkich myśli, niezdolnych do wyobrażenia sobie natury potęgi z jaką miano do czynienia. To było tylko narzędzie, które miało zmieniać zasady rządzące światem.
- Są wystraszone. Rozumieją twoją obecność, a mimo to dalej uparcie brną do przodu. Ale ich wędrówka stanęła, przez śmiecia, który powinien zginąć, ale gdyby nie on dziewczyny może z much stałyby się osami. - Obchodził kreującą się istotę dokoła, obserwując pojawiające się błyski. Śledził ich wędrówkę, myślami błądząc gdzieś daleko. Jego ciemnoniebieska szata szeleściła cicho, gdy mijał rycerza. Ten drgnął, gdy kościste palce musnęły spoczywającą na głowicy miecza dłoń. Wrażenia potęgowała wyczulona przez wyładowania skóra. – Nie lekceważę nikogo. Nawet ciebie, złotooki.
Złotooki wyprostował się, a jego srebrny napierśnik zalśnił w niebieskim blasku. Nie przystało tak traktować czterdziestoletniego wysłannika królewskich magów. Doświadczony życiem, z dwudziestoletnim stażem nie pozwalał by traktowano go jak chłopca na posyłki. Sługę, z którym można było zrobić wszystko. Niestety, już dawno nauczył się, że wielokrotnie przy czarodziejach trzeba było schować dumę i najlepiej bez słowa wysłuchiwać ich poleceń. Kiedy musiał mówić, wyrażać swoje zdanie - a musiał i tym różnił się od pospolitych sług - nie wolno mu było zapomnieć o swojej pozycji. Lub być gotowym na konsekwencje. Czasem tego też się od niego wymagało. Buntu, za który zapłaci, ale ostatecznie wykona swoje zadanie lepiej, niż gdyby siedział cicho. W końcu nie był zwykłym zabijaką czy donosicielem. Nie, on mógł dużo więcej. Szczególnie poza wieżą. Tam jego władza sięgała daleko.
- Śmiałość - odpowiedział głośno i pewnie, jakby zmniejszający się dystans między nimi nie wywierał na niego żadnego wrażenia. - wynikająca z głupoty bywa czasem bardziej niebezpieczna niż misternie ułożony plan... Strach wciąż może je zmienić w osy. Proszę o pozwolenie na pozbycie się zagrożenia.
Mistrz stanął. Twarzą w twarz ze swoim rycerzem, z niepokojącym tworem za plecami. Jego oczy pogrążyły się w cieniu, a ciemne włosy nabrały nienaturalnego blasku. Paskudny uśmieszek dodał mu kolejnych zmarszczek. Stał blisko. Zbyt blisko. Wysłannik czuł na swojej twarzy oddech przesycony magią. Oddech... który dobrze znał.
- Nie zezwalam.
Dwa słowa niemal rozpłynęły się w odgłosach kształtującej się magii. Właśnie zmieniła kształt i teraz przypominała bardziej wir powietrza. Bardzo ciężki, gęsty i... cichy. W jego wnętrzu niknął niedawny humanoidalny kształt. Wyglądało to jak obraz, który ktoś w złości postanowił zamalować, nie szczędząc farb i nie zważając na zachowanie realizmu. Trzaski stały się potężniejsze.
Nagle jedno z wyładowań przecięło cały twór. Grzmot, który przy tym nastąpił nie przypominał pioruna z burzy jakiejkolwiek części Alaranii. Wyładowanie szybko znalazło sobie ofiarę. Rycerz poczuł najpierw jak jego zbroja robi się ciepła, a skóra zaczyna delikatnie piec. Potem jego tęczówki stały się białe. Białe jak piorun uciekający z tornada i pędzący wprost na niego. Nie zdążyłby nawet się uchylić. Był zbyt blisko. Najpewniej usmażyłby się na miejscu, ale w oczy patrzył mu czarodziej. Zobaczył w nich, ale i wyczuł oraz usłyszał, zbliżający się twór. Jego dłoń w jednej chwili - tak szybkiej, że ciężko było powiedzieć, kiedy minęła - uniosła się. Pojawiła się idealnie na trasie. Skóra zrobiła się turkusowa, kiedy wyładowanie uderzyło w grzbiet dłoni zatrzymując śmierć. Wszystko ucichło w jednej chwili. Turkus przeszedł w czerń. W czerni zniknęła cała energia, która nie mogła już się doczekać pierwszej ofiary. Nie zdołała jednak uchronić się przed ludzką potęgą. Człowiek ratuje człowieka.
Mistrz upadł na ziemię. Jego sztywna szata była niczym kurtyna - zasłoniła cały majestat dumnej postury. Maski opadły, choć nikt tego nie pragnął. Rycerz doskoczył do czarodzieja. Chciał chwycić pod ramiona i odciągnąć od skupiska energii na środku komnaty, ale tamten na to nie pozwolił. Zdrową ręką odepchnął rycerza od siebie. Jego twarz skrywały długie włosy. Wyciągnął ciemną dłoń przed siebie i przyjrzał się jej. Bardzo powoli zgiął wszystkie palce, zaciskając je w pięść. Dopiero wtedy, jakby z ulgą, opuścił ręce i podniósł głowę spoglądając na rycerza. To spojrzenie zdziwiło mężczyznę. Zobaczył w nim zmęczenie.
- Przyprowadź mi je - powiedział czarodziej, a potem niemal z wdzięcznością przyjął silne ramiona rycerza unoszące go do góry.
***
Kerhje miała wrażenie, że wodze wyślizgują jej się z dłoni. Czuła się, jakby ktoś bardzo powoli odbierał jej możliwość postrzegania świata. Po kolei, znowu pozbawiano ją magii i zmysłów, dzięki którym wiedziała co się wokół niej dzieje. Najpierw straciła wzrok, kiedy ktoś przeciął wieź łączącą ją ze zwierzętami. Ich umysły były już dla niej niedostępne. Ich myśli stały się niedostępne. Mowa obca. Dźwięki, które wydawały zaczynały być irytującymi, bezsensownymi dźwiękami, które nic jej nie przekazywały. Tak jak gdyby postawić przezroczystą ścianę między dziewczyną a resztą istot, która służyła jednocześnie za sito zatrzymujące w swym wnętrzu sens. Widzieli się, byli obok siebie, ale nic poza tym. Na świecie zapanowała przerażająca samotność. Każdy żył tylko dla siebie, ale nawet to nie miało znaczenia.
Potem po kolei odbierano jej resztę zmysłów... Smak, dotyk, słuch...
Wkrótce nie miała już wpływu na nic. Straciła łączność ze światem.
Podróż wstecz. Do czasów dzieciństwa, do łona matki, do pustki, w której nawet nie wiesz, że mógłbyś istnieć.
Dziewczyna jeszcze raz wyciągnęła ramiona własnego umysłu, ale Oczko wciąż pozostawał niedostępny. Jakby przestał istnieć. Co się stało? Dlaczego było tak cicho?
Wszystko zaczęło się, gdy odeszła Aruviel. Kerhje nie mogła myśleć o tym nic złego. Anielica najwidoczniej zawsze pędziła tam gdzie jej potrzebują. Problemy wyczuwały ją, a ona je. Gdy stawały się intensywne, ona zjawiała się, by ratować czyjś świat. Tym razem kogoś bardzo chorego, na tyle, by potrzebna była magia życia anielicy i by zdecydowała się na porzucenie dziewcząt z ich zwariowaną misją. Nie można się było temu dziwić, jednak pustelniczka w głębi duszy musiała przyznać, że liczyła na obecność Aruviel do końca. Zwyczajnie dodawało jej to otuchy. Kiedy ktoś przejmuje na siebie część odpowiedzialności i użycza ramienia do obrony, szybko przyzwyczajamy się do komfortu bezpieczeństwa. Teraz znowu trzeba było stanąć na nogi i byś samodzielnym. Stawić czoła czemuś, co cię przerastało, ale co musiałaś zrozumieć i pokonać.
Tak, Kerhje czuła się samotna. W jednej chwili znów była sama, Hashira straciła pamięć i nie stanowiła już oparcia. Teraz to ona musiała być pod czyjąś opieką. Pod opieką niewidomej, słabej dziewczyny.
Słabej... Ale czy bezużytecznej?
- Przychodzi mi do głowy tylko jedna rzecz. Bardzo... Intymna. Musiałabym użyć magii umysłu i spróbować odblokować twoje wspomnienia. Ale bezpośrednio pokazując ci swoje. Niestety, nie jestem pewna własnych umiejętności. Nie wiem czy mi się uda, ale obiecuję, że cię nie skrzywdzę.
Problem leżał gdzieś indziej. Fakt stracenia łączności z gawronem nie wróżył niczego dobrego. Czy to właśnie zdolność posługiwania się magią zawodziła, czy naturalna zdolność do rozmowy ze zwierzętami, czy po prostu Oczko gdzieś zniknął?
- Powiedz mi tylko, czy widzisz tu gdzieś gawrona?
Ale gawrona nie było. Kerhje zaś postanowiła - za zgodą towarzyszki - spróbować użyć swoich zdolności magicznych.
Dłonie dziewcząt znów się zetknęły. Kapłanka musiała się przemóc i pozwolić na ten gest, gdyż podobno miał pomóc nawiązać połączenie. Trzeba się było teraz tylko rozluźnić i nie bronić przed obecnością, która wkrótce miała wemknąć się do świątyni inteligentnej istoty. Na szczęście nie zamierzała wchodzić dalej niż do samego przedsionka. Podobno chciała tylko otworzyć drzwi i wpuścić między mury własne wspomnienia. Kerhje liczyła, że w ten bezpieczny sposób, dzięki odczuciu przez Hashirę minionych wydarzeń na nowo, przypomni je sobie i zaakceptuje. Nie chciała próbować zdejmować blokady, która najbardziej martwiła obie dziewczyny. Niestety, nie miała na tyle wiedzy i siły by zwalczyć źródło choroby. To mogło się źle skończyć. Mogła tylko walczyć ze skutkami, licząc, że otworzy tym samym drogę do uzdrowienia.
Pustelniczka miała zamknięte oczy. Jej oddech zwalniał z każdą chwilą, zmarszczki na czole wygładziły się, twarz traciła wyraz. Wkrótce jakby cała zniknęła. Jej obecność była ledwo wyczuwalna, jedynym jej dowodem był delikatny kontakt z palcami u dłoni. Ale nawet one temperaturę miały tak neutralną, że wydawały się powodować zaledwie delikatny nacisk. Zajmowały przestrzeń między dłońmi Hashiry a pustą przestrzenią. Nieobecność była przygotowaniem.
Kerhje zamierzała postępować tak jak w przypadku wnikania do umysłu zwierząt. Pomyślała, że zrobi to samo, tylko z większą siłą, choć i ostrożnością. Stąd kontakt fizyczny. Dawał poczucie stabilizacji, posiadania kontroli. Nie musiała wpierw szukać w eterze umysłu dziewczyny. Miała go przed sobą, a ciało stało się przekaźnikiem, dróżką do świątyni. Kerhje zniknęła, by pojawić się właśnie na niej. Na piaskowej drożynie – wąskiej, długiej i bardzo krętej. Przypominała wstążkę, którą młode dziewczęta wplatają sobie we włosy. Jej koniec sięgał końca grubego warkocza i to stamtąd pustelniczka rozpoczęła wędrówkę. Szła po cienkim materiale, utkanym z piasku i czuła, że wszystko dąży do zachowania realizmu. Rzeczywistość próbowała wydrzeć wdzierającą się do umysłu obcą, ale ta uparcie szła do przodu. Widziała wszystko dokładnie, nie potrzebowała pomocy Oczka. A czuła jeszcze lepiej.
Wszystko zaczęło się powoli unosić. Warkocz dążył do pionu, a dziewczyna traciła grunt pod nogami. Jeszcze chwila a zacznie spadać. Pustelniczka była zaskoczona. Czyżby Hashira się broniła? Czy był to jej naturalny odruch, czy też niedoświadczenie obcej dawało o sobie znać? Jakkolwiek było, trzeba sobie jakoś poradzić. Kerhje wysłała jeszcze więcej siły w swoją duchową wysłanniczkę. I kiedy ta zdzierała już sobie skórę dłoni, próbując utrzymać na pionowej drożynie, spadając już w dół pustki, nagle obok pojawił się gruby, lniany sznur. Kerhje chwyciła go i spojrzała do góry. Nieco wyżej rozdzielał się na trzy inne, cieńsze, które przywiązane były do rogów pastelowo-błękitnej i różowej tkaniny. Ta niosła ją do góry, tuż przy szlaku do umysłu. Spadochron spadał do góry. Unosił się niczym balonik, omijając wszystkie przeszkody.
Wkrótce na horyzoncie zaczął malować się kamienny łuk. Wstążka kończyła się właśnie w tym miejscu, znów nabierając odpowiedniego pochylenia. Dziewczyna zbliżała się do niego szybko, ale nie bała się, że coś pójdzie nie tak. W ostatniej chwili, gdy pod nogami pojawiła się ścieżka, na której znów mogła stanąć, puściła sznur i stanęła na niej.
Łuk porośniętymi był młodym bluszczem, spośród którego listków wyłaniały się malutkie, czerwone różyczki. Całość skrywała potężne, dębowe drzwi. Wyrzeźbiono na nich jakieś znaki i sceny, ale nie można było ich zidentyfikować, gdyż nieustannie się zmieniały. Najważniejsze jednak było coś innego. Drzwi nie miały klamki. Kerhje stanęła przed nimi i wzięła głęboki wdech. Zapukała.
Wejście pozostało zamknięte. Dziewczyna podeszła bliżej i przyłożyła ucho do drewna. Wydawało się, że zza drzwi dochodzi śpiew ptaków i ciche szepty matek życzących swym dzieciom dobranoc. A może to było tylko złudzenie. Wszystko to brzmiało bardzo cicho i nadzwyczajnie.
- Hashiro! – zawołała. – Wpuść mnie, mam dla ciebie prezent.
A kiedy drzwi w końcu otworzyły się, Kerhje wpuściła do środka porządkowane przez całą drogę wspomnienia. Króliczy demon, nazywany Władkiem. Magiczna wyrwa, piorun, runy... Chatka. Obraz poczciwej staruszki, mylnie wziętej za członka rodziny. Dziewczyna w czerwonym płaszczu i jej pytania. Chatka unosząca się do góry, łóżko przesuwające się wraz z kołysaniem na wietrze. Chaos i... głos matki. Jej piękne oblicze, czuła obecność, miłość, którą promieniała i kojące słowa wyznaczające dziewczynom misje.
Z rytuału wyrwało je pukanie. Pukanie dochodzące z zewnątrz. Pukanie, które sprowadziło do rzeczywistości tak brutalnie, że trzeba było za to zapłacić. Z nosa pustelniczki poleciała strużka krwi. Zawroty głowy rzuciły ją na poduszki. Podniosła się jednak szybko, byle tylko nie martwić towarzyszki. Starła krew i... Przywitała gości, którzy po kolejnym pukaniu otworzyli drzwi. Pustelniczka usłyszała głos karczmarki, ale nie zrozumiała ich znaczenia. Była zbyt oszołomiona. Jednak dużo bardziej interesujący wydawał się kolejny odgłos, który doszedł jej uszy. Ciężkie uderzenia podkutych butów i cichy brzęk zbroi.
- Witamy w Valladonie. Kapłanko, panienko... Panie pójdą ze mną.