Równiny Andurii[Podnóże gór Druidów] Początek podróży

Wielka równina ciągnąca się przez setki kilometrów. Z wyrastającym na środku miastem Valladon. Wielkim osiedlem ludzi. Pełna tajemnic, zamieszkana przez dzikie zwierzęta i niebezpieczne potwory, usiana niezwykłymi ziołami i lasami.
Zablokowany
Hiram
Rasa:
Profesje:

[Podnóże gór Druidów] Początek podróży

Post autor: Hiram »

         Zerwał się ze snu, instynktownie łapiąc za leżący obok posłania miecz. Nim jednak ostrze zdążyło porządnie błysnąć w świetle księżyca opamiętał się, uświadamiając sobie, że jest sam. Westchnął, opadając ciężko na prowizoryczne posłanie. Znów ten sam sen.
        Pamiętał, że przedzierał się przez ośnieżony las o upiornie pochylających się wokół Hirama obumarłych gałęziach. Był środek dnia, jednak przez zamieć nie widział nic poza parę łokci przed siebie. Parł przed siebie niestrudzenie, aż nagle zauważył aberrację na śniegu przed nim. Odgarnął biały puch by natrafić na przykrytą śniegiem twarz młodej kobiety. Z przerażeniem zauważył, że nie posiadała ona porządnego płaszcza, jak i rękawic i butów. Na dodatek nogi miała zakrwawione, jakby błądziła tu nie wiadomo ile, raniąc stopy o skute lodem poszycie. Uniósł ją w ramionach okrywając swoją opończą. Zaczął wołać o pomoc, jednak nikt go nie słyszał. Jego jedynym pocieszeniem było słabe lecz wyczuwalne ciepło na jego szyi, pochodzące z lekkich oddechów niesionej przez niego białogłowy. Żyła. Jednak potem zawsze budził się, a jego instynkty prężyły się jak struny instrumentu, wznosząc panikę o nic.
         Podniósł się do pozycji siedzącej, zanosząc się kaszlem. Odjął rękę od ust, ze zrezygnowaniem zauważając plamy krwi z jego przełyku. Odkąd tylko pamiętał, ten świat chciał go zabić. Pierwsze kilka dni było spokojne, co pozwoliło mu bez przeszkód zrobić rozpoznanie w terenie i znalezienie pierwszej lepszej osady. Dobrze, że na nią trafił, gdyż chwilę później wił się na ziemi w konwulsjach. Cokolwiek jadł, cokolwiek pił, nawet wdychane przez niego powietrze - wszystko drażniło jego wnętrze, zalewając mu usta krwią, odmawiając przyjęcia jakichkolwiek leków. Dzięki uprzejmości miejscowych znalazł się dla niego pokój, w którym spędził dobry tydzień. Powoli przyzwyczajał się do wody, nadal nie mogąc wmusić w siebie jedzenia, natomiast przy większości wdechów zanosił się paskudnych kaszlem, wypluwając czerwoną ciecz raz za razem. W pewnym stopniu udało mu się to jednak kontrolować. Okazało się, że ta "bariera", której nauczył się od spotkanego wcześniej maga potrafi odseparować to, co zabijało go w powietrzu. Roztaczając ją wokół siebie mógł wreszcie odetchnąć, nie bojąc się, że za chwile wypluje płuca. Sztuczka ta jednak nie działała, gdy spał, jak widać.
         Skupił się, tworząc wokół siebie niewidzialną bańkę, zasysając drogocenne powietrze jakby było silnym narkotykiem, ciesząc się jego czystością gdy tylko mógł. Zazwyczaj nie starczała na długo, pozwalała mu jednak powoli przyzwyczajać się do panujących tu warunków. Nie był pewien na ile to wystarczy, nie miał jednak wyboru - musiał próbować.
         Zwinął posłanie, składające się ze splecionych na szybko gałęzi przykrytych wysuszonymi liśćmi, po czym cisnął je w leciutko żarzące się ognisko, stanowiące jedyne ciepło w okolicy. Nie chcąc nadużywać gościnności swoich gospodarzy, a także chcąc znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania, wyruszył z wioski, zostawiając ludziom godziwą zapłatę. Odkrył, że w pas do spodni miał zaszyte ułożone w kolumny połyskujące złotem monety. Nie była to wprawdzie panująca tu waluta, ale złoto to złoto - cały czas drogocenne. Dowiedział się przy okazji o występujących tu cenach, mógł więc oszacować, na co sobie pozwolić. Polegając na uzyskanych od życzliwych ludzi wskazówkach udał się w stronę miasta, które nazywano Valladonem; strzelająca w niebo białymi wieżami budowla, widoczna na wieleset mil z racji położenia wśród traw równiny Andurii. Podróżował brzegiem rzeki, gdyż tak było najszybciej, i już po kilku dniach - bardzo długich, jako że podróżował tylko o wodzie, i to w małych ilościach - stanął u bram miasta. Ciężkie, dębowe wrota pachniały starością; musiały być świadkami wielu podróżnych, przemierzających świat we wszystkich kierunkach, których drogi krzyżowały się w tym osamotnionym mieście. Nie wahając się dłużej, pewnym krokiem ruszył przed siebie, ze światłem wschodzącego słońca oblewającym jego plecy.
Awatar użytkownika
Jyneth
Błądzący na granicy światów
Posty: 17
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Zmiennokształtna - Panteroła(cz)
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Jyneth »

        Kolejny dzień, kolejna noc. Czas zmył z czarnego nieba tarczę księżyca by na jego miejscu, na lśniącym barwami jutrzenki nieboskłonie zawiesić gorejącą twarz słońca. Życiodajna, najpotężniejsza ze wszystkich gwiazda uraczyła świat swym blaskiem i ciepłem, zapowiadając rześki poranek i o wiele przyjemniejszy dzień. Leniwym, ale statecznym tempem sunęła w górę, chwilę temu ledwie musnęła horyzont, by teraz całą swą okazałością i majestatem zalać pola, lasy, rzeki i mury miast. Słońce to prawdziwy władca tej krainy i każdego innego świata. Nie magowie, nie królowie, ale oślepiająca tarcza wysoko na niebie, bez której zboże nie wzejdzie, kwiaty nie rozkwitną, a noc nie umknie przed dniem.
        Jyneth wciągnęła z przyjemnością w płuca chłodne powietrze, smakujące jeszcze nocą oraz dopiero rozgrzewającą się ciepłem słońca ziemią. Czuła też zapach budzącego się miasta, wszystkie poranne odgłosy, zapach pieczywa, zwierząt prowadzonych na targ... Stała przed bramą, czując tę drobną, często pomijaną wizytówkę miasta, która drażniła jej zmysł powonienia. Nigdy jej nos nie był tak idealny i wyczulony by tylko na nim polegała, ale pomagał w takich chwilach zrozumieć jak żyją ludzie wewnątrz murów. Wzrok kobiety wodził po skrzydłach wrót, drzwiach niby górskie szczyty i jak górskie szczyty wyniosłych oraz starych, które były świadkiem niejednego historycznego zdarzenia. Jyneth nie wahała się i bez mrugnięcia okiem przekroczyła próg Valladonu.
        Była jedną z nielicznych osób, która przybyła tu już o świcie i spędziła najbliższą godzinę na rozmowie ze strażnikami. Byli niby wykuci z żelaza i pasowali do swojego stanowiska - wysocy, żylaści, pełni krzepy i podejrzliwości w spojrzeniu, która ostra i ciemna jak metal, potrafiła przytłoczyć swą wagą. Jyneth nie bała się jednak pokuśtykać w ich stronę, z kilkoma pytaniami na ustach i prośbą o wskazanie drogi. Zaokrąglone, drobne uszy pantery niezauważone kryły się pod artystycznym nieładem czarnych włosów, gibki ogon owinął się wokół pasa, zasłonięty luźną tuniką, a złote oczy błyszczały delikatnie pod zmierzwioną grzywką, nie dając jednak okazji by ktokolwiek zauważył pionowe źrenice. Najpierw mężczyźni z rezerwą spoglądali na podróżniczkę-wierszokletę, lecz wraz z jej słowami wzrok im zaczynał mięknąć. Zmiennokształtna pozwoliła sobie na nieśmiały żarcik, wspomniała podróż i nie musiała nawet podkreślać, jak trudna jest droga gdy ciągnie się ze sobą dwie niesprawne nogi i drewniane kule...
        Nie była z takich, którzy wykorzystywaliby swoje kalectwo celem uzyskania litości i pomocy, wystarczająco rzucała się w oczy. Osoby niesprawne, wymuszające pewne zachowania na innych swą ułomnością, zasłaniające się niepełnosprawnością jako tarczą, która miałoby je ustrzec przed karą za nieodpowiednie czyny i słowa... Takich Jyneth miała w pogardzie. Była w pełni świadoma, że brak władzy w nogach nie usprawiedliwia jej - ani nikogo innego - od kłamstwa i zadawania krzywdy innym. Ona to wiedziała, lecz... Zbyt wiele w swoim krótkim życiu widziała, by mogła powiedzieć, że nie tylko ona tę wiedzę posiada. A to napawało ją bezbrzeżnym smutkiem i melancholijną refleksją, że istoty inteligentne, mogą być pełne przebiegłości i samolubności.
        Poszczęściło się jej - strażnicy nie tylko powiedzieli, gdzie panterołaczka znajdzie najporządniejszą karczmę w mieście, też przestrzegli przed podejrzanymi zaułkami oraz miejscami, w które lepiej nie zaglądać po zmierzchu. Oprócz strażników, wiedziała, że najlepiej spytać biedaków oraz matki z dziećmi o najspokojniejsze miejsca wśród murów. Z prostej przyczyny - biedacy kryli się, tak jak ona kiedyś, w dziurach i zaułkach, a matki wiedziały, gdzie ich pociechy mogę bezpiecznie i bez nadzoru hasać. Obserwacja własna oraz doświadczenie też robiły swoje, niemniej była im bardzo wdzięczna za poświęcony czas i miłe słowa, czego nie omieszkała powiedzieć. Jeden ze stróżów chciał ją nawet odprowadzić do karczmy, ale podziękowała najuprzejmiej jak mogła, woląc zdać się na własne siły i kule. Skoro na leśnym trakcie sobie poradziła, to w mieście tym bardziej.
        Po kilku krokach poczuła nagle, że traci grunt i ostatnia jej myśl nie odniosła się tak dobrze do rzeczywistości jakby chciała. Winić mogła tylko swe zamyślenie oraz przyzwyczajenie do solidnej, leśnej drogi, pozbawionej takich drobnych pułapek. Lewy kij zamiast twardo stanąć na kamiennej drodze, oparł się na zbłąkanym kawałku materiału, na spranej szmatce, która niezauważona podkradła się w to miejsce. Prawa kula stała sztywno na ziemi, koniec drugiej na śliskiej ścierce ślizgiem odgiął się w bok, tworząc kąt ostry w stosunku do powierzchni płaskiej. Sprawiło to, że Jyneth zachwiała się jak topola targana ostrym wiatrem, straciła równowagę, przeczuwając rychłe zderzenie z ziemią. W tym momencie zadziałał instynkt - kula wypadła z jej dłoni, z cichym, drewnianym trzaskiem opadając na bruk, natomiast kobieta złapała się pierwszej, najbliższej rzeczy, która mogłaby ochronić ją przed upadkiem. A był nim brązowy rękaw skórzanej, nieco znoszonej kurtki osoby, która szła kawałeczek przed nią. Jej dłoń w rękawiczce trzymała się kurczowo materiału, podczas gdy druga nie zamierzała puścić kija, z obawy, że Jyneth straci tę namiastkę balansu i runie bez wdzięku i gracji na ulice niby worek kartofli, co przeczyłoby jej kociej naturze.
        - Przepraszam najmocniej... - odezwała się po krótkiej chwili gdy pierwszy szok minął, a ona dalej trzymała się rękawa nieznajomego. Odchrząknęła nieco, czując jak na policzkach pojawia się cień rumieńca zażenowania - Mógłby mi pan podać moją kule?
Awatar użytkownika
Pani Losu
Splatający Przeznaczenie
Posty: 637
Rejestracja: 14 lat temu
Rasa:
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Pani Losu »

Idąc brukowaną ulicą Valladonu, Hiram zaczął rozpamiętywać swój sen. Nie wiedział co zmusiło go do tej refleksji, może białe wieże przywodzące na myśl ściany śniegu i mgły albo widok żebraków u bram, których nogi były czarne od brudu i zakrzepłej krwi. Zupełnie jak w przypadku tej młodej kobiety ze snu, którą podnosił. Nieważne. Grunt, że rozmyślania te pochłonęły całą jego uwagę, że w pierwszej chwili nie poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię.

Dopiero głuchy stuk drewnianego przedmiotu o bruk wyrwał go z zadumy, a dłoń wyuczonym ruchem złapała za nadgarstek upadającej dziewczyny. Hiram nie wiedział, czemu tak postąpił, zagrożenie z tej strony wydawało się nikłe, toteż szybko zareagował, pomagając nieznajomej zachować pion.
- Oczywiście - mruknął pogodnie, podnosząc i oddając dziewczynie jej kulę. - Następnym razem proszę uważać. Kocie łby to niebezpieczne ścieżki.
- Dziękuję - odpowiedziała Jyneth, odzyskując już normalny kolor policzków, po czym odebrała swoją własność i udała się w swoim kierunku.
Nieznajomy próbował jeszcze coś dodać, widząc jej stan, lecz zanim otworzył usta, nieznajoma zdawała się zniknąć w gęstym tłumie.
Zablokowany

Wróć do „Równiny Andurii”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości