Zajazd Lucy'ego[Zajazd i okolice] Wszystko zaczęło się po ślubie

Powadzony przez wilkołaka i dość popularny już lokal, który zasłynął nie tyle z noclegów co z możliwości zamówienia w nim kawy - rzadkiego w Alaranii przysmaku. Pracują tu i odpoczywają przedstawiciele wielu różnych ras, ze znaczącą przewagą naturian i zmiennokształtnych, którym proponuje się tu wiele udogodnień niespotykanych w typowo ludzkich czy elfich domostwach.
Awatar użytkownika
Lucy
Szukający drogi
Posty: 46
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wilkołak
Profesje: Rzemieślnik , Artysta
Kontakt:

[Zajazd i okolice] Wszystko zaczęło się po ślubie

Post autor: Lucy »

Tego dnia Lucy zbudził się jak na siebie stosunkowo późno. Zerknął zaspany w okno, nawet się nie podnosząc i stwierdził, że jeszcze chwila, a słońce zacznie wschodzić. Przez te osiem miesięcy kiedy świt kończył się około godziny siódmej, miał nieco więcej czasu na przygotowanie się do codziennych obowiązków, choć przeważnie i tak na nogach był od szóstej, czy nawet piątej w niektórych przypadkach. Teraz jednak do przemiany zostało mu kilka, może kilkanaście minut, a więc i praca wyczekiwała go z utęsknieniem. Nie chciał kazać jej czekać na siebie zbyt długo, choć jeśli miał być szczery, podnosić się też nie było mu spieszno. Westchnął cicho. Przyjemnie było rozkoszować się porannym… prawie chłodem będąc w ludzkim ciele. Właśnie tego potrzebowałby każdego parnego wieczora, kiedy nie mogąc znieść gorąca w rozpaczy pławił się w wannie z zimną wodą. Wiedział jednak, że kiedy jego skórę znowu pokryje futro, ta sama temperatura, którą teraz tak wielce sobie chwalił, stanie się czynnikiem, który wypłoszy go spod cieniutkiej poszewki stanowiącej tropikalną wersję puchowej kołdry i każe mu szukać czegoś co mógłby zarzucić na grzbiet. Co prawda jego nieszczęsny i wcale nie gruby szlafrok leżał tuż obok posłania (Nill zaczynał się zastanawiać jakim cudem jest w stanie wyplątać się z dwóch rękawów i wstęgi materiału robiącej za pasek podczas głębokiego snu, a potem jeszcze wyrzucić biedną tkaninkę poza obręb maty), ale on nie dawał satysfakcjonującej ilości ciepła, nie mówiąc o tym, że nie był przeznaczony do paradowania w nim przy gościach.
Wilkołak przeciągnął się leniwie i przewrócił na plecy, aby dla zabawy i w ramach intelektualnej rozrywki pogapić się w sufit.
Jak dobrze, że mieli sufity! Jedno czego Lili i smarkacze nie mogli dopaść; poplamić, zamazać… "udekorować" w jakikolwiek sposób. Czasami kiedy załamywały go ich poczynania unosił głowę i patrzył z rosnącą ulgą i zachwytem właśnie na te czyściutkie kasetoniki.
Chyba zaczynał się starzeć.
Westchnął ponownie, skonsternowany swoimi starczymi upodobaniami i dla równowagi zerknął na leżącą obok niego Kaikomi. Młodziutka syrenka prezentowała się wyśmienicie w skąpej koszulce nocnej, choć ku jego niezadowoleniu w większej części zakryta była teraz szczelnie białą pościelą. Że też to nie ona z upodobaniem zrzucała z siebie w nocy wszystkie okrycia…
No nic, nie można mieć wszystkiego.
Chociaż… dziewczyna wedle prawa i tradycji należała do niego, więc pozwolił sobie na ściągnięcie z niej tej białej płachty, ot - tak na dobre rozpoczęcie dnia, w ciągu którego będzie zachowywał się ze zdecydowanie większą powściągliwością. Uważał przy tym, aby jej nie obudzić i nie przerwać trwającego w najlepsze odpoczynku bez wyraźnego powodu.
Zabawa ze śpiącą królewną skończyła się jednak szybko - w momencie, w którym wstało słońce i niegrzeczny książę zmienił się w dobrze ułożoną, wilczą bestię, a jego umysł wypełnił tylko jeden komunikat - "Czas pracować!”.
Stanął na czterech łapach i otrzepał się niczym typowy zwierzak, po to, by zaraz się wyprostować, chwycić ukochaną podomkę i niedbale zawiązać ją w pasie. Potrzebna mu była jedynie na chwilę - aż wygrzebie z szafy odpowiednie ubrania i czmychnie z nimi do łazienki, żeby się przyszykować do "wyzwań nowego dnia i obcowania z upierdliwymi klientami” jak pieszczotliwie nazywała to Lili.

Kiedy on uskuteczniał obrzędy porannego czyszczenia, na dole, za drewnianą wnęką, otworzyły się drzwi do pokoju Irinaia. Nastoletni fellarianin ostrożnie zamknął je za sobą i niemal na palcach przeszedł obok pomieszczenia, w którym czasami sypiał niedźwiedziołak - Therundi. Nie chciałby mu przeszkadzać. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się kłopotał - z kuchni już dochodziły odgłosy przygotowywania posiłków, a więc białofutry bajarz był od jakiegoś czasu na nogach. Podobnie zresztą jak Berhe, która krzątała się po części restauracyjnej i kończyła przygotowywać stoliki. Skrzydlaty był w duchu pełen podziwu, zwłaszcza dla kobiety - ta zajmowała się czymś od rana do nocy, niemal bez chwili wytchnienia. Kiedy nie czyściła pokoi to robiła rodzinne pranie, wycierała kurze albo myła podłogi, do tego stale mając baczenie na swoich synów, którzy im byli starsi tym bardziej dokazywali (podobno, bo sam Irinai był tu od niecałych dwóch miesięcy i nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością). Patrząc na takie zaangażowanie nie mógł być dużo gorszy - cały czas chciał się wykazać i zjednać sobie sympatię szefa jak i zwrócić ku sobie uwagę Kaikomi. Bardzo zależało mu na tym, aby zobaczyła, że przykłada się do pracy i głęboko ceni szansę jaką otrzymał. To samo zresztą pragnął swoim postępowaniem przedstawić Lucy’emu - był mu naprawdę niezmiernie wdzięczny za to, że ten go przygarnął do zajazdowej załogi i pozwolił tu pracować, mimo że naturianin nie miał właściwie żadnego doświadczenia. Z tego powodu też chwytał wszystko co wilkołak zechciał mu rzucić, bez żadnych zastrzeżeń i wszelkie zadania wykonywał tak perfekcyjnie jak tylko potrafił (co dawało skrajnie różne efekty). Mimo wielostronnych zapewnień, że nie jest to konieczne, jego aspiracją stało się mieć jakiś stały zakres obowiązków i faktycznie być w czymś dobrym i trudnym do zastąpienia - czułby się wtedy o wiele pewniej. A tak to gdzieś w głowie majaczyło mu widmo sytuacji, w której pewnego dnia nie dostanie od Lucy’ego żadnych zadań, a jedynie stwierdzenie, że jego pomoc jest już całkowicie zbędna i nie ma tutaj czego więcej szukać. Bardzo, ale to bardzo się tego obawiał. Na szczęście przypominał sobie o tych lękach stosunkowo rzadko - tylko wtedy kiedy faktycznie nic nie robił, a Nill już dbał o to, by były to naprawdę nieliczne chwile - co widział chyba każdy poza samym skrzydlatym dającym się nieprzyzwoicie wręcz wykorzystywać.
Dzisiaj także wilkołak przygotował dla niego całą listę sprawunków, jednak nim młodzieniec ją otrzymał, miał odrobinkę czasu by wyjść przez restaurację do ogrodu i zaliczyć codzienną porcję ćwiczeń (przyzwyczajony był do dbania o swoją kondycję). Mijając niedźwiedzicę pozdrowił ją z szacunkiem, odruchowo lekko się przy tym kłaniając, czym wywołał u niej ujmujący, matczyny uśmiech. Berhe naprawdę lubiła tego chłopca - niektóre jego zwyczaje bywały dziwaczne i może sprawiał wrażenie stale zagubionego, ale był naprawdę dobrze wychowany i dzielnie się trzymał - nie przywykł jeszcze niestety do nowego miejsca, ale za to z naturalną łatwością przychodziło mu nawiązywanie kontaktu z przedstawicielami innych ras, a tutaj było to chyba niezbędne do normalnego funkcjonowania.
Odprowadziła go dobrodusznym spojrzeniem po czym ruszyła sprawnym krokiem na górę, po wyprane obrusy.

Na ćwiczeniach przyłapała skrzydlatego dopiero Minao - młoda minotaurzyca zajmująca się po amatorsku stolarką, naprawami i wszystkim tym, do czego potrzeba było wiele siły i cierpliwości. Na początku nie chciała mu przeszkadzać, jednak po półgodzinnym obserwowaniu jak skacze, fruwa, robi przysiady i inne ciekawostki postanowiła w końcu wykorzystać okazję, że mogą w spokoju zamienić parę zdań.
- Dzień dobry. Widzę, że nigdy nie odpuszczasz sobie treningów. - Uśmiechnęła się, a zaskoczony Irinai momentalnie przerwał robienie brzuszków. Wyglądał na speszonego, jakby przyłapano go na czymś bardzo intymnym albo niestosownym - w dodatku zrobiła to kobieta! Może cięższa i silniejsza od niego, potrafiąca w złości połamać w rękach solidną deskę, ale nadal pełnokrwista kobieta.
- Dzień… staram się - odparł nieco zakłopotany i usiadł na ziemi krzyżując nogi. Dłońmi złapał się wystawioną najbardziej na zewnątrz kostkę i spojrzał na naturiankę od dołu, lekko unosząc przy tym ciemne brwi. Na pewno nie takie określenie najbardziej chciałby usłyszeć, ale Mina musiała przyznać, że w takich chwilach był skrajnie uroczy. Jako gustująca w zupełnie innym typie urody nie uznałaby go za przystojnego, choć zapewne wolałby właśnie to niż bycie "słodkim", albo zwyczajnie "przyjemnym”. Jednak jeżeli ktoś oczekiwał od wchodzącego w dorosłość chłopaka, że mimo wrodzonej chudzinkowatości będzie miał dobrze rozbudowaną masę mięśniową, a rysy jego twarzy będą oscylować gdzieś pomiędzy ostrością, a delikatną, męską wyrazistością, to dobrze by trafił. Dziewczyna obawiała się jednak, że skłonni do chwalenia jego wyglądu są głównie otaczający go starsi faceci, których wyrazy uznania brzmiały jak coś w rodzaju: "spokojnie synek, kiedyś jeszcze staniesz się prawdziwym mężczyzną jak my”. Kiedy widziała coś takiego robiło jej się żal Irinaia, który głównie przez towarzystwo prezentował się tak marnie - a przecież był całkiem wysoki, o odpowiednio (choć nie dla niej) szerokich barkach i silnych (choć nie tak jak jej) ramionach. Z powodzeniem mógł paradować bez zakrywania górnej połowy ciała, co zresztą często mu się zdarzało, tylko że… jego smukła sylwetka sprawdzająca się w locie, tu na ziemi konkurowała z takimi kreaturami, że absolutnie nie miała prawa się wyróżniać. I tak biedny chłopczyna kończył gdzieś z tyłu, zakrywany przez ogromne, niedźwiedzie cielsko Borga, karykaturalnie powyginanego wilkołaka lub nawet ją samą, która łączyła w sobie dziewczęce wdzięki wraz z kowalską siłą. Ech… biedny, przy tym jego starania o jak najlepsze prezentowanie się kończyły jako daremny trud. Nikt chyba jednak nie miałby serca mu tego uświadamiać.
- Siła woli, co? - zagadnęła za to i postanowiła skupić się na jego wewnętrznych zaletach. - Muszę przyznać, że jest to imponujące. Ja bym się chyba nie przemogła… czasami trafiają mi się takie dni kiedy ledwo się podnoszę, a co dopiero mówić o takich praktykach… - Wzruszyła bezradnie ramionami nie przestając się jednak uśmiechać i podniosła z szerokiego pniaka jakiś kamulec, żeby móc sobie usiąść jak to osoba o słabej kondycji powinna.
Irinai zaś popatrzył na nią przez chwilę tak żałośnie jakby właśnie go uderzyła. Szybko jednak otrząsnął się i spojrzał gdzieś w bok całkowicie tracąc ducha, lecz starannie to ukrywając. Cały ranek próbował (bez skutku) podnieść ten kamień, który właśnie bez problemu strzepnęła ze swojego siedziska.

- Lili! - Lucy złapał dziewczynę, akurat gdy ta przemykała do kuchni, by wyżebrać od Therundiego coś na śniadanie. - Jacyś goście już wstali?
Kotka zatrzymała się gwałtownie i odwróciła zgrabnie w stronę przewodnika stada.
- Sam zobacz - odparła z miną, która świadczyła o tym, że faktycznie powinien sam pójść i sprawdzić.
- Czy to nasz ulubieniec? - zapytał unosząc oczy ku czystemu sufitowi i przykładając sobie z rezygnacją rękę do wilczej łepetyny. - Za co?…
- Powiedział, że chce być obsłużony przez ciebie, bo jak nie to nie wyjdzie.
- Pewnie, każdy chciałby być obsługiwany przeze mnie… no nic, zajmę się nim. - Nie zamierzał odwlekać tego w nieskończoność - Jeśli przypadkiem wpadniesz na Kaikomi to przekaż jej, że poślę Irinaia po mleko, więc jakby potrzebowała do wypieków to będzie w kuchni… czy bardzo marudził? - Mimowolnie i z niechęcią wrócił do sprawy gościa.
- W ogóle, jak na siebie! Zlał mnie za to totalnie i tylko raz powiedział swoje. A potem nic. Tylko udawał, że czyta książkę.
- Udawał?
- A co miał z nią zrobić? Przecież jest ślepy jak kret! Nie odróżnia nawet sadzonych od jajecznicy, a co tu mówić o literach… zresztą ja i tak nie wierzę, że on kiedykolwiek nauczył się czytać! - prychnęła pogardliwie. Nie lubiła nie być ulubienicą klientów. Była ładniejsza, słodsza i zabawniejsza od Lucy’ego i nie chciała, aby ktokolwiek podważał jej status najwspanialszego stworzenia w tym zajeździe. A ten dziwak robił to za każdym razem odkąd tylko powiedziała, że nie jest jego "laleczką". Obrażalski prostak!
Nill nie miał większego wyboru - musiał iść do pana Oz’o i jakoś go udobruchać powstrzymując się przy tym od wbicia mu widelca w oko. Na pozór było to całkiem łatwe - ale kiedy użerało się z tym jegomościem miesiącami, nerwy nie tylko zaczynały puszczać, ale i wić się we wszystkich kierunkach jak włosy rozwścieczonej eugony.

- Witam, życzył pan sobie mnie widzieć? - Lucy zagadnął go tak miło i niewinnie jak tylko potrafił, przyjmując przy tym skromną, kelnerską postawę. Byle tylko staruszka nie prowokować.
- Obrażasz mnie? - pisnął łysawy kurdupel mrużąc groźnie oczy. - Przecież wiesz, że mam problemy ze wzrokiem!
- Przepraszam najmocniej, to nie było celowe… czy zechciałby pan się czegoś napić?
- Nie... Nie wiem… Może… Co macie?
- To co od jakiś ośmiu lat, stale i niezmiennie - niemal wynucił Lucy przeklinając dzień, w którym pan Oz’o po raz pierwszy otworzył drzwi tego lokalu.
- Toż to za stare młodzieńcze! Chcesz mnie otruć?! - Chudzielec przyjrzał mu się podejrzliwie. - Dajcie mi coś świeżego.
- Kieliszek krwi będzie odpowiedni?
- Proszę?
- Czy świeżo wyciskany sok pana usatysfakcjonuje? - poprawił się wilk.
- Świeży?
- Świeżusieńki.
- Na pewno?
- Oczywiście.
- Hmm… to nie chcę. Chcę zupę.
- O tej porze jeszcze nie podajemy zup - poinformował go uprzejmie Lucy.
- To %&*@# jest ten wasz zajeździk.
Białowłosy przełknął zniewagę.
- Możliwe, ale tak długo jak jestem kierownikiem będzie właśnie tak to wyglądało - odparł spokojnie.
- Nie przeklinaj! - krzyknął karzełek. - I daj mi zupy. Przecież prosiłem!
- O tej porze…
- Przecież wiem, przed chwilą mówiłeś! Nie musisz się powtarzać. Nie jestem głuchy - zganił go ponownie i wytężając wzrok zaczął wgapiać się w jadłospis umieszczony za ladą.
Po kilku długich minutach Lucy odważył się wykonać ruch:
- Może podpowiedzieć? - zaryzykował.
- A co ja czytać nie umiem?! Myślisz, że jestem ślepy? Nic tylko obrażają i klną #%*@ jedne. - Stary najeżył się momentalnie, a potem nagle załamał. - Wszędzie tak samo… nawet rodzone dzieci mnie nie chciały… i z domu wyrzuciły! Jak tak można poczynać ze schorowanym starcem?! Nikt mnie nie chce!
- Może to przez pański dupowaty charakter…
- Co szepczesz?
- Że to bardzo haniebnie z ich strony!
- O właśnie to, właśnie to! Wiedziałem, że zrozumiesz… ty zawsze mnie rozumiesz… jesteś porządny chłopak, od zawsze to wiedziałem! - Oz’o uśmiechnął się koślawo. - Chcę jajecznicę. I niech ta kocia blondyna tu nie przyłazi. Ona ma mnie za jakiegoś głuchego wariata. Drażni mnie.
- Jak pan sobie życzy. Coś do jajecznicy?
- Tak, widelec. I dwa talerze. Macie tyle?
- Zapewne tak. Ale czy mogę wiedzieć po co panu dwa talerze do jednej jajecznicy?
Oz’o spojrzał na niego jak na rasowego idiotę i aż wytrzeszczył oczy w geście przerażenia ubogim stanem jego wiedzy.
- No jak to?! - zapytał ledwo łapiąc oddech. - Jeden na białko, a drugi na żółtko - powiedział powoli i bardzo wyraźnie, tak żeby nawet wilk to zrozumiał.
- Będzie je pan oddzielał? - Lucy niechcący zadał o jedno pytanie za dużo.
- Nie, no skąd! - Zaśmiał się karzeł i popatrzył na niego z politowaniem. - Wy to zrobicie.

Nill jeszcze przez jakiś czas użerał się z niziołkiem - kiedy skończył i wreszcie doszedł z nim do względnego porozumienia, wszyscy byli już przy swoich zajęciach, a co poniektórzy goście, usadowiwszy się z jedzeniem w pobliżu feralnego stolika, patrzyli na nich jak na prawdziwą atrakcję. Jako że stary nigdy nie zaczepiał nikogo spoza obsługi, większości podobało się, kiedy tu przebywał - obstawiano kiedy Lucy pęknie i wykopie go brutalnie za próg szargając swoją reputację. Na razie jednak trzymał się dzielnie i nie zdradzał nawet najmniejszych objawów nerwicy. Miło też było zobaczyć go w roli kelnera, bo wchodził w nią niezwykle rzadko ostatnimi czasy… tak więc postronni obserwatorzy bawili się świetnie, a Nill z godnością udawał, że ich nie widzi.
Zaś co do pana Oz’o… nieraz już próbowali ustalić skąd się tu wziął i gdzie jest ta bezczelna rodzina, która ponoć wywaliła go z domu, zwalając go na łeb innym nieszczęśnikom. Biorąc pod uwagę rozliczne opinie najprawdopodobniej nie mieszkali tu od dawna - sam wariat pojawił się na wyspie nie wcześniej jak dwa lata temu, ale też nikt nie był pewien czy naprawdę ktoś mu towarzyszył. Lucy zaczynał się obawiać, że ci z kontynentu zaczynają traktować wyspę jak jakieś prywatne więzienie połączone z domem wariatów i beztrosko wysyłają tu coraz to nowsze (bądź też starsze) indywidua, a Oz’o był po prostu jednym z nich. Jednak patrząc na to jak mobilny był ten "schorowany starzec” równie dobrze mógł rzeczywiście wymykać się z własnego domu i zaszywać tutaj - w zajeździe - dobrowolnie (i bez niczyjej wiedzy). Cóż… póki nie robił żadnych szkód i płacił jak należy (skąd on w ogóle brał pieniądze?), wilk nie mógł go tak po prostu wywalić, natomiast wchodzenie z nim w polemikę nie przynosiło żadnych efektów. Na swój sposób był w tej sytuacji zwyczajnie bezradny. Postanowił jednak bardziej przyłożyć się do poszukiwania tej całej tajemniczej rodziny. Chwała losowi jeżeli jednak gdzieś tutaj żyją!

Irinai skończył rozmawiać z minotaurzycą nagle i z lekka panikując, kiedy przypomniał sobie o pracodawcy i o tym, że bardzo chciał mu pokazać jak jest wdzięczny, potrzebny i najlepiej też punktualny. Przeprosił Minao za swój nagły zryw, ale i tak zrobił to w biegu, gdyż był przekonany, że to on powinien czekać na Lucy’ego, a nie odwrotnie; tymczasem wilkołak już uciszył najdziwniejszego klienta (choć nie na zawsze jak mu się to marzyło) i zaczął swoje kawowe obowiązki. Dobrze, że miał dość podzielną uwagę i mógł jednocześnie zajmować się tym i rozmawiać, a nie tylko uciszać wszystkich niecierpliwymi syknięciami. Być może kiedy dopiero zaczynał się wprawiać właśnie tak to wyglądało - ale stojąc za kontuarem nie mógł pozwolić sobie na luksus ciszy i bezwzględnego spokoju, więc przyzwyczaił się do tego, że stale jest zagadywany. Tak też i teraz zobaczywszy Irinaia kątem oka, odwrócił się minimalnie w jego stronę nie przerywając czynności manualnych.
- Przepraszam za spóźnienie! - Chłopak był szczerze skruszony i ukłonił się nisko, jak to miał w zwyczaju kiedy się kajał albo też witał się z osobą o wyższym (przynajmniej jego zdaniem) statusie.
- Dobrze, że jesteś. - Wilk nie wyglądał na ani trochę zniecierpliwionego. Nie zamierzał na razie zdradzać tego aż nazbyt dobrze wytresowanemu młodzieńcowi, ale w tym całym chaosie tworzonym przez charakterne indywidua tylko nad nim miał pełną kontrolę. Inni bywali dużo bardziej bezczelni i szczerze powiedziawszy - tak było dobrze. Jednak kiedy wpadł mu już w łapy ktoś tak ceniący i oddany hierarchii jak skrzydlaty, nie mógł tego nie wykorzystać. Zamierzał pielęgnować w Irinaiu tę cechę, aż stanie się tak bezgranicznie oddany i posłuszny, że zajazd zacznie cenić ponad własne życie! Oczywiście - to był jeden scenariusz. Nill obawiał się jednak, że mimo skrajnie dobrego ułożenia chłopak dysponuje także własnymi pragnieniami i osobowością… ale to dało się jeszcze naprawić.
- Mam dla ciebie przygotowaną listę. Zapisałem ci wszystko, żebyś się nie pogubił. - Spokojnym gestem wręczył mu karteczkę i odstawił tygielek ze zmieloną kawą na piecyk - dość nietypowy dodatek przy barze, ale w ich przypadku niezbędny - a mówił przy tym tak, jakby zdobył się właśnie na jakąś wielką dobroduszność, co Irinai jedynie podchwycił:
- Dziękuję bardzo! - Ujął listę tak, jakby była najprawdziwszym darem od władcy dla wiernego sługi i spojrzał na nią rozczulony, mimo że widniał na niej przytłaczający ciąg czarnych kresek i zawijasów układających się w zabójczą listę zadań. Jednak, mimo iż już ją otrzymał, czekał także na jakieś polecenia słowne. Choćby podstawowe instrukcje lub podpowiedzi niezawarte na papierze. Nie przeliczył się:
- Najpierw polecisz do Małej Evvy po mleko; masz tu być z powrotem za dziesięć minut, bo pilnie go potrzebuję.
Irinai energicznie pokiwał głową. Będzie za siedem!
- Później pomożesz Borgowi przy dostawie, kiedy już wróci z rybami. Reszta będzie do załatwienia w porcie, więc właściwie masz dzisiaj dzień wolny - (lekka nadinterpretacja) - zobacz u stolarza co z moim zamówieniem, tam na dole masz rozpiskę co to takiego było… jeżeli zastaniesz go przy pracy patrz mu na ręce, od razu zorientuje się kto cię przysłał. - Uśmiechnął się tajemniczo do siebie. - I nie chcę już słyszeć o ani jednym dniu opóźnienia. - Zmarszczył lekko brwi. - Ten człowiek zaczyna działać mi na nerwy tym jak sobie ze mną pogrywa. - Po tych słowach rozluźnił mięśnie twarzopyska i dodał coś do podgrzewającego się napoju. - Tak czy inaczej zostawiam to w twoich rękach. Wiem, że mnie nie zawiedziesz. - Odwrócił się od swojego dzieła i popatrzył na ptaszynkę z wrodzoną słodyczą. Młody poczuł na swoich barkach rosnący ciężar odpowiedzialności.
- T-tak… Oczywiście! - zapewnił reflektując się i prostując gwałtownie. To pewne, że da sobie radę! Jakoś musi…

- Nie sądzisz, że tym razem przegiąłeś? - zganiła wilka Berhe, kiedy fellarianin zniknął w ogrodzie. - Wykończysz w końcu chłopaka.
- Nic mu nie będzie. - Nill uśmiechnął się lekceważąco. Od dawna tęsknił za kimś czyim kosztem mógłby się bawić. W granicach rozsądku, dodajmy.
- Doprawdy nie wiem jak on z tobą wytrzymuje - westchnęła i poprawiła szeroki fartuch.
- Różnice kulturowe, kochana. - Lucy rozłożył niewinnie ręce jakby twierdził, że przecież nie ma z tym nic wspólnego. - Mów o mnie co chcesz, ale on czułby się o wiele gorzej gdybym traktował go lepiej…
- Bredzisz - ucięła niedźwiedzica stanowczo. Mógł mamić kogo chciał, ale jej nie będzie zawracał głowy takimi dyrdymałami. Miała za dużo ważnych rzeczy do zrobienia. - Ostrzegam, że jak się w końcu zbuntuje nie będę pomagała ci go udobruchać. Sam poniesiesz konsekwencje tego co robisz.
- Kawy? - Nill zamiast się wykłócać podsunął jej pod nos filiżankę z ciemnobrązową cieczą pachnącą intensywną goryczą i cynamonem. To właśnie dla niej umyślnie go przygotowywał podczas rozmowy z młodzikiem.
- Jesteś niemożliwy. - Kobieta pokręciła głową z cichą rezygnacją. - Warz sobie to piwo skoro tak bardzo tego potrzebujesz… - Zabrała filiżankę i darowała sobie dalsze próby reformowania i tak dorosłego już wilka.

To był prawie koniec porannych pogaduszek - po przyrządzeniu kolejnych dwóch kaw, co zawsze zajmowało trochę czasu, Lucy musiał jeszcze tylko zajrzeć do kuchni i zobaczyć jak radzi sobie Therundi. Biały misiek był co prawda niezwykle utalentowanym kucharzem, ale czasami wpadały mu do głowy dosyć… nieoczekiwane pomysły. Jak wtedy kiedy ubzdurał sobie, że w drugi dzień tygodnia nie może podawać smażonych ryb, bo źle wpływa to na energię wszechświata. Trzeba go było pilnować.
Nill ostrożnie otworzył drzwi kuchni. Zastał Rundiego w jego ludzkiej postaci, krojącego wędzoną szynkę.
- Jak tam? - zagadał po przyjacielsku, omijając blaty z półmiskami. Nie chciał by wszystko skończyło w jego sierści.
- A wiesz, że całkiem nieźle, mój druhu? - Uśmiechnął się drugi białowłosy. - Dziś rano wstałem z poczuciem dziwnego spełnienia… wieją ku nam bardzo pomyślne wiatry, czuję to. Jednak pamiętać musimy, że wiążą się one często ze zmianami, nieraz znaczącymi…
- Ciekawe jakie to wiatry wiały przed moim ślubem - mruknął nieco sarkastycznie wilkołak krzyżując ręce na futrzastej piersi.
- Bardzo pomyślne! Bardzo! A teraz podaj mi proszę tamten nóż… dzisiaj jednak jest nieco inaczej. Widzisz, te zmiany co się szykują nie dotyczą nas aż tak osobiście… ale jednak będziemy mieć w tym swój udział. - Rozerwał sznurek okalający drugą połowę mięsiwa. - Jednak nie obawiaj się, nie wpłynie to w ogóle na stan serwowanych przeze mnie potraw… bo to to cię trapiło, prawda?
- Czytasz mi w myślach.
- Och, to nic trudnego, kiedy już się trochę ciebie pozna! - zaśmiał się misiek. - Nie masz powodów, aby strzępić swe nerwy. Choć moim zdaniem powinieneś przykładać większą uwagę do tych subtelnych zmian, które ja dostrzegam bez problemu, a w które ty zdajesz się powątpiewać. Świat jest bardziej skomplikowany niż się nam wydaje, ale zarazem prostszy jeżeli uważnie mu się przyjrzeć i przeanalizować to wszystko w odpowiedni sposób.
- Najpierw muszę się nauczyć szybciej analizować twoje wypowiedzi.
- Obawiam się, że to może cię przerosnąć… twój problem bowiem nie leży w samym pojmowaniu moich słów, które staram się układać jak najbardziej przejrzyście, chociaż nie w sposób zbyt prosty; rosną w tobie wewnętrzne opory przed przyjęciem do wiadomości tego co one znaczą. I dopóki nie zechcesz tego zmienić każde moje zdanie dotyczące zagadnień delikatnej natury rzeczy, będzie dla ciebie trudne, wręcz niemożliwe do przetrawienia.
- Możesz mieć rację. Już mi się robi niedobrze, a dopiero co się odezwałeś. - Nill nie był osobą, która skłonna była zmieniać swoje przyzwyczajenia dla jakiś wyższej natury albo nurtów wewnętrznej harmonii pobliskich palm. Pod tym względem z Therundim zawsze się sprzeczali, nie nadwyrężało to jednak na szczęście podstaw ich męskiej przyjaźni. Każdy z nich w równym stopniu uważał, że ma rację i na tym się po prostu kończyło.
- Hm? A co to takiego? - Dostrzegł nagle leżący na stole żółtawy, półprzezroczysty krążek wielkości małego winogrona.
- No właśnie! Miałem ci opowiedzieć, ale mnie z nagła zagadałeś i o mało mnie nie wyleciało z głowy. Znalazłem to dzisiaj w takim oto ozdobnym pudełku z bardzo ładnym przedstawieniem galeonu o trzech masztach… - Pokazał z rozmachem opakowanie od krążka. - To chyba landrynka.
- Landrynka?
- Jako rzeczesz mój drogi bracie, landrynka właśnie. Tako mi się przynajmniej wydaje. Była jednak tylko jedna i nie próbowałem jej z myślą, że kto inny się na nią skusi… może zechcesz uczynić honory?
Nill niepewnie popatrzył na domniemaną słodyczkę.
- A jeśli to nie landrynka?
- Szanse, że jest to jakiś bardzo bezmyślnie zaprojektowany rodzaj trutki, są naprawdę znikome. Jeżeli jednak tak jest to wiedz, że zrobię wszystko aby ocalić twoje dwojakie, wilczo-człowiecze życie!
- To dlaczego sam jej nie spróbujesz?
- Jesteś szefem, nie mogę zabrać ci sprzed nosa ostatniego cukierka - odparł z prostotą misiek.
- Pozwalam ci.
- Bardzo ci dziękuję, ale nigdy bym sobie nie wybaczył. - Therundi nie dawał za wygraną.
- Jeżeli coś się stanie to będzie twoja wina - ostrzegł Nill celując w niego palcem i ostatecznie sięgnął po żółciutkie cacuszko. Albo był od niedźwiedziołaka odważniejszy, albo zwyczajnie głupszy.
- I jak? - spytał Theru kiedy cukierek po dokładnym obwąchaniu znalazł się w wilczym pysku. Lucy dał mu znać ręką, żeby poczekał, po czym zaczął smakować tajemniczą drażetkę. Zaraz też skrzywił się i w panice rozejrzał za koszem. Wypluł dziwactwo z niesmakiem, a przyjaciel niemal od razu podał mu szklankę soku.
- Rozumiem, że to jednak nie landrynka? - zapytał współczująco, patrząc na mlaskającego z niezadowoleniem Nilla.
- Była, była. Ale założę się, że starsza niż ta wyspa… smakowała jak sproszkowane korniki. - Splunął raz jeszcze i otarł pysk ściereczką. - Nie wierzę, że mnie do tego namówiłeś…
- To moja specjalność - Uśmiechnął się mężczyzna. - Rozbudzać twojego ducha przygody.
Awatar użytkownika
Kaikomi
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Kaikomi »

        Kaikomi spała snem sprawiedliwych - głęboko i spokojnie, można wręcz rzec, że jak kamień. Nie należała jednak do osób, które wylegiwały się w łóżku do południa i budziła się wraz z nastaniem poranka, chociaż i tak z reguły już po tym, jak Lucy opuścił sypialnię - ten ranny ptaszek zrywał się jeszcze na długo przed wschodem słońca. Nigdy jej nie budził, a w każdym razie nie specjalnie, a i przypadkiem zdarzało mu się to niezwykle sporadycznie, gdyż jako wilkołak poruszał się cicho i z niezwykłą gracją.
        I tego ranka syrenka obudziła się dopiero, gdy była już sama w sypialni. To znaczy - nie sama, tylko razem z Myszą, która właśnie przeciągała się na połówce maty, na której niedawno spał Nill. Kaikomi po otwarciu powiek przetarła oczy piąstką i rozejrzała się po sypialni, a gdy dostrzegła dokazującą kotkę, odruchowo wyciągnęła do niej rękę, by pogłaskać piękne, jasne futerko. Mysza momentalnie czmychnęła, na odchodnym obdarowując syrenkę spojrzeniem pełnym wyrzutu, jakby przez to, że jej boska fizyczność została zbrukana dotykiem śmiertelnika, musiała teraz cały dzień poświęcić na doczyszczenie swego futerka. Niestety, jej oburzenie wywołało tylko uśmiech na twarzy naturianki, która nim wstała chwilę przewracała się jeszcze w pościeli, w pewien sposób przypominając ulubienicę Nilla, która uciekła na dwór - obie były równie urocze i aż nie można było się oprzeć, by ich trochę nie pozaczepiać. Najlepiej wiedział o tym sam wilkołak. Całe szczęście syrenka nie była świadoma tego, jak jej mąż droczył się z nią gdy jeszcze spała…

        Jak zawsze z rana, syrenka wykorzystała okazję, że w rodzinnej łazience nie było tłumów i mogła w spokoju wymoczyć się w wannie, by nie wyschnąć w ciągu dnia. Od razu po przekroczeniu progu wielkiego pomieszczenia, które przez swe gabaryty przypominało wręcz łaźnię miejską, zdjęła z siebie swoją nocną koszulę i naga jak ją Prasmok wyśnił podeszła do wypełnionej chłodną wodą wanny. Nie musiała podgrzewać sobie kąpieli, bo chociaż żyła głównie na lądzie, jej naturalnym środowiskiem był ocean, a tam woda rzadko kiedy była tak ciepła, jak lubili to mieszkańcy powierzchni - dla niej była akurat. Od razu zanurzyła się razem z głową i nim się wynurzyła, jej nogi już zdążyły zamienić się w ogon, którego okazała płetwa unosiła się z wdziękiem na lekko wzburzonej powierzchni wody. Kaikomi wychynęła po chwili na powierzchnię i westchnęła z przyjemnością, odgarniając oburącz mokre włosy z czoła. Zamrugała, gdy wilgoć zaczęła osiadać na jej rzęsach tworząc podobne do miniaturowych perełek krople. Ponownie się zanurzyła, tym razem tylko na moment, jakby chciała tylko przepłukać twarz. Jej ogon uderzył lekko o wodę, czemu towarzyszyło ciche plaśnięcie, a niewielka ilość wody przelała się przez brzeg wanny, tworząc miniaturowe kałuże na kamiennej posadzce. Poranna kąpiel zawsze była jej chwilą wytchnienia przed pracowitym dniem (tak samo, jak dla Lucy'ego gapienie się w sufit), więc wykorzystywała ją tak dobrze jak tylko mogła, z reguły po prostu przygotowując się psychicznie na to, co miało się wydarzyć - chociaż w zajeździe mieszkała prawie rok, nadal zaskakiwało ją to miejsce i ludzie, którzy tu mieszkali bądź pojawiali się raptem na chwilę. Życie w mieście u boku ojca miało inny rytm i inny temperament, co tu dużo mówić: było spokojniejsze. Kaikomi nie miała zbyt wielu obowiązków, a Hanale swoją pracownią zawiadywał tak dobrze, że chodziła jak w zegarku. W zajeździe zaś... bywało różnie. Tutejsza klientela była zbyt zróżnicowana by cokolwiek zakładać, a sami pracownicy też należeli do znacznie bardziej żywiołowej grupy niż klienci zaopatrujący się w biżuterię u ojca pani Wassley.
        W końcu syrenka wyszła z kąpieli. Chwilę po tym gdy przełożyła ogon przez brzeg wanny i plasnęła nim o ziemię, ten zaczął powoli przemieniać się w jej nogi. Kaikomi w międzyczasie pobieżnie osuszyła się ręcznikiem - jedynie na tyle, by na jej sukience nie odznaczały się mokre plamy, lecz skóra nadal była trochę wilgotna. Ze względu na przynależność rasową służyło jej takie niedbalstwo, przedłużając jej czas komfortowego przebywania na lądzie o kolejne kilka minut. Dodatkowo syrenka nigdy nie suszyła włosów, to jednak chyba było oczywiste - tak jak skórę, jedynie pobieżnie przecierała je ręcznikiem. Jeszcze trochę mokra ubrała na siebie przygotowaną poprzedniego dnia sukienkę. Była to kreacja praktyczna, lecz przy tym bardzo ładna - na ramiączkach, sięgająca kolan, wykonana z lekkiego materiału o wyrazistym kolorze fuksji. Kaikomi często nosiła się w żywych kolorach, by wynagrodzić sobie swoje (wyimaginowane) braki w urodzie. Intensywny róż pasował jednak do jej opalonej skóry, na której tle pięknie błyszczała noszona na łańcuszku obrączka z perłą. Ta pojedyncza sztuka biżuterii nadawała wyglądowi syrenki wiele elegancji i chyba nikt patrząc na nią nie zwróciłby uwagi, że pani Wassley zeszła do sali dla gości nawet nie zakładając butów...

        - Irinai!
        Kaikomi dostrzegła ledwie cień skrzydlatej sylwetki młodzieńca, gdy jeszcze była na piętrze. Domyślała się, że chłopak wychodzi zająć się zleconymi przez Nilla zadaniami, wśród których na pewno widniało zrobienie zakupów albo odebranie zamówionych produktów, a ona miała do niego w związku z tym jeszcze jedną prośbę. Dlatego zawołała go, by zaczekał, a sama szybko zbiegła po schodach, zatrzymując się jednak w połowie drogi gdy upewniła się, że Fellarianin ją usłyszał.
        - Słucham? - zwrócił się do niej. Syrenka dostrzegła, że Irinai wręcz przestępował z nogi na nogę, by biec dalej, a w jednej dłoni trzymał karteczkę - pewnie z listą od Lucy'ego - tak kurczowo, że aż mu palce bielały, w drugiej zaś dzierżył drewnianą kratę z butelkami na mleko, co potwierdzało przypuszczenia pani Wassley. Bardzo przejmował się wykonywaniem swoich obowiązków, Kaikomi widziała to i doceniała, lecz jednocześnie czuła się zawsze odrobinę winna, gdy dokładała mu jeszcze roboty. Oczywiście Fellarianin się nie skarżył - zawsze bardzo uważnie ją wysłuchał, zapamiętał każde słowo, po czym z zadowoleniem zapewniał, że zaraz bierze się do pracy i zadanie można już praktycznie uznać za wykonane. Był niezwykle sumienny, a pod względem posłuszeństwa plasował się wręcz na pierwszym miejscu wśród wszystkich pracowników zajazdu, chociaż to akurat obracało się na jego niekorzyść - wystarczyło spojrzeć na całe litanie poleceń, jakie wypisywał mu Lucy.
        - Idziesz po mleko? - upewniła się syrenka tak by zagaić jakoś sensownie rozmowę, a nie tylko wydać chłopakowi suche polecenie. Gdy mówiła, już spokojnie zaczęła schodzić na parter.
        - Tak, będę z powrotem za pięć minut - zapewnił natychmiast Irinai, po raz kolejny skracając sobie czas na dotarcie i powrót od Małej Evvy, jednak tak, jak przed Lucym chciał udowodnić jakim przydatnym i rzetelnym pracownikiem jest, tak przed syrenką chciał się popisać i pokazać z jak najlepszej strony, a jej pytanie dało mu powody do niepokoju i podejrzeń, czy aby na pewno już się nie spóźnił. Syrenka nie mogła w końcu czekać na składniki do swoich ciastek. Kaikomi nie miała jednak do niego pretensji o to, że dopiero wychodzi, bo znała rytm pracy zajazdu i wiedziała, że fellarianin jest na tym tle niezawodny.
        - Mógłbyś przynieść jeszcze dla mnie butelkę śmietanki? - poprosiła go. Irinai natychmiast gorliwie pokiwał głową, co syrenka przyjęła z uśmiechem. Korzystając z okazji, że stała już obok niego, bez proszenia sięgnęła po trzymaną przez niego karteczkę i wyciągnęła mu ją z dłoni, bo chłopak ani przez moment się przed tym nie bronił. Kaikomi momentalnie rozpoznała pismo swego męża, a sporządzona przez niego lista była dłuższa niż spis inwentaryzacyjny, który musieli zrobić jakieś trzy tygodnie wcześniej. ”Biedny Irinai…”, przemknęło syrence przez myśl, nie powiedziała jednak tego na głos. Już kiedyś odbyła z Lucym rozmowę na temat wykorzystywania Fellarianina, lecz on zapewnił, że im obojgu ten układ pasuje i nie ma czym się przejmować. Syrenka nie dyskutowała - nie miała takiej siły przebicia, by tupnąć nogą i zmusić swego męża do zmiany zdania. On miał po prostu specyficzny charakter, który zawdzięczał pewnie w dużej mierze swemu pochodzeniu.
        - Ale nie musisz się dla mnie spieszyć, spokojnie - zapewniła go tylko, by nie czuł przynajmniej z jej strony żadnej presji. Karteczkę z listą zadań od Nilla wsunęła mu z powrotem w dłoń. - Widzę jednak, że bardzo ci się spieszy, to pędź - zwróciła się do niego z łagodnym uśmiechem.
        - Już idę! - zapewnił gorliwie fellarianin, po czym obrócił się i prawie truchtem wypadł na zewnątrz.
        - Dziękuję! - zawołała za nim syrenka. Niestety nie było jej dane zobaczyć szerokiego uśmiechu, który pojawił się na twarzy skrzydlatego młodzieńca, który każde jej miłe słowo przyjmował z taką samą czcią jak pochwałę od Nilla (których to nie słyszał zbyt często, ale może dzięki temu odnajdywał w sobie dodatkową motywację do pracy).

        - Cześć!
        Okrzyk nie stanowił żadnego ostrzeżenia, gdyż nie dawał syrence nawet ułamka sekundy na reakcję - zaraz po nim nastąpił “atak”. Drobne kudłate stworzenie rzuciło się na syrenkę od tyłu i objęło ją w talii, przytulając pyszczek do jej ramienia i szyi. Zaraz odskoczyło.
        - Bleh, znowu jesteś mokra - mruknęła Lili, wycierając policzek wierzchem dłoni, zupełnie jak kot czyszczący się łapą. Tak to wyglądało prawie każdego dnia. Kotołaczka w swej żywiołowej wylewności zawsze bardzo entuzjastycznie witała się z syrenką i cały czas nie brała poprawki na to, że naturianka była wyjątkowym egzemplarzem stworzenia, które jednak normalnie żyje w wodzie, więc mokra bywała nadzwyczaj często.
        Kaikomi zaś jak to ona, w pierwszym odruchu przycisnęła do piersi stulone dłonie, schowała głowę w ramiona i stała bez ruchu, a gdy “niebezpieczeństwo” minęło, rozluźniła się i obróciła w stronę Lili uśmiechając się dobrotliwie.
        - Dzień dobry - przywitała się bardzo wesołym tonem, splatając dłonie za plecami. Wyrzuty, które zostały jej poczynione z powodu mokrych włosów, zbyła milczeniem. Kiedyś jeszcze się tłumaczyła, wtedy jednak nie wiedziała, że taka sytuacja będzie się powtarzać bez względu na to co powie - gdy to do niej dotarło, w końcu nauczyła się nie przejmować takimi uwagami.
        - Masz wiadomość od Nilla! - oświadczyła Lili, gdy już doprowadziła się do porządku. - Irinai właśnie poszedł po mleko, zaniesie ci je od razu do kuchni.
        - Wiem, minęłam się z nim jak wychodził - zauważyła syrenka, subtelnym ruchem ręki wskazując na prowadzące na zewnątrz drzwi, za którymi zniknął młody Fellarianin.
        - A, no to dobra - uznała kotołaczka. Ona w przeciwieństwie do Irinaia nie przejmowała się tak bardzo, gdy spóźniła się z wykonaniem jakiegoś zadania od Lucy’ego - w przeciwieństwie do “nowego” doskonale wiedziała, że nic jej z tego tytułu nie grozi, przynajmniej w większości przypadków. Burą od wilkołaka, a tym bardziej jego kąśliwymi uwagami, absolutnie się nie przejmowała.
        - A gdzie jest Nill? - upewniła się jeszcze syrenka, stawiała już jednak pierwsze niemrawe kroki w kierunku zaplecza i kuchni, jakby zamierzała tam pójść bez względu na odpowiedź. A może właśnie przez to, że spodziewała się jaką odpowiedź usłyszy.
        - Eee… Nie wiem. - Lili trochę ją jednak zaskoczyła. - Pewnie skacze wokół naszego ulubionego klienta i stara się go nie zabić. Albo zrobić tak, by wyglądało na wypadek - dodała jeszcze po chwilce namysłu. Nie musiała wymieniać nazwiska tego jegomościa, przekąs w jej głosie był wystarczająco dobitny, aby Kaikomi mogła domyślić się o kim mowa. Uśmiechnęła się, choć był to trochę wymuszony uśmiech, podyktowany tym, że nie chciała wyjść na niemiłą i zdradzić co o tym myśli.
        - Rozumiem. Dziękuję! - zawołała do kotołaczki, gdy obe jak na komendę się rozeszły, syrenka udała się w kierunku kuchni, a Lili popędziła gdzieś dalej za swoimi sprawami.

        Kaikomi nie dotarła do kuchni, a przynajmniej nie tak od razu. Mijając drzwi dla personelu prowadzące na salę dostrzegła kilka płatków leżących wokół wazonów z kwiatami, które zdobiły stoliki. Zaraz poszła je pozbierać i przy okazji trochę dopieścić kompozycje, głównie poprzez pozbycie się zwiędłych roślin. Z uśmiechem witała się z gośćmi, którzy już powoli schodzili się na śniadanie. Nikogo nie obsługiwała - o tej porze zajmowała się tym reszta, bo ona powinna być teoretycznie w kuchni, a na sali pojawiła się tylko na chwilę. Dyskretnie przemykała między stolikami, sprawdzając czy wszystko jest na swoim miejscu i szybko zajmując się bukietami. Niewiele było do wyrzucenia - te kompozycje przygotowała ledwie dwa dni wcześniej, więc miały im służyć jeszcze następnych kilka dni, teraz wymagały jedynie kosmetyki. Przez to Kaikomi zaraz mogła wrócić na zaplecze.

        - Dzień dobry! - przywitała się syrenka wchodząc do kuchni. Na jej obliczu gościł szeroki, promienny uśmiech. W pierwszej kolejności przemknęła obok potężnego niedźwiedziołaka w stronę kubłów z odpadkami i pozbyła się zwiędłych kwiatków, które trzymała w dłoniach. Później złapała za swój fartuszek - nosiła biały, bardzo prostu fartuch z kieszenią na przedzie, wykończony oszczędną falbanką. Mimo prostoty odzienia, Kaikomi wyglądała w nim niezwykle korzystnie - wielu mężczyzn mimowolnie skupiało na niej wzrok, gdy wychodziła w nim poza kuchnię. To chyba kwestia tej kokardki, którą syrenka wiązała z tyłu - znajdowała się w wyjątkowo strategicznym miejscu, podkreślając walory jej sylwetki. Biodra, oczywiście. W tym momencie, gdy obrócona tyłem do kuchni syrenka dopiero zawiązywała tasiemki fartuszka, zagapił się na nią nawet Therundi, który jednak miał tyle samokontroli i oleju w głowie, by ocknąć się i wrócić do pracy, nim jego gafę dostrzeże zazdrosny mężulek.
        - Co się stało? - Kaikomi zwróciła się do Nilla, widząc, że ten ma jakąś nietęgą minę.
        - Próba rozbudzenia w twoim mężu ducha przygody przyniosła daremny skutek, moja droga - odpowiedział jej usłużnie Therundi, uśmiechając się w ten swój charakterystyczny sposób, niby to ciepły, ale jednocześnie odrobinę diabelski.
        - Ach… - mruknęła syrenka, ewidentnie rozważając, czy drążenie tematu jest aby na pewno dobrym pomysłem. Zerknęła na Nilla, by w wyrazie jego oczu odczytać jak bardzo jest zły za to “robudzanie ducha przygody” i chociaż nie wyglądał na specjalnie zirytowanego, postanowiła porzucić ten temat. Wzruszyła lekko ramionami. W tym czasie Lucy został wywołany na zewnątrz do obsługi gości.
        - Chcę wiedzieć co to znaczy “rozbudzić ducha przygody”? - Kaikomi natychmiast zwróciła się do miśka z nurtującym ją pytaniem. Mówiąc zaczęła wyciągać z szafek miski, łyżki, sitka i ingrediencje potrzebne jej do zarobienia ciasta - nie chciała tracić czasu na rozmowę po próżnicy, gdyż czekał ją jak zawsze pracowity dzień.
        - Och, nic wielkiego, kwiatuszku - odparł pogodnym głosem kucharz, również nie przerywając swojej pracy. Nie zamierzał się jednak droczyć z syrenką i teraz udawać, że nic się nie stało i nic nie powiedział, zaraz więc pośpieszył z wyjaśnieniami. - Sprawiłem, że twój szanowny małżonek zdecydował się porzucić jakże wygodną i przytulną strefę komfortu i zdecydował się podjąć ryzyko, nawet jeśli była to sprawa tak błaha, jak skosztowanie landrynki.
        - Landrynki? - upewniła się Kaikomi, bo zdawało jej się, że się przesłyszała. W jaki sposób jedzenie słodyczy mogło być uważane za przygodę? Jeszcze na dodatek w kuchni własnego zajazdu, w chwili, gdy wokół nie działo się absolutnie nic, co odbiegałoby od normy?
        - A i owszem, landrynki - zgodził się niedźwiedziołak i nie dał się już dłużej za język ciągnąć tylko zaczął opowiadać wszystko od początku do końca. - Znalazłem mianowicie w tym oto pudełeczku, które stoi obok twojej prawej rączki, o tak, dokładnie tego - zgodził się, gdy syrenka wzięła puzderko do ręki i zaczęła je oglądać. - Pojedynczą landrynkę, żółciótką jak nowonarodzony pisklaczek. Cukierek był jednak tylko jeden, a mnie przecież nie wypada wpychać pysk przed naszego szefa, z pewnością się ze mną zgodzisz, królewno. Myślałem jeszcze, by zatrzymać ją dla ciebie, ostatecznie jednak to Nill pojawił się pierwszy w kuchni, a ja bardzo liczę się z takimi przekazami wszechświata, rozumiesz… Lucy trochę się wzbraniał przed przyjęciem jej, lecz ostatecznie uległ. Cóż mogę rzec, wyraz jego pyska, który zaobserwowałaś po wejściu tutaj, jasno świadczył o tym, że jej smak nie przypadł mu do gustu. Powiedział nawet, że smakuje jak sproszkowane korniki - zauważył niedźwiedziołak, wznosząc wzrok ku sufitowi, jakby właśnie rozważał sens tego porównania. Kaikomi zachichotała.
        - A skąd miałeś to pudełeczko? - zapytała, pokazując trzymany w dłoniach przedmiot, nim odłożyła go na bok i wróciła do robienia ciasta na ptysie. Eliksir z wody i masła właśnie zaczął wrzeć i trzeba było zacząć działać z mąką.
        - Znalazłem - odparł tajemniczym tonem Therundi.
        - Gdzie? - dopytywała syrenka, energicznie mieszając gotujące się ciasto. W jej głosie jak zawsze słychać było lekką zadyszkę, bo zadanie wymagało siły, którą ona niespecjalnie dysponowała.
        - Tajemnica - odpowiedział niedźwiedziołak, a Kaikomi po samym tonie jego głosu wiedziała już, że nie wyciągnie z niego tej informacji. Zdecydowała się to przeboleć, gdyż Therundi z reguły nie ukrywał przed nią informacji, które miały jakiekolwiek znaczenie, najwyraźniej więc pochodzenie landrynki stanowiło nieistotny detal. Może Niedźwiedziołak nabył ją po prostu na targu? Albo sam ją zrobił, w ramach robienia psikusów szefowi. Nie było to co prawda w jego stylu, ale samo przebywanie w zajeździe wśród jego pracowników mogło sprawić, że komuś okazjonalnie odbije…
        Nie minęła chwila, gdy Kaikomi już szprycowała na blachę małe różyczki ciasta. Jej ptysie nie był tak duże jak typowe tego typu słodkości sprzedawane w cukierniach, nadrabiały jednak piękną formą i ciekawymi smakami, przez co miały wielu zwolenników wśród stałych klientów. Dodatkowo bardzo lubił je panie, dla których tej wielkości ciastko nie było ani za bardzo sycące, ani nie szło tak bardzo w biodra…
        - Czym zamierzasz dzisiaj zaskoczyć gości? - zapytał Therundi, uprzejmie otwierając dla syrenki drzwiczki pieca.
        - Kremem kokosowym - odparła Kaikomi. - Ale muszę poczekać na śmietankę, Irinai miał mi przynieść…
        Syrenka w konsternacji postukała palcem wskazującym w stulone wargi. Bez bazy nie było nawet sensu zaczynać robić krem, nie miała więc na razie niczego do roboty w kuchni, może poza poganianiem ptysi wzrokiem, by te szybciej się rumieniły…

        - Lucy…
        Kaikomi stanęła w progu drzwi prowadzących do kuchni. Nadal była ubrana w swój bielutki fartuszek, którego nie pobrudziła nawet odrobiną mąki podczas pieczenia. Stała opierając się o futrynę i lekko odwodząc jedną nogę do tyłu, uwydatniając w subtelny sposób krągłości swoich bioder i ud. W dłoniach obracała pudełeczko po landrynce.
        - Irinai jeszcze nie wrócił od Małej Evvy? - upewniła się. Nie potrzebowała co prawda tej śmietanki już, natychmiast, ale przyszło jej do głowy, że może Fellarianin już wrócił, ale zostawił nabiał na barze i pobiegł dalej wykonywać swoje obowiązki. Nigdy nie zaszkodzi zapytać.
        - Mogę zatrzymać sobie to pudełeczko? - zapytała po chwili, gwałtownie zmieniając temat. Jednocześnie pokazała mężowi opakowanie po landrynce. - Jest ładne, trochę bym je wypolerowała i mogłabym trzymać w nim kolczyki… Widziałeś te runy tutaj? Błyszczą jakby były czymś pomalowane.
        Kaikomi pokazała palcem rządki znaków wygrawerowane na boku pudełeczka, które faktycznie wyglądały, jakby były pociągnięte lakierem zmieszanym z bardzo drobnym brokatem. To, że przedmiot przykuł jej wzrok, nie było niczym dziwnym - syrenka lubiła takie małe drobiazgi i miała ich całą masę - były to pudełeczka na biżuterię, filigranowe figurki, opakowania na balsamy czy stojaczki na naszyjniki. Przez to jej prywatny pokoik w mieszkalnej części zajazdu wyglądał jak skrzynia ze skarbami.
        - Zrobiłam ci śniadanie - dodała jeszcze, nim wychyliła się w stronę kuchni i zabrała stamtąd talerzyk z kanapkami z jajkiem i awokado. Podała je swojemu mężowi, z promiennym uśmiechem życząc mu "smacznego".
Awatar użytkownika
Shantti
Szukający drogi
Posty: 48
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Pustynny Elf
Profesje: Artysta , Bard , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Shantti »

        Shantti nie potrzebowała zbyt wiele czasu, aby usunąć się w cień w Ostatnim Bastionie, bo właśnie stamtąd też dowlekła się nasza bohaterka aż do Turmalii. Nie miała odwagi wrócić do swojej kryjówki w ruinach budynku, ani nawet przez myśl jej nie przeszło by zawitać do karczmy, w której wówczas pracowała. Po elfiej tancerce zostało jedynie otwarte okno i słuch o niej zaginął. Jakie legendy po niej pozostały, tego już się nie dowiadywała. Gdyby ktoś rzekł, że diabły wzięły ją ze sobą to nie minąłby się wielce z prawdą. Zastanawiała się czy istnieje miejsce bezpieczne, miejsce gdzie piekielna stopa nie postała...
        Ale tym razem nie uciekała przed diabłami. Nie umiała zostać w miejscu, w którym tak wiele przeżyła. Poza tym… Ostatni Bastion sam w sobie nie był zbyt przyjazny, a Shantti była aż nazbyt przyjazna. Miała wrażenie, że z tego królestwa płynie jakaś toksyczna energia i to ona szkodzi tym ziemiom. Istniało więc wiele powodów, dla których opuściła Bastion, chociaż głównym stał się tak naprawdę Dżari. Tęsknota nie dałaby jej żyć.
        I właściwie kłamstwem było, iż „dowlekła się” aż tutaj, do nadmorskiego państwa, bo podróż wbrew wszystkiemu odbyła bardzo miłą. Gdy tylko uciekła, od razu skierowała się na najbliższy szlak handlowy i tam szybko złapała pierwszy transport. Niektórzy handlarze byli dosyć dziwni, inni burkliwi, zdarzały się też zrzędy, którym nikt nie był w stanie przemówić do rozumu i towarzysze owej marudy-kupca patrzyli na elfkę z podziwem, gdy każdy stęk komentowała żartobliwą anegdotką. Ostatni odcinek przemierzyła w najmilszym towarzystwie. Bardzo szczerzy i sympatyczni krasnoludzi o dość specyficznym dla Shantti stylu bycia, okazali się bardzo żartobliwi i weseli, a ona potrzebowała by ktoś się śmiał. Była więc pełna energii, gdy zeskoczyła z kupieckiego wozu w Turmalii, ale nim jeszcze dotarła do centrum to przeżyła coś niebywałego. Otóż wóz toczył się w najdziwniejszym dla pustynnej elfki miejscu na świecie. Piach wyciągnięty żywcem z pustyni łączył się z bezgranicznym zbiornikiem wody. Jeden z krasnoludów spojrzał na nią wielkimi oczami mówiąc, że nazywają to „morze”. Tancerka tkwiła w szoku widząc przygasające słońce na tle owego morza. Żółto-pomarańczowe blaski tańczyły na bezkresnej tafli wody sprawiając, że i piach tonął w czerwieni. To był ujmujący krajobraz, jakby ziemia rozpalała się do czerwoności. Czegoś podobnego nie widziała na własnej pustyni. Migoczące na morzu blaski przypominały zbiornik diamentów. Elfka dopytywała się o różne sprawy związane z Jadeitowym Wybrzeżem. Gdzie ma koniec i czy jadą oni w stronę „większej pustyni”, bo ta tutaj była wąska, zaledwie kawałek piachu i dalej trawa. Temperatura spadała, więc to musiała być pustynia! Przestała jednak snuć domysły, gdy oczy każdego z kupców powiększały się do wielkości porcelanowych, obiadowych talerzy. Po chwili buchnęli tak głośnym śmiechem, że niemalże spłoszyli konie. Widząc egzotyczność zabranej podróżniczki postanowili skierować się bezpośrednio na plażę. Wóz zatrzymali jeszcze na trawie, by nie wykończyć swego kopytnego przyjaciela. Taszczenie pełnego wozu po piaszczystej, wilgotnej ziemi nie byłoby zbyt mądre. Jeszcze koń postanowiłby się napić morskiej wody, sam by się wykończył z powodu odwodnienia. Pierwsze więc chwile na plaży Shantti spędziła z krasnoludami.
        W Turmalii wciąż nie mogła się temu nadziwić. Ten ogrom różnicy między piachem pustynnym a tym nad morzem był dla niej tak szokujący, że z tą myślą pogodziła się dopiero kolejnego dnia wieczorem. W królestwie zabawiła kilka dni. Wciąż nie znalazła żadnego odpowiedniego miejsca noclegowego, więc tej nocy przechadzała się po portowym mieście ubrana w niqab. Na jednym z mostów i tuż przy dosyć wysokim, jak na to królestwo, budynku, dojrzała mężczyznę, którego targały nerwy gaszone przez gęsty pot na twarzy. Działał pośpiesznie przenosząc jakieś wory i klął pod nosem, przez to nie zauważył obecności tancerki. Dopiero gdy powiedziała krótkie „przepraszam”, zwrócił na nią uwagę. Mężczyzna pobladł na twarzy, po czym cofnął się kilka kroków z krzykiem. Shantti patrzyła na niego zdziwiona. W pierwszej chwili pomyślała, że złapała złodzieja na gorącym uczynku, ale gość nie uciekał a wpatrywał się w nią osłupiały, jakby czekał na rzucenie klątwy. Wówczas zdała sobie sprawę, że to ona wygląda niczym duch w białym odzieniu. Zaśmiała się szczerze i ten śmiech sprawił, że mężczyzna spojrzał na nią spokojniej. Zdjęła górną część niqabu odsłaniając związane luźno u dołu włosy oraz ciepłą w odcieniu skórę, którą wieńczył długi uśmiech.
        - Wybacz, nie chciałam cię nastraszyć – wyjaśniła drapiąc się niewinnie po głowie.
        Robotnik wstał otrzepując ubranie i sam zaczął się śmiać. Krótka pogawędka przemieniła się w paplaninę. Mężczyzna to zauważył więc uśmiechnął się przepraszająco i zaczął tłumacząc iż ma jeszcze wiele do roboty. Jak się okazało, był założycielem firmy handlowej i właściwie nie do jego obowiązków należało ładowanie towaru na statek, ale jego robotników. Niestety zbuntowali się, ponieważ w budynku obok straszyło. Acke, bo takim imieniem przedstawił się trzydziestolatek, musiał ratować interes i sam załadować chociaż część zamówienia, bo na całość nie liczył. Długo też odmawiał pomocy Shantti tłumacząc, że worki są ciężkie, ale elfka wtrąciła mu się do pomocy bez zbędnego gadania. Budynek, w którym straszyło, należał ku zaskoczeniu do Acke. Z magazynu wygrzebała skrzynię, przybiła gwoździami zardzewiałe, lecz sprawne kółka i nie musiała tyle dźwigać. Spociła się jak mysz przy pchaniu wózka, ale co dwie pary rąk do pracy to nie jedna. Robota szła, a nawet momentami wolniej niż przed przybyciem Shantti. Miała z tym człowiekiem wiele wspólnych tematów, momentami więc się zagadywali. Sam jednak kupiec przyznał, że pracowało mu się przyjemniej, a gdy księżyc górował na czystym niebie, usłyszeli jakieś dziwne jęki.
        Acke nie za bardzo wierzył w duchy oraz w światy poza Alaranią, ale w tym momencie był gotów zwątpić. Na tej płaszczyźnie kompletnie nie zgadzał się z Shantti. Tancerka duchów się nie bała. Nawet tych złych, bo gdy obcuje się z takimi siłami to wówczas wcale nie wydają się one takie nieznajome i przerażające. Jęk wywołał jednakże niepokój, bo chociaż miała do czynienia ze światem mniej materialnym to nie oznaczało to, że złe siły nie były w stanie nią poruszyć. Oboje postanowili zbadać magazyn. Skradali się między wysoko ustawionymi skrzyniami, linami i słupami. Kurz był bezlitosny dla nosa nieprzyzwyczajonej elfki, ale z całych sił powstrzymywała się przed kichnięciem by nie odstraszyć ducha. W pewnym momencie zauważyła, jak cień przemknął nieopodal niej. Dostrzegł to również Acke, który znajdował się kilka stóp dalej. Wskazali sobie wspólny punkt doskoku. Tancerka uznała go za mądrego człowieka, bo chociaż śmiertelnie się bał, to wolał rozwikłać tajemnicę. To było dla niego naturalne: rozwiązanie problemu a nie unikanie go. W jednym momencie skoczyli w przód i Shantti była już gotowa użyć wszelkich swoich sił by porozmawiać z duchem, gdy ku ich zaskoczeniu okazał się mieć on fizyczne ciało.
        Shantti wraz z Acke wyprostowali się, po czym spojrzeli po sobie. Kupiec buchnął śmiechem, który rozległ się po całym budynku.
        - Mówiłem, że duchy nie istnieją!
        Odnaleziony chłopiec, o imieniu Klas, wyjaśnił tajemnicę swego pojawienia się w magazynie. Został porzucony i trafił do bandy innych chłopaków, którzy włóczyli się po Turmalii. Magazyn wydał im się idealnym miejscem do zamieszkania, tylko z początku sądzili, że jest on opuszczony. Faktycznie Acke przez jakiś czas prowadził biznes w Rubidii i nie miał zbyt wiele towaru trzymanego tutaj. Banda chłopców nie chciała zostać przegoniona - zbyt długo mieszkali na ulicy. Postanowili więc straszyć! Niestety wada Klasa szybko wyszła na wierzch. Mówił, że wstaje w trakcie snu i chodzi. Niestety nigdy tego nie pamiętał, a przebudzenie go z tego stanu wprowadzało go w okropny stan. Uznali, że siedzą w nim złe moce. Nie tylko jego rodzice, ale teraz i ci chłopcy. Z przerażenia pouciekali zostawiając go w magazynie i teraz został nakryty przez dwójkę dorosłych na chodzeniu we śnie. Obudził się jednak, gdy Shantti cicho kichnęła tuż nad jego głową nie zdając sobie z niczego sprawy.
        Chłopiec leżał na prowizorycznie stworzonym przez tancerkę wózku i spał. Elfka wraz z handlowcem siedzieli na moście. Niedługo miał być już ranek, ale siedzieli zmęczeni w ciszy. Shantti machała bezwładnie nogami wpatrując się w morze. Trochę bała się wpaść do wody. Nie widziała dna, a i też nie potrafiła pływać.
        - Wezmę go do domu – powiedział mężczyzna zmęczonym od pracy głosem. Był jednak spokojny i mówił z zadowoleniem.
        Shantti uśmiechnęła się do niego ciepło.
        - Dziękuję za pomoc.
        Znowu siedzieli w ciszy czekając na nie wiadomo co. Po prostu trwali w wolnej od dźwięków chwili.
        - Wpatrujesz się w morze zupełnie inaczej niż inni.
        - Czyli jak? – spytała zaczepnie.
        - Nie tęsknisz za nim. Zachowujesz się jak… jakbyś pierwszy raz je widziała.
        - Po czym to stwierdzasz? – przedrzeźniała się odrobinę tancerka.
        - Po tym jak twoje oczy się nim zachwycają, a twoje serce się go obawia.
        Ponownie zapadło milczenie, a Shantti dojrzała, że niebo chce zacząć powoli jaśnieć.
        - Mogę ci się jakoś odwdzięczyć? – spytał Acke, a uszata spojrzała na niego pytająco. – Chciałbym się jutro wybrać na wyspę Lariv. Mój szwagier mieszka nieopodal Szlaku Druidów, niezły ma interes z ziół. Przysłał mi skrzynię tych swoich cacek spod gór, a na wyspie znajduje się pewna nietypowa kawiarnia… - mówił, a w bursztynowych oczach elfki wstąpiła gonitwa myśli. Marszczyła twarz zadając sobie w głowie pytania.
        – Tak, musielibyśmy popłynąć łodzią – uśmiechnął się Acke. – A ty chyba nigdy nie płynęłaś łodzią po morzu?
        Tancerka rozpromieniała tak samo mocno, jak wschodzące na niebie słońce.

        Spotkali się umówionego dnia, jeszcze gdy było widno na dworze. Shantti była niezwykle podekscytowana. Drżała cała na ciele z podniecenia. Pogoda była sprzyjająca i nie zapowiadało się na żadne nieprzyjemności. Niewielka łódź mogła więc spokojnie przepłynąć kawałek morza. Acke kończył ostatnie przygotowania, gdy tancerka obmacywała dookoła środek transportu i na nowo witała się ze słoną wodą. Miała ze sobą swój niewielki dobytek w plecaczku i biały niqab, który nie był dokładnie założony, gdyż odkrywał jej twarz i włosy. Bardziej teraz przypominała kapłankę niż tancerkę, ale nie wyobrażała sobie ubierać się w artystyczne stroje na taką podróż. Nie wiedziała czego się spodziewać. Płynięcie po rozległej wodzie było dla niej niczym legenda… a nawet nie! Bo nigdy wcześniej nie słyszała o morzu!
        W końcu odpłynęli. Czuła się dziwnie, gdy woda spokojnie ich kołysała. Nie umiała chodzić ani nawet stabilnie siedzieć przez pierwszy okres czasu. Z czasem jednak się przyzwyczaiła i wątpliwości zastąpiło bezgraniczne szczęście.
        - Teraz będę patrzeć na morze z utęsknieniem – przyznała pozwalając by chłodna bryza opatuliła jej policzki.
        Gdy dotarli na wyspę, Shantti całkiem popadła w obłęd ekscytacji. Cieszyła się ze wszystkiego. Przepłynęła właśnie kawałek morza, woda była chłodna, dzień ciepły, a wyspa zdawała się tętnić życiem. Pragnęła z każdym porozmawiać i każdego uściskać, jakby przez kilka lat trzymali ją w podziemiach i już zapomniała czym jest słońce. Acke witał się z mijającymi ich osobami, chwilę jeszcze grzebał w łodzi skrywając skrzynię. Przypłynął bardziej dla przyjemności niż dla interesu, nie spieszyło mu się. Z wielkim zadowoleniem patrzył na zachwyconą tancerkę. Była niezwykle podekscytowana więc w razie zguby Acke kazał jej szukać „Zajazdu Lucy’ego”. Oczywiście, zgodnie z przewidywaniami, Shantti się zgubiła, ale urzeczona widokami wcale się tym nie zmartwiła. Pytała mieszkańców o wskazane miejsce, a i o istotach zamieszkujących tę wyspę należałoby wspomnieć. Mieli uszy, ogony, inni wyglądali już nieco bardziej ludzko, ale pachnieli naturą. Tak właśnie mogła to określić elfka. Z niej dało się wyczuć pustynię, a w innych można naturę. Na pewien swój pokręcony sposób.
        Świat wirował od nadmiaru bodźców. Chciała wykrzyczeć swoją radość, wyrzucić z siebie nadmiar energii! W pewnym momencie gwałtownie się obróciła i uderzyła czołem o coś twardego. Coś tak twardego jak kość, a dokładniej męska szczęka. Elfka przyłożyła rękę do obolałego punktu, a w tle usłyszała jak tłuką się butelki. Uniosła delikatnie powieki wciąż pochylona z powodu cierpienia. Mleko gromadziło się w wąskich zagłębieniach między pokrytymi kurzem płytkami chodnika. Nie wiedziała, że w tym stosie szkła ucierpiała także butelka śmietanki. W pierwszej chwili ogarnęła ją bezgraniczna chęć pomocy i wypowiedzenia litanii przeprosin, ale gdy uniosła głowę… zamarła. Młody mężczyzna ze skrzydłami. Poczuła ukłucie w sercu. Patrzyła na skrzydlatego z niemym lękiem. Nie wiedziała skąd takie uczucia się w niej zebrały. Zbliżyła dłonie do klatki piersiowej, wargi jej drżały, nie była w stanie wydusić z siebie żadnego słowa. Stał przed nią kolejny anioł, a przynajmniej w takim przekonaniu trwała Shantti. Biedna wciąż posiadała braki w wiedzy na temat świata, skąd mogła wiedzieć, że jest to felleranin? I w dodatku jeszcze pracownik wskazanego przez Acke miejsca, który miał ledwie dziesięć minut na sprowadzenie mleka do zajazdu!
Awatar użytkownika
Lucy
Szukający drogi
Posty: 46
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wilkołak
Profesje: Rzemieślnik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Lucy »

Dzień zapowiadał się bardzo przyjemnie dla minotaurzycy. Nie niepokojona chwilowo przez nikogo mogła w spokoju czerpać wiadra wody ze studni i zanosić je pod zewnętrzne drzwi kuchni, pukając w nie od czasu do czasu, by poinformować Therundiego o tym ile już zostawiła. Ta dwójka, choć bardzo lubiła ze sobą rozmawiać, o tej porze dnia porozumiewała się przeważnie za pomocą wypracowanych znaków i krótkich sygnałów. Układ idealny, zważywszy na to, jak bardzo nieskrótowo wyrażał się niedźwiedź oraz jak niespieszna z natury była Mina. Gdyby za każdym razem w trakcie wykonywania obowiązków stawali ze sobą oko w oko to skończyłoby się to tym, że na każde pięć minut pracy przypadałoby trzydzieści przerwy. Lucy prędzej na stałe by ich zakneblował niż na to pozwolił. Póki co jednak nie było takiej potrzeby - będąc całkowicie świadomymi swoich charakterów i tej małej słabości do długich i szczerych pogawędek, sami opracowali system, który utrudniał im wpadnięcie w pułapkę obopólnego zrozumienia. I tak dziewczyna w ciszy nosiła wodę patrząc od czasu do czasu na rosnące nieco dalej figowce, cieszące się kilkoma niezerwanymi jeszcze owocami i młode bananowce o całkiem potężnych, jasnozielonych liściach. W pewnym momencie przyuważyła nawet Momo - oswojonego z nią już chyba tukana, który nie pokazywał się zbyt często innym członkom zajazdowej rodziny, ale lubił podlatywać na skraj podwórza jeżeli była sama. Ptak jak na swój gatunek był przeciętnych rozmiarów, nie wyróżniał się także umaszczeniem, choć ono z zasady było urzekające. Mlecznożółte gardło przechodzące w limonkowe okolice oczu czarnych jak noc, wpatrujących się w nią z niepokojącą wręcz przenikliwością. Do tego pokaźny dziób o wielu barwach; od łagodnej zieleni, przez plamę żywej pomarańczy po błękitne akcenty i krwistoczerwone zakończenie. Idąc udeptanym przez siebie szlakiem minotaurzyca nie musiała bać się potknięcia lub zachwiania się przez nagłą nierówność terenu - mimo to, tylko przechodząc te kilka kroków, gdzie miała najlepszy widok odwracała głowę, by podziwiać towarzyszące jej z oddali ptaszysko. Potem odwracała się i udawała, że zupełnie traci nim zainteresowanie. Nie chciała przepłoszyć go zbytnią nachalnością - niech to on śledzi ją wzrokiem i przekonuje się dalej, że jest po prostu kolejnym powolnym, dużym stworzeniem, obok którego ptaki mogą czuć się całkowicie bezpieczne. Kiedyś w końcu nawet Momo przekona się co do niej i zbliży tak, aby mogła być całkowicie zadowolona i usatysfakcjonowana. Wielką przyjemność sprawiały jej chwile, kiedy zwierzęta okazywały jej zaufanie. Zresztą - stworzeń bardziej rozumnych także to dotyczyło, choć nie aż w takim stopniu. Ze zwierzętami mogła chyba po prostu nawiązać bardziej pasujący do niej rodzaj relacji i uzyskać stan pełnego spokoju w ich towarzystwie. Jednym z rozumiejących ją wyjątków potrafiących mówić był właśnie Therundi, któremu nie mogła odmówić ekscentryczności i wielu dziwactw, ale to chyba właśnie sprawiało, że dobrze się z nim dogadywała.
W pewnym momencie zaskoczyła ją Berhe, która wyszła zza rogu budynku z koszem pełnym wilgotnych pościeli. Najwyraźniej zeszła do ogrodu aby je powiesić, mając najpewniej nadzieję, że zdążą porządnie podeschnąć przed zenitalnym deszczem. Zazwyczaj pierwsze pranie jakie robiła to były części garderoby o niedużej powierzchni lub z szybko tracących wilgoć materiałów, tym razem jednak z jakiś powodów zmieniła strategiczną kolejność.
- Pościele? - Minao była zaciekawiona na tyle, że aż postanowiła zapytać. Nie odkładając trzymanego w silnej ręce wiadra przystanęła i wskazała na wiklinową plecionkę, który dzierżyła niedźwiedzica. Ta westchnęła zdawkowo i pokiwała głową.
- Jak się okazało Kilu trzymał w swojej przeszmuglowane żaby… zobaczyłam to gdy chciałam go przykryć. Biedne stworzenia… - westchnęła ponownie. - Nie wiem skąd u niego takie pomysły… Ale chyba u dzieci w jego wieku to normalne. Chociaż z tobą nigdy nie miałam takich problemów - zaśmiała się serdecznie obdarzając dziewczynę niezwykle promiennym wyrazem twarzy, na co ta odpowiedziała również niehamowanym uśmiechem. Jej mina zmieniła się jednak błyskawicznie gdy tylko z kobietą się wyminęły. Nieokreślony żal odbił się w jej jasnych oczach, a kąciki ust opadły kontrastując z wesołym ułożeniem z przed chwili. Pogrążyła się na dobre w myślach i dalszą część pracy wykonała machinalnie, jakby w ogóle nie zwracając uwagi na to co robi. Nawet zapomniała zapukać na Therundiego i spojrzeć na Momo zawracając w stronę studni. Ale ptasie oczy podążały za nią czujnie.

Tymczasem w kuchni niedźwiedziołak zagadywał przygotowującą słodkości syrenkę wiedząc, że w swych rozmowach nie zejdą raczej na tematy czysto filozoficzne i egzystencjalne, które to wciągały go, niczym gigantyczne wiry wodne zagubione okręty, i z których to nie umiał się wydostać bez pomocy silnego bodźca zewnętrznego, który ściągnąłby go z powrotem na stały ląd rzeczywistości. Mógł więc bez obaw zaczepiać ciemnowłosą Panią Nillową i cieszyć się z krótkich pogawędek, co nie rozpraszały go na tyle, by nie mógł skupić się na gotowaniu, krojeniu, siekaniu, namaczaniu, odkładaniu, wyrzucaniu, podgrzewaniu, czyszczeniu i innych szlachetnych czynnościach, które leżały w jego gestii. Nie umknęła mu też chwila, kiedy Kaikomi zaczęła przygotowywać kanapki dla swojego małżonka. Uważał, że to doprawdy wspaniałe, kiedy młoda osóbka tak stara się być odpowiednią dla mężczyzny, któremu została poślubiona. Aż poczuł w ustach słodycz miłosnych radości, ale i gorycz małżeńskich zmagań… chociaż to mu jakoś nie pasowało. Może w ich przypadku było odwrotnie?
- Myślę, że słodkości przypiszę w tym przypadku do małżeństwa, a gorycz do miłości - powiedział nagle, niby to do siebie, ale patrząc nieco ponad głową Kaikomi, co było jasnym sygnałem, że w pewnym sensie tę wypowiedź kieruje także i do niej. - Albo nie… zdecydowanie do jej braku. Miłość i gorycz nie podobają mi się razem… nie godzi się, aby były w jednym zdaniu, a co dopiero tuż obok siebie. A najgorzej jeżeli mają być z sobą powiązane lub z siebie wynikać! O zgrozo! - Z hukiem trzasnął pokrywką zamykając gotujące się ośmiorniczki w garnkowym grobowcu. - Nie! Tak nie może być. Zgodzisz się ze mną prawda? Brakuje jedynie odrobiny uczucia, to nie tak, że jest ono złe… tak, to wszystko przez to, że wolno i nieśmiało się ono rozwija. Ale kiedy już przestanie być tak głęboko ukryte i ukaże wam swoje ogniste płatki, każdy przejaw waszego życia będzie okraszony cukrem tak rozkosznym w smaku jak twoje najdoskonalsze wypieki. Małżeństwo bez miłości jest bezsprzecznie niekompletne, ale miłość bez małżeństwa wcale nie mniej, choć niektórzy starają się walczyć z takowym poglądem, który ja uważam za jak najbardziej słuszny i zgodny z prawami natury istot obdarzonych takim rozumem jakim możemy poszczycić się my… Z tego też wynika, że nie należy się martwić jedynie o uczucie, a wasz związek jest jak najbardziej równy pogrążonych w amorach parom, na których dłoniach, tudzież nadgarstkach lub szyjach nie błyszczą złote symbole małżeńskiej wierności. Czyli wszystko jest jak najbardziej w porządku - stwierdził zadowolony, uspokajając samego siebie i zaglądając z uśmiechem do gotujących się mięczaków. - Teraz wystarczy poczekać aż wszystko zawrze…

Kiedy Kaikomi skończyła z kanapkami i wychyliła się z kuchni, by zamienić parę słów z białym wilkołakiem, ten spojrzał na nią najpierw nieuważnie, a zaraz potem jakby lekko się zaniepokoił.
- Wiesz, nie widziałem go jeszcze… - powiedział odnośnie skrzydlatego chłopaczka i przyłożył odruchowo palec do brody jakby się nad czymś zastanawiał. Wszystkie jednak myśli jakie w tym momencie zrodziły się w jego głowie zachował dla siebie, tym bardziej, że syrenka była już przy zupełnie innym temacie. Jednak trawiący jedną sprawę Lucy nie mógł skupić się na jej słowach tak bardzo jak by chciał. Postanowił więc chociaż zadbać o pozory, by nie posądziła go o zlewanie jej (przynajmniej nie wtedy gdy nie robił tego celowo). Zerknął więc na błyszczące znaki zdobiące pudełko po przeklętej landrynce, pozostawiając na chwilę blachę z ciemniejącymi powoli ziarnami, nad którymi czuwał i pokiwał z uznaniem głową.
- Ładne, ładne… oczywiście, zatrzymaj je. Nie ma potrzeby, aby walało się w kuchni. Jeszcze Theru wymyśli dla niego jakieś zastosowanie. - Ostatnie zdanie wypowiedział z nutą przekąsu w głosie. Potem zaś ugryzł się w język, by dodatkowo nie zapytać od kiedy to ona nosi kolczyki. Oczywiście, że nosi! Jakieś… czasami… po prostu chwilowo wypadło mu to z głowy. (Później jeszcze sprawdzi na wszelki wypadek. Jego błąd, że z reguły nie bawił się jej uszami - wtedy by pewnie pamiętał). Zaniepokoił się jednak trochę faktem, że po tych kilku miesiącach małżeństwa nadal nie był pewny takich detali. Kobiety mogły przywiązywać do tego jakąś wagę. Wolał nie sprawdzać z samego rana czy Kaikomi również. Choć jeżeli była tak kobieca jak jej biodra, to odpowiedź nasuwała się sama i była aż nazbyt oczywista. Miałby przegwizdane gdyby przyznał się, że nie wie czy ma przekute uszy. Aż chyba kiedyś zaryzykuje jak będzie miał wyjątkowo dobry humor któregoś wieczora. Ciekawe czy syrenka naprawdę się tym przejmie.
- Dziękuję, kochana jesteś. - Uśmiechnął się zdawkowo kiedy zobaczył jedzenie, ale powstrzymał się od natychmiastowego przystąpienia do konsumpcji, gdyż jego uwagi domagały się prażone ziarenka. - Mam nadzieję, że sama też nie głodujesz. - Spojrzał na nią uważnie z ukosa co dodane do słów miało znaczyć ni mniej ni więcej jak coś w rodzaju ,,zależy mi na tym, żebyś dbała nie tylko o mnie (co bardzo ci się chwali), ale i o swoje zdrowie i samopoczucie”. Nie kłopotał się jednak z tłumaczeniem tego na werbalny, gdyż chyba nie był do końca świadomy, że tak można.
Już myślał, że pogawędka z żoną skończona, gdy nagle zza jej obfitości wychylił się uśmiechnięty od ucha do ucha Oz’o i dwa razy szarpnął za jej fartuszek, żeby zwrócić na siebie jej uwagę.
- Przepraszam - wymamrotał nadal się szczerząc i najwyraźniej w najlepsze korzystając ze swoich braków we wzroście. - Czy można panią prosić?
- Mnie można. - Wepchnął się Nill ze swoją srogą miną, odkładając blachę z przyciemnionymi, mocno aromatyzującymi ziarnami na pobliski blacik, darząc je przy tym nieco mniejszą czułością niż zazwyczaj, co tylko bardziej go zirytowało. Nie przepadał za momentami kiedy przerywano mu pieszczoty z jego importowanym, obcokontynentalnym bogactwem na rzecz… jakichkolwiek żywych istot.
- Kiedy ja chcę tę panią. - Pokurcz nie dał się zbyć tak łatwo.
"A ja nie chciałem, ale mi dano”, przemknęło wilkołakowi przez myśl.
- Ta pani nie może. - Lucy zmierzył go wzrokiem, ale zamiast wdawać się z nim w płonną polemikę wziął na ręce niczego niespodziewającą się Kaikomi i bez ostrzeżenia posadził ją na barze tuż za sobą, czyli dodatkowe kilka stóp dalej od starego wariata. - Pilnuje moich kanapek - to mówiąc sprawnym ruchem podsunął jej talerz ze swoim pyszniutkim śniadaniem i stanął tak, by zagrodzić klientowi drogę do jej nóg.
- Oh… - Oz’o otworzył usta, ale zaraz zamknął je i najwyraźniej się poddał. - Rozumiem… a więc pan. TY Wassley! - Wymierzył w niego palcem. - Przynieś mi jajecznicę.
- Już jedną pan dostał, mam rację? - Lucy silił się na to, by nie chwycić pierwszej z brzegu butelki/narzędzia/żony i nie rzucić nią w natrętnego gościa.
- Przyniosła ją ta blondyna. Nie chcę jajek od niej.
- Ona tu pracuje.
- Miała nie przychodzić!
- Wszyscy inni byli zajęci, może raz uda się panu przeboleć spotkanie z nią?
- Nie. Nie chcę jajek od niej.
- Czyli mam wyrzucić tamtą jajecznicę?
- Nie… ale przynieś mi ją. - Oz’o uśmiechnął się łaskawie. - Jest w kuchni. Odniosłem, bo nie chciało mi się na was czekać. - Po tych słowach całkiem grzecznie, choć niczym król wszechświata wrócił do swojego stolika.
Wilkowaty westchnął odprowadzając go wzrokiem godnym zabójcy, po czym nieśpiesznie nachylił się nad blachą.
- Idealnie, ziarna mi nie wyszły przez niego - mruknął niezadowolony ze swojego dzieła. - Ale przynajmniej wiemy skąd się wziął w kuchni… Tylko jak on się tam dostał, skoro cały czas patrzyliśmy na drzwi? - Mimowolnie musiał przyznać, że dziwak był w tych sprawach niezły. Pojawianie się znikąd albo wychodzenie z miejsc zazwyczaj dla klientów niedostępnych było dla niego wręcz typowe.
- A, i przepraszam za to. - Lucy gestem wskazał na obecne położenie syrenki. - To szaleniec, nie wiem gdzie powędrowałyby jego ręce - wytłumaczył poniekąd motywy swojego niecodziennego postępowania i wreszcie pomógł jej zejść. Dobrze, że przy tym nie zganił jej za siedzenie na kontuarze, bo normalnie (czyli kiedy sam tam kogoś nie kładł) bił za to po łapach.
Prośbę związaną z doniesieniem jajecznicy specjalnie odkładał na ostatnią chwilę, najpierw przygotowując jeszcze jedną kawę. W międzyczasie wrócił myślami do Irinaia, który nadal się nie raczył pokazać się w zajeździe. Wilk zaczynał się niepokoić - choć spóźnienie nie przekraczało jeszcze piętnastu minut (Lili śmiałaby się z takiej liczby) to zupełnie do skrzydlatego nie pasowało. Co prawda był tu od niedawna, ale Lucy znał się na charakterach i kulturach na tyle, by być święcie przekonanym, że dla chłopaczka zobowiązania względem szefa są rzeczą świętą (inaczej nie mógłby być jego ulubionym niewolnikiem). Był też niezwykle przywiązany do wywiązywania się ze wszystkich obowiązków na czas i nawet jeśli coś całkowicie spartaczył, pokazywał się i przepraszał, zaklinając się, że to już się nie powtórzy. Teraz zaś nie pojawił się ani z butelkami, ani ze zwieszoną głową świadczącą o całkowitej porażce (tylko jaki problem dla dorosłego już niemal fellarianina mogło stanowić przyniesienie kilku kwart mleka?). Lucy czuł przez skórę, że coś się musiało stać. I to coś bardzo nietypowego, bo z każdym innym problemem Irinai albo by sobie poradził, albo wróciłby do niego zameldować o obecnym stanie rzeczy. Co więc mogło go zatrzymać?

Jak się okazało wystarczyła do tego jedna bardzo żywiołowo reagująca na bodźce kobieta. Tuż po odebraniu śmietanki (i reszty) Irinai wyszedł na używaną całkiem często uliczkę zamiast od razu wzbić się w powietrze i wrócić do zajazdu. Chciał przez te parę dodatkowych sekund popatrzeć na mijające go, a żyjące na wyspie od lat stworzenia, które w pewnym sensie traktował jak swoich sąsiadów, więc chciał i nieco ich poznać. Chociażby z widzenia. Zwłaszcza interesowali go ci, których nie widywał w pracy. Ale gdyby spotkał i kogoś kto by go rozpoznał, bardzo by się ucieszył. Niezwykle zależało mu na utrzymaniu (a najpierw stworzeniu) dobrych kontaktów z tubylcami, mieszkańcami jego nowego domu. Przeszedł jednak ledwie kilka kroków, a znajdująca się przed nim kobieta odwróciła się nagle i wpadła na niego, uderzając boleśnie w szczękę. Dobrze, że skrzydlaty w tym momencie z nikim nie rozmawiał, bo mógłby przygryźć sobie język, a gdyby nagle krew zaczęła wypływać z jego ust i mieszać się z rozlanym na kamieniach mlekiem, byłby to widok co najmniej niepokojący, jak nie z lekka makabryczny. Jednak i sama biała ciecz oraz rozbite szkło wystarczyło, by serce podeszło mu go gardła. Zamówienie Lucy’ego! Śmietanka Kaikomi! Praca Małej Evvy! Jak on śmiał zrobić coś takiego!? Tak haniebnie je upuścić!
No, może mroczki, które widział teraz przed oczami nieco go usprawiedliwiały - dostał w czuły punkt i tylko przez przejaw szczęścia nie zwalił się do tyłu od razu tak jak stał. Udało mu się ustać na nogach, jednak by ten stan utrzymać, musiał się chwiejnym krokiem cofnąć, by pogodzić się z grawitacją. Chwilę trwał tak otępiały, trzymając się za brodę obiema dłońmi, zaraz jednak doszedł do siebie na tyle, by popaść w gwałtowną panikę. Już miał rzucić się do oglądania strat spożywczych (bo na ratowanie czegokolwiek było za późno), w pół gestu jednak, niemal kucając odwrócił się w stronę kobiety przypominając sobie o jej istnieniu, jak i dostrzegając, że sama także mocno się obiła.
- Przepraszam! - Skłonił głowę pokornie i ze szczerą skruchą, ale zamiast trwać tak odpowiednio długą chwilę, zaraz bezradnie wrócił wzrokiem do stłuczonego szkła, wyraźnie nie wiedząc czym zająć się najpierw. Przepraszaniem nieznajomej, sprzątaniem uliczki, która przecież była dobrem wspólnym, czy może błaganiem Małej Evvy o przebaczenie i jeszcze kilka butelek? To niezdecydowanie odbijało się na jego ruchach. Kręcił się nieporadnie jak zagubione dziecko, to zaczynając coś mówić, to urywając nagle, układając ręce w nieprzewidziany sposób jakby po coś sięgał, a chwilę potem jakby chciał je ukryć przyciskając do swojego ciała. W końcu jednak dostrzegł coś, co kazało mu zatrzymać tę machinę ciapowatej bezsilności i zamrzeć w bezruchu, na ugiętych kolanach, trzymając w wyprostowanych palcach jakiś mały, upaprany piachem odłamek.
Obca kobieta patrzyła na niego z przerażeniem! Najprawdziwszą trwogą!
To zszokowało go bardziej niż samo uderzenie. Spróbował sobie przypomnieć wszystko co w nim mogłoby wywołać u kogoś taką reakcję, ale nic nie znajdował w zasobach pamięci. Nie był jakąś obrzydliwą kreaturą, nie wyglądał też na delikwenta. Nie miał strasznych blizn lub ściągniętych w wyrazie wiecznej wściekłości brwi. Nie nosił broni, przynajmniej w tej chwili nie miał żadnej przy sobie. Ubrany był normalnie - w ciemnozielone i dość luźne spodnie, z podwiniętymi do połowy łydki nogawkami, a przyozdobione skórzanym paskiem; sandały i lnianą koszulkę o krótkich, szczątkowych wręcz rękawach. Czy to było straszne? Włosy czesał przed wyjściem, był czysty, skrzydła miał zadbane… nie, zdecydowanie nie widział w sobie nic przerażającego, ani nawet odrażającego. A może coś stało za jego plecami?
Odwrócił się powoli, dopiero w ostatniej chwili spuszczając wzrok z twarzy nieznajomej i przenosząc go na przestrzeń za swoimi plecami. Tam jednak nie stał póki co nikt, z oddali tylko przyglądał im się pewien tygrysołak zastanawiając się, jak to się dalej potoczy i czy by im może nie pomóc, bo wyglądali na poszkodowanych bardziej niż byli w rzeczywistości.
- Nic pani nie jest? - Irinai zdobywszy już dowody, że popłoch okrytej szatami postaci nie może być uzasadniony tym, co widoczne, zaczął martwić się o stan jej zdrowia. W końcu uderzyła się w głowę, może to stąd taka reakcja? Doznała wstrząsu? To byłoby okropne, gdyby stało się tak z jego winy! (Oczywiście już zdążył zapomnieć, że to ona na niego wpadła, a nie na odwrót).
- Przepraszam, ja… - Na powrót zaczął panikować i powtarzać niepełne zdania. - To nic… Ja… mleko, bo… wszystko w porządku? Nie chciałem na panią wpaść… - Udało mu się w końcu wydusić i wyciągnąć rękę w jej stronę. Szczerze mówiąc nie pogardziłby w tej chwili pomocą. Czyjąkolwiek, kto tylko byłby mniej roztrzęsiony od niego i wiedział jak pomóc damie wylizać się z szoku.
Jednak pomylił się nieco w swojej ocenie - to nie kobieta miała mieć największe problemy. Zrozumiał to, kiedy nagle, kilka kroków od nich rozbrzmiał skrzekliwy głos:
- IRINAI, COSZ TY WYPRAWIASZ!?
Mała, ciemnowłosa kobieta w średnim wieku podbiegła do nich przytrzymując skromną sukienkę i sypiąc z oczu wściekłymi iskrami.
- Moje mleko! Wszystko potłukłeś!? - Evva z niedowierzaniem przyklęknęła przy straconym dowodzie jej porannej harówki.
- Myślisz, że to rośnie na drzewach!? Żeś niezdarny to mało powiedziane… po co ci te wszystkie mięśnie skoro kilku butelek nie potrafisz utrzymać!? - huknęła, wymierzając mu karcący cios w głowę. Skrzydlaty nawet się nie bronił. Ogarnął go jedynie bezgraniczny wstyd, gdyż kobieta miała całkowitą rację - przez jego nieuwagę zmarnowało się tyle dobra, nie mówiąc o tym, że wszyscy będą mieli problemy. I ona i Lucy i Kaikomi… gdyby chociaż ta jedna śmietanka przetrwała! Wtedy przynajmniej syrenki nie dotknęłoby to wszystko. A w takim wypadku on byłby już szczęśliwy i spokojnie przyjąłby na siebie wszystkie pozostałe konsekwencje. Byle tylko nie widzieć smutku na jej delikatnej twarzy.
Ostatnio edytowane przez Lucy 6 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Awatar użytkownika
Kaikomi
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Kaikomi »

        Kaikomi już dość długo mieszkała w zajeździe swego męża i zdążyła już jako tako poznać wszystkich jego mieszkańców - zwłaszcza takich, z którymi pracowała codziennie - co nie zmieniało faktu, że nadal potrafili ją oni zaskakiwać. Na przykład Therundi: tak jak jego koronkowy i skomplikowany język był jeszcze do zniesienia, a po krótkim przyzwyczajeniu nawet przyjemny do słuchania, tak niestety czasami przekazywane przez niego treści brzmiały jak bełkot szaleńca. Zwłaszcza, gdy nie znało się całego ciągu przyczynowo-skutkowego, który prowadził do wygłoszenia tej czy innej mowy. Tak było właśnie w przypadku mowy o słodyczy, goryczy, miłości i małżeństwie. Syrenka na moment powstrzymała się do szprycowania ciasta na blachę i słuchała niedźwiedziołaka z lekką konsternacją wymalowaną na twarzy. Wiedziała, że te słowa były kierowane do niej, ale z początku zupełnie nie miała pojęcia jak mogłaby na nie odpowiedzieć. Jaka gorycz, jaka słodycz? Zanim dotarła do niej ta cała metafora minęło trochę czasu, w którym to Therundi radośnie perorował dalej, upajając się brzmieniem własnego głosu.
        Syrenka aż podskoczyła, gdy niedźwiedziołak uderzył pokrywką o garnek pod wpływem narastającej w nim pasji.
        - Ekhm… tak - przyznała Kaikomi, gdy została zapytana o zdanie, no bo co innego miała powiedzieć? Dyskutować z kimś, kto jest tak poruszony i na dodatek trzyma nóż w ręce? Życie było jej miłe… No i nadal nie wiedziała o co chodzi. W końcu jednak metafora zaczęła do niej docierać, wtedy się rozluźniła i już mogła wrócić do szprycowania swoich maleńkich ptysiów. Przyszło jej tylko na myśl, że tak naprawdę gorycz może wynikać ze słodyczy: wiedział to każdy, kto zjadł źle obraną pomarańczę. Ten argument zabiłby jednak całą piękną przemowę kucharza z poetyckim zacięciem, więc pani Wassley nawet go nie użyła, tylko ładnie potakiwała mu głową. Jemu chyba zresztą nie zależało na jakimkolwiek komentarzu, gdyż pod sam koniec przestał już mówić do niej, a zaczął zwracać się do bulgoczącej zawartości garnka. Jego słowa dały jednak Kaikomi do myślenia. Nie zgadzała się z nimi, ale co ona mogła wiedzieć - nim w ogóle zdołała zainteresować się mężczyznami, była już zaręczona z kimś, kogo praktycznie nie znała i choć oboje bardzo się starali, na razie postępy były chyba marne… Jednak po raz kolejny: co ona mogła o tym wiedzieć? Nigdy wcześniej nie była zakochana i nie wiedziała, czy tempo w jakim rozwijało się jej małżeństwo, było prawidłowe czy też nie wróżyło niczego dobrego. Nie pytała o to osób bardziej doświadczonych, na przykład Berhe, bo w jej przypadku kolejność była zupełnie inna. A wszystkie jej ciotki były kobietami o poglądach, w których małżeństwo było jarzmem zarzuconym na barki kobiety prze szowinistycznych mężczyzn. No a Ijumara się zupełnie nie liczyła, bo ona była w podobnym wieku, wiedzę na temat związków czerpała z książek i sama miała wszelkie zadatki na bycie kobietą wyzwoloną na wzór swojego ojca…

        Kaikomi nie niepokoiła się o Irinaia aż tak bardzo, by już organizować ekipę ratunkową i wypytywać o niego każdą napotkaną osobę - może trochę nurtowało ją co też mogło się stać, ale wierzyła, że to silny i dojrzały chłopak i z pewnością sobie poradzi. Uznała, że mógł spotkać kogoś znajomego i przez to zamarudził albo akurat u Evvy był tego dnia większy ruch czy też może krowy wymagały od niej tego ranka więcej pracy… Wyjaśnień mogło być naprawdę wiele, a te kilka minut spóźnienia jeszcze nic nie znaczyły. Oprócz tego, że syrenka zaczęła zastanawiać się nad jakimś alternatywnym nadzieniem do ptysi, bo bez świeżej śmietanki nie mogła zrealizować pierwotnego planu.
        - Dziękuję - odpowiedziała Nillowi uśmiechając się przy tym szeroko i obracając pudełeczko w dłoniach. Widziała, że jej mąż jest jakiś nie w sosie i wyraźnie nad czymś myśli, więc chciała usunąć się z powrotem do kuchni i mu nie przeszkadzać - z rana oboje mieli najwięcej roboty i przez to często nie mogli nawet razem jeść śniadania. Tak jak dzisiaj - Kaikomi przygotowała kanapki dla Lucy’ego, ale sama jeszcze niczego nie zjadła, bo chciała najpierw zadbać o niego. Wilkołak miał niezdrowy odruch popadania w pracoholizm i gdyby ona o niego nie zadbała, pewnie niejednokrotnie śniadanie jadłby dopiero na obiad… Gdy jednak on zatroszczył się o to, czy jego żona nie chodzi przypadkiem głodna, odpowiedziała mu miłym uśmiechem.
        - Przygotowałam sobie w kuchni - wyjaśniła, kiwając głową za siebie, a na jej ustach zagościł jeszcze szerszy uśmiech, bo została przez męża doceniona. Jej stwierdzenie było jednak nieco na wyrost: Kaikomi ostatnio upodobała sobie jedzenie surowego awokado łyżeczką, więc nie do końca było wiadome które połówki owoców to jej śniadanie, a które to przygotowane przez Therundiego składniki jego dań. Ech, te kobiety i ich diety…
        Syrenka już chciała się wycofać do swoich obowiązków i nie przeszkadzać Nillowi w pracy, zrobiła drobny krok do tyłu… I od razu na kogoś wpadła. Kaikomi odruchowo pisnęła i podskoczyła nim zdążyla się spostrzec kto tak się do niej podkradł. Chociaż Oz’o ją przestraszył i trochę zażenował tym swoim obleśnym uśmiechem, syrenka postarała się szybko przybrać bardzo miły i profesjonalny wyraz twarzy, ale uprzedził ją Lucy, który nie bawił się w takie ceregiele, a ze starym niziołkiem rozmawiał w sposób, który już dawno odstraszyłby normalnego klienta. Problem polegał jedynie na tym, że Oz’o nie był taki do końca normalny i przez to nie sposób było się go pozbyć.
        ”Czy Lucy jest o mnie zazdrosny?”, zaświtało Kaikomi w głowie, gdy tylko dostrzegła jak jej mąż stanowczo broni do niej dostępu. Zrobiło jej się z tego powodu całkiem miło - nawet odłożył na bok swoje bezcenne ziarenka, to była wielka nobilitacja. Aż na policzki syrenki wystąpił lekki rumieniec, jakby mąż powiedział jej najpiękniejszy komplement… I nagle kolejny szok! Nill bez żadnego ostrzeżenia wziął ją na ręce i posadził na blacie. Przez ten krótki moment w jego ramionach naturianka była jednocześnie bardzo zaskoczona i wniebowzięta. Na ułamek sekundy wtuliła policzek w gęste futro na jego torsie, później jednak została już odstawiona na ladę. I wciśnięto jej w ręce talerz z kanapkami, co wprawiło ją w ogromne zaskoczenie, dlatego siedziała bez ruchu i nie odezwawszy się nawet słowem. Milczała gdy panowie załatwiali swoje sprawy, jak również chwilę po tym, gdy Oz’o odszedł już do swojego stolika. Momentalnie pożałowała Nilla, którego ciężka praca została zniszczona przez ten incydent. Nie zdążyła jednak powiedzieć słowa, nim mąż zwrócił się bezpośrednio do niej.
        - Nic się nie stało, skarbie - zapewniła, gdy ją przeprosił. Odstawiła talerzyk z kanapkami na blat obok siebie i z jego pomocą zeskoczyła na ziemię. - Dziękuję.
        Syrenka wróciła w końcu do kuchni. Niepokoiła się już trochę o nieobecnego Irinaia, ale niestety musiała wziąć się do pracy i jakoś poradzić sobie bez jego pomocy, mając tylko nadzieję, że naprawdę nic mu się nie stało. Bez śmietanki jej pomysł na lekki krem kokosowy spełzł na niczym, Kaikomi jednak przyrządziła już w życiu tyle ptysiowych wariantów, że nie był to dla niej żaden problem. W mgnieniu oka ukręciła krem z białego tłuszczu kakaowego i mleczka kokosowego. Wierzchy ptysi udekorowała prażonymi płatkami migdałów i wiórkami kokosowymi, które swoją bielą przypominał niemożliwe do zobaczenia na wyspie Lariv płatki śniegu. Deser zrobił się bardziej elegancki niż lekki jak miała w założeniu, ale na pewno smakował równie dobrze.
        - Co tam przygotowałaś tym razem?
        - Co mamy zachwalać klientom?
        - O! Tao, Toa, witajcie. Wcześnie jesteście. - Syrenka przywitała się z bliźniaczkami uściskiem. Dziewczyny znowu były ubrane identyczne, w krótkie sukienki wiązane jak szlafroki i drewniaki getta, włosy zaś uczesały w dwa ciasne, okrąglutkie koczki po obu stronach głowy i przyozdobiły je kolorowymi wstążkami. Rozróżnienie dziewczyn wymagało nie lada wprawy i w zajeździe sztuki tej mogła dokonać naprawdę garstka osób. W tym Kaikomi. Cóż się jednak dziwić, że dziewczyny były podobne jak dwie krople wody, skoro były maie związanymi z wodą? To zobowiązywało.
        - To co tam masz? - Tao wsadziła szybko palec do miski z kremem i skosztowała go. - Mmm, kokos!
        - I migdał - wyjaśniła Kaikomi. - Widziałyście może po drodze Irinaia?
        - Nie, a co się stało? - dopytywała Toa.
        - Coś długo nie wraca z miasta…
        - Pewnie się zgubił - zachichotały jednocześnie obie dziewczyny, po czym dalej mówiła już Tao. - Nie przejmuj się, to duży chłopak, a wiesz, że u nas jest przecież bezpiecznie. Może kogoś spotkał. Nie martw się tak, bo będziesz miała zmarszczki! - zganiła ją pogodnym tonem, palcami naciągając kąciki ust syrenki, by ta się uśmiechnęła. Pomogło: Kaikomi zaraz się roześmiała i była już trochę spokojniejsza o Irinaia. Choć może niesłusznie…

        Co więcej może pójść nie tak, gdy już i tak wszystko jest źle? Gdy ziemią spływa rzeka mleka niemożliwego już do uratowania, wszędzie wala się szkło, wszyscy wokół mają pretensje, z daleka łypią ciekawsko przechodnie, a dzień tak naprawdę ledwo się zaczął, a już zdążył się zepsuć? Na to wszystko może się jeszcze napatoczyć straż miejska i zamknąć bogu ducha winnego biedaka do karceru za zakłócanie porządku aż do wyjaśnienia sprawy… Ale całe szczęście w przypadku Irinaia aż tak źle nie było. Ale też nie było wiele lepiej, bo jakoś pomoc nie chciała znikąd nadejść, a chaos trwał w najlepsze, podsycany krzykami krewkiej mleczarki. Zabawne, że Irinai nie dość, że sam często podświadomie brał na siebie winę za wszelkie zło tego świata, to jeszcze cała reszta odruchowo przejmowała jego postawę, więc gdy coś się wydarzyło i Fellarianin był akurat w pobliżu, obrywał wręcz natychmiast, chociaż z reguły sobie na to nie zasłużył - jego portret znajdował się wszak w słowniku związków frazeologicznych pod hasłem “złoty chłopak”.
        Los w końcu jednak uśmiechnął się do biednego chłopaka, nim Evva rozszarpała go żywcem - nadeszła pomoc w postaci kogoś znacznie bardziej elokwentnego, kogoś, kto jako po części kupiec umiał znacznie lepiej rozmawiać ze zirytowanymi ludźmi i łagodzić ich gniew.
        - Co to za krzyki z samego rana? Boga w sercu nie macie?
        Wesoły i przyjazny głos należał do bardzo przystojnego mężczyzny o włosach barwy turkusu i opalonej złocistej skórze, od którego już z daleka biła woń alkoholu, tytoniu oraz mieszanina damskich i męskich pachnideł. Ta kompozycja zapachów w połączeniu z lekko wymiętym ubraniem, podkrążonymi oczami i niezbyt dziarskimi ruchami podsuwała myśl, że mężczyzna wraca do domu po całonocnej zabawie.
        - Irinai, Evva, doprawdy nie ma powodu, by aż tak się gorączkować - zapewnił miłym, pojednawczym tonem, ustawiając się między zwaśnionymi stronami i szeroko rozkładając ręce, jakby zachęcał ich do uścisku.
        - Nie ma?! - oburzyła się mleczarka. - Nohea, czy ty oślepłeś, nie widzisz tego, co…
        - Oczywiście, że widzę - zgodził się mężczyzna nadal miłym, lecz jednocześnie dość stanowczym tonem, jasno dając do zrozumienia kto teraz przejął pałeczkę w tej dyskusji. Zbliżył się jednocześnie do wściekłej kobiety i pocałował ją w dłoń. - Nie gorączkuj się tak, Evva. Zapłaci się za szkody, posprząta… Każdemu może się zdarzyć taki wypadek, nieprawdaż?
        - Nohea, czy ty myślisz, że to rośnie na drzewach… - Mleczarka po raz kolejny sięgnęła po ten sam argument, lecz turkusowowłosy piękniś znowu nie pozwolił jej na rozdmuchanie własnego gniewu, tylko przerwał jej z czarującym uśmiechem.
        - Evva, proszę, nie róbmy scen o kilka butelek, zwłaszcza przy tajemniczej nieznajomej, na pewno masz jeszcze sporo mleka na sprzedaż. - Mężczyzna za plecami pokiwał ręką na biednego Fellarianina, wskazując mu stojącą pod ścianą zmiotkę i szufelkę, by ten zaczął już sprzątać podczas gdy on ugłaskiwał złośnicę.
        - Mówiłbyś inaczej, gdyby ktoś stłukł jedną z twoich broszek - burknęła Evva.
        - Może tak - zgodził się z uśmiechem Nohea. - Ale gdyby było zapłacone, to już nie byłby mój problem. No już, nie denerwuj się tak, na pewno masz jeszcze kilka butelek. Zapłacę za nie - zapewnił, natychmiast sięgając za pazuchę po sakiewkę. Mleczarka w tym momencie westchnęła dramatycznie i mrucząc pod nosem jakieś uwagi na temat niezdarności i braku poszanowania dla jej pracy wróciła do środka, by przygotować jeszcze raz to samo zamówienie. Gdy zniknęła za progiem, Nohea westchnął lekko, uciskając palcami skronie.
        - Złośnica poskromiona - zwrócił się do Irinaia z westchnieniem ulgi. Z sakiewki wysupłał kilka monet i podał je skrzydlatemu chłopakowi. - Idę do domu wytrzeźwieć, zapłać jej. Lucy nie musi wiedzieć o tym incydencie, ale możesz powiedzieć, że to ja cię zatrzymałem, bo i tak zamierzam wieczorem wpaść do was do zajazdu. Pozdrów ode mnie Kaikomi i do zobaczenia.
        Nohea pożegnał się z Fellarianinem pocałunkiem w policzek, a przed nieznajomą, która spowodowała to całe zamieszanie, ukłonił się (trochę krzywo przez alkohol, który wypił w ciągu nocy) i przeprosił ją za zamieszanie, po czym ruszył w swoją stronę.

        W lokalach, gdzie przewijają się codziennie dziesiątki gości nie na wszystkich podróznych zwraca się jednakową uwagę. Każdy kelner ma swoją wyznaczoną część sali do obsługi i rejestruje tak naprawdę tylko osoby, które znajdują się w jej obrębie, a to wszystko po to, by szybko reagować i aby gość czuł, że jest pod odpowiednią opieką, a osoba go obsługująca nie traci czasu na gapienie się na innych. Lecz zdarzają się tacy pojedynczy goście, którzy przykuwają uwagę już od samego progu i to nie zamieszaniem, które robią wokół siebie, a samym swoim wyglądem i otaczających ich aurą niesamowitości. Tacy też byli ci, którzy weszli do kawiarni Lucy’ego jeszcze przed nastaniem południa. Była ich trójka: kobieta i dwóch mężczyzn. Dwoje z nich - kobieta i jeden z jej towarzyszy - nosiło szaty jednoznacznie kojarzące się z czarodziejami: sięgające ziemi togi z obszernymi rękawami, w pasie obwiązane szerokimi pasami. Ich ubrania były wzorzyste, kolorowe i już na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie niezwykle drogich. Szata kobiety nie stanowiła bezkształtnego worka, a raczej została uszyta specjalnie dla niej - sprytnie umieszczone zaszewki podkreślały jej sylwetkę klepsydry, trójkątny dekolt dyskretnie ujawniał zarys piersi, a gdy robiła ona krok, widać było, że nosi buty na obcasie. On za to miał na sobie ubranie znacznie obszerniejsze, z wysokim kołnierzem, jak czarnoksiężnik z baśni - jego toga była czarna, wyhaftowana w kwiatowe wzory i napisy w obcym języku z czerwieni, złota i bieli, z pojedynczymi przebłyskami kobaltu. Nosił złotą obrożę podobną do kołnierza ortopedycznego, ciasno obejmującą szyję od linii ramion aż po żuchwę - poruszanie głową przy noszeniu takiej ozdoby zdawało się być mocno utrudnione. Mężczyzna miał ładną twarz, młodzieńczą jakby jeszcze nie przekroczył dwudziestego roku życia, lecz przy tym o surowym i wyniosłym wyrazie - kojarzył się jednoznacznie z zadufanym w sobie paniczykiem. Wbrew temu jego skóra była jednak lekko opalona, a słońce dodatkowo wydobyło na jego wysokich kościach policzkowych przykuwające spojrzenie wzory z piegów. Jego kręcone włosy miały kolor, który wszystkim pracownikom zajazdu kojarzył się z mocno palonymi ziarnami kawy, z których przygotowuje się bardzo mocny i esencjonalny napar. Jego towarzyszka wyglądała już na osobę odrobinę starszą i weselszą, w jej oczach widoczna była zadziorność typowa dla bohaterek powieści awanturniczych dla panien. Oboje byli do siebie bardzo podobni - kędzierzawi, piegowaci i urodziwi - ona jednak miała włosy jaśniejsze i bardziej niesforne, gdyż co chwilę musiała odgarniać z twarzy jakiś zdradziecki pukiel.
        Trzeci członek tej przykuwający uwagę grupki trzymał się nieco z tyłu za swoimi barwnymi towarzyszami i sprawiał wrażenie dużo bardziej zwyczajnego, gdyby nie jego wzrost, który śmiało można było szacować na jakieś sześć i pół stopy. Miał on imponującą grzywę długich blond włosów i był wyraźnie mocniej opalony niż jego towarzysze. Niebieską tunikę nosił nonszalancko rozpiętą aż po sam splot słoneczny, odsłaniając część pokrywających tors tatuaży, a spod sięgających kolan płóciennych spodni widać było kolejne barwne wzory. Większość osób patrząc na niego pomyślałaby, że ma do czynienia z marynarzem.
        Magowie przystanęli za progiem i pozwolili, by to ich wysoki towarzysz poprowadził ich dalej między stoliki. Kaikomi, która akurat wystawiała na kontuar nakrytą szklanym kloszem paterę z ptysiami, specjalnie trochę zamarudziła, by móc im się przyjrzeć. Jej uwagę przykuło to, że ten ponury młodzieniec nieustannie trzymał się szaty dziewczyny, zupełnie jak dziecko matczynej spódnicy. Ona z pewnością to czuła, ale nie wpływało to w żaden sposób na to jak się poruszała czy w jakim tempie szła - musiała być przyzwyczajona do takiego kontaktu. Ciekawe. Kim dla siebie mogli być - rodzeństwem, może parą? Nim syrenka nabrała pewności do którejkolwiek wersji, cała trójka zasiadła przy stoliku. Mroczny młodzieniec puścił szatę dziewczyny i zaraz złapał blondyna za rękaw, ciągnąc go by zwrócić na siebie uwagę. Gdy marynarz się do niego odwrócił, ten wykonał kilka krótkich ruchów dłońmi, które wyglądały jak umówione symbole. W odpowiedzi otrzymał pobłażliwe poklepywanie po ramieniu i zapewnienie wypowiedziane w nieznanym syrence języku. Mag nie wyglądał na zadowolonego z otrzymanej odpowiedzi, raczej na ledwie udobruchanego. Nadal lekko nadąsany usiadł i od razu spojrzał prosto na Kaikomi, jakby poczuł na sobie jej wzrok. Syrenka, by nie wyjść na wścibską, zrobiła pierwszą rzecz jaka przyszła jej do głowy - złapała za tacę i poszła obsłużyć gości. Przy wyjściu zza baru zderzyła się z Tao.
        - Już do nich idę, zostaw - zapewniła bliźniaczka, gdyż dziwna trójka siedziała w jej części sali.
        - Pójdę - nalegała syrenka. - Ten czarny wygląda dziwnie i cały czas się na mnie gapi, nie chcę go denerwować…
        - Jak chcesz - skapitulowała Tao. - Ale w razie czego wiesz, jestem tu.
        Słowa kelnerki wcale nie pocieszyły Kaikomi, a wręcz wlały w jej serce jeszcze większy niepokój - wcześniej wydawało jej się, że ta dziwna trójka tylko w niej wywołuje dziwne odczucia, a tymczasem okazało się, że również reszta ma co do nich jakieś wątpliwości. Trzeba było jednak robić dobrą minę do złej gry, dlatego też syrenka uśmiechnęła się najładniej jak potrafiła i starała się nie okazywać po sobie zdenerwowania. Podeszła do stolika prowadzona przez spojrzenia całej tej trójki, przy czym każda osoba patrzyła na nią z innym wyrazem oczu - dziewczyna wyglądała na lekko spiętą, mag jakby zaraz miał kazać jej się wynosić, a blondyn uśmiechał się głupkowato. Cóż za dziwne towarzystwo, jakby zupełnie do siebie nie pasowali…
        - Witam w Zajeździe u Lucy’ego, czym mogę państwu służyć? - zaczęła syrenka od profesjonalnego powitania, wypowiedzianego bardzo miłym tonem. Zdziwiło ją, że potencjalny marynarz skinął jej w odpowiedzi głową, jak prawdziwy gość w cudzym domu a nie jedynie klient w karczmie. - Mają państwo ochotę na śniadanie, ciasto? Polecam specjalność naszego zakładu, kawę, jest świeżona palona i parzona tu, na miejscu - zachęcała. W odpowiedzi blondyn uniósł dłoń w geście jakby prosił ją o chwilę do namysłu, po czym zwrócił się do pozostałej dwójki. Mówił w tym samym bełkotliwym języku, którego używał wcześniej, a kobieta odpowiadała mu w ten sam sposób. Dyskutowali sobie jakby zupełnie nie obchodziła ich obecność skonsternowanej syrenki ani ich mrocznego towarzysza. Mag jednak nie dał się tak łatwo ignorować - jednym zdecydowanym gestem pociągnął blondyna za ubranie, a gdy ten na niego spojrzał, wykonał trzy szybkie gesty. Odpowiedział mu śmiech marynarza.
        - Poprosimy tę kawę, śliczna gospodyni - blondyn nagle odezwał się we wspólnym bez żadnego obcego akcentu, patrząc Kaikomi prosto w oczy. - I coś do jedzenie, cokolwiek poleca szef kuchni. Nie znamy tutejszych potraw, zdajemy się na was.
        Głupkowaty uśmiech mężczyzny miał być chyba czarujący, lecz syrenka nie miała wcale ochoty być przez niego czarowana - przyjęła zamówienie, z uśmiechem zapewniła, że na pewno się nie zawiodą, po czym wróciła szybciutko na zaplecze.
Awatar użytkownika
Shantti
Szukający drogi
Posty: 48
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Pustynny Elf
Profesje: Artysta , Bard , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Shantti »

        Shantti ślepo wpatrywała się w biednego posłańca od mleka i długo nie mogła wyjść z nieruchomej pozycji. Obawiała się tego, co może się za chwilę stać, a kręcący się wokół własnej osi fellerianin wcale nie wzbudził w niej zaufania. Jakby jego niezdarność była przykryta jedynie doświadczeniem sprzed kilku miesięcy. Pierwszy szok przeminął więc bardzo opornie, ale apokalipsa nie przychodziła choćby w najmniejszym stopniu więc Shantti powoli odzyskiwała wewnętrzną równowagę. Jedyną oznaką chaosu okazało się obecnie cieknące po ziemi mleko, które dotknęło zarówno szaty, jak i stóp tancerki. Elfka spojrzała w dół i powoli zaczęła pojmować, że to tylko zwykły mieszkaniec wyspy… a przynajmniej taką miała nadzieję.
        - Nie… nie jest… - odpowiedziała cicho przyglądając się młodzieńcowi i uparcie szukając tego czegoś nie do zaakceptowania, ale chłopak wydawał się taki… trochę… po prostu miękka klucha.
        W końcu jąkanie wzbudziło w tancerce poczucie winy. Poczynając od tego, że z góry założyła, że jest on śmiertelnym przeciwnikiem, a okazał się niezdarną i nieśmiałą chłopaczyną, poprzez fakt, że to właściwie ona stworzyła dla niego większe zagrożenie w postaci możliwości odgryzienia sobie języka, a kończąc na tym, że młodzieniec obarczył się całkowitą winą za jej niezdarność (mimo że to on w tym towarzystwie był osobą z małą precyzją ruchów). Uszata delikatnie potrząsnęła głową i już miała wyciągać ręce ku przeprosinom, gdy nagle odezwał się ktoś wyjątkowo groźny i głośny – mleczarka.
        - To nie… ale… on… - próbowała wtrącić się w rozmowę Shantti, która ewidentnie została przekrzyczana. Tancerka odnosiła wrażenie, że mleczarka w ogóle nie dostrzega w przestrzeni jeszcze jednego osobnika, a przecież Shantti rzucała się w oczy nietypowym, białym strojem. Z każdą chwilą czuła się coraz gorzej - przecież to ona tu zawiniła!
        Shantti nadęła policzki, nieco już oburzona, że nikt nie daje jej dojść do słowa. Chciała się wytłumaczyć, zapłacić, przeprosić, odwdzięczyć!... I nagle ten cios w głowę otrzymany przez biednego chłopaka. Elfka przełknęła całą złość wzdychając ze zdziwienia. Kto wie, może ona by tak oberwała od kobiety, gdyby przyznała się do błędu? Spojrzała bezradnie na fellerianina - biedny chłopaczek! Będzie mu tyle winna!
        Nagle do nozdrzy każdego członka zamieszania, oraz zapewne przechodniów, dotarł intensywny zapach silnej mieszanki, z czego najbardziej drażniące dla elfki okazały się różnorodne perfumy. Bez cienia skrępowania na twarzy Shantti wykreował się grymas duszenia, jakby właśnie zamknęli ją sam na sam z kolejnym uczestnikiem sprzeczki i nie miała możliwości wyjścia poza salę. Gdy jednak mężczyzna jakkolwiek zwrócił ku niej wzrok, ona momentalnie obracała głowę chcąc ukryć reakcję na woń. To nie był smród spowodowany niemyciem, a potęga tytoniu, alkoholu oraz perfum na bazie piżma. Aż strach pomyśleć, jak by faktycznie pachniał w ciasnym pomieszczeniu przy tak palącym słońcu. Tajemniczy nieznajomy okazał się być, ku zaskoczeniu elfki, wybawicielem z całej sytuacji. Czy naprawdę tyle osób potrzeba do tego by zatuszować jej błąd? Teraz nie mogła już wyjść z gry, skoro do akcji wkroczył turkusowy gość nie mający zielonego pojęcia o tym co się przed chwilą zaszło, który na dodatek wykorzystał już siłę charyzmy. Shantti stwierdziła, że lepiej na ten moment pozostawić sprawy takim jakimi się ułożyły, chociaż było jej strasznie głupio.
        Tancerka skuliła się odrobinę, gdy Nohea napomknął na jej temat. Zaraz jednak na jej obliczu pojawił się przyjazny uśmiech, choć było to trudne, po czym machnęła niedbale dłonią. Robiło się coraz bardziej bezlitośnie! Prasmokowi ducha winny chłopak jeszcze za nią sprzątał! Elfka odsunęła się kilka kroków, by nie stać w mleku. Z niemałym zaskoczeniem patrzyła na młodzieńca, który w szaleńczym tempie zbiera szkło z ziemi i kamuflował na wszelkie możliwe sposoby ciecz po części już wchłoniętą przez ziemię.
        - Może… pomóc? – zaproponowała cicho, ale fellerianin ani myślał o uzyskaniu pomocy, gdy tak tkwił w poczuciu winy! Pokręcił kilkukrotnie przecząco głową zapewniając, że doskonale sobie poradzi, chociaż Shantti nie była tego taka pewna. Wydawał się taki nieogarnięty, ale chciał zawsze dobrze, wręcz jak najlepiej. Elfka stała więc grzecznie czekając aż krzycząca mleczarka wreszcie odejdzie.
        Zabawne, że Shantti westchnęła dokładnie w tym samym momencie co Nohea, ale poczucie ulgi (u elfki częściowe) musiało mieć ujście. Później zobaczyła coś niespotykanego, coś czego w kulturze alarańskiej jeszcze nie widziała – jak mężczyzna całuje drugiego w policzek. Tancerka przechyliła delikatnie głowa zaciekawiona tym gestem. Właściwie to handlarz perfumami najpierw pocałował Evvę w dłoń, a teraz tego skrzydlatego w policzek. Może wszyscy się tutaj tak witają i żegnają w zależności od długości znajomości? Nie dociekała, ukłoniła się równie grzecznie (chociaż zdecydowanie bardziej stabilnie), co Nohea i pożegnała. Gdy tylko reszta towarzystwa zniknęła na horyzoncie, Shantti od razu objęła dłonie fellerianina. Gwałtownie nim potrząsnęła, tak by jego wzrok skierował się na nią.
        - Przepraszam! – wyrzuciła z siebie i była dzięki temu niebotycznie szczęśliwa. Lekkim westchnięciem opuściła ręce, puszczając tym samym młodzieńca, i zaczęła mówić dalej.
        - Zapłacę za to mleko – zapewniła, łagodnie się uśmiechając. – Nie chciałam byś dostał po głowie… ani w szczękę. – Podrapała się niewinnie po brązowej czuprynie. - Tak mi zaimponowało to miejsce, jest tu tak niesamowicie! I cóż… Zagapiłam się.
        Następnie nadeszła ta chwila skrępowania, którą każdy chce uniknąć. Shantti rozejrzała się jeszcze raz dookoła. Prawie zapomniała, gdzie miała już iść, ale Nohea wspomniał o „Lucym” oraz zajeździe. Czyżby ów chłopaczek był pracownikiem tawerny wspomnianej przez Acke?
        - Nie musisz się nijak tłumaczyć przed swoim szefem… W końcu to moja wina, mogę wszystko wyjaśnić. Jeżeli dobrze zrozumiałam, pracujesz w tym słynnym zajeździe, tak? Akurat zmierzałam w tamtą stronę! Byłabym ogromne wdzięczna, gdybyś wskazał mi drogę. – W Shantti na nowo wzrósł entuzjazm. Wszak była na pięknej wyspie i pierwszy raz płynęła łódką, stłuczona broda szybko się zagoi, a mleko zawsze można odkupić!
        - Irinai… - powiedziała głośno. – Mnie zwą Shantti, bardzo mi miło! – Elfka wysunęła dłoń do uścisku w stronę fellerianina idąc tropem tutejszej kultury.
Awatar użytkownika
Lucy
Szukający drogi
Posty: 46
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wilkołak
Profesje: Rzemieślnik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Lucy »

Irinai nie spodziewał się, że to Nohea będzie osobą, która wyratuje go z opresji. W ogóle nie spodziewał się, że ktokolwiek go wyratuje - był gotowy na otrzymanie srogich batów najpierw od Evvy, a następnie od Lucy'ego (co zresztą jeszcze go czekało). Tymczasem nim mleczarka zdążyła się nakręcić (i wyżyć) zjawił się tryton, w trochę żenującym jak dla porządnego fellarianina stanie i od razu wziął się za udobruchanie niskiej i niesłychanie ciętej kobieciny. O dziwo z całkiem niezłym skutkiem - a skrzydlaty mógł w tym czasie posprzątać, uważając, by nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. Nie był jednak tak spanikowany, by przyjmować zaoferowaną mu przez nieznajomą pomoc. Nie była ubrana do tarzania się w piachu i mleku. Właściwie to sporo różniła się od większości tutejszych dam, które wyglądały jak stworzone, jak nie do roboty, to przynajmniej do naturalnego brudu. Ale one nawet nie pytały, tylko wyrywały "szlachetne narzędzia do sprzątania" z rąk albo od razu zbierały wszystko gołymi łapami, uśmiechając się przy tym chytrze lub też marudząc z zadowoleniem (tak, tutaj funkcjonowało coś takiego). Choć to tyczyło się raczej zmiennokształtnych. Naturianki (a przynajmniej ich część) mogłyby zachować się podobnie jak brązowowłosa pani. Znaczy... tak by się stało, o ile którakolwiek faktycznie by tutaj podeszła. Irinai wcale tego nie wymagał, właściwie uważał za normalne, że to on zajmuje się swoimi problemami, ale mimowolnie zapragnął, by wszystkie wpatrzone w niego ciekawskie oczy, albo się zbliżyły i zaproponowały wsparcie (odmówiłby rzecz jasna, ale liczył się gest), albo zwróciły się w inną stronę. Nie lubił być w centrum uwagi, a co dopiero takiego nieręcznego zamieszania... A tymczasem tajemnicza kobieta nie zamierzała się wycofywać tylko stała nad nim, nawet kiedy ją przeprosił. W sumie nie wiedział dlaczego cały czas tam tkwiła. Może chciała zobaczyć jak to się wszystko skończy? A może zafascynowała się przystojnym trytonem? Choć wtedy niestety nie miałaby szczęścia... tak czy inaczej nadal tu była i nie wyglądała jakby miała odejść. Może jak już się tu wszystko ogarnie należałoby ją jeszcze raz przeprosić? Czegoś na pewno musiała oczekiwać.
Kiedy już miał chwilę, by jej się przyjrzeć, pomyślał odruchowo, że - tak jak on - kimkolwiek nie była, raczej nie pochodził stąd. Z tym, że jednak mu do tej wyspy wizualnie pasowała. Nie umiał odgadnąć rasy, ale jej ciemna, zdrowa cera i takież włosy... tak, w porównaniu z nim (bladolicym, zahartowanym przez srogie zimy i łatwo doznającym oparzeń od słońca) nadawała się idealnie do tych warunków. Wyglądała jednak na nieco zdezorientowaną otoczeniem, niepewną tego gdzie się właściwie znajduje. Choć on sprawiał wrażenie równie niezorientowanego, kiedy już raz wybito go z rytmu - nadal nie czuł się tutaj w pełni... odnaleziony. Tak więc takie nieplanowane incydenty zupełnie mieszały mu szyki.
W końcu, zatarłwszy ślady zbrodni, wstał i otrzepał kolana. Całe szczęście udało mu się nie zabrudzić spodni (za bardzo), więc może nie będzie musiał się przebierać (to byłoby takie marnotrawstwo czasu - Lucy byłby zdegustowany!). Już miał szukać drobnych na opłacenie kolejnej porcji, Nohea jednak zaskoczył go po raz wtóry - nie oświadczeniem, że idzie wytrzeźwieć, ale wciśnięciem mu w ręce kilku monet. Co prawda już coś tam mówił do Evvy, że zapłaci, ale wtedy Irinai się na tym nie skupiał. Teraz zaś spróbował zaprotestować, ale z trytonem nie miał szans. Z miną wdzięcznego nieszczęśnika przyjął więc co mu dano, a także zapamiętał, że niebieskowłosy jeszcze się w zajeździe zjawi (wtedy odda mu pieniądze), a także - że ma od niego pozdrowić cudowną Kaikomi (wspaniale mieć powód, by zobaczyć się z nią w czasie pracy i wymienić parę słów!).
Zaskoczenie numer trzy (którego po tych kilku miesiącach znajomości powinien się spodziewać) nastąpiło, gdy mężczyzna pocałował go w policzek. Skrzydlatemu udało się nie cofnąć, a nawet stłumić panikę rosnącą w jego dwukolorowych oczach, ale nadal dostawał przy tym dreszczy. Jeszcze do niedawna był przekonany, że znajduje się "na celowniku" lubującego się w zabawach trytona i szczerze go ten fakt przerażał. Unikał go, uciekał, a kiedy był blisko - starał się wyglądać jak najmniej atrakcyjnie dla swojej własnej płci (choć w ogóle nie pojmował jak jeden facet może patrzeć na drugiego w TEN sposób...). Jak się jednak okazało sposób w jaki zerkał na niego Nohea, wcale nie był TYM sposobem, a konserwatywnie wychowany Iriś dopuścił się grzechu nadinterpretacji. Nikt nie raczył go zawczasu uświadomić, że tkwi w paraliżującym błędzie, więc wyrwał się z niego stosunkowo niedawno. I od tego czasu zdecydowanie mniej nerwowo reagował na towarzystwo pięknego (dla panien!) mężczyzny. Miał też nadzieję, że ten nie przejrzał jego reakcji i wszystko to po prostu zniknie za czas jakiś w mgle niepamięci (dobrze, że nie miał świadomości, że inni pracownicy zajazdu obserwując to wszystko bawili się w najlepsze, a nie rozwiewali jego wątpliwości i obaw jak najbardziej celowo).
W końcu tryton odszedł, a skrzydlaty nie miał zamiaru odprowadzać go wzrokiem zbyt długo - nie chciał kusić losu.
Poza tym jego uwagi domagał się kto inny... i nie była to (chwilowo) mała Evva!
,,Przepraszam!" - usłyszał i spojrzał zaskoczony na nieznajomą. Przeprasza? Jego? To był powód, dla którego stała tu tak długo?
Było mu miło, ale uśmiechnął się do niej raczej z niezrozumieniem. Inaczej zareagował jednak, gdy i ona zaoferowała mu pieniądze.
- Nie, nie trzeba! - Zamachał energicznie rękami i aż odchylił się do tyłu, w geście mówiącym ,,absolutnie nie przyjmę już od nikogo ani jednej monety!". - Muszę za to wszystko zapłacić sam - wytłumaczył się grzecznie i nieco nieśmiało. - Poza tym Nohea już... - Tu otworzył pięść, w której trzymał "podarunek", który od niego dostał i pokazał go kobiecie bezradnie. Mało kto radził sobie z pieniędzmi tak źle jak Irinai.
- A! Tym się nie przejmuj! - roześmiał się niepewnie, gdy wspomniała o jego obrażeniach. - Nie spodziewałem się, że pani tak się zatrzyma, ale powinienem był po prostu uważać - przyznał, wracając do bardziej oficjalnego sposobu nazywania obcej.
Jej następne słowa natomiast potwierdziły jego przypuszczenia odnośnie tego, że jest tu od niedawna. Albo do tej pory siedziała zaszyta w jakiejś jaskini, w co wątpił. Odruchowo rozejrzał się, gdy tylko o tym wspomniała.
- Prawda - przytaknął i poczuł, że znaleźli właśnie jakąś niteczkę porozumienia. - Mi też się tu bardzo podoba... Niezwykłe miejsce. - Uśmiechnął się do niej, po raz pierwszy naprawdę ciepło i pewnie. I jakby na chwilę zapomniał o nieszczęsnym mleku. Przecież sam jeszcze porządnie nie zwiedził tego miasta! Miasteczka przechodzącego w wieś albo i dzikie, zarośnięte zakamarki, także zamieszkane przez rdzennych mieszkańców. Byłoby cudownie mieć jeden cały dzień wolnego, tak żeby w końcu porządnie się rozejrzeć i wrócić dopiero po zachodzie słońca, będąc całkowicie zmęczonym, spoconym, brudnym i usatysfakcjonowanym do granic. Może udałoby mu się nawet poznać kogoś nowego! I to nie tak poznać przy okazji, przy pracy - w biegu. Zaczepić kogoś przy płocie ogrodu i wdać się miłą, sąsiedzką konwersację - może fellarianin nie był najśmielszy z natury, ale marzył o czymś takim od dawna!
Zamiast jednak marzyć o czymś, co nie mogło się w najbliższej przyszłości zdarzyć (czyt. dzień wolnego) powinien skupić się nad tym, co miał pod nosem, w dodatku tu i teraz. Zresztą to co powiedziała kobieta szybko sprowadziło go na ziemię - "zajazd", "szef", "tłumaczenie się"... tak, tak teraz wyglądało jego życie. Nie zarejestrował chyba tylko owego "nie musisz". A jeśli nawet to i tak miał zamiar się z tym kłócić i z uporem maniaka podążać ścieżką wykwalifikowanego męczennika. Ale przynajmniej honorowego! (I nadgorliwego, skoro do tej pory nie przyjął do wiadomości, że to ONA była powodem tego incydentu!)
- Nie, nie! - Ponownie spanikował. Tłumaczyło go jednak trochę to, że nie chciał, by musiała wyjaśniać cokolwiek z Lucym. Z Lucym Wassleyem, najtrudniejszym w obsłudze wilkołakiem na wyspie. W przeciwieństwie do niej znał swojego szefa i bał się go w poddańczo-pokorny sposób, co wyolbrzymiało w jego oczach niektóre ostrzejsze cechy charakteru wilka. Był więc przekonany, że męczarniom, na które sam zasłużył będzie poddana nieznajoma, jeżeli pozwoli jej wziąć na siebie winę. A do tego nie mógłby dopuścić żaden szanujący się przedstawiciel płci, która pociągała Noheę.
- Wszystko w porządku, wyjaśnię to sam... i tak, pracuję - powtarzał użyte już zwroty, zdradzający tym samym, że nadal nie odzyskał całkowitej równowagi duchowej. Ucieszył się jednak kiedy usłyszał określenie "słynny" i nie zamierzał o nim zapomnieć. Właściwie to jakaś jego część zdążyła niemal natychmiast rozpłynąć się z dumy, że jest częścią załogi takiego lokalu. Nawet nietutejsi o nim wiedzieli! Co prawda widywał już przyjezdnych gości (gdyby był uważniejszy spostrzegłby, że stanowili całkiem spory procent klienteli), ale myślał, że jest to czysty przypadek. Jednak skoro już usłyszał to bezpośrednio od zainteresowanej... coś w tym musiało być!
Rozpromienił się i ochoczo pokiwał głową, na znak, że zaraz jej wszystko powie. Wpierw jednak usłyszał jej imię.
- Shantti - powtórzył grzecznie i uważnie, tak jak był nauczony. - To zaszczyt panią poznać. - Uścisnął jej dłoń (w końcu znał ten gest), ale zaraz potem złożył ręce sztywno wzdłuż ciała i ukłonił się, nieco na wyrost oficjalnie. Niestety jeśli chodzi o kulturę mógł sporo namieszać w światopoglądzie elfki - jego zwyczaje nieco odbiegały od tutejszych norm. Sam Lucy zresztą także potrafił zachowywać się ekscentrycznie używając "mieszanych" manier. A Lili w ogóle nie miała manier. Therudni był niedźwiedziołakiem, ale nie z Lariv. Właściwie to pułapki czaiły się wszędzie.
Ale o tym kobieta miała się dopiero przekonać.
- Jeżeli idzie pani do zajazdu, chętnie panią zaprowadzę! - zaoferował szybciej niż pomyślał. - Z tutejszą drogą jest tak, że zwyczajnie nie wszyscy ją znajdują - powiedział mało konkretnie, ale jak najbardziej zgodnie z prawdą. Nie każdy bez problemu umiał dotrzeć do Lucy'ego.
- Tylko najpierw... - Przypomniał sobie o Małej Evvie. - ...pani poczeka chwilkę!
Chwycił utytłaną zmiotkę i pobiegł do domku mleczarki. Wyszedł po paru dobrych minutach, trochę spłoszony, ale z nowym kompletem butelek i bez szczotki.
- Jestem! - zameldował, chyba odruchowo, bo kobieta ani nie sprawowała nad nim nadzoru, ani nie brakowało jej oczu. Powiedział to jednak tak naturalnie, że przyjmowało się to jak oczywistość. o jednym jedynie chłopak nie pomyślał. Uświadomił to sobie, kiedy rozpostarł skrzydła do lotu.
Nastąpiła chwila konsternacji.
No tak... nie powiedział, że wskaże jej drogę, tylko zaoferował, że ją tam zaprowadzi. Skoro tak to znaczy, że ona musi iść z nim, a on z nią i muszą użyć do tego celu ścieżki... a to znaczyło, że nie skrzydeł. To natomiast sprowadzało się do prostego stwierdzenia - spóźni się. Spóźni się o wiele bardziej niż gdyby leciał, o wiele bardziej niż powinien, niż mógłby... no nie wolno mu!
Pobladł na chwilę, ale zaraz otrząsnął się z tego wszystkiego. Lucy go wykończy. Znajdzie jakiś bardzo wyszukany sposób, by zapłacił za swoją niekompetencję, nieudolność i brak umiejętności myślenia, ale trudno. Obiecał nieznajomej pani Shantti, że ją zaprowadzi, więc to zrobi. Jego wina, że to zaoferował nie przemyślawszy tego dokładnie, ale nie zamierzał łamać danego słowa (każdą, choćby najdrobniejszą obietnicę traktował bardzo poważnie).
Odetchnął, złożył skrzydła i rozpogodził się tak, jak rozpogadzają się ci, którym już wszystko jedno. Za dużo będzie miał do wyjaśniania i za wiele przeprosin do składania, by teraz zawieść jeszcze i tę kobietę. Ostatecznie to zawsze będzie klient, cudzoziemiec - może to w jakiś minimalny sposób zrekompensuje wilkołakowi straty?
Choć kara i tak musiała być.

- Rozszarpię drania, o ile jeszcze żyje - stwierdził z irytacją Lucy zerkając na stary, stojący zegar, tykający dyskretnie pod ścianą. Był to jeden z ciekawszych nabytków, w dodatku takich, który przypominał mu "dawne czasy". Taki zegar po prostu trzeba było mieć, nieważne czy pasował on do wystroju jak sól do oka, czy też wręcz przeciwnie - wszystko tu z resztą wyglądało jak wymieszane ze sobą puzzle z kilku różnych opakowań; zgarnięty do kupy chaos, z którego nagle - po przypatrzeniu się - wyłaniał się naprawdę charakterystyczny i harmonijny obraz. Każda jedna część wystroju była jak z innej bajki - prawie każdy mebel z innego kompletu. Niektóre były bardzo egzotyczne, część typowa dla wyspy, reszta skręcana własnoręcznie przez Borga i Minę. Ozdoby również - choć Kaiko mogła nad tym pracować godzinami i tak zawsze w zasięgu wzroku znalazło się coś co wyglądało jak jabłko między bananami. I było w tym coś pięknego - zajazd (a zwłaszcza część restauracyjna) oddawała w sposób idealny naturę wyspy - każdy mógł znaleźć tu kącik dla siebie. Stół o odpowiedniej wysokości, krzesło z wygodnym oparciem, durnostojkę, którą by podziwiał - zwłaszcza zwierzołaki czuły się tu jak u siebie. One miały tendencję do zbierania przypadkowych rzeczy, które wpadły im w oko i umieszczania ich w domowym arsenale bibelotów. Lucy zdradzał podobne upodobania - z tym, że jego gust był dosyć ukierunkowany i gromadzone przez niego przedmioty w jakiś sposób do siebie pasowały. Gorzej, że reszta pochodziła z zasobów panieńskich Berhe, z wypraw łowiecko-sklepowych Borga i Perseia, Lili cały czas coś dostawiała, Minao wymyślała coraz to nowsze tabliczki informacyjne, które można by powiesić, dzieciaki (Kilu i Toto) rozrzucały swoje prymitywne zabawki lub podkładały je w miejsce porcelanowych figurek (uważając chyba, że to "równoważna wymiana", z czym Nill nie do końca się zgadzał (wymiana była warta, owszem, ale na pewno nie "równo")), a i wielu przyjaciół czy też dłużników białofutrego właściciela przynosiła mu coś od czasu do czasu. Nie wyrzucał tych rzeczy, tylko właśnie ustawiał gdzieś... gdzie się dało, a potem kiedy ci nieszczęśnicy wracali, siadali przy swoich dawnych meblach, patrzyli z czułością na swoje dzieła i w ogóle czuli się tu coraz bardziej swojsko.
Gości spoza wyspy wystrój mógł jednak trochę dziwić - środek restauracjo-kawiarni przypominał rozbudowany, wielorodzinny salon, w którym odpoczynku zaznawano już od wielu pokoleń i gdzie zostawiano ślady swojej obecności w postaci pamiątek, których z sentymentu się nie wyrzuca. Zresztą nie tylko ta część budowli prezentowała się w ten sposób - z zewnątrz w miarę jednolita, w środku nie przypominała niczego co można by nazwać ,,prowadzonym przez Lucy'ego". Nie, kiedy myślało się o nim tak jak on sobie tego życzył.
Ale nikomu to nie przeszkadzało - tutejsi lubili zajazd, a obcy mogli o nim potem opowiadać w domu ciekawe historie. To było po prostu ich miejsce - miejsce spotkań, wspólnej zabawy, ploteczek i (czasami codziennego) odpoczynku.
Pokoje dostosowane były do panującej tutaj wielorasowości - nawet drzwi miewały różny kształt (no i w jakim innym zajeździe można było znaleźć drapaki z pniaków przy łóżkach?). I choć na pierwszym piętrze, w części gościnnej znajdował się salon właściwy - dla tych, którzy nocowali, za dnia wszyscy gromadzili się na parterze - a także w dość rozległym ogrodzie z jeziorkiem i na tarasie. Ogólnie panującą tu zasadą był brak zasad spisanych i przestrzeganie "kultury zajazdu" - i co ciekawe dopiero po wprowadzeniu tego przepisu do wielu zaczęło docierać, że nie powinno trzymać się nóg na stole, rozrzucać dookoła śmieci, a nawet palić - tę niepisaną regułę wprowadziła Berhe, wyganiając wszystkich (nielicznych) z fajkami na dwór, kiedy tylko zaszła w pierwszą ciążę. Poza tym wielu zmiennokształtnych gości zapach dymu drażnił i ostatecznie wszyscy uznali, że tak jest zwyczajnie lepiej. Głównymi napojami goszczącymi na stołach nie były alkohole, a kawa i świeżutkie soki, a nawet czyste mleko (to krowie było rarytasem, gdyż Mała Evva była jedną z niewielu osób na wyspie hodującą te zwierzęta i większość tego co z nich udoiła sprzedawała Lucy'emu). Mało kiedy zdarzały się tu bójki, a jak już to Właściciel rozstrzygał czy może być ona kontynuowana (na zewnątrz i w pewnych granicach brutalności), czy ma zostać natychmiast przerwana, a delikwenci w nią zamieszani wywaleni na zbity pysk (częste były przypadki, kiedy trzymano ich w zajeździe tak długo aż sprawa nie została wyjaśniona, a zwaśnione strony pogodzone).
Wszyscy tu się znali, ale jeśli się nie znali - to poznawali się w pięć minut i już rozmawiali ze sobą, jakby byli starymi przyjaciółmi. Zawsze dało się przyuważyć kilku stałych gości oraz pracujące wróżki - te stanowiły główną siłę sprzątającą, ale ich zajęcia nie ograniczały się jedynie do tego. Te naturianki miały specjalne prawa i wiele z nich mieszkało na stałe na poddaszu - tutejsze, były znane z tego, że z upodobaniem zbierały sierść. Lucy często je o to pytał, ale nie otrzymał nigdy jednoznacznej odpowiedzi po co i dlaczego to robią - mógł się więc tylko domyślać. Sierści na wyspie było pod dostatkiem, ale zajazd stanowił raj dla zbieraczy - dzięki ich pracy natomiast budynek nie tonął w kłakach. Nawet na fotelach już po paru minutach od oderwania się od niego włochatego zadka trudno było znaleźć jakikolwiek ślad obecności futerkowej istoty. Nill (jako były, nie przyzwyczajony do sierści człowiek) bardzo to sobie cenił.
Poza tym była jedna wyjątkowa skrzydlata, bez której kawiarnia właściwie nie mogłaby funkcjonować - nie tak dobrze jak obecnie. Louise. Louise Wassley. Kawowa asystentka Nilla. To dzięki jej magicznej pomocy mógł przygotowywać tyle rodzajów pobudzającego napoju ile widniało w najnowszej rozpisce. Szczyciła się tym i będąc pewna swojej pozycji już dawno "przygarnęła" sobie nazwisko wilkołaka (choć oficjalnie Wassley'ami byli tylko Lucy i Kaikomi, to Lili, Borg i Berhe także mogli tego nazwiska używać kiedy było im to potrzebne - ich dzieciaki także). Z resztą samo "Louise" nie było jej oryginalnym imieniem - można powiedzieć, że z jej strony to kolejne nawiązanie do współpracy z wilkiem.
O poranku i za dnia towarzyszyła mu przy kawowych obowiązkach, nieraz siedząc mu na ramieniu (była jedną z tych wróżek, co nie szczycą się nadmiarem wzrostu). Tym razem było podobnie.
- Ale ty się o niego denerwujesz - zaśmiała się, pociągając Nilla za futro na bliższym jej policzku. - Niedługo adoptujesz go chyba i każesz mu wracać przed zmierzchem!
- Nie bądź śmieszna - obruszył się lekko. - Zresztą i teraz nie może wracać zbyt późno - dodał, niby to nieumyślnie.
- Widzisz? O tym mówię! - Zaśmiała się znowu, na co niezadowolony poruszył uchem. Myślał, że już przyzwyczaił się do jej rejestrów, ale nie przepadał za chwilami kiedy rozkręcała się siedząc przy jego twarzy. Całe szczęście, że z natury miała całkiem przyjemny i niezbyt piskliwy śmiech. Inaczej ich współpraca zakończyłaby się zanim na dobre by się zaczęła.
- Dwadzieścia minut... to dość długo, nie sądzisz? - zwrócił jej uwagę na obecną sytuację zamiast rozdrabniać się nad tym, czy już zaczął swojego niewolnika traktować po ojcowsku, czy młody ma dopiero zacząć się tego obawiać.
- Dość... - Wróżka zamyśliła się, ale jakoś sama nie umiała za bardzo przejmować się fellarianinem. Za mało go widywała, by faktycznie się do niego przywiązać. - Spójrz lepiej na tych tam. - Gestem wskazała trójkę nietypowych gości, którzy niedawno zajęli miejsca przy stoliku.
- Czujesz? Będą kłopoty - powiedziała całkiem podekscytowana i mało brakowało, a zatarłaby ręce. Lucy powiódł po twarzach nieznajomych (tych, które widział) znudzonym spojrzeniem. Znudzonym, choć bezsprzecznie wyglądali oryginalnie. Zwłaszcza ten z kołnierzem, który posyłał zabójcze spojrzenia jego żonie. Lucy zakładał jednak, że Louise wypowiadając swoje proroctwa miała na myśli raczej ewentualną magię, a nie to, co on sam mógł zobaczyć.
- Może to poborcy podatkowi? - zagadała, wymachując w powietrzu nogami i wbijając niewinne spojrzenie w swoje bose stopy. - Pewnie im nieźle zalegasz...
- Nie płacimy podatków - przypomniał jej Lucy, przecierając szmatką kontuar.
- Dokładnie!
- Nie musimy płacić podatków - poprawił się, skoro już musiał.
- To ty tak uważasz - zauważyła. - A jeśli przez ostatnie dwanaście lat powinieneś był to robić? Zabiorą ci wszystko z ubraniem włącznie! - Zachichotała.
- Oby nie zapomnieli o Lilce i dzieciakach - mruknął. - Jeżeli ich wezmą, to resztę gotów im jestem zapakować i owinąć czerwoną wstążeczką.
- Zapasy kawy również?
Wyglądał jakby poważnie się zastanawiał.
- Zmieniłem zdanie - oświadczył w końcu. - Trzeba się ich pozbyć zanim odczytają moje nazwisko - zadecydował, robiąc ponurą minę Złego Hrabiego.
- Yey! - Louise zerwała się z miejsca i aż zaklaskała. - Przygotuję wrzątek! - zaoferowała ochoczo i poleciała pobawić się magią ognia.

Tymczasem Irinai, niosący ostrożnie płynne, białe złoto, prowadził niczego jeszcze nieświadomą Shantti prosto ku paszczy lwa. Starał się iść najszybciej jak to możliwe, ale nie tak, by nie mogła za nim nadążyć. Przyznał się zresztą do tego, że mu się spieszy (sama najpewniej także się tego domyślała). Po drodze podziwiać mogła tropikalny krajobraz - soczyście zielone liście, robaki i takie tam. Nie wiedział ile z tego zna oraz czy nie wolałaby pooglądać miasteczka, ale by dojść do zajazdu musieli iść taką, a nie inną drogą. Zresztą - gdyby dreptali wolno i nawet mieli czas na omawianie wszystkiego co mijają i tak nie umiałby jej wiele powiedzieć. Z tutejszych roślin kojarzył "te zielone z bananami", palmy ogółem, jedno zdradzieckie chyba-drzewko z korą, której nie wolno dotykać, maniok oraz pipier nigrum - pieprz. Tak więc na przewodnika nadawał się średnio - choć był przynajmniej przystępny charakterem. Kiedy ruszyli niemal od razu zaczął mówić - zawsze chętnie wykorzystywał okazję do zamienienia z kimś paru zdań. W dodatku tym razem była to nowo poznana osoba! I nie poznana przez kogoś - sam ją znalazł! Znaczy... sam nadział się na nią szczęką, ale nawet taki początek jest dobry - prawie jak w książkach! Z tym, że kiedy dotrą do celu raczej przestanie być tak bajkowo - on wróci do pracy (albo poddadzą go zmyślnym torturom), a ona najpewniej wynajmie pokój i pójdzie posiedzieć w kawiarni. Nawet trafiliby na dobrą ku temu porę.
- Jest pani tu od niedawna, prawda? - zapytał, choć obawiał się, że może wyjść na nieco zbyt nachalnego jeżeli tak beztrosko zacznie od pytań. Postanowił więc jakoś to zrównoważyć:
- Ja sam niedługo tu mieszkam... też zachwycam się miastem za każdym razem, gdy mam okazję przez nie przelecieć - przyznał. - Nie miałem co prawda czasu, by obejrzeć je dokładniej... ale jeżeli chciałaby pani trochę pozwiedzać to na pewno w zajeździe znajdzie się ktoś, kto panią oprowadzi - zapewnił. - Poleciłbym Lili, ale to jeżeli, hmm.., zrobi sobie przerwę w pracy - dokończył jakby nieco zmieszany i szybko dodał. - Jeśli będzie zajęta to i tak na pewno znajdzie kogoś, kto by pani pokazał jakieś ładne miejsca.
Dodałby, że można znaleźć osoby, które wezmą za to chętnie jakieś pieniądze oraz takie, które zrobią to dla przyjemności, ale dla niego był to w jakimś stopniu temat tabu i nie lubił go poruszać. Zwłaszcza z nieznajomymi. Z Lucym też z resztą miał układ, który opierał się bardziej na "wymianie". I tak mu pasowało.
Awatar użytkownika
Kaikomi
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Kaikomi »

        - I jak, i jak? - Tao była przy Kaikomi ledwo ta przekroczyła magiczną granicę między przestrzenią dla gości a tą tylko dla personelu i zaraz chciała wiedzieć jak przebiegła rozmowa z trójką przykuwających wzrok gości. Kaikomi jednak nie od razu jej odpowiedziała, tylko jeszcze raz ukradkiem zerknęła w ich stronę, jakby chciała coś potwierdzić. O dziwo goście siedzieli przy stole w zupełnym milczeniu, które jednak zdawało się im nie przeszkadzać. Dziewczyna wspierała głowę na wierzchu dłoni i rozglądała się po wnętrzu z nikłym zadowoleniem, jakby zaraz miała powiedzieć “całkiem tu ładnie, tak przytulnie i swojsko”. To odrobinkę poprawiło humor syrenki i wbrew pozorom nie zdołał go zepsuć mroczny mężczyzna w złotym kołnierzu, który miał w połowie przymknięte powieki i wyglądał jakby drzemał albo bardzo dokładnie analizował sęki na deskach blatu przed sobą. Dopiero wytatuowany blondyn wpłynął na pogorszenie się nastroju syrenki. Siedział on z szeroko rozstawionymi nogami i jedną ręką zarzuconą za oparcie krzesła, rozparty jak szef jakiejś bandy awanturników. Rozglądał się po zebranych osobach, a gdy jego spojrzenie padło na Kaikomi i Tao, uśmiechnął się do nich szeroko i mrugnął porozumiewawczo. Syrenka natychmiast odwróciła wzrok i poszła do kuchni. Maie zaś podreptała za nią, chrząkając cicho lecz wymownie, bo koniecznie chciała znać odpowiedź na swoje pytanie.
        - To obcokrajowcy, ale jacyś dziwni - oceniła w końcu pani Wassley. - Jakby tylko ten blondyn mówił we wspólnym. A ten drugi w ogóle się nie odzywa, jest jakiś taki…
        - Mroczny, co? - podrzuciła chętnie Tao. W jej głosie słychać było nutkę ekscytacji, jak u nastoletniej dziewczyny, która po zaczytywaniu się w romantycznych historiach o wampirzych książętach nagle jakiegoś spotkała. Kaikomi nie podzielała jednak jej entuzjazmu, w niej ten młodzieniec wzbudzał obawy, choć faktycznie, nie można było mu odmówić urody.
        - Mroczny - zgodziła się tylko. - I są jacyś tacy… sztywni. Nawet nie jakby nie byli stąd, tylko w ogóle jakby byli z drugiej strony Łuski.
        Tao zachichotała słysząc to porównanie. Taka wiedza jej zupełnie wystarczyła, mogła teraz wrócić do pracy i pozwolić syrence w spokoju wykonywać swoje obowiązki. Poza tym maie wolała nie pokazywać się przed Nillowi w momencie, gdy plotkuje a nie zajmuje się gośćmi, a Kaikomi właśnie szła w stronę męża.
        - Lucy… O, cześć Louise - przywitała się z wróżką, gdy ta wychynęła zza pyska jej męża, machając na powitanie. - Mamy trzy zamówienia z tamtego stolika. Powiedzieli, że nie znają się na kawie i zdają się na was - przekazała słowa blondyna z pewną dumą w głosie, gdyż była pewna, że wilkołak potrafi zaparzyć najlepszą kawę dla każdego z gości tylko na niego patrząc. Nie wiedziała jednak, że Lucy - delikatnie rzecz ujmując - już zdołał się do nich trochę uprzedzić i to może trochę utrudnić mu pracę. Miała jednak jeszcze coś do zrobienia, więc gdy tylko upewniła się, że para baristów przyjęła zamówienie, poszła zaraz do kuchni.
        Therundi, o dziwo, był sam. Tak wcześnie rano, gdy interes jeszcze na dobre się nie rozkręcił i niedźwiedziołak nie robił stu rzeczy na raz, często przesiadywały przy nim Tao i Toa, oczywiście starając się nie zaniedbywać przy tym swoich obowiązków i nie aż tak bardzo drażnić Lucy’ego, któremu widok trójkąta wzajemnej adoracji był jakoś wyjątkowo nie w smak. Jego gniew nie był jednak w stanie powstrzymać zalotów bliźniaczek, które w zmiennokształtnym kucharzu zakochały się niemal od pierwszego wejrzenia, a jemu najwyraźniej bardzo ta sytuacja odpowiadała, bo bardzo chętnie popisywał się przed nimi swoją elokwencją, a westchnienia zachwytu obu dziewczyn były jak oliwa dolewana do ognia jego przemów. Kaikomi ta trójka bardzo się podobała - uznawała ich za uroczych i bardzo im sprzyjała, bo miło było widzieć, jak zdrowe uczucie między nimi kwitło. I nic to, że brały w tym udział trzy osoby a nie dwie, jak to z reguły powinno wyglądać - syrenka, choć była bezgranicznie wierna swojemu mężowi, miała gdzieś głęboko w głowie zakorzenioną typową dla swojego gatunku poligamię i nie uznawała jej za nic złego tak długo, jak wszyscy trwali w niej z własnej woli, jak było na przykład w przypadku jej ojca i ciotek.
        - Theru, masz okazję się popisać - zapewniła od progu pani Wassley z wyraźnym zadowoleniem w głosie, gdyż była pewna kreatywności kucharza. - Mamy trójkę gości, którzy zupełnie nie znają się na tutejszej kuchni, a mają ochotę zjeść śniadanie. Trzy osoby: kobieta i dwóch mężczyzn, z czego jeden całkiem rosły, wygląda, jakby potrafił dużo zjeść. Ten drugi tylko jest taki… może wybrzydzać, bo ma minę nabzdyczonego panicza - oceniła syrenka nie orientując się nawet, że to określenie pasowałoby też poniekąd do jej męża.

        Tymczasem Toa, wiedziona tą samą ciekawością co jej siostra, zdecydowała się dowiedzieć czegoś więcej o nietypowych gościach, by wzbogacić skąpe informacje otrzymane od syrenki. Wybrała najprostszą dostępną kelnerce metodę: podsłuchiwanie podczas czyszczenia okolicznych stolików. Miała szczęście, bo akurat niedaleko kilku gości zakończyło posiłek. Bardzo niespiesznie, ale w miarę możliwości w niezbyt podejrzany sposób, zaczęła zbierać naczynia, pilnując przy tym, aby szklanki i talerzyki nie stukały o siebie za głośno, bo wtedy na pewno mogłaby czegoś nie usłyszeć. Niestety, ta ostrożność okazała się być zbędna, bo cała trójka uparcie milczała, rozglądając się po pomieszczeniu, jakby po raz pierwszy widzieli coś podobnego na oczy. Fakt, zajazd nie był typowym budynkiem - Lucy siłą rzeczy budując mieszał styl kontynentalny z wyspiarskim, a każda kolejna osoba biorąca w tym udział dodawała swoje trzy rueny, zarówno do samej konstrukcji jak i do wystroju, więc na koniec powstało prawdziwe pomieszanie z poplątaniem. Co ciekawe, na żadnym etapie budowy do planów nie wtrącał się teść Nilla - wtedy jeszcze oczywiście nie będący teściem a tylko pożyczkodawcą. On bezgranicznie wręcz wierzył w wizję chłopaka i pozwalał mu działać, udzielając tylko pożyczki na skromną według niego kwotę. Czy już wtedy planował, że pożeni swoją jedyną ukochaną córeczkę z pochmurnym wilkołakiem, tego niestety nie wiedział nikt, lecz jeśli pieniędzmi chciał urobić swojego potencjalnego zięcia i przez wyrzuty sumienia doprowadzić do ślubu… Cóż, na swój sposób mu się udało. Szkoda tylko, że planując to całe przedsięwzięcie nie zapytał nikogo o zdanie - chociażby tych dwóch najważniejszych osób, których ono dotyczyło…
        Toa powoli zaczęła się niecierpliwić - chciała usłyszeć cokolwiek ciekawego nim naprawdę będzie musiała przejść do dalszych obowiązków. W desperacji zaczęła już zastanawiać się czy może nie spróbować poprosić Kaikomi, by przekazała jej tych gości albo w ostateczności czy by nie podejść by bezczelnie spróbować pogawędzić i może się zaprzyjaźnić. Była przekonana, że za tą trójką kryła się bardzo ciekawa historia! Nie umiała się tylko zdecydować czy miałaby to być barwna, romantyczna przygoda czy może jakiś mroczny sekret. Pierwsza wersja pasowała do siedzącej przy stoliku dziewczyny, druga - do mrocznego młodzieńca w złotym kołnierzy. Ich towarzysz zaś sprawdziłby się w obu scenariuszach, gdyż maie przyglądając mu się dostrzegła, że pod powierzchowną beztroską i zadowoleniem kryje się niezwykła czujność i kto wie, może to jego należało się bać najbardziej. Swoją drogą, ciekawe co go łączyło z pozostałą dwójką? Tak bardzo do nich nie pasował…
        I nagle cud! Sprzątanie popłaciło i nagle gdy Toa wycierała już stoły, usłyszała jak tamci zaczynają rozmowę. Nadstawiła ucha, lecz niestety jej ekscytacja została szybko zgaszona - rozmawiali w jakimś zupełnie jej nieznanym języku. Co więcej odzywał się tylko ten blondyn. Maie, by cokolwiek z tej swojej małej misji wyciągnąć, obróciła się chociaż tak, by ich widzieć. Mówiący marynarz nachylił się do stolika i opierając na nim łokcie zwrócił się do mrocznego chłopaka. Ten patrzył na niego przez moment jakby zaraz miał tupnąć i wyjść, lecz zamiast tego wyciągnął trochę szyję jakby za czymś się rozglądał. Zabawnie patrzyło się, jak próbował się rozejrzeć - przez ten swój ekstrawagancki kołnierz nie był w stanie kręcić głową, więc obracał się cały i wyglądało to przezabawnie ostentacyjnie. Tao aż uśmiechnęła się pod nosem i oczywiście wtedy chłopak spojrzał prosto na nią. Ona jednak - tak samo jak jej siostra - miała zupełnie inną strategię na radzenie sobie z takimi sytuacjami niż Kaikomi. Puściła do młodzieńca oczko, uśmiechając się szeroko. Nie spodziewała się jednak reakcji, jaka ją spotkała. Chłopak był tak bardzo zaskoczony, że najpierw siedział bez ruchu z wybałuszonymi oczami, a potem nagle spuścił wzrok i skrył się za materiałowym kołnierzem swej szaty. Pewnie gdyby nie był tak opalony widać by było karminowy rumieniec na jego policzkach. ”Jaki on jest słodki!”, pomyślała momentalnie Toa, bo nigdy wcześniej nie spotkała się z równie uroczą sytuacją. Już prawie rzuciła szmatkę, by podejść do niego i porozmawiać, nie mogła jednak aż tak bezczelnie spoufalać się z klientami. Ten krótki incydent nie umknął jednak uwadze towarzyszy mrocznego czarodzieja - oboje spojrzeli na kelnerkę, a potem na niego, chyba żądając wyjaśnień, on jednak długo milczał. W końcu spuścił wzrok, po czym wykonał jakieś dwa gesty i wskazał na sprzątającą maie, na koniec zaskałaniając sobie oczy dłońmi w wyrazie bezgranicznego wstydu… A pozostała dwójka ryknęła gromkim śmiechem. Dziewczyna położyła mu dłoń na ramieniu w czułym geście i coś zaczęła tlumaczyć, a blondyn spojrzał na maie, kręcąc z rozbawieniem głową.
        - Niebezpieczna jesteś, maleńka - powiedział, grożąc jej w żartach palcem, po czym obrócił się do mrocznego chłopaka i objął jego ramiona jakby próbował go pocieszyć, choć zważywszy na ton wypowiedzi chyba tylko bardziej go pogrążał swoimi kpinami. Toa - nie spodziewając się zupełnie, że osiągnie taki efekt swoją drobną zaczepką - szybko skończyła sprzątać i poszła za bar, cały czas jednak zerkając w stronę tamtej trójki.

        - Co ty tam narobiłaś? - Tao zaraz doskoczyła do swojej siostry, gdy ta stanęła przy zlewie z zebranymi naczyniami. Jak zawsze jedna maie myła, a druga wycierała do sucha, dzieląc się przy tym najświeższymi nowinami.
        - Żebym ja to wiedziała - mruknęła Toa, pucując pierwszy talerzyk.
        - Irinai tak nie reaguje na Noheę jak ten chłopak zareagował na ciebie.
        Bliźniaczki zachichotały, trącając się łokciami. Były z tego grona, które bardzo bawiło to jak fellarianin uciekał przed trytonem przez jakieś urojone historie. Oczywiście to nie one wyprowadziły nowego pracownika z błędu, w jakim tkwił tygodniami - zbyt zabawnie się to obserwowało.
        - Myślisz, że on będzie taki jak Nohea? - zapytała nagle Toa głosem, jakby doznała olśnienia. Obie jak na komendę spojrzały w kierunku młodzieńca w złotym kołnierzu, a gdy ich wyobraźnia zaczęła pracować, zachichotały, pochylając się ponownie nad zlewem.
        - Ale ten blondyn jest przystojny - zmieniła odrobinę temat Tao.
        - Powiedzmy - mruknęła jej siostra. - I tak Theru jest ładniejszy.
        - No jest, jest - zgodziła się zaraz druga maie z uśmiechem. - Ale widziałaś, jak temu tam Kaikomi wpadła w oko?
        - Nie przyjrzałam się... A co, czemu tak myślisz?
        - Bo jak na nią patrzy to uśmiech mu się aż przy uszach zawija - odpowiedziała natychmiast. Znowu od strony zmywaka słychać było cichy chichot obu dziewczyn.

        - Lucy… - to Kaikomi po raz kolejny zwróciła się do swojego męża, tuląc do piersi okrągłą tacę, na którą zaraz miała ustawić filiżanki z zaparzoną przez niego kawą. - Zaczynam się już niepokoić o Irinaia, tak długo nie wraca… Ze swoimi skrzydłami zdołałby dotrzeć do samego portu i wrócić, a do Evvy nie jest aż tak daleko - tłumaczyła swoje troski. I nagle, jakby przywołany wypowiedzianymi na głos myślami syrenki, w progu karczmy zjawił się fellarianin. Pani Wassley aż pozwoliła sobie na westchnienie ulgi, mocniej przytulając tacę do piersi. Naprawdę zaczynała się obawiać, że chłopakowi coś się stało - był na wyspie od bardzo niedawna i jeszcze na pewno nie znał jej zbyt dobrze, mógł zabłądzić, mógł wpaść w jakieś kłopoty z marynarzami, trafić na jakąś trującą roślinę… Ale całe szczęście wszystko skończyło się dobrze. Co więcej fellarianin nie wrócił sam - przyprowadził kogoś, lecz na samym wstępie syrenka tego nie zauważyła. Odłożyła swoją tacę na ladę, by Louise i Lucy mogli obstawić ją kawami dla gości, po czym poszła do wracającego od Małej Evvy chłopaka.
        - Dobrze, że wróciłeś, już się zaczynałam martwić - powiedziała ze szczerą troską i uśmiechem ulgi.
        - Och, przepraszam… - mruknął, zawstydzony tym jak bardzo zawiódł syrenkę i ile nerwów jej przysporzył. A najgorsze miało dopiero nadejść - rozmowa z Lucym! - Miałem mały wypadek…
        - Nic ci się nie stało? - przerwała mu momentalnie syrenka z jeszcze większą troską widoczną w jej sarnich oczach.
        - Nie, nie, nic! - zapewnił natychmiast lekko spanikowany Irinai. By jakoś ulżyć troskom syrenki, szybko zmienił temat. - Proszę, przyniosłem mleko od Małej Evvy.
        - Och, wspaniale! - Kaikomi dała się szybko udobruchać i nie drążyła tematu. Skoro fellarianin nie chciał o tym mówić, nie zamierzała go naciskać. Spodziewała się, że tym akurat zajmie się Lucy. - Zaniesiesz je do kuchni, proszę? - zapytała z uśmiechem.
        - Oczywiście. Ach, spotkałem po drodze Noheę, powiedział, że chce dzisiaj wpaść do zajazdu. I przesyła pozdrowienia - przekazał jeszcze słowa trytona.
        - To miłe, dziękuję - zapewniła Kaikomi z uśmiechem. Później oboje musieli rozejść się do swoich zajęć, syrenka do obsługiwania gości, a tryton do kuchni, by odnieść zdobyte po wielu trudach i mękach mleko, a po drodze zebrać jeszcze burę od Lucy’ego.
        Pani Wassley zerknęła za odchodzącym Irinaiem i już miała wrócić na salę, gdy dostrzegła dziewczynę, która stała zaraz za nim.
        - Dzień dobry - przywitała ją z pięknym uśmiechem. - Witam w zajeździe Lucy’ego, proszę, zapraszam do środka - zachęciła, uprzejmym gestem wskazując stoliki, by podróżniczka mogła usiąść. Przy okazji Kaikomi pobieżnie się jej przyjrzała. Nieznajoma była dość interesująco ubrana, bardzo praktycznie, lecz jednak nietypowo. No i miała piękne włosy, syrenka aż nie mogła oderwać oczu od tych ślicznych loczków.
        - Irinai panią tu przyprowadził? - zagadnęła, wskazując przy okazji pierwszy wolny stolik, który stał akurat między donicami z kwiatami. - Znacie się? Och, pozwolę sobie na początek zaproponować coś do picia. Naszą specjalnością jest kawa, piła ją pani już kiedyś? Podajemy ją świeżo paloną tutaj, na miejscu, przygotowywaną przez prawdziwego mistrza w tej dziedzinie na dziesiątki różnych sposobów - zapewniła, z dumą spoglądając w kierunku swojego męża. - Polecam również sok z mango, świeżo przygotowany dzisiaj rano. Pozwolę sobie zgadywać, ale wygląda pani na podróżną z bardzo daleka, mam rację? Można u nas wynająć również pokoje, gdyby chciała pani zostać na dłużej - zachęciła, nie tonem przekupki próbującej wycisnąć jak najwięcej z klienta, a gospodyni, która chce zaprezentować gościowi wszystko, czym może go ugościć.
Awatar użytkownika
Shantti
Szukający drogi
Posty: 48
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Pustynny Elf
Profesje: Artysta , Bard , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Shantti »

Shantti była osobą pewną siebie, ale miała też przy tym serce z czystego złota, dlatego sprowadzenie na kogoś problemu z jej własnego powodu wprawiało elfkę w zakłopotanie. Jednak mężczyzna stojący tuż przed nią wydawał się być zagubiony w świecie, i to o wiele bardziej niż szczenię i ona na tej wyspie razem wzięci. Konflikt z braniem winy na siebie miał się jeszcze przeciągnąć, ale Shantti postanowiła nie obarczać młodzieńca jeszcze większym stresem. Zdecydowała w duchu, że wszystko wyjaśni, gdy tylko dotrze do zajazdu. Uśmiechnęła się więc pogodnie, ciepło i wzbudzając tym samym zaufanie w skrzydlatym nieznajomym.
Odetchnęła z ulgą, gdy Irinai zapewnił ją o swoim stanie zdrowia. Biedny chłopak! Naprawdę będzie musiała dokonać dużego zamówienia w zajeździe by choć odrobinę uciszyć sumienie, które nie dawało jej spokoju. Shantti, mimo wielu mieszanych uczuć, postanowiła nabrać głębokiego wdechu i rozluźnić się z wydechem – najważniejsze, że nikomu nic się nie stało! Mleko było drogocennym towarem, ale przecież wypadki się zdarzają. Ta myśl od razu nadała radosnych promieni twarzy tancerce. Ona już wszystko wyjaśni, by ten młodzieniec nie miał problemów!
- Patrząc na mleczarkę to chyba zawsze mogłeś skończyć gorzej – wyszeptała żartobliwie.
Większy spokój ducha elfka osiągnęła w momencie dostrzeżenia naprawdę szczerego uśmiechu fellerianina. Artystka dostrzegła w tym prostym geście przywiązane skrzydlatego do wyspy, stąd też jeszcze raz powiodła wzrokiem po okolicznej naturze, mieszkańcach i budynkach. Morska bryza otaczała ją z każdej strony, a słyszała, że taki klimat zdrowo działa na organizm. Wiecznie świeże powietrze, delikatny podmuch z frontu, szum rozbijących się na plaży fal i tylko gdzieś w tle zgiełk niewielkiej miejscowości, gdzie chyba każdy starał się być pogodny. Nawet ciężki dzień, czy to w pracy, czy to z powodu konfliktu, rozlewał się w tym nietypowym powietrzu w momencie ułożenie głowy w miękkiej poduszce. Pomieszczenie zyskuje wówczas zupełnie innego charakteru, bardziej komfortowego i bezpiecznego, a dobry sen to podstawa dobrego działania. Irinai najwidoczniej w podobny sposób doceniał piękno tego miejsca, co dostrzec można było właśnie teraz, gdy mleko odeszło gdzieś na bok do grupy trosk i zmartwień by pozwolić odetchnąć skrzydlatemu choć na kilka sekund.
Później z pokorą przyjmowała zachowanie mieszkańca wyspy. Shantti wewnętrznie już postanowiła załatwić po swojemu sprawy widząc, że młodzieniec daje się w jakiś dziwny sposób za mocno wykorzystywać. A ona była zbyt uczciwa na takie spychanie winy! Zaczęła się także zastanawiać nad charakterem chłopaka. W oczach wyobraźni artystka ujrzała okrutnie ciężką pracę u buca-szefa, który wiecznie krytykuje naturianina. Elfka ponownie wprowadziła się w poczucie winy, ale tym razem zmieszała ją z chęcią wyzwolenia biedaka z sideł przepracowania. Ona przecież też zarabiała na chleb tańcząc, ale wynosiła ze swojego zawodu ogromną radość, a zgarbiony, z sińcem na głowie chłopak, nie wydawał się tak przeszczęśliwy na myśl, że stłukł mleko i się spóźni. Wyspa nabrała nagle złowrogiego wymiaru, który skrywa w sobie może jednak odrobinę więcej nieszczęść niż pociechy. Byli na wyspie, z której raczej trudno się wyrwać! Ona już mu pomoże!
- Dziękuję, będę naprawdę wdzięczna! – odparła uradowana, gdy zgodził się ją zaprowadzić do zajazdu.
Nie zatrzymywała skrzydlatego ani na moment, była gotowa poczekać o wiele dłużej, byleby trafiła w końcu we wskazane miejsce. Irinai na chwilę zniknął dopinając sprawy na ostatni guzik, a później mogli już swobodnie ruszać.
- Nie musisz zwracać się do mnie „pani” – zagaiła ostrożnie, jakby bała się spłoszyć ciekawy okaz, a nie chciała wprowadzać, i tak już roztrzęsionego, chłopaka w większy poziom zestresowania.
- Znasz moje miano, a również nie mam żadnego nazwiska ani przed, ani po, Shantti. W moich stronach nie ma „pań” ani „panów” – wyjaśniła.
- Po prostu Shantti. – Wzruszyła ramionami a bursztynowymi oczami rozejrzała się po możliwych drogach.
- To którędy?

Shantti nie miała zamiaru przechadzać się swobodnym krokiem po wyspie, chociaż miała jak najbardziej ochotę. Biorąc jednak pod uwagę charakter młodzieńca stwierdziła, że lepiej będzie nie mówić mu wszystkiego, przynajmniej dopóki nie dotrą na miejsce. Poza tym rozumiała, że mieszkaniec Lariv był w trakcie wykonywania swoich obowiązków, liczy się czas jego pracy więc i tak robił wiele odprowadzając ją do zajazdu, chociaż zapewne szybciej byłoby poruszać mu się w powietrzu. Gdy więc stawiała szybkie kroki, a on z udręczoną duszą nie chciał pośpieszać swojej towarzyszki, ta machała mu dłonią zapewniając, że tak właśnie na co dzień spaceruje. Nie było to aż tak dalekie od prawdy. Pustynny wędrowiec do czegoś wszak zobowiązuje, a wielokrotnie powtarzane układy sprawiły, że nawet nie złapała zadyszki podczas utrzymywania szybkiego tempa. Chwilę podgadywała skrzydlatego o wyspę, ale ciekawość nie mogła ustąpić i w końcu dziewczyna postanowiła być bardziej bezpośrednia.
- Wybacz, że zadam ci to pytanie… ale jesteś aniołem? – Głos Shantti w dziwny sposób nie zadrżał. Była zaskoczona faktem, jak swobodnie te słowa wypłynęły jej z ust. Nie przejęła się nawet niegrzecznością ze swojej strony. Ciekawość zżerała ją od środka, a za chwilę Irinai zniknie jej z oczu i kto wie, czy będą mieli okazję spotkać się ponownie, gdy elfka wyjdzie z zajazdu - w końcu miała tylko odwiedzić wyspę a nie na niej zamieszkać.
Artystka delikatnie drgnęła, gdy kątem oka dostrzegła cel ich podróży i to tuż pod zajazdem zadała mu pytanie. Wówczas umilkła przyglądając się sporemu zabudowaniu. Nie spodziewała się tak sporego dobytku, większość bowiem karczm i zajazdów, które odwiedziła w ciągu życia, stanowiły dwa pokoje na krzyż z salą obsługową. Zajazd Lucy’ego zapowiadał zdecydowanie szerszą gamę usług i to z o wiele wyższym poziomem. Shantti nagle stanęła w obliczu swoich finansów, pewnie to mleko było trzy razy droższe niż normalnie, ale sumienie… sumienie było gorsze od biedowania.
- Jejku… - mruknęła próbując objąć wzrokiem całą posiadłość. Teraz wcale nie dziwiła się wymaganiom szefa względem pracowników, chociaż w oczach elfki nadal był bucem, dla którego interes był ważniejszy niż pracownik. Irinai dostanie burę większą niż mogła sobie tylko wyobrazić Shantti! A może nie powinna się tak uprzedzać do właściciela?
Tancerka odrobinę spuściła brodę podziwiając bardzo zadbaną okolicę, tuż pod oknami oraz kawałek dalej. Rajski obraz nie miał końca, ale, gdy bursztynowe oczy spojrzały na fellerianina, wątpliwości wróciły. Wyglądał jakby połykał ognie, za chwilę miał stawić się przed szefem z wyjaśnieniami, ale żadne słowo nie dawało szans na ratunek. Elfka już sama nie wiedziała co powinna zrobić, a chłopak zarażał swoją energią przerażenia wszystko dookoła. Wydawało się, że barwnym ptakom dławią się dźwięki w dziobach, a szerokie liście kołyszą się w przestrodze.
Kilka chwil później drzwi zajazdu otworzyły się i tancerka zajrzała do kawiarni. Zamilkła po raz kolejny, ale tym razem przyjemnie zaskoczona aranżacją miejsca. Nieład i skład znajdował dziwnym przypadkiem jakieś porozumienie, mimo niezgodności stylu wszystko wydawało się być jak najbardziej tam gdzie powinno. Widziała w przedmiotach serce każdego pracującego, a kawiarnia wydała się nagle czuła i przyjemna. Dom Shantti składał się z tipi i chociaż zawsze była obcą osobą w Środkowej Alaranii, to tutaj miała wrażenie, że znalazło się dla niej miejsce. Choćby taki mały kącik, gdzie mogłaby usiąść i wypić szklankę ciepłego naparu. Dodatkowo wielkim plusem, który rozwiał grzechy buca-szefa, była syrenka, która z troską przywitała Irinaia.
Tancerce zdecydowanie wyciszyły się wyrzuty sumienia, gdy usłyszał zmartwioną pracownicę. Shantti nie potrzebowała patrzeć na naturiankę, z głosu dało się wywnioskować, jak miłą i kochającą była kobietą. Elfka nie omieszkała zajrzeć przez ramię fellerianina. Patrzyła na syrenkę, niby przypadkiem, próbowała zajrzeć do sali wciąż wracając do jednego punktu jakim była nieznajoma. Młoda dziewczyna o bardzo łagodnych rysach. Okrągła buzia, wielkie oczy - nic tylko kochać i przytulać, a najważniejsze chronić, bo wydawała się delikatną gałązką krzewu pośród wielkich dębów. Uwiązana kokardka fartucha, nieśmiała postawa kupowały elfkę, która wcale nie broniła się przed przyjemnymi uczuciami.
- Dzień dobry - odparła miło i szczerze. Irinai zdołał już zniknąć w czeluściach zajazdu pochłonięty własnymi problemami, chyba na chwilę zapominając o istnieniu Shantti. Tancerka w końcu cicho wkroczyła na salę i tam też odczuła wszystko to, co dostrzegła przez okna oraz otwarte drzwi. Z zachwytem objęła ściany, krzesła oraz stoliki, a także przebywających gości (nawet tych mniej przyjaznych). Było bardzo przytulnie, a zarazem nikomu nie brakowało przestrzeni – odmieniony, mały świat zamknięty w zaledwie kilku ścianach.
- Ależ macie tu przyjemnie – zagaiła zdradzając radość z przebywania w takim miejscu.
- Ach, tak – odparła pustynna elfka dając pokierować się syrence. Szła jak na sznurku, nieco z jednej strony zagubiona z drugiej pochłonięta przestrzenią dookoła. Dziewczyna z wyćwiczoną, ale zapewne też naturalną, grzecznością przyjęła klientkę do lokalu. Shantti poczuła się jeszcze bardziej wyjątkowo, ale musiała pamiętać też o biednym skrzydlatym chłopaku!
- Znamy. Od zaledwie kilku chwil – wyjaśniła z chęcią tancerka.
Artystka zbliżyła się do stolika, ale nim usiadła ujęła dłoń syrenki delikatnie się do niej pochylając, po tym jak naturianka zadała gamę pytań.
- Dziękuję, z pewnością zamówię tu posiłek bądź jakiś napój, ale na początek chciałabym serdecznie przeprosić za spóźnienie waszego pracownika – wyjaśniła pośpiesznie elfka, a jeżeli syrenka choć trochę poczuła się spłoszona postanowiła wycofać swoją dłoń.
- Zajazd jest bardzo zadbany więc zapewne nie tolerujecie takiego zachowania, ale przypadkiem wpadłam na waszego przyjaciela i stłukło się całe mleko. Pewnie sam się do tego nie przyzna, ale chciałabym zapłacić za szkody – mówiła dalej wyjaśniając.
- W wolnej chwili chciałabym przeprosić za to także właściciela zajazdu, jeżeli było to dla niego było dużą przeszkodą. A przy okazji… w chwili oczekiwania mogę skosztować czegoś z waszej listy. Nigdy nie słyszałam o kawie ani o mango – zauważyła próbując z jak najmniejszym akcentem wypowiedzieć nowo poznane jej słowa.
- Zdaję się na państwa gust. Na wyspie znajduje się tyle nieznanych mi rzeczy. Napiłabym się czegoś ciepłego i skosztowała słodkiego, tak na dobry początek. – Uśmiechnęła się ciepło.
Awatar użytkownika
Lucy
Szukający drogi
Posty: 46
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wilkołak
Profesje: Rzemieślnik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Lucy »

Irinaiowi dziwnie było przyjąć do wiadomości, że do nowo poznanej osoby ma się zwracać tak po prostu po imieniu. Odkąd wylądował na tej wyspie zdarzało mu się dosyć często stawać w sytuacji, gdy poprawiano go i nakazywano by używał imion czy przezwisk i nie zachowywał się... dla nich być może zbyt oficjalnie, dla niego z podstawą kultury. W niektórych przypadkach godził się na coś takiego, choć w jego odczuciu było to dziwactwo trudne do przełknięcia. ,,Pan" czy ,,pani" niemal odruchowo wymykało mu się z ust. Mógł za tym wyrazem postawić imię, a nie nazwisko jeżeli ktoś go poprosił, ale usunięcie tego nieszczęsnego zwrotu grzecznościowego było dla niego bardzo trudne. Oczywiście w paru przypadkach mu się udało - zwracał się na "ty" do większości pracowników zajazdu (najgorszym przypadkiem był Lucy, którego żeńskie imię najwyraźniej zastępowało ,,o wielki, szanowny panie" i do którego już na wstępie zabronił cokolwiek dodawać), paru stałych gości i osób, które wyglądały jakby miały mu łeb ukręcić gdyby się nie dostosował do ich wymogu. Pani Shantti nie wpisywała się w ten szablon, ale wyjaśniła skąd wzięły się jej upodobania, co Irinai szanował. W końcu chodziło o kulturę i przyzwyczajenia, on też nie pochodził stąd i miał swoje własne, odmienne - można by powiedzieć, że z tego powodu zaczął nawet z lekka sympatyzować z podróżną, choć miejsca ich pochodzenia na pewno były skrajnie odmienne. Miały jednak jedną wspólną cechę - wychowani w nich osobnicy trafiający na Lariv mogli oczekiwać wielu niespodzianek.
Mogli je zresztą zgotować sami sobie, bo po pokiwaniu głową i przyjęciu do wiadomości, że pani Shantti to Shantti, Irinai nie spodziewał się jakiś niesamowitych zwrotów w ich urywanej konwersacji. A jednak kobieta zaskoczyła go, tuż przed tym jak dotarli na miejsce. Zamrugał zdezorientowany i aż przystanął spoglądając na nią szeroko otwartymi oczami. Najwyraźniej w jego podświadomości ,,bycie aniołem" egzystowało tuż obok pojęcia rasy jako komplement, co widać było po jego lekko zaróżowionych policzkach. Otrząsnął się szybko jednak i ruszając z miejsca energicznie pokręcił głową.
- Nie, zdecydowanie nie - powiedział bez żadnych oporów. Jego wiedza o aniołach nie była kompletna, uczono go jednak w młodo... dzieciństwie, że na alarańskich ziemiach pojawiają się inne rasy posiadające skrzydła. Z tego co wiedział Irinai - aniołowie i upadli. Jedni o skrzydłach błyszczących i śnieżnobiałych, drudzy - kruczoczarnych. Jego zdaniem trudno było pomylić fellarianina z jednym z nich. Ale w sumie głupio by było, gdyby nie odróżniał członków własnego plemienia, do czego inni nie byli zobowiązani. Słowa Shantti przestały zresztą brzmieć jak komplement, gdy młodzieniec uświadomił sobie, że ze swoimi piórkami, choć na swój sposób barwnymi, postawiony został w roli upadłego. Kogoś złego, kogoś komu nie należy ufać. Osoby, przed którą zamyka się drzwi i rygluje zamki. To strapiło go nieco. Uprzedzano go. Uprzedzano go, że mimo oczywistych cech świadczących o jego naturianizmie może zostać pomylony przez ślepych ludzi (za całym szacunkiem do pani Shantti) z kimś takim. Tylko, że nigdy nie zwracał uwagi na te słowa. Zawsze znajdował się wśród swoich i przez myśl mu nie przeszło, że opuści Szczyty. Zwłaszcza samotnie. Teraz zaczęło do niego docierać, że gdyby nie trafił tak szybko na wyspę mógłby mieć o wiele większe kłopoty.
Myśli te nie trwały dłużej niż kilka sekund, ale w ciągu nich jego oddanie w stosunku do bezlitosnego szefa, zajazdu i całej wyspy wzrosły znacząco. Ścisnęło go też w gardle, choć nie do końca jeszcze był pewny dlaczego, ale nie był to ucisk skrajnie nieprzyjemny - raczej oznaczający wzruszenie czy jakieś inne, pokrewne temu uczucia. Może z odrobiną żalu, ale ostatecznie kiedy odwrócił się w stronę kobiety na jego twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech.
- Zdecydowanie nie - powtórzył wyglądając nawet na rozbawionego i ponownie pokręcił głową. - Jestem fellarianinem - wyjaśnił. - To... w sumie nie wiem jak to opisać... Mamy skrzydła i większość nas żyje daleko stąd, choć na tym kontynencie. Tam gdzie jest dużo wiatru. - Ten krótki opis to jedyne co mu przyszło do głowy. Wiatr - ten swawolny, przepełniony magią górski wiatr, za którym tak tęsknił... ale wilgoć i palące słońce też było niezgorsze. Darowanej szynszyli nie patrzy się w zęby, więc Iriś zamierzał uwielbiać tę wyspę całym sercem i bez mrugnięcia okiem wypowiadać się o niej w samych superlatywach.
Więcej powiedzieć nie zdążył, a i nie był pewien czy powinien - sprawa jednak wyjaśniła się sama, skoro tylko dotarli na miejsce. Jeszcze przed wejściem zauważył jak pani Shantti patrzy na zajazd. Sam też więc spojrzał na niego jeszcze raz, choć czuł, że musi się spieszyć. Nagle jednak poczuł jeszcze większą presję i obawę przed konsekwencjami. Nawet nie tymi ze strony Lucy'ego - ale tymi, które wynikną z opóźnień jakie sam spowodował. Przełknął ślinę i wyrwał do przodu, by niemal wpaść na uroczą Kaikomi, która zerwała się, gdy zobaczyła go w drzwiach.
Może nie zmęczył się idąc szybkim marszem od Małej Evvy, ale teraz serce biło mu jak szalone. Kaikomi... dlaczego musiała być taką wspaniałą istotą!? Dlaczego tak się o niego martwiła i patrzyła na niego w sposób, który sprawiał, że miał ochotę mocno przytulić ją do piersi? I dlaczego, dlaczego musiała zostać poślubiona... Zresztą nieważne. Nie miał prawa tak o tym myśleć. Zwłaszcza po tym co przeżył przed wejściem. Nie jego interes, nie jego sprawa. Tylko to było tak szalenie nielogiczne! Była młoda, niewinna, powinna sama w swoim tempie... no i ten... znaleźć narzeczonego. Nie żeby to miał być on, ale... ale wtedy może miałby szanse. I wtedy mógłby się o nią starać i mogliby się umówić...
Spoliczkował się w myślach, przeprosił Kaiko i szybkim krokiem skierował się w stronę Lucy'ego, by po drodze do kuchni zebrać należyty łomot.

A Lucy był w złym nastroju. Od rana. Od wczorajszego rana. Właściwie od kilku tygodni. Miesięcy. Na dobrą sprawę odkąd się urodził był w paskudnym humorze. A przynajmniej odkąd skończył pięć lat. To i tak dawało ponad dwadzieścia pięć lat praktyki i certyfikat ,,nie dotykaj mnie, bo zniszczę ci życie", a dodatkowy dyplom za zrzędzenie leżał w formie dziesięciu kopii gdzieś w jego świadomości (jego i bliższych znajomych). Co nie zmieniało faktu, że dzisiejszy poranek był wyjątkowo paskudny. Znów nasłuchał się głupot Therundiego i zjadł podejrzaną landrynkę. Może ją i wypluł, ale to i tak nie zapowiadało niczego dobrego. I faktycznie - Irinai spóźnił się z mlekiem, a bez tego Lucy mógł zrobić tylko jedną kawę. Oczywiście dało się zrobić wiele bezmlecznych wariantów - ale nie darowałby sobie podać dziwakom w pelerynach kawy bez mleka. Nieważne jak był wkurzony, kawa u niego to była ta świętość, której oddać trzeba się całkowicie. Najgorszemu wrogowi podałby kawę najlepszą dla jego podniebienia. To że potem by się na niego rzucił to już inna sprawa.
Tak więc czekał, licząc na to, że jednak skrzydlaty sługa pojawi się akurat w krytycznym momencie (bo na wszystkie inne już by nie zdążył) i że taca pozostawiona przez Kaikomi nie zostanie przyozdobiona tylko jedną filiżanką.
Wbrew pozorom nie czekał jednak długo (a już na pewno nie bezczynnie). Robienie jednej kawy (a zwłaszcza tej, którą sobie upatrzył jako pierwszą) samo w sobie zajmowało sporo czasu. Był to rytuał, którego nie można było przyspieszać, sztuka, która bardzo Lucy'ego wyciszała i dzięki której wyrobił w sobie cierpliwość i spokój, nawet jeżeli z natury był porywczy i za młodu za nic miał naturalne tempo świata, chcąc wszystko dostosować do swoich oczekiwań. Sam jednak nie był świadomy, że jego obecna postawa, która znacznie mimo wszystko odbiegała od jego pierwotnej impulsywności była w dużej mierze wynikiem ślęczenia nad kawą. Nad ziarnami, które w jego ręce trafiały w stanie praktycznie surowym. Przecież za pierwszymi kilkudziesięcioma podejściami szlag go trafiał, bo nic nie umiał porządnie zrobić; najpierw przypalał, potem bezmyślnie zalewał wodą, próbował i rozwalał wszystko, bo - o zaskoczenie - znowu nie wyszło. Jego upór i wymagania składników napoju z czasem go ustawiły. On jednak do dzisiaj był pewien, że po prostu dojrzał sam z siebie, jak na mężczyznę przystało. Mooooże zmiana rasy i wypędzenie na wyspę miały w tym swój udział. Ale żeby bezmózga (choć smaczna) roślina tak go wyrobiła? Nie, to na pewno była tylko jego zasługa.
Chociaż może gdzieś tam skrawkiem podświadomości rozumiał dlaczego to zajęcie jest dla niego takie ważne. I rozkoszował się uczuciem spokoju i stabilności, gdy drobniutko mielił ciemne, mocno brązowe ziarna, kiedy w mosiężnym tygielku mieszały się z cukrem i cynamonem, zalane zimną wodą i kiedy mieszanka ta ogrzewała się powoli, pieniąc i unosząc ku górze. Trzeba było parę razy zdejmować ją z ognia i znowu podgrzewać - dodatkowe minuty dla skrzydlatego. W końcu jednak napój przelany został do filiżanki i odstawiony na tacę.
Lucy jak tylko mógł najdłużej przyglądał się swemu dziełu, po czym uniósł wzrok - miał powiedzieć Kaikomi, że jeśli zaraz młodzieniec się nie pojawi to wyślą kogoś, żeby go poszukał, ale tak! Jego niewolnik właśnie wtedy ukazał się w drzwiach!

Kaiko zerwała się, aby go przywitać, a Lucy nie miał do niej o to pretensji - w końcu zaczął się o chłopaka martwić jeszcze wcześniej niż ona, choć to pewnie kwestia tego, że syrenka wierzyła w umiejętności ptaszynki, a on miał go za nieporadną ciotę. Tak czy inaczej zguba odnalazła się, a z nią do zajazdu wkroczyło zamówione mleko, na którego widok wilk lekko się uśmiechnął.
- No masz... a już myślałam że coś go dopadło - westchnęła Louise chyba zawiedziona, że będzie musiała obejść się bez mrocznej akcji pośrodku spokojnej wyspy.
- Spokojnie, idzie w naszą stronę - pocieszył ją Lucy dyskretnie. Najwyraźniej nie miał zamiaru chłopakowi odpuścić. Kaiko była dla niego aż nazbyt uprzejma, więc on już nie musiał. A nawet gdyby musiał i tak by tego nie zrobił. Mógł sobie parzyć kawę ile chciał, jego ulubionym społecznym zajęciem i tak było dręczenie innych. Oczywiście nie bez wzajemności - w zajeździe i ogólnie na Lariv wiele osób lubowało się w małych złośliwościach, docinkach i kawałach wszelkiego rodzaju. Może przez wzgląd na to specyficzne spojrzenie tutejszych mieszkańców na kąśliwe uwagi Lucy'emu udało się nie tylko nie skończyć z dzidą w mniej szlachetnej części ciała, ale i zaskarbić sobie powszechną raczej-sympatię. Ewentualnie szacunek za niebycie ostatnim frajerem, którym to terminem można by określić na przykład Irinaia. Co ciekawe chodziło tu faktycznie głównie o cechy charakteru i to w dodatku te konkretne - w końcu fellarianin był fizycznie sprawniejszy od szefa i dużo od niego słodszy, a na dodatek potrafił latać. A jednak zarówno on jak i Borg wylądowali niżej w hierarchii. Powód? Abstrahując od tego, że nie mieli większych ambicji, a skrzydlaty był tu zwyczajnie nowy - to brakowało im tego rodzaju inteligencji, który był tutaj ceniony, tego z którego rodził się sarkazm i ciętość. Posiadała go Berhe, szczyciła się nim Lili, trenowały go dzieciaki, a Lucy i Louise pletli sobie korony z pijawek. Theru także był bardzo wykwalifikowany w tej dziedzinie, choć podstępnie to ukrywał - no i nie można pominąć bliźniaczek. Trzeba było przyznać, że Lucy lubił je właśnie za to, że były dość specyficzne i wcale nie łatwe do ustawienia. Właściwie nieustawialne. Je można było co najwyżej nakłonić do współpracy, ale właśnie dlatego obrywały o wiele mniej niż Borg czy skrzydlaty. Podobnie było z Therundim albo Berhe, ale jej pozycja była już niemal równoważna z tą Lucy'ego. Zajmowali się po prostu zupełnie innymi sprawami, a niedźwiedzica wolała pracować pod jego komendą, bo ufała jego kwalifikacjom. W sprawach rodzinnych jednak jej głos bywał decydujący w znacznej części przypadków. I tutaj Lucy wolał słuchać jej, bo wierzył, że jej decyzje jako kobiety, matki, żony i gospodyni będą o wiele trafniejsze od jego własnych. Można by więc powiedzieć, że współdzielili ze sobą władzę zajazdową.
Osobnym przypadkiem była Louise - ważna i szanowana w pracy znajdowała się jak gdyby poza główną rodziną należąc do klanu wróżek, który funkcjonował równolegle, lecz na osobnych zasadach. Tam była szefową naśladującą poniekąd i z upodobaniem Lucy'ego. Rządziła też przy kawie jeżeli go nie było i mogła wydawać polecenia kelnerkom, ale w inne sprawy już raczej się nie mieszała. Mało kto jednak jej podskakiwał, bo znana była upodobania do iście chochliczych numerów, do których ochoczo wykorzystywała magię, a także spisywania na bieżąco listy osób, które w jakiś sposób jej podpadły.
Irinaia na niej o dziwo jeszcze nie miała. Chłopaczek wszystkie polecenia wykonywał bez szemrania i tak sprawnie jak tylko potrafił (a zazwyczaj oznaczało to wcale niezłe efekty), był milutki, pokorny i w ogóle nie miała serca, by teraz mu dowalić. Co nie znaczyło, że nie czekała z niecierpliwością, aż zrobi to Lucy. Sama miała właściwie czyste sumienie, bo nie przykładała do tego ręki.

- Irinai - zaczął wilkołak trudnym do opisania tonem. Było w nim jakoby trochę ulgi, pretensji, oczekiwania i troski. Jedna z najgorszych mieszanek.
- Zostaw mi dwie butelki zanim schowasz się w kuchni - poprosił wilczek tym samym tonem, choć pozbawionym już elementu niezadowolenia. Było źle...
Fellarianin spiął się, ale skinął głową i podszedł bliżej.
Lucy popatrzył na niego, odczekał chwilę i załamał ręce.
- Biedaku, widzę, że biegłeś jak szalony, by dostarczyć moje zamówienie. Aż dostałeś zadyszki!
I w końcu wyszło do czego zmierzał. Irinai bynajmniej nie wyglądał na zmęczonego. Nie był. Prowadząc kobietę nawet się nie zmachał, miał do tego zbyt dobrą kondycję - zresztą nie biegli, tylko szli. Tempem niby szybkim, ale... ale nie takim, którym chłopak mógłby się pochwalić przy spisywaniu rekordów, a tego właśnie było trzeba, by nadrobić stracony na rozbijanie i sprzątanie butelek czas.
- Ledwo trzymasz się na nogach. Chodź, usiądź sobie - wilk kontynuował, usłużnie wychylając się zza baru i budząc w młodzieńcu poczucie coraz większego wstydu i poczucia winy, że nie dał z siebie wszystkiego oraz, że tak go zawiódł. - Powachlować cię może?
Tego było za wiele. Choć sarkazm był oczywisty, Lucy brzmiał tak szczerze i łagodnie, że nie dało się tego znieść.
- Przepraszam! - chłopak niemal krzyknął skłaniając się w pół, nadstawiając sztywne plecy i zwieszoną głowę w geście skruchy, jakby do obicia. Nie miał zamiaru zasłaniać się wymówkami, opowiadać całej historii i tłumaczyć się niesprzyjającymi okolicznościami. Jego zadanie, jego porażka, jego kara. Koniec.
- Pierwsza porcja... rozbiłem ją i musiałem poczekać na następną. - Wyprostował się, wyjaśniając łamiącym się tonem to co było jego zdaniem najważniejsze. - Nohea wpadł na mnie i powiedział, że zapłaci, ale... - wyjął podarowane mu pieniądze. - Nie mogłem się na to zgodzić.
- Rozumiem. - Wilk pokiwał głową z aprobatą. - Zapłacisz z moich.
Znowu punkt. Irinai nie zarabiał, więc nie mógł oddać ze swoich własnych oszczędności. Pracował za pokój i jedzenie - nie wyznawał ruenów, nadal nie umiejąc się do nich przyzwyczaić. Niewiele też miał rzeczy jako takich. Wydawał więc pieniądze szefa.
- Przepraszam! - krzyknął ponownie. - Odpracuję to!
- Ależ nie kłopocz się, na pewno się starałeś. Każdy mógł zawalić robotę, to się zdarza. Idź zrób sobie gorący kompres. Ja i Kaikomi zajmiemy się resztą. - Wilk bez serca wspomniał o syrence, która nie dostała śmietanki, dobijając chłopaka i zwyczajnie odprawił go gestem ręki. Nie miał czasu dłużej się z nim bawić - zostały mu jeszcze dwa napoje do przygotowania.

Nim jednak i one były gotowe, Nill przywołał do siebie Kaiko, by podała już tę zrobioną, zanim wystygnie.
- To dla tego blondyna - podpowiedział, darując sobie jednak zerkanie w jego stronę. Potem puścił ją, ale w ostatniej chwili zapytał:
- Właściwie dlaczego wzięłaś ten stolik? - Orientował się przecież, że zazwyczaj to Tao się tam kręciła, dziwił się więc dlaczego nieśmiała syrenka ufiksowała się na obsłużeniu niecodziennych gości.
Nie zatrzymywał jej jednak zbyt długo, by wraz z Louise zabrać się za następne kawy. Choć kiedy odeszła zerkał na nią od czasu do czasu - na nią i owych gości.
Dla brązowowłosej damy i ponurego kołnierzyka wybrał bardzo podobne mieszanki ziaren, różniące się znacznie od tej przeznaczonej dla jasnowłosego. Były one nieco delikatniejsze w smaku; choć zawierały więcej naturalnej kwaskowatości. Także mniej pobudzały. Z obu próbek uzyskiwało się napój o harmonijnym smaku i korzenno-kwiatowym aromacie. Lucy i Louise potraktowali je jednak nieco inaczej podczas przygotowywania.
Do tego co chcieli osiągnąć potrzebna była tak konstrukcja ze specjalnych pojemników jak i moc wróżki, bez której to wszystko na niewiele by się zdało. Żeby zaś usprawnić proces poprosili o pomoc jeszcze jedną z małych towarzyszek. Ubrana w zieloną sukienkę kobieta specjalizowała się w dwóch żywiołach - powietrza i wody. Kiedy zmieloną kawę umieścili na sitku, pod pojemnikiem z wodą, którą Louise ogrzewała, by następnie przepuścić ją przez ziarna pod odpowiednim ciśnieniem, ta używała powstającej pary do spienienia przelanego do dzbanuszka mleka. Lucy czuwał nad całym procesem, choć kiedy jego zastępczyni była na miejscu nie musiał się w sumie niczego obawiać.
W końcu kawowa esencja przelana została do szerokiej filiżanki, Nill uzupełnił ją zaś mlekiem, a następnie mleczną pianką. Gęsta warstwa utworzona na powierzchni napoju umożliwiała mu wyrysowanie ozdobnych wzorków, co zawsze wykorzystywał. Tym razem zdecydował się na paprotkę - bardzo miły dla oka i nawet elegancki obrazek okraszony dodatkowo drobniutkimi kawałkami czekolady.
Było to dla kobiety.
Paniczyka zostawili sobie na koniec - przygotowywanie zaczęło się właściwie tak samo - jednak tym razem Nill nalał najpierw mleko i to do całkiem wysokiej szklanki, na której dnie już czekał waniliowy syrop. Dopiero do tego dodał kawę i także zabrał się za dekorowanie - dla mrocznego młodzieńca wydziergał ciemne, tajemnicze słońce znajdujące się na białym tle i popatrzył na nie zadowolony.
Teraz wystarczyło położyć na talerzykach dwa kruche ciasteczka i Kaiko mogła podać zamówienie gościom.
Awatar użytkownika
Kaikomi
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Kaikomi »

        Kaikomi szybko odnalazła się w roli gospodyni, która z radością witała swoich gości - była osóbką z natury dobrą i bardzo opiekuńczą, więc możliwość obsługiwania przyjezdnych pasowała do jej charakteru. Była też jednak przy tym dość nieśmiała i delikatna, więc bywali i tacy goście, którymi zajmowała się niechętnie, lecz i tak dając z siebie wszystko. Do tej grupy zaliczała się ta trójka, która nie mówiła we wspólnym. Elfka towarzysząca Irinaiowi stanowiła zaś zupełnie inny typ klienta - miła, uśmiechnięta i najwyraźniej żywo zainteresowana nowym otoczeniem szybko zdobyła sympatię syrenki, która tym chętniej ją obsługiwała i na każde miłe słowa z jej strony odpowiadała szczerą radością.
        - Bardzo nam miło - zapewniła, gdy dziewczyna pochwaliła wystrój zajazdu. - Staramy się, by każdy gość czuł się u nas jak we własnym domu, bez względu na to z jakiego zakątku Alaranii do nas przybył.
        Przez słowa pani Wassley przebijała duma z osiągnięć jej męża. W oczach Kaikomi było to jego królestwo, stworzone pod jego dyktando, choć przecież prawda była inna - każdy dołożył swoją cegiełkę do tego, jak zajazd prezentował się aktualnie i właśnie dzięki temu był on tak uniwersalny i przyjazny. Nawet syrenka miała w tym swój udział, lecz gdyby ktoś jej to uświadomił, zareagowałaby szczerym zaskoczeniem i nieśmiałym zaprzeczeniem - w końcu gdy się wprowadziła, wszystko już było gotowe…
        Kaikomi zerknęła na dziewczynę by z grubsza ocenić, gdzie byłoby najwygodniej ją posadzić. Wybór był bogaty, lecz syrenka szybko uznała, że najlepszy będzie stolik blisko okna wychodzącego na otaczającą zajazd piękną zieleń puszczy - elfka zdawała jej się być osobą, która mogła docenić piękno przyrody i czerpać radość z możliwości jej podziwiania.
        - Ach tak? - podłapała Kaikomi na wieść, że to wcale nie była stara znajoma Irinaia. - Zaprasza…
        Syrenka połknęła ostatnią zgłoskę słowa, bo gdy wyciągnęła do klientki dłoń w zapraszającym geście, ta zaraz złapała ją za palce i pochyliła się jakby był to rodzaj powitania. To już druga osoba tego dnia, która zachowywała się jakby weszła do czyjegoś domu a nie zwykłej karczmy. Tym razem jednak Kaikomi nie poczuła niepokoju, a radość, może nawet wdzięczność - również odbierała elfkę jak gościa a nie klienta. Była tylko w pierwszej chwili zaskoczona, ale zaraz się rozpogodziła. Między kobietami prawie natychmiast zawiązała się nić sympatii, którą dostrzegały nawet osoby postronne. Dlatego też syrenka nie zabrała ręki tylko odpowiedziała dziewczynie uśmiechem.
        - Och… - mruknęła, zerkając w stronę baru, za którym Lucy właśnie rozmawiał z Irinaiem. Biedna Kaikomi, miała zbyt dobry charakter by w ogóle podejrzewać, co teraz mógł przeżywać fellarianin. Owszem, wiedziała, że jej mąż miał ciężki charakter i na pewno upomniał pracownika, lecz sposób w jaki to zrobił wymykał się już jej wyobrażeniom. Akurat nie widziała tego, jak biedny chłopak kłaniał się w pas błagając o wybaczenie.
        - Właściciel jest teraz trochę zajęty - usprawiedliwiła Lucy’ego. - Ale przekażę mu, że chciała z nim pani porozmawiać i na pewno później podejdzie.
        Syrenka jeszcze raz obróciła głowę. Biedny Irinai - w życiu by nie przypuszczała, że chłopak miał z rana takiego pecha. Aż nie chciała myśleć jakie piekło musiała mu zgotować Mała Evva za rozlanie owocu ciężkiej pracy jej krów, a także jej osobiście - była bardzo przewrażliwiona na tym punkcie. Gdyby sprawa dotyczyła tylko śmietanki, którą dotyczyła, nie gniewałaby się i nie pozwoliłaby innym gniewać się na Irinaia, bo wypadki zdarzają się każdemu. Lecz skoro ucierpiało również mleko, chłopak musiał sprostać trudnej rozmowie z wilkołakiem, a z tym naturianka nie mogła mu pomóc, nawet jakby chciała.
        - Dziękuję, że mi pani o tym powiedziała - zapewniła elfkę, mimo wszystko ze szczerym uśmiechem. - Ale nikomu nic się nie stało, prawda? - dopytywała jeszcze z troską. - Poza rozlanym mlekiem wszystko w porządku?
        Mało precyzyjne zamówienie złożone przez dziewczynę nie stanowiło najmniejszego problemu dla Kaikomi - doskonale wiedziała co należało jej podać, by dobrze poznała smaki tego miejsca.
        - Kawa jest napojem serwowanym na ciepło, więc doskonale się składa - zauważyła. Chociaż przy fartuszku miała notes do spisywania zamówień, tym razem nawet po niego nie sięgnęła. - Proszę zaufać naszym kawiarzom, na pewno stworzą to co będzie dla pani najlepsze. Do jedzenia zaś mogę polecić świeże ptysie z kremem kokosowo-migdałowym, posypane wiórkami i prażonymi płatkami, doskonale komponują się z kawą i zapewniam, że są lżejsze niż mogłoby się wydawać - zachęciła, bo kompozycja mogła wydawać się tłusta i ciężka, niepasująca do klimatu wyspy, lecz w kwestii robienia ptysi syrenka była pewna swoich umiejętności i wiedziała, że serwuje gościom to co najlepsze.
        - Za chwilę przyniosę ciastko - zapewniła wracając już za bar.

        Gdy pani Wassley zjawiła się za barem egzekucja Irinaia dobiegła już końca, a na stanowisku został tylko jej mąż i dwie wróżki, z którymi tworzył swoje kawowe specjały. Jedna filiżanka czekała już zresztą na wydanie - cudownie pachniała kawą i cynamonem. Kaikomi znała ten napar, pamiętała też słowa, którymi pochwalił ją kiedyś jeden klient i które czasami sama stosowała, jeśli trafiła na podatny grunt - “czarna jak noc, gorąca jak piekło i słodka jak miłość”... Lecz nigdy nie przeszłoby jej to przez gardło w obecności tego blondyna i tajemniczego rodzeństwa w togach.
        - Uhm, dziękuję - odpowiedziała mężowi, który poinstruował ją gdzie ma zanieść zamówienie. By nie biegać nadaremno przygotowała sobie jeszcze talerzyk z miniaturowym ptysiem dla uroczej elfki, który dodatkowo obsypała kandyzowanymi kwiatkami bzu dla lepszego efektu wizualnego. Teraz, mając już dwa zamówienia na tacy, mogła wyjść do gości i wydać poczęstunek dla nich, lecz w ostatniej chwili została wstrzymana przez Lucy’ego. Jego pytanie na swój sposób ją zaskoczyło i skrępowało. Odruchowo założyła włosy za ucho.
        - Tak jakoś wymownie na mnie spojrzeli, że jakbym nie miałam innego wyjścia... - mruknęła. - Nie chciałam wyjść na niegrzeczną, a to tylko jeden stolik.
        ”Jeden stolik i cała masa nerwów”, dopowiedziała sobie, bo czuła niepokój podchodząc do tej trójki, ale i tak sumiennie grała rolę wzorowej gospodyni. Z nieskończonymi pokładami wdzięku i tacą niesioną na jednej ręce podeszła do blondyna, który od razu domyślił się co się kroi i nie spuszczał z syrenki oka. Z jego warg nie znikał pełen zadowolenia uśmieszek.
        - Proszę, to kawa dla pana, parzona z dodatkiem cynamonu i cukru trzcinowego, bardzo słodka, mocna i esencjonalna - opowiedziała o przyniesionym specjale, stawiając filiżankę przed mężczyzną. On jednak nie pozwolił jej dokończyć tego gestu i w ostatniej chwili wyciągnął ręce, jakby chciał jej pomóc. Jedną dłonią ujął spodeczek, a drugą zamknął na dłoni Kaikomi i delikatnie zmusił ją, by puściła naczynie. Syrence w tym momencie prawie serce wyskoczyło przez gardło i nie wiedziała czy powinna się wyrywać, krzyczeć czy udawać, że to nic wielkiego mimo strachu, jaki ją ogarnął. Całe szczęście blondyn w ostatniej chwili ją puścił, a filiżankę zamiast postawić tam, gdzie miała stać, podał z uśmiechem siedzącej naprzeciw kobiecie. Ona bez wahania przyjęła poczęstunek.
        - Ekhm, proszę o wybaczenie, nasi kawiarze przygotowują napoje specjalnie pod danego klienta i nie wiem czy pani… - próbowała zaingerować syrenka, lecz marynarz machnął od niechcenia ręką.
        - Spokojnie, tylko spróbuje - wyjaśnił, patrząc z uwagą jak kobieta z celebracją przystępuje do picia. Lucy’emu zrobiłoby się na pewno miło, gdyby mógł obserwować jej eleganckie ruchy i szacunek z jakim postępowała z dziełem jego rąk. To jak patrzyła na czarną powierzchnię kawy, potem delikatnie obracała filiżanką by poczuć pełnię aromatu, a na koniec upiła niewielki łyczek, wciągając przy tym powietrze by wszystko dobrze się zmieszało. Chwilę trzymała płyn w ustach i na koniec go przełknęła, wtedy momentalnie podniosła świecące z radości oczy na syrenkę i zawołała jedno słowo, co brzmiało jak “ashi!”. Później oddała filiżankę blondynowi, mówiąc jeszcze jedno krótkie zdanie w swoim języku.
        - Rani posmakował wasz napój, moje gratulacje, bo to kobieta z bardzo wysublimowanym gustem - pochwalił marynarz, tłumacząc słowa kobiety. Kaikomi momentalnie zrobiło się bardzo miło i podziękowała za komplementy. Myślała, że na tym jej interakcja z tą trójką na ten moment dobiegła końca, lecz blondyn miał do niej jeszcze jedną sprawę.
        - Proszę posłać tej dziewczynie kieliszek czerwonego wina ode mnie - blondyn poprosił syrenkę wskazując jej dziewczynę, która przyszła z Irinaiem. - I przekazać, że jeśli jest sama, niech się do nas dosiądzie, szkoda by tak siedziała bez żadnego towarzystwa…
        Kaikomi była przekonana, że widziała jak milczący mroczny młodzieniec drgnął w sposób sugerujący, że właśnie kopnął pod stołem swojego towarzysza. Ten jednak niespecjalnie się tym przejął i nawet jednym grymasem nie zdradził się, że oberwał.
        - Bardzo mi przykro, lecz ze względu na rodziny z dziećmi przychodzące do zajazdu nie podajemy alkoholu o tak wczesnej porze - usprawiedliwiła się pani Wassley, lecz i to nie zepsuło humoru wytatuowanemu mężczyźnie.
        - No trudno - uznał natychmiast. - To jakiś kobiecy deser, na pewno coś wymyślicie…
        - Właśnie niosę zamówienie dla tej pani - odparła naturianka, z jednej strony źle czując się z tym, że musiała odmawiać każdej prośbie blondyna, a z drugiej czując ulgę, że nie będzie musiała tu zapraszać tej sympatycznej elfki. Jednocześnie zauważyła, że chłopak w złotym kołnierzu kopnął jej rozmówcę z jeszcze większym impetem. A on i tak nie odpuszczał!
        - Niech to - mruknął, nim rzucił kolejnym pomysłem. - To chociaż jakiś kwiatek w moim imieniu… A jeśli nawet to jest niemożliwe, to chociaż proszę przekazać jej zaproszenie - dodał natychmiast, spodziewając się pewnie kolejnej odmowy ze strony syrenki.
        - Mamy świeże kwiaty - odpowiedziała mu jednak Kaikomi. - Przekażę.
        Marynarz był wyraźnie zadowolony, ale nie podziękował werbalnie, jedynie skinął z ukontentowaniem głową, a pani Wassley uznała w tym momencie, że jej czas przy tym stoliku dobiegł końca i czym prędzej poszła do elfki, zanieść jej ciastko.
        - Proszę, pani ptyś - powiedziała, stawiając talerzyk przed klientką. - Kwiatki również są jadalne, zachęcam do spróbowania. Pan z tamtego stolika zaprasza by się dosiąść, jeśli ma pani ochotę - dodała po stosownej przerwie, eleganckim gestem wskazując stolik przy którym była przed chwilą. Wyraźnie podkreśliła, że wszystko zależy od jej woli i nie nalegała w imieniu blondyna, chociaż ten z pewnością by sobie tego życzył.
        - Zaraz przyniosę kawę - zapewniła, wracając za bar by zebrać resztę zamówień.
        A tam czekał już na nią ogrom roboty - jednocześnie Lucy wydał kolejne kawy, a Therundi śniadanie dla trójki gości syrenki. Pani Wassley mimo najszczerszych chęci nie dałaby rady zebrać się z tym wszystkim, jednak całe szczęście na pomoc pospieszyła jej jedna z maie.
        - Daj, razem to zaniesiemy - zarządziła Toa, wypadając z kuchni i zaraz łapiąc za tacę ze specjałami od Therundiego. Kaikomi zachowała dla siebie obserwację, że dziewczyny jak zawsze przesiadywały z niedźwiedziołakiem gdy nie miały jakiejś pilnej roboty.
        Dziewczyny razem podeszły do stolika trójki obcokrajowców, Kaikomi jak zawsze dokonała prezentacji kawowych specjałów, stawiając je przed gośćmi, a potem to samo zrobiła zdejmując z tacy maie talerze ze śniadaniem. Były to specjały typowe dla Lariv, lecz z subtelnym kontynentalnym finiszem - sałatka z kolendry i mango, świeże skorupiaki, ryby pieczone w panierce z mleka kokosowego i chlebowych okruchów… i jeszcze jakiś tuzin innych drobnych przekąsek składających się na pełne danie. Goście wyglądali na zadowolonych tym jak zostali obsłużeni i zaraz przysunęli się do stołu by zacząć jeść. Syrenka jednak od razu zwróciła uwagę, że żaden z mężczyzn nie brał do ust niczego, czego nie spróbowała najpierw dziewczyna - Rani, jak nazwał ją blondyn. Za każdym razem gdy ona brała do ust pierwszy kęs, był to prawdziwy rytuał. Marynarz jadł zaraz po niej i zachowywał się prawie równie elegancko co ona. Najdziwniejszy był jak zawsze młodzieniec w kołnierzu. On odkrawał sobie bardzo małe kęsy, zawsze przy przeżuwaniu zasłaniał usta i każdorazowo popijał. Sprawiał wrażenie, jakby zmuszał się do jedzenia, zaś pozostała dwójka ćwierkała sobie w swoim języku, ewidentnie ciesząc się posiłkiem.

        - Lucy - syrenka po powrocie za bar znowu zwróciła się do swojego męża. - Tamta dziewczyna, którą przyprowadził Irinai, chciała z tobą porozmawiać. Masz teraz czas do niej podejść?
        Mówiąc Kaikomi przygotowała tacę na kawowy specjał dla rzeczonej elfki. Przetarła ją po ostatnim zamówieniu i ze stojącej w kącie przy ladzie doniczki z hibiskusem oberwała kilka gałązek. Związała je włóknem palmowym, robiąc na końcu uroczą kokardkę i taki bukiecik położyła obok filiżanki.
        - Ten blondyn chciał, by przekazać jej kwiatki od niego - wyjaśniła, wskazując kolejno marynarza i tancerkę w bieli.
Awatar użytkownika
Shantti
Szukający drogi
Posty: 48
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Pustynny Elf
Profesje: Artysta , Bard , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Shantti »

        -Jak najbardziej rozumiem – uspokoiła syrenkę Shantti. - Nie szkodzi, jeżeli znajdzie dla mnie chwilę będę wdzięczna.
        Gdy syrenka zwróciła głowę w stronę baru, oczy elfki automatycznie zerknęły również w tamtą okolicę. Tancerka spostrzegła kawałek białej sierści, jakby wyrastała ona z czyjegoś grzbietu, zaraz jednak jej wzrok powrócił na naturienkę poświęcając jej pełną uwagę. Wbrew nieśmiałej naturze, trudno było zignorować drobną i kruchą dziewczynę. Stała tak bezbronna, niczym cienkie szkło ozdobione złotymi diamentami – cenne, skłonne do drobnych pęknięć. Posypana szczerym złotem – a Shantti ceniła sobie takie osoby.
        - Dziękuję za troskę. Na szczęście ucierpiały tylko butelki i mleko.
        „No i Iranai...”, dodała w myślach.
        - Wszystko brzmi tak wyśmienicie, że nie śmiałabym nie zaufać – odpowiedziała z uśmiechem Shantti. Atmosfera szybko rozluźniła się po kelnerskiej propozycji brunetki. Elfka skinęła głową w ramach podzięki, a gdy syrenka odeszła w stronę baru, tancerka bardzo ostrożnie odsunęła krzesełko, po czym usiadła przy stoliku.
        Miejsce jakie wybrała pracownica zajazdu dla artystki było idealne. Shantti momentalnie wlepiła wzrok w widok za oknem. Widziała kwiaty, trawę, palmy... Jej pustynia zawsze była taka... pusta. Rozległa, pełna wolnej przestrzeni, a ta wyspa choć niezbyt gęsto zaludniona była także ozdobiona prostymi drzewami i krzewami. Bardzo ciepła, ale orzeźwiała lekką bryzą. Nie była przytłaczająca jak wielkie królestwa ani samotna jak piaszczyste krainy.
        „Kawiarze...”, powtórzyła tancerka w myślach. To słowo brzmiało tak profesjonalnie, a zapachy unoszące się w zajeździe były niezwykle przyjemne. Nigdy wcześniej nie miała okazji poznać tych nietypowych woni – z jednej strony intensywnie gorzkie, z drugiej przyjaźnie słodkie niczym słowa poety. Aż przeszył ją dreszcz!
        Chwila zadumy została przerwana cichym brzękiem filiżanek o podstawki. Syrenka odeszła od baru kierując się w stronę jednego ze stolików, a Shantti... A Shantti miała wrażenie, że jej oczy wypadły z oczodołów i spadły tak po prostu na ziemię.
        Wielki, włochaty pies...
        Elfka mrugnęła kilkukrotnie nie mogąc oderwać oczu od tej dziwacznej postaci. Czemu ona się dziwi? Widziała przecież jakieś tygryso-, pantero-, kocio-człowiecze postacie. Na nie pierwszy raz zresztą patrzyła tak samo, jak na tego gościa. Miał długi pysk, a futro zawijało się w eleganckie loczki, jakby specjalnie zostały tak ułożone – ile w tym było prawdy, tego akurat nie wiedziała. Wyglądał bardzo zadbanie, jakby wyczesywano go godzinami. Przypominał takiego pieska, który kroczył u boku bogatej pani w kosztownej sukni. Jak to oni nazywali w tych królestwach? Pudelki?
        Prasmoku! Nie powinna się tak gapić!
        Shantti przyłożyła dłoń do ust, a wychyloną poza linię stolika sylwetkę zgrabnie wyprostowała. Z wymuszeniem spoglądała na horyzont, ale nerwowo jej oczy cały czas kierowały się w stronę wielkiego pudla.
        Nie był brzydki – wyglądał naprawdę dostojnie i chociaż zasłaniała go lada, to sam jego obrót świadczył o niebywałej gracji. Shantti zaczęła nerwowo dłubać w paznokciach. Trudno było określić tę mieszankę uczuć. Nie bała się go, ale to było dla niej tak dziwne... Dziwniejsze od człowieka ze skrzydłami. Zdecydowanie mniej typowe!
        Tancerka wlepiła wzrok w stolik. Była bardzo ciekawa tej istoty, jak to jest z nią obcować? Nawet nie była w stanie sobie wyobrazić, jak pysk takiego nietypowego osobnika się porusza i zamiast szczeknięcia wydobywa się ludzki głos. Jak właściwie rodzą się takie stworzenia?
        Elfka uderzyła nogą o stolik słysząc ciepły głos dziewczyny.
        - Dziękuję – odpowiedziała momentalnie Shantti nieco nerwowym głosem, jakby już każdy wiedział o tym tępym wzroku, jakim obdarowała przerośniętego „psa”.
        - O... - Tancerka spojrzała na ptysia i zaraz jej oczy zamigotały zachwytem. - Wygląda naprawdę pysznie!
        Po kolejnych słowach brunetki, Shantti oderwała wzrok od przysmaku wpatrując się teraz w kelnerkę.
        - Hm? - Elfka spojrzała w stronę tajemniczej trójki. Przyglądała im się krótką chwilę. - Doprawdy? - spytała retorycznie, po czym powróciła myślami do pysznego smakołyka.
         - Cóż, nie wiem czy wygrają z ptysiem – powiedziała żartobliwie artystka, by nieco uspokoić kelnerkę, która po chwili odeszła.
        Wydawało się, że to nie ptyś, a talerzyk został ozdobiony słodkością oraz kwiatami. To był najgorszy posiłek, jaki mógł zaistnieć - prezentował się tak perfekcyjnie, że szkoda było go zjeść. Nawet poruszenie zaledwie jednym płatkiem wydawało się być nikczemne i grzeszne. Shantti westchnęła. Może poczeka z tym ptysiem na kawę? Chociaż ciekawe czy kawa też wygląda tak ładnie. To już będzie naprawdę okrutne!
        Elfka wsparła plecy o oparcie krzesła. Czuła na sobie wzrok więc ukradkiem spojrzała w stronę trójki. Byli jacyś tacy nietypowi, chociaż w przypadku wielkiego pudla nic już nie powinno wydawać się dziwne. Tancerka zwęszyła kłopoty, ale nie była też osobą, która nie wychodziła im naprzeciw. Jeżeli ona się nie dosiądzie, to sami podejdą – a przynajmniej ten blondyn. On wyglądał na najbardziej zainteresowanego jej osobą z tego towarzystwa.
        Shantti ujęła talerzyk w dłoń, po czym wstała starając się w żaden sposób nie zepsuć arcydzieła jakie dane jej będzie skosztować. Zbliżyła się do trójki, całkiem swobodnie i bez jakiegokolwiek napięcia.
        - Można? - spytała grzecznościowo i ignorując wszelkie ewentualne oraz niechętne spojrzenia – odsunęła krzesło, a następnie dosiadła się stawiając talerzyk na stoliku.
        - Dziękuję za zaproszenie. – Podjęła się jako pierwsza rozmowy obdarowując całe towarzystwo sympatycznym uśmiechem.
        - Przyznam szczerzę, że się nie spodziewałam, aczkolwiek bardzo mi miło. Jesteście wędrowcami, którzy przyjechali tu odpocząć? Przesiedziałam tu zaledwie kilka chwil, a już czuję się wypoczęta – przyznała elfka. - Bez urazy, ale wyglądacie tak samo na nietutejszych jak ja, stąd takie wnioski... - ściszyła głos spoglądając prosto, choć niewinnie w oczy blondyna.
Awatar użytkownika
Lucy
Szukający drogi
Posty: 46
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wilkołak
Profesje: Rzemieślnik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Lucy »

        - Co młody, długo cię nie było. Dostałeś już karę? - zagaił wesoło Therundi, kiedy Irinaiowi udało wślizgnąć się do kuchni z resztą mleka.
Skrzydlaty spojrzał na niego bardzo charakterystycznie - jak hybryda błagającego o litość pisklaka i dumnego młodzieńca. Z jednej strony pragnął, by niedźwiedziołak mu nie dokuczał, z drugiej zaczynali się kumplować, więc musiał stawać przed nim z podniesionym czołem. Ale chyba nie umiał.
- Ja… um… - zaczął, szybko tracąc mizerną imitację rezonu. - Nie wiem…
- Nie wiesz?
- Nie… nie mam pojęcia. - Westchnął ciężko i niczym dziecko oparł czoło na ramieniu mężczyzny trochę się przy tym pochylając. To był jedyny poufały gest, którym obdarzał nie tyle pracowników zajazdu co tylko i wyłącznie miśka. Nigdy zresztą publicznie. Była to namiastka pokrzepiającego przytulenia, czegoś co - zdaniem białowłosego - nie było praktykowane w rodzinnej wiosce fellarianina, a bardzo by się przydało. Irinai bowiem był porządnym, ale bardzo wrażliwym osobnikiem. Wychowany został jednak tak, by nie okazywać tej chlubnej cechy i zamiast od czasu do czasu ulżyć sobie poprzez kontakt fizyczny zamykał się w sobie, odsuwał i mówił, że ,,wszystko jest w porządku”. W ogóle bardzo dbał o to by nie naruszać niczyjej przestrzeni osobistej, ani nie dać po sobie poznać słabości, co chyba mocno kłóciło się z jego charakterem.
,,Bardzo, bardzo niezdrowe”, podsumowywał Therundi, który od lat wiedział, że nie ma to jak pożyczyć sobie energię i wigor od zaufanego przyjaciela oddając się ciepłym uściskom! Niestety - zarówno Lucy jak i Irinai byli raczej niedotykalscy i nie chcieli czerpać z jego wewnętrznych zasobów, które z wielką przyjemnością by im udostępnił - a przy okazji może przejęliby od niego parę pozytywnych cech charakteru i stali się lepszymi osobami? Cel na pewno był szczytny, ale nie umiał ich do tych praktyk póki co skutecznie przekonać. Jeszcze.
Mimo tego wszystko zwierzało w dobrym kierunku - przy nim niemal zawsze prędzej czy później zanikały osobiste bariery jakby wchłaniane przez jego wesołą naturę - dawał się mu wytarmosić niemal każdy, komu miał ochotę przekazać odrobinę wewnętrznej radości i siły ducha i robili to albo świadomie, albo nie. Wszystko jedno, grunt, że dzięki temu udawało mu się szerzyć w świecie ,,dobre wibracje”.
I tak Nilla podchodził z nienacka, a Irinaia za to powoli zaczynał uczyć, że jeżeli ma gdzieś biedak znaleźć ulgę i wytchnienie - to właśnie na jego ramieniu. Może nie mógł go jeszcze objąć, bo by się dzieciak spłoszył (niedoszła przygoda z Noheą już była dla niego na swój sposób traumatycznym przeżyciem), ale przynajmniej pozwolił się poklepać po wystającej łopatce.
- No już, w porządku - zapewnił z uśmiechem, a Iriś oderwał się od niego jak oparzony i spojrzał mu prosto w oczy.
- Nie jest w porządku - zaprzeczył stanowczo. - Powiedział… zaproponował, żebym… nie… bo był… miły?
Teraz i Theru spoważniał. Ściągnął jasne brwi i podrapał się po dwudniowym zaroście.
- To faktycznie zmienia postać rzeczy… czyli kara dopiero cię czeka.
- Yhm.
- No cóż, w takim razie mocno podpadłeś. - Zaśmiał się. - Nic to, jeżeli do wieczora nasz kochany szef nie powie jak masz to odpracować ukryję cię w swoim pokoju. Przynajmniej pośpisz spokojnie do rana.
Dobrze, że Theru tu był. Był jak starszy brat, ojciec i przyjaciel dla zestresowanego młodzika i świetnie się w tej roli sprawdzał. Miał jednak nadzieję, że w końcu wyciągnie ptaszynkę z dołka pokorności i zrobi z niego pełnoprawnego koleżkę tak swojego jak i Borga czy Lucy’ego, by mogli we czwórkę… chyba rzadko mieli okazję robić cokolwiek w takim gronie, ale przynajmniej mogli je mieć. Swoje, męskie grono zajazdowe.

Tymczasem szef wszystkich szefów stanowiący 1/4 czy też /3 tej nieoficjalnej grupy popatrzył na odchodzącą z kawami syrenkę i zrobił to z lekkim podziwem. To jak miła potrafiła być dla ich upierdliwych gości zawsze go zaskakiwało, może dlatego, że sam z natury miły raczej nie był. Oczywiście potrafił zachowywać się grzecznie i mówić uprzejmie, ale każdy widział tę lekką irytację lub w lepszym przypadku odpychającą obojętność moszczącą się w czarnych źrenicach spoglądających surowo jeśli nie wręcz ponaglająco na wszystko co ośmieliło się przy nim być żywe. Choć to tyczyło się głównie kelnerowania, którego Lucy nie lubił i jeśli nie musiał - nie praktykował. Za barem nawet się rozpogadzał, a jego cierpliwość rozciągała się jak gorące karmelki. Stawał się też jak na swoje standardy podobnie słodki - może nie z samego rana, ale kiedy przewinęło się już paru znajomych…
Póki co jednak w zasięgu jego wzroku pojawiali się głównie obcy. Nieprzewidywalna parka z marynarzem od siedmiu boleści i kobieta od Irinaia, która od razu znalazła wspólny język z Kaikomi. Dobrze, może w jej towarzystwie syrenka nieco się odstresuje.
Sam przyjrzał się obcej raczej pobieżnie - ciało miała zakryte w znajomy mu z opisów sposób, a cerę przyjemnie kawową. Wilk miał słabość do tego typu urody, ale o wiele bardziej cenił sobie to, że kobieta była po prostu o wiele mniej podejrzana niż dziwacy w kolorowych togach. I właśnie dlatego szybko przestał zwracać na nią uwagę. Liczył jednak po cichu na to, że skoro jest gościem na wyspie może potrzebować pokoju, a to już wiązało się z pracą. Zastanowił się czy ma coś co mogłoby jej odpowiadać…
Z drugiej strony jeżeli kobieta zdecydowałaby się zostać pewnie i tak do oprowadzenia jej oddelegowałby Kaiko lub Lili. Dziewczyny między sobą zawsze lepiej się dogadywały. Byłoby to najbardziej komfortowe rozwiązanie, nie mówiąc o tym, że tak zwyczajnie łatwiej było przekonać klientkę do oferowanych usług. Nie żeby myślał tylko o zarobkach…
- Patrz, patrz! - Louise znowu pociągnęła go za kudły. Spojrzał więc lekko rozeźlony gdzie chciała.
A wskazywała mu dyskretnie na blondyna i siedzącą tyłem do nich kobietę, która właśnie próbowała kawy dla niego przeznaczonej. Potem mu ją oddała, ale przedstawienie miało dopiero się zacząć…
- Co oni tam kombinują? - zapytał wilkołak od niechcenia widząc jak dalej męczą jego żonę i - najwyraźniej - także siebie nawzajem.
Nie snuli jednak żadnych teorii na ten temat, musieli bowiem wrócić do pracy. W ogóle nie w ich stylu było natarczywe przyglądanie się odwiedzającym - czasem Louise rzuciła jakąś uwagą, często oczywistą, Lucy zerknął, potwierdził i albo zajmowali się obowiązkami albo słuchali gości przy ladzie, czyli przeważnie - starych znajomych. To na nich skupiali swoją uwagę, reszcie dając spokój i jakiś tam cień prywatności. Jednak mimo tego gdyby ktoś wieczorem poprosił ich o wymienienie co ciekawszych indywiduów i zdarzeń, które odbyły się przy stolikach - wymieniliby niemal wszystkie. Z pomocą Lili - co do jednej. Nie chwalili się tym jednak głośno, bo zdarzali się wśród nowych i tacy, którzy cenili sobie pozory intymnego spokoju. Naiwni.

W końcu po kolejnej zwycięskiej bitwie wróciła do nich syrenka. Miała wieści.
- Porozmawiać? - Nill powtórzył po niej zdziwiony i popatrzyli na siebie z Louise jakby nie wiedzieli o co chodzi. Dlaczego ktoś obcy chciał podchodzić do niego na własne życzenie?
- Nie wiesz przypadkiem o co chodzi? - zapytał odkładając tygielek. - W tej chwili mamy trochę pracy… Jak skończy się rozsiadać na krześle, to znaczy jeść, może tu do nas zawitać na chwilę. - Wskazał miejsca przy barze sugerując delikatnie, że jeżeli w tych godzinach ktoś ma do niego sprawę mniej pilną niż dławienie się lub rozdziabanie palca nożem, to miło by było gdyby sam się do niego pofatygował. Był w tym trochę bezczelny, ale to wiele ułatwiało. A nową w tej okolicy osobę należało uświadomić jak najwcześniej o panujących tu zasadach. Miał zresztą jakieś ciche przeczucie, że brunetka zrozumie.
- Aha - mruknął wymownie, gdy usłyszał o kwiatkach. - Rozrzutny co? Na tobie nie poprzestał? Zakładam, że nie kazałaś mu za nie dopłacić… - Westchnął z uśmiechem, patrząc na swoją poczciwą Kaikomi. Sam nie trawił takich typów jak blondyn i jak sądził ona też za nimi nie przepadała, ale pewnie przez myśl by jej nie przeszło, by zrobić coś nieodpowiedzialnego lub też niemiłego… zasługiwała na bardzo dobrą kawę. Była wyśmienitą pomocą dla takiego zrzędy jak on.

Już kiedy odchodziła przyuważył zawieszone na sobie spojrzenie Irinaiowej brunetki. Spojrzenie, które aż go zaintrygowało. Było znajome i obce zarazem. To i wyraz jej twarzy dawały jasno do zrozumienia co mogła pomyśleć patrząc na niego, ale nie zamierzał karcić jej za to równie wymownym wgapianiem się w jej obcą twarz. Grzecznie udał, że niczego nie widział i wziął się za następny napój. Myślami pozostał jednak przy niej i zaczął się zastanawiać… nie pierwszy raz widział takie reakcje - ci, którzy nie byli zbytnio zaznajomieni zmiennokształtnymi zawsze doznawali szoku trafiając na Lariv. Kobieta jednak nie wydawała się tak reagować na siedzącego w kącie tygrysołaka czy pałętającą się gdzieś w zasięgu wzroku Lili. Druga opcja - była zaznajomiona ze zwierzołakami aż za dobrze i dlatego wiedziała, że na tle innych wilkołaków Lucy to charakterystyczny dziwak. Sami futerkowcy patrzyli na niego często w ten sposób. I właśnie - jej zdziwienie nie było powiązane z niemym strachem jakie lata temu zafundowano mu w jego własnym domu. Albo więc była kobietą o otwartym umyśle i bez uprzedzeń albo faktycznie rasy jakie tu występowały nie były dla niej nowym widokiem. A może jedno i drugie? Nie wiedział czy uda mu się to zweryfikować, ale jej reakcja na tyle go rozbawiła, że aż nie przeszkadzałoby mu zamienienie z nią paru słów.

Jednak kwestię ewentualnej wycieczki do jej stolika, którą nawet zaczął rozważać (ostatecznie to inni mieli przestrzegać jego zasad, on już nie musiał) rozwiązała nagła przeprowadzka rzeczonej kobiety do marynarza z rodzinką. Tam na pewno nie będzie się pchał - nie po to, by porozmawiać z Irinaiową o jej sprawach przy obcych ludziach. Tak, zdecydowanie podchodzenie do baru rozwiązywało większość tego typu problemów. Jeżeli będzie chciała zamienić z nim słowo czy dwa to nic jej przecież nie będzie zatrzymywać. Chyba, że ten blondyn.

W spokoju zrobili z Louise kolejne dwie kawy - ulubioną syrenki i niespodziankę dla przybyszki. Lucy uznał, że pasować do niej będzie lekka słodycz zatopiona w stanowczej goryczy z dodatkiem… bez żadnych dodatków. Coś stabilnego i wyrazistego, z odrobiną kuszącej, delikatnej pianki. Na początku pomyślał, że przyozdobi ją dzikimi piaskami pustyni, ale potem dotarło do niego, że byłoby to zbyt szorstkie… coś w stylu ,,wiem o tobie więcej niż sądzisz”. Dorysował więc przy wydmach zgrabną palemkę, wyspiarski akcent, by zamienić to na ,,witaj na Lariv, nieznajoma”.
Dla swojej żony przygotował coś o wiele prostszego, chociaż nie mniej znaczącego. Wymagającego wyrażenia cieplejszych uczuć, choć całe szczęście - nie werbalnie. Dla innych ten gest znaczyłby może niewiele, ale dla wilka narysowanie pośrodku filiżanki kształtnego, pełnego serca (żeby uściślić symbolicznego, nie zgodnego z anatomią) było wspięciem się na wyżyny uprzejmości i pełnym docenieniem oddania syrenki. W ogóle kawę dla niej przygotowywał z takim pietyzmem, że Louise aż wywróciła oczami niezdolna pojąć czemu kudłaty maruda wydziwia i kombinuje, zamiast zwyczajnie powiedzieć młodej… cokolwiek tam chciał.
Awatar użytkownika
Kaikomi
Szukający drogi
Posty: 45
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Syrena
Profesje: Inna
Kontakt:

Post autor: Kaikomi »

        Shantti nawet nie zdawała sobie sprawy jak wielką radość jej słowa sprawiały syrence. Chyba tylko komplementy kierowane pod adresem zajazdu i własnego męża (“wyrazy szacunku dla szefa”) przyjmowała tak jak należało: z uśmiechem i radością, a nie spuszczając zawstydzony wzrok czy uciekając jak to miało miejsce, gdy ktoś zwracał się bezpośrednio do niej. A jeśli miłe słowa wypowiadał obcy mężczyzna… Idealny sposób na to, by się jej pozbyć i nigdy więcej nie zobaczyć.
        - Proszę najpierw spróbować - zachęciła, gdy elfka na głos rozważała, czy tamto towarzystwo aby na pewno byłoby dla niej lepsze od ciastka. Kaikomi nie zwykła wyrażać w takich chwilach własnego zdania, ale byłaby gotować dać jej nawet drugiego ptysia na koszt zajazdu, byle tylko nie podchodziła do tamtego stolika. Coś było w tej trójce takiego, że się ich bała, a temu blondynowi była niechętna, bo w jej oczach jawił się jak typowy prostak, jakich wielu przypływało na kupieckich statkach. Tacy jak on gwizdali za dziewczynami na targach i zachowywali się jak małpy, gdy byli w większej grupie. Ten tutaj hamował się pewnie tylko przez to, że był z jakimiś ważnymi osobami (kto nieważny nosiłby się tak specyficznie ubrany?)... Ale tych wszystkich osądów syrenka nie wyrażała na głos, w ogóle nie dała po sobie niczego poznać: po prostu miło i profesjonalnie się uśmiechała.
        - Smacznego - życzyła elfce nim odeszła od jej stolika, by zająć się resztą gości.

        Blondyn zaś był bardzo uparty. Może nie pofatygował się do Shantti, lecz gdy ona zerkała w jego stronę, często mogła złapać jego spojrzenie. Nie czynił w jej stronę żadnych wulgarnych ani ostentacyjnych gestów, jedynie gdy akurat ich spojrzenia się spotkały uśmiechał się delikatnie kącikiem ust. W tych momentach sprawiał wrażenie, jakby został źle osądzony, jakby miał jednak więcej klasy niż mu przypisywano… Tylko które wrażenie było mylne? To już naprawdę trudno było osądzić.
        Gdy elfka wstała od swojego stolika, zabierając ze sobą talerzyk z ptysiem, na obliczu blondyna pojawił się już szerszy uśmiech wyrażający zadowolenie i aprobatę. Śledził uważnie każdy jej krok i jakby przyciągał ją wzrokiem. Gdy już była naprawdę blisko, szybko przesunął się i wstał z miejsca, by od najbliższego stolika zabrać krzesło i móc podsunąć je Shantti. Posadził ją między sobą a kobietą w todze, naprzeciwko milczącego młodzieńca.
        - Jestem niezwykle rad, że zechciała pani do nas dołączyć - zapewnił marynarz bardzo miłym tonem, trochę innym niż przemawiał do syrenki. Prawie jakby chciał przypodobać się nowej znajomej. Usiadł dopiero, gdy ona usiadła.
        - Powiedzmy - mruknął w odpowiedzi na pytanie o cel, jakich ich sprowadził w to miejsce. - Tak naprawdę udaliśmy się tutaj, bo tyle nam opowiadano o tym zajeździe, że grzech byłoby nie skorzystać i nie przekonać się na własnej skórze jakie to miejsce, zwłaszcza, że na Lariv jesteśmy wyjątkowo krótko, tylko by uzupełnić zapasy. Proszę pozwolić, że nas przedstawię. To K… - zaczął wskazując na milczącego młodzieńca, lecz ten momentalnie zgromił go wzrokiem, niespodziewanie mrocznym i władczym jak na to, jak niedawno reagował na zwykłe zaczepki pewnej maie. Na tancerkę zaś ani przez moment nie patrzył, skrzętnie unikając jej spojrzenia.
        - Kerion - dokończył mimo to marynarz, nim obrócił się w stronę kobiety, która w przeciwieństwie do swojego domniemanego brata uśmiechała się uprzejmie. - To Pani Rani, ja zaś mam na imię Trieli. Uniżony sługa - dodał, skłaniając się lekko w stronę Shantti. - Pani, proszę wybaczyć mą śmiałość, lecz zupełnie mnie pani oczarowała swoją urodą. Ma pani przepiękne włosy. Wolno mi ich dotknąć? - zapytał, już wyciągając rękę w jej stronę, gotów jednak w razie czego w każdej chwili ją cofnąć. Jak na te słowa o uniżonym słudze był bardzo pewny siebie.
        Jego miłe przemowy nie umknęły uwadze Keriona. Patrzył na niego cały czas nieprzychylnie, a gdy tylko marynarz wykonał poufały gest w stronę Shantti, on obrócił wzrok na Rani i wykonał kilka gestów nawet nie starając się udawać, że wszystko w porządku. Był oburzony. Trudno flirtowało się w takim towarzystwie.

        O wiele łatwiej było Tao i Toi. Obie maie, nie mając już niczego lepszego do roboty, próbowały wymknąć się do kuchni do Therundiego, zatrzymały się jednak w progu i cofnęły, gdy zobaczyły niedźwiedziołaka z Irinaiem. Uroczy skrzydlaty chłopak opierał się właśnie o ramię potężnego mężczyzny.
        - Jakie to piękne - westchnęła Toa.
        - Weź im nie przekadzajmy… - dodała Tao i obie zaraz wycofały się z kuchni. Nie naszły ich żadne kosmate myśli, o które można było je podejrzewać, wręcz przeciwnie: widoczek jaki dane im było zobaczyć był wyjątkowo czuły i piękny na zupełnie braterskiej stopie. Cieszyły się, że Irinai znalazł sobie jakiegoś męskiego powiernika w zajeździe, bo biedny chłopak był taki zagubiony i poniewierany przez życie, a ich sympatia - nawet najszczersza - nie mogła się równać z męską solidarnością.
        - W ostateczności możemy się podzielić - uznała Toa, a jej siostra skinęła głową na znak zgody. Tak, Therundiego było dość, by mogły się do niego przytulać i one i Irinai. No, może on lepiej od czasu do czasu, bo jednak wszystko miało swoje granice.
        Kaikomi zaś była przez to wszystko spięta. Robiąc kokardkę na bukieciku dla odzianej w biel dziewczyny zerkała na nią ukradkiem i aż drgnęła, gdy zobaczyła, że ta wstała i poszła do stolika tajemniczych podróżnych, by skorzystać z ich zaproszenia. Syrenka jednak wolałaby, by ona tego nie robiła, ale przecież nie mogła tego zabronić. Zresztą, może akurat elfka lubiła takie towarzystwo? Albo chociaż radziła sobie z takimi personami lepiej od niej. To nie było tak naprawdę specjalnie trudne.
        - Lucy, o co ci chodzi? - zapytała niepewnie, od razu się płoniąc i spuszczając wzrok, gdy wilkołak zapytał o intencje mężczyzny, na którego prośbę szykowała bukiecik. - Na mnie nie mógł poprzestać, bo nawet na mnie nie zaczął… - powiedziała, lecz z każdym kolejnym słowem jej głos tracił pewność. Nie było się co oszukiwać, czuła na sobie wzrok tego marynarza i była świadoma, że przez moment się do niej przymilał, ale dopiero gdy zostało to nazwane wprost, zrobiło jej się z tego powodu nieprzyjemnie. Nie chciała, by Lucy był zazdrosny, bo nie miał ku temu najmniejszego powodu. Nie umiała jednak wyartykułować tego z należytą stanowczością, więc zamiast tego po prostu zmieniła temat.
        - Chyba chodziło jej o Irinaia - wróciła do rozmowy z elfką. - Przekażę jej by podeszła, może faktycznie to lepszy pomysł niż byś ty szedł do stolika.
        Po tym stwierdzeniu Kaikomi po raz kolejny sięgnęła po tacę i obeszła ladę, by po jej drugiej stronie czekać na kawę, którą właśnie wykańczał Lucy. Z uśmiechem patrzyła na to jak sprawnie operował swoimi wilczymi łapami. Kto by przypuszczał, że to dłonie wilkołaka? Wyglądały raczej jak ludzkie, odziane w jakieś egzotyczne rękawiczki z miękkiego futerka. I tak zgrabnie się poruszały, jakby należały do pianisty albo innego artysty. O, do malarza. Patrząc na to jakie wzory potrafił tworzyć na kawie na pewno to porównanie pasowało.
        - Dziękuję - powiedziała syrenka, przyjmując na tackę filiżankę dla elfki. Zaraz do niej pospieszyła, by napój był tak ciepły jak w chwili wydania zza lady. Akurat przeszkodziła złotowłosemu marynarzowi we flircie i ten musiał dłużej czekać na swoją odpowiedź, bo syrenka musiała dokonać odpowiedniej prezentacji napoju.
        - Proszę - odezwała się do Shantti z profesjonalnym uśmiechem. - Naturalnie słodka i pobudzająca, z pianką powstałą dzięki specjalnej metodzie ekstrakcji opracowanej przez właściciela zajazdu. Smacznego - dodała na koniec, wypowiedź okraszając jeszcze szerszym uśmiechem. Na spodeczku obok zaserwowanej filiżanki dało się dostrzec bukiecik z hibiskusów. - A to prezent od tego pana - dodała, spoglądając na marynarza, który z aprobatą kiwnął jej głową. Syrenka jakby tylko na to czekała.
        - Życzę państwu smacznego i miłego pobytu w zajeździe. W razie potrzeby proszę mnie wezwać - wypowiedziała standardową formułkę, nim lekkim truchcikiem, tuląc do piersi swoją tacę, wróciła za bar. Cała trójka przybyszów odprowadziła ją w milczeniu wzrokiem, mężczyźni ewidentnie zahipnotyzowani ruchem jej pełnych bioder. Marynarz z uznaniem skinął głową i powiedział coś w tym dziwnym języku, którym porozumiewał się z rodzeństwem.

        Kaikomi dotarła do lady w chwili, gdy Lucy stawiał na blacie kolejną kawę. Była nieco zaskoczona - chociaż jako kelnerka zajmowała się tylko określonymi stolikami, jakoś tak odruchowo kontrolowała tuch na całej sali, jakby była tu kierowniczką, wiedziała więc, że właśnie przed chwilą wydała ostatnią zamówioną kawę. Czyżby więc Lucy pomylił się w rachubie? Albo to jej coś umknęło… Nie, jednak nie. Zrozumiała swój błąd, gdy tylko zobaczyła co to była za kawa. Najpierw poczuła piękną mieszankę zapachów: aromat kawy, spienionego mleka i przede wszystkim lokalnej wanilii. Później zaś zobaczyła, że napój był zaserwowany w jednej z jej ulubionych filiżanek… A na koniec dostrzegła wzorek z mlecznej pianki. Widząc go aż szybko odłożyła tacę i zasłoniła usta palcami, by nie pisnąć. Przez moment patrzyła na białe serduszko na kawowym tle, po czym w końcu podniosła wzrok na Lucy’ego. Jego spojrzenie mówiło więcej niż tysiąc słów i już nawet nie musiał nic dodawać.
        - Dziękuję - szepnęła do męża, a gdy odjęła palce od warg posłała mu bardzo ukradkowego całusa, tak dyskretnego, by nawet pracująca za barem wróżka tego nie zobaczyła. Wiele jeszcze miało wody upłynąć w rzece, nim ośmieliłaby się zrobić coś takiego bardziej otwarcie. Wiedziała jednak, że największą przyjemność mężowi zrobi szanując jego pracę, wzięła więc filiżankę w obie dłonie i poszła z nimi za bar. Akurat skończyła obsługiwać gości i mogła poświęcić chwilę na małe codzienne przyjemności, do których z pewnością zaliczało się picie waniliowej kawy Lucy’ego. Usiadła z nią sobie na małym krzesełku za barem i wpatrując się jeszcze przez moment z czułością w to serduszko, które wyrażało więcej niż słowa, uniosła filiżankę do ust. Upiła łyk, a gdy odejmowała naczynie od warg, dyskretnie zlizała wąsik z piany. Z przyjemnością przymknęła oczy, po czym spojrzała na męża.
        - Pyszna jak zawsze - zapewniła szczerze, kolejny łyk upijając ze wzrokiem utkwionym w jego pysku, jakby to miało dodatkowo potwierdzić jej słowa. Lubiła napoje serwowane przez Lucy’ego, a jeszcze bardziej lubiła związane z nimi wspomnienia. Ten wieczór, gdy wilkołak dowiedział się, że jego świeżo upieczona małżonka nie wiedziała nic na temat kawy i trzeba było ją edukować. To było naprawdę miłe kilka godzin spędzonych razem za barem, gdy Nill ze spokojem i profesjonalizmem opowiadał jej o swojej pracy, serwował kolejne napoje i szukał tego najodpowiedniejszego dla niej, a ona… po prostu słuchała i była pod wrażeniem. Chyba wtedy po raz pierwszy tak naprawdę poczuła, że to ma szansę zadziałać, ale zatrzymała tę myśl dla siebie, bojąc się by nie zapeszyć.

        Tymczasem w porcie.
        - Czy ty nie potrafisz upilnować jednej osoby? JEDNEJ?!
        - Ale to niemożliwe by zniknął, przecież drzwi był zamknięte od zewnątrz!
        - A jednak. Widzisz go gdzieś? O pardon, pod poduszką nie sprawdziłem...
        Odpowiedziało mu gniewne parsknięcie.
        - A wczoraj tobie jakoś nawiała... - Nie dokończył, gdyż jego towarzysz pospiesznie zatkał mu usta.
        - A myślisz który z nas będzie miał bardziej przerąbane, gdy to wypłynie? Hm?
        - Chodźmy lepiej go poszukać.
Awatar użytkownika
Shantti
Szukający drogi
Posty: 48
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Pustynny Elf
Profesje: Artysta , Bard , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Shantti »

        Shantti nawet nie spodziewała się takiego godnego traktowania ze strony blondyna. Był trochę zbyt pewny siebie i nonszalancki, ale mile zaskoczył ją szybką reakcją na odnalezienie krzesła, by mogła na nim usiąść. W dodatku poczekał, aż ona pierwsza dosiądzie się do stolika. W pierwszej chwili oceniła go na większego cwaniaczka, który myślał, że każda pannica będzie jadła mu z ręki, a tu proszę. Trochę się postarał.
        Nie chodziło też o to, że elfka z góry była negatywnie nastawiona na takie towarzystwo. Czasem wolała omijać gierki i bezpośrednio skonfrontować się z zainteresowaną jednostką, a przy okazji może trochę utrzeć jej nosa. Poza tym, nieznajomy cechował się niemałą odwagą skoro nie oderwał od niej wzroku, wręcz niemalże ją tutaj przyprowadził swoim spojrzeniem. To było dosyć intrygujące... głównie dlatego, że dotychczas był jedynym mężczyzną na tej wyspie, który robił to bez ogródek. I to w ciągu dnia, a nie wieczorem po kilku kieliszkach.
        - Mnie również jest niezmiernie miło, że mogłam do państwa dołączyć – odpowiedziała pustynna elfka zwracając się do wszystkich przy stoliku.
        Tancerka nie oderwała spojrzenia od blondyna, gdy ten próbował przedstawić swojego towarzysza. Uśmiechnęła się delikatnie, nieco rozbawiona sytuacją, ale chciała trzymać fason. Chyba Kerionowi bardzo nie na rękę było towarzystwo artystki, a ona jeszcze nie zdecydowała czy przestanie się im naprzykrzać.
        Pani Rani zaś okazała się kobietą bardziej wysublimowaną – uprzejmą, bo nie miała powodów do nieuprzejmości. Miłą, bo nie miała powodów do bycia wredną, ale pewnie przy pierwszej lepszej okazji, gdyby musieli opuścić karczmę, grzecznie przeprosiłaby towarzystwo, a następnie pociągając marynarza za ucho mówiąc, że na dziś koniec zabawy.
        Shantti jednak nastawiła się, jak zawsze, bardzo pozytywnie na poznanie nowych osób i odwzajemniła uśmiech. Szczerym i promiennym, jak samo słońce.
        - Bardzo mi miło – elfka starała się zapanować nad swoim entuzjazmem. – Bądź co bądź, to nowo poznani ludzie!
        - Mnie zwą Shantti. – Tancerka niemalże wyprostowała się z dumą, gdy nagle Trieli zwrócił się do artystki z komplementem.
        - Włosy? - spytała nieco zbita z tropu, a gdy mężczyzna wyciągnął rękę w jej stronę, ona delikatnie skuliła się wtapiając dalszą od niego dłoń w brązowe loki. Shantti była nieco zdezorientowana, nie zdążyła nawet pomyśleć o tym by odtrącić rękę Trielego, ale za to zgarnęła anielskie piórko na bok, by czasem go nie odnalazł... a znalezienie pióra w burzy loczków było trudniejsze niżby się zdawało. Zaraz uśmiechnęła się, niby to nieśmiało i zakręciła pukiel na palcu, gdy marynarz oderwał palce od jej włosów.
        - Dziękuję – powiedziała ostrożnie.
        Nie uważała, aby miała brzydkie włosy. Ba! Namaszczała je olejkiem z pestek winogron albo wodą po ryżu, stawały się wówczas gładkie i bardziej lśniące. Żyjąc na pustyni nie było co liczyć na luksusowe produkty do pielęgnacji, trzeba było radzić sobie z tym co było. W minionym okresie włosy Shantti były wiecznie suche i oblepione piachem. Nie pierwszy też raz obcy mężczyzna dotknął jej włosów, ale ta sytuacja różniła się od pozostałych. Od stóp po niemalże samą szyję była owinięta białym materiałem, który odsłaniał jedynie twarz oraz bujne loki. Od takich zbliżeń z trudem mogła się odpędzić, ale w stroju tancerki, a nie w niquab!
        - Cóż, twoje też są niczego sobie. – Długoucha delikatnie wzruszyła ramionami nadając żartobliwego tonu swoim słowom.
        - Jakby rozjaśniło je samo słońce – dodała po chwili wbijając przy tym łyżeczkę w ptysia. Nie mogła już dłużej myśleć o tym, by go nie spróbować!
        Wówczas obok pojawiła się kelnerka. „Uf, dzięki Prasmokowi” westchnęła z ulgą Shantti, która czuła, że atmosfera zbyt mocno się napina. To chyba przez nieugięte niezadowolenie Keriona.
Syrenka miała tak ciepły i kochany głos, że elfka jakoś momentalnie się w nim rozpływała. Przyjemnie było jej słuchać, nawet jeżeli opowiadała wyłącznie o kawie. Połączenie jej słodkiego głosu z profesjonalnym językiem sprawiało, że Shantti od razu czuła się lepiej. Chciało się ją tak mocno wyściskać! Naturianka mogła powiedzieć cokolwiek tylko zechciała, a tancerka odpowiedziałaby wiernym „tak!”.
        Artystka skierowała wzrok na bukiecik, po czym przerzuciła spojrzenie na blondyna.
        -Och, bardzo dziękuję... - powiedziała do kelnerki. - I panu również – szybko dodała, bo to przecież jemu powinna głównie podziękować.
        A niech to. Całkowicie ją zaskoczył. Miał błyski w oku rasowego cwaniaka. Shantti mylnie oceniła go na niesamowitego prostaka, a jednak sprawił, że zrobiło się jej doprawdy miło i nie za bardzo wiedziała, co z tym zrobić. Argh, planowała mu utrzeć nosa, a on rozgrywał rozmowę, jak tylko chciał!
        O nie, nie! Shantti nie da się tak łatwo zmanipulować!
        Kelnerka odeszła od stolika, a elfka postanowiła w końcu skosztować ptysia. Do kawy jeszcze się nie zabierała, nie była pewna jak pic napój i czy nie jest czasem za gorący. Dyskretnie dotknęła dłonią filiżanki, która wydawała się ciepła więc nie wolała ryzykować oparzenia języka przed takimi specyficznymi gośćmi. Zaczęła bezpiecznie – od słodkości.
        - Zaskoczył mnie pan – przyznała, a gdy do jej ust trafiła pierwsza łyżeczka ptysia, Shantti zamarła.
        Kokosowo-migdałowe nadzienie było niezwykle delikatne. Łagodne, ale nie mdłe i nijakie, a pełne wielobarwnych smaków. Samo ciasto było kruche, ale i też miękkie – niby dysonans, ale wręcz idealny kompromis pomiędzy jednym, a drugim. Całość więc stanowiła formułę na miarę kuchennej tajemnicy, skarbu tego zajazdu i ptyś przypominał o tym w każdej chwili pobudzania kubków smakowych klienta. Shantti była wniebowzięta. Co ona u diaska robiła kilkadziesiąt lat na pustyni?!
        Nie znając takich wspaniałości często nie wiadomo co się traci – elfka właśnie się o tym przekonała. Dopiero po kilku minutach rozkoszy zorientowała się, że milczy. Stuknęła łyżeczką o talerzyk, bardziej z nerwów niż by zwrócić na siebie uwagę. Jeżeli ta kawa smakuje równie dobrze, to chyba straci wszystkie oszczędności w zajeździe.
        - Przepraszam – odchrząknęła, ale zaraz pospieszyła naprawić swój błąd.
        - Cóż... - podjęła na nowo rozmowę Shantti, tym razem wyraźnie bardziej rozluźniona i spokojniejsza. Ujęła w dłonie bukiecik i wyjęła z niego hibiskus w barwie czerwieni. Zakręciła kwiatkiem w palcach, po czym wplotła go w loki.
        - Teraz czuję się równie egzotyczna, co to miejsce – zachichotała elfka.
        - Uzupełniacie zapasy... zapewne już dziś się zbieracie dalej – Shantti ponownie porwała się na ciekawość. - Ja dopiero niedawno dowiedziałam się o tym miejscu i właściwie dostałam się na wyspę przypadkiem. Nigdy wcześniej o czymś podobnym nie słyszałam... Wasi znajomi będą wam zazdrościć takiej podróży! Musicie koniecznie zapamiętać każdy możliwy szczegół, aby im dokładnie wszystko opowiedzieć! Może drugi raz taka okazja się nie trafi.
        A mogła się trafić – wyglądali na ludzi z wyższych sfer, których stać było na takie wycieczki krajoznawcze. Ciekawe dokąd się wybierają... ale na te pytania było jeszcze za wcześnie.
        Shantti zerknęła w stronę lady. Chciała porozmawiać z szefem zajazdu, ale z drugiej strony nietypowi klienci przykuli uwagę elfki. Jeszcze zdąży przeprosić za Irinaia!
Awatar użytkownika
Lucy
Szukający drogi
Posty: 46
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Wilkołak
Profesje: Rzemieślnik , Artysta
Kontakt:

Post autor: Lucy »

        Chwilowo było spokojnie, ale mieszkańcy przygotowywali się na zenitalny deszcz, więc powoli do zajazdu napływało coraz więcej ogonów, pysków i łap. Lucy i Louise przygotowywali kolejne zamówienia dowiadując się przy okazji nowinek z wyspiarskiego światka, Theru musiał odlepić się mentalnie od Irinaia i bliźniaczek i wziąć się ponownie za gotowanie, Borg właśnie wrócił z dostawą, skrzydlaty poleciał mu pomóc, Berche kończyła przygotowywać pokoje, Oz’o czaił się pod taboretem, Mina naprawiała w ogrodzie kolejną ławkę, a Lilka i dzieciaki biegały gdzieś po zajeździe. Typowy dzień w krainie kawy i futrzaków, gdzie spełniały się marzenia (o ile ktoś marzył o skromnym życiu i ogólnym chaosie).
Wprawiony w całkiem niezły nastrój Lucy (zawsze cieszył się kiedy Kaikomi smakowały jego napoje) podjadał właśnie z patery kolejnego ptysia. Jednocześnie gestem wskazywał Fran jaką filiżankę ma mu podać. Biedna wróżka wielkości dłoni latała przy rozbudowanym kredensie i co chwila odwracała się wskazując dłonią kolejny zestaw. Lucy kręcił głową i wskazywał jej ,,bardziej w lewo”, ,,nieco w bok” lub ,,tam u góry”, a potem przewracał oczami kiedy znów nie trafiała. Mógłby teoretycznie powiedzieć po prostu o jakie naczynko mu chodzi wymieniając czy to nazwę serwisu czy kolor lub rodzaj dekoracyjnego wzorku, ale jadł ptysia, a nie mógł przecież gadać z pełnymi ustami. Dlatego Fran musiała się jeszcze trochę nalatać. Wszystko w imię kultury osobistej i wyrafinowania oczywiście.
- To ta? - spytała w końcu, podlatując do delikatnego cudeńka o formie obłej i otwartej, a delikatnej jak dla dziewczynki świętującej dwunaste urodziny, lśniącego czyściutką bielą i przyozdobionego skromniutką koniczynką rozpływającą się po bokach pastelową farbą w kojącym odcieniu mięty.
Wreszcie!
Lucy skinął zadowolony głową i przełknął ptysia po to tylko, żeby powiedzieć:
- Jeszcze spodeczek.
Jakby jeden wielki filiżankowy gar to było za mało dla wróżki! Na szczęście Fran radziła sobie z tym doskonale, popisując się magią przed nieobdarzonym w tej dziedzinie wilkiem i tak zaraz oba potrzebne składniki znalazły się w jego dłoniach.
Były wspaniałe. Zestaw wrażliwy i niewieści jak wiosenny podmuch zefirku, z brzegami skromnie wygiętymi, mówiącymi nieśmiało ,,pij ze mnie ostrożnie, o pani!”. Delikatne uszko proporcjami dokładnie odpowiadało smukłym, dziewczęcym palcom i zapraszało je finezyjnymi łuczkami figlarnie przyozdobionymi dodatkową, złotą wstążeczką lakieru.
- Proszę, Mru. - Lucy wypełnił filiżankę naparem z kwiatów i podał wielkiemu tygrysowi siedzącemu przy ladzie. Ten spojrzał na niego błyszczącymi dziko oczyma, mruknął coś, po czym otulił naczynko łapą o chropowatych poduszkach i pogładził pazurem jej brzeg.
- D-dziękuję - powiedział ujmująco, uśmiechnął się płochliwie i odszedł zaszyć się przy krzywym, drewnianym stoliczku, gdzie wymościł już sobie kącik na pasiastych poduszkach.
Louis i Nill popatrzyli za nim ciepło. To była jego ulubiona pora na delektowanie się słodkimi ziołami z dala od brutalnego świata. Aż nie byli w stanie niszczyć mu życia.
- Przepraszam? - Zza lady nagle odezwał się jakiś nowy głosik. Nie był nazbyt irytujący, chociaż należący do niewielkiej dziewczynki, co niemal zawsze zwiastowało kłopoty. - Ja też bym chciała herbatkę.
- To bardzo miło - pochwalił ją Lucy. ,,A ja chciałbym mieć śpiewającego myszoskoczka. I co z tym teraz zrobimy?”
- Chciałabym taką co ten pan. - Wskazała tygrysołaka palcem, a on wyczuwszy to przygarbił się i zasłonił swój stolik.
Wilka drażniło, że mała płoszy mu tygrysa.
- Dobrze. A czym panienka zapłaci? W koralikach? Piaskiem? - zapytał, bo wiedział na co stać tutejsze bachorki i wolał z góry się przygotować.
Przez chwilę się namyślała.
- Hmm… dostanie pan tę muszelkę - powiedziała władczo, kładąc pół tridacna squamosa na ladzie. - Jeżeli herbatka będzie ciepła - zastrzegła.
- Wspaniale! To ja przygotuję, a potem wsadzisz do niej palec i powiesz czy wrzątek jest dostatecznie gorący. - Uśmiechnął się i zajął przygotowaniem wraz z szykującą się do zabawy Louise.
- A czy dostanę w takiej filiżaneczce jak ten pan? - dopytywała młoda wlepiając w Kawiarzy Zniszczenia swoje wielkie oczka niewinnej istotki.
- Ymm… - Lucy aż się zastanowił. - Nie.
- Dlaczego!?
- Jesteś dzieckiem, wy dzieciaki zawsze wszystko tłuczecie. Zgłoś się po filiżankę jak skończysz piętnaście lat.
- Ale to długo!
- Mogę poczekać.
Przez chwilę mała zaniemówiła, ale szybko odzyskała rezon:
- Za tę muszelkę powinnam dostać przynajmniej duuużo herbaty - zdecydowała.
- Wolisz w wiaderku czy może konewce?
- Niee TAAK duużo! - jęknęła jak zwykle, gdy dorośli nic nie rozumieli. - Ja tak dużo nie wypiję!
- Zdecyduj się wreszcie. Masz, dostaniesz tyle - powiedział podając jej niezbijalny kubeczek z młodego pniaka, z bardzo niewielką ilością odciśniętych na nim zębów. Był dziś łaskawy.
- Cooo? Dlaczego takaa?
- Bo nie jestem gotów za pół obtłuczonej muszli być o drogą porcelanę do tyłu. Tym możesz się bawić ile chcesz. Tylko nie rzucaj.
- Ja wcale nie chciałam się tym bawić! - oznajmiła oburzona. Była już duża, wiedziała do czego służą kubki i szklanki!
- Nie wierzę ci.
- Ale to prawda!
- Nie sądzę.
- Prawda!
- Nie.
- Ta-ak!
- Nie.
- Tak!
- To umówmy się - przerwał tę dziecinną kłótnię. - Do dziesiątych urodzin… ile ty właściwie masz lat? Nieważne. Do któryś urodzin będziesz pić z drewienka, a jeżeli zobaczę, że nie robisz z niego łódki i nie wsadzasz do zupy, to dam ci spróbować pić z czegoś… może nieco droższego.
- Yhhh, niech i będzie - mruknęła naburmuszona, odwracając się i zabierając parujący napar. - Dziękuję - wyburczała, po czym kontynuowała gniewne szmeranie do siebie:
- Znowu to samo, nie wiem po co tu w ogóle przychodzę.
- Bo nie znajdziecie drugiego idioty, który pozwoli wam płacić szczątkami za jedzenie.
Coś w tym było.
- Ale jak będę mieć urodziny to dostanę filiżankę?
- Tak.
- Ładną?
- Nie mam brzydkich.
- …Dzisiaj mam urodziny!
- Nie wierzę ci.
- Ale to prawda!
- Nie sądzę.
- Prawda!
- Nie.
- Ta-ak!
- EJ, KOCHANI! - Louise wtrąciła się skacząc Lucy’emu po głowie. - Mamy kolejkę. Ludzie chcą zamawiać!
- Nie obchodzi mnie to - parsknął wzruszając ramionami.
- O. W sumie mnie też nie. Fajnie! - Rozsiadła się mu na głowie i wyciągnęła nogi na pysku. - Słyszeliście dranie!? Zamknąć się i czekać! Szef rozmawia z czymś małym i dziwnym.

Tymczasem dwie inne małe istotki przemieszczały się w tempie ryzykownym między stolikami, lawirując beztrosko i wydając przy tym podejrzane dźwięki. Kilu i Toto. Dwaj synowie Berche i Borga, przekleństwo zajazdu (zdaniem oczywiście Nilla), niewyżyte i aż za bardzo pomysłowe niedźwiadki (znaczy jeden - drugi głównie podążał za komendami brata). Obecnie chłopcy przyjęli postać antropomorficzną i biegali sobie wesoło na czterech łapkach, trącając od czasu do czasu jakiegoś gościa. W końcu jednak i oni musieli zatrzymać się przy stoliku togowatych. Wszyscy z jakiś powodów się nimi interesowali. Dzieciaki zastanawiały się dlaczego, bo one nie widziały w nich nic szczególnego. Nie, one już upatrzyły sobie niańkę. Wiedziały, że jest to bardzo ciekawa pani odkąd tylko poczuły jej zapach. Jakiś taki obcy, ale kobiecy i bardzo przyjemny. Ciepły i w ogóle nie drażniący. Należało ją przywitać!
- Dzień dobry! - powiedział Kilu przydreptując do krzesełka Shantti i perfidnie ignorując resztę siedzących tam osób. Popatrzył na nią wesoło zielonymi oczkami i wstał. Miał lat mniej-więcej siedem i był już słusznej budowy, jeżeli porównywać go z ludzkimi dziećmi, choć jak na niedźwiadka był raczej niski. Gęste futro robiło jednak swoje i wyglądał na ciężką cholerę. Sierść miał szarą, o zmiennym natężeniu ciemniejszego i jasnego włosia, a z charakterystycznym białym "księżycem" bod szyją.
- Skąd pani jest? - zapytał przyglądając się jej i wyciągając szyję, żeby powąchać jej twarz. Nie wiedział jak miałby się witać inaczej.
- Dzień dobry! - dodał od siebie z lekkim opóźnieniem Toto, młodszy z rodzeństwa i wyraźnie mniejszy, za to o ryjku prawdziwego, puchatego aniołka. Wielkie orzechowe ślepia kontrastowały z jasnym brązem futra, a obłe misiowate łapy oparły się o krawędź siedziska elfki.
- Ale jest pani ładna!
- I ładnie pachnie!
- Zostanie tu pani?
- A jak masz na imię?
Pytania chłopców mieszały się i plątały, jak oni wokół kobiety. Byli bardzo podekscytowani i nie zauważali nawet kiedy trącali stolik powodując lekkie drżenie gęstych (na szczęście) napojów w szklankach.
- Jestem Kilu, a to Toto, mój młodszy brat. My tu mieszkamy! - pochwalił się starszy i uśmiechnął chełpliwie. Czuł się niemal jak jaki przywódca. Miał cały zajazd!
- I nasza mama też tu jest! - dodał Toto.
- A tata właśnie wrócił. Jest bardzo silny, więc robi dostawy! Chce pani zobaczyć?
- Kilu, Toto! - Karcący głos nagle zatrzymał niedźwiadki. Za nimi jak zjawa pojawiła się złotofutra kotka znana powszechnie jako Lili. Cała równie futerkowa jak miśki, marszczyła brwi nad rozbestwionymi braćmi i tupała nogą jak króliczka z bajek strzygąc ostrzegawczo uchem.
- Czy to ładnie tak zagadywać gości? Beze mnie? - zaśmiała się nagle i okrążyła stolik upatrując sobie miejsce za nieszczęsnym Kerionem.
,,Ten podoba mi się najbardziej!”, pomyślała uszczęśliwiona, a widząc, że Lucy chwilowo zajęty jest czymś innym niż pilnowaniem jej oddała się fantazji.
- Jak tam? Podoba wam się u nas? - zapytała o pierwsze co jej przyszło do głowy, podpierając się o oparcie krzesła młodzieńca.
- Strasznie intrygujący jesteście, chciałam was poznać! Zwłaszcza tego tu. Czy on nie mówi? - zapytała wesoło, wskazując kołnierzyka palcem. Była całkowicie i absolutnie nieprofesjonalna, ale była kotem. To było lepsze niż każde wyszkolenie.
Zablokowany

Wróć do „Zajazd Lucy'ego”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości