Mgliste Bagna ⇒ [Brezena - Miasto i jego okolice] Oblężenie Brezeny
-
- Mieszkaniec Sennej Krainy
- Posty: 112
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek
- Profesje:
- Ranga: Zakochany Szlachcic
[Brezena - Miasto i jego okolice] Oblężenie Brezeny
Brezena to dość zwarte miasto na kamiennej wysepce wśród pełnych bagien i obszarów mokradeł. Głównym powodem powstania tutaj tego osiedla są smoła i drewno, których uzyskiwaniem trudzą się mieszkańcy tej mieściny. Mało tu kobiet, naprawdę mało, jest to enklawa pełna kupców i robotników, którzy w okresie sezonu chcą zarobić fortunę na rzadkich surowcach. Miasto ma niską zabudowę, prawie całkowicie drewnianą, jedynie budynek rady miasta oraz kapliczka są wykonane z kamienia. Do miasta prowadzą trzy drogi - z północy, południa i wschodu. Południowa i północna są praktycznie nieprzejezdne podczas wezbrań, gdyż bagna zalewają je, uniemożliwiając praktycznie ruch. Przy każdej z nich stoi nieduża wieżyczka, która ma stwarzać pozory bezpieczeństwa w mieście. W rzeczywistości zapewnia je jedynie nieduży drewniany fort wybudowany na wierzchołku wzgórza, który pilnie spogląda w dół na pracujących wokół mieszkańców.
Ostatnio edytowane przez Orpheus 13 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
I will get to you
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
- Andrew
- Senna Zjawa
- Posty: 297
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Niedźwiedziołak
- Profesje:
Andrew siedział w kącie karczmy pałaszując resztki dziczyzny, które karczmarz zgodził się odsprzedać mu po promocyjnej cenie. Nerwy go roznosiły, gdy próbował się domyślić co się stało z zamieszkującą niegdyś te lasy zwierzyną. Podczas, gdy ponad sto lat temu przynajmniej raz na tydzień można było znaleźć pożywienie podróżujące w poszukiwaniu nowego pastwiska, tak teraz przez prawie miesiąc nie udało mu się znaleźć nawet pojedynczej zabłąkanej sztuki. Zamiast tego wszędzie unosił się smród rozkładu drażniący niemiłosiernie jego zmysły.
Mam szczęście, że znalazłem tych ludzi przy wydobyciu smoły - pomyślał. I faktycznie, gdyby nie poratowali go i nie zdecydowali się zatrudnić przy ochronie wydobycia, prawdopodobnie padłby z głodu w przeciągu tygodnia. Jak dowiedział się od chłopów, w odległości kilku dni od osady ich myśliwi nie natrafili nawet na jedną zwierzynę.
Kiedy tak rozmyślał, usłyszał krzyki na zewnątrz. Jednym szybkim ruchem dokończył kolację i wybiegł na zewnątrz. Od razu oberwał czymś, co spadło z góry i dopiero po chwili uświadomił sobie, że to czym go bombardują to deszcz. Zajęło mu chwilę przypomnienie podstaw regeneracji i rzucił się w stronę ludzi leżących na ulicy. Co wytrzymalsi dali radę dojść o własnych siłach pod jakieś osłony, dlatego Andrew nie zawracał sobie nimi głowy, chwytając każdego, który stracił przytomność w dłoń i starając się jednocześnie używać na nich magii leczącej, zanosił ich jednego po drugim do najbliższych chat. Na szczęście dla niego deszcz dość szybko przeszedł i pozostali zaczęli mu pomagać.
Zmęczony postanowił dać sobie już spokój z ratowaniem ludzi i usiadł na podeście od karczmy, całe futro na plecach miał wypalone, a jak minął zastrzyk adrenaliny ,dotarła do niego ilość ran na plecach. Szybko zebrał siły i zaczął smarować się ręką po plecach. Sztuczka, której nauczył go jeden z druidów, która miała uśmierzać ból i stopować wszystkie negatywne efekty działające na ciało, reagowała na nim jak maść, szybko lecząca rany. Sztuczka ta miała też jeszcze jedną różnicę w działaniu na nim, nie usuwała z niego uczucia bólu wywołanego przez leczone rany. Siedział więc tak przed karczmą, obserwując starania mieszkańców ratowania najciężej poparzonych.
Mam szczęście, że znalazłem tych ludzi przy wydobyciu smoły - pomyślał. I faktycznie, gdyby nie poratowali go i nie zdecydowali się zatrudnić przy ochronie wydobycia, prawdopodobnie padłby z głodu w przeciągu tygodnia. Jak dowiedział się od chłopów, w odległości kilku dni od osady ich myśliwi nie natrafili nawet na jedną zwierzynę.
Kiedy tak rozmyślał, usłyszał krzyki na zewnątrz. Jednym szybkim ruchem dokończył kolację i wybiegł na zewnątrz. Od razu oberwał czymś, co spadło z góry i dopiero po chwili uświadomił sobie, że to czym go bombardują to deszcz. Zajęło mu chwilę przypomnienie podstaw regeneracji i rzucił się w stronę ludzi leżących na ulicy. Co wytrzymalsi dali radę dojść o własnych siłach pod jakieś osłony, dlatego Andrew nie zawracał sobie nimi głowy, chwytając każdego, który stracił przytomność w dłoń i starając się jednocześnie używać na nich magii leczącej, zanosił ich jednego po drugim do najbliższych chat. Na szczęście dla niego deszcz dość szybko przeszedł i pozostali zaczęli mu pomagać.
Zmęczony postanowił dać sobie już spokój z ratowaniem ludzi i usiadł na podeście od karczmy, całe futro na plecach miał wypalone, a jak minął zastrzyk adrenaliny ,dotarła do niego ilość ran na plecach. Szybko zebrał siły i zaczął smarować się ręką po plecach. Sztuczka, której nauczył go jeden z druidów, która miała uśmierzać ból i stopować wszystkie negatywne efekty działające na ciało, reagowała na nim jak maść, szybko lecząca rany. Sztuczka ta miała też jeszcze jedną różnicę w działaniu na nim, nie usuwała z niego uczucia bólu wywołanego przez leczone rany. Siedział więc tak przed karczmą, obserwując starania mieszkańców ratowania najciężej poparzonych.
Ostatnio edytowane przez Andrew 13 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Neutralność niesie moc, ale również ogromne zagrożenie, będąc neutralnym mogę być wstrętny dla obu stron konfliktu...
Ludzka postać Andrew (bez miecza oczywiście)
Ludzka postać Andrew (bez miecza oczywiście)
-
- Mieszkaniec Sennej Krainy
- Posty: 112
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek
- Profesje:
- Ranga: Zakochany Szlachcic
Były to przelotne opady, trwały zaledwie chwilę. Tak właściwie było to tylko zbłąkane zaklęcie Licza, które silnym powiewem wiatru rzuciło na Brezenę. Siedmiu rannych, trzech w stanie krytycznym. Zarządca kantoru Friedrich Dollinger wraz z paroma innymi urzędnikami uznali na podstawie osądu lekarskiego, że to jakąś odmiana trądu i kazali trzymać rannych w kwarantannie. Choć oprócz rannych było jeszcze trzech świadków, doktor Philiphe orzekł, że był to masowy wybuch jakiejś dziwnej odmiany lepru, którego objawy uwalniają się nagle i są bardzo zaraźliwie, o ile nie zostaną przedsięwzięte odpowiednie środki ostrożności.
Taką relacje otrzymał Orpheus, gdy jeden z żołnierzy złożył mu raport z rozmowy z kupcem, którego spotkali na drodze. Skończyło się na tym, że gdy handlarz wyśmiał cały orszak mówiąc, że zarządca kantoru ma rację i nie ma zamiaru wracać z tego powodu do Brezeny, żołnierze przekonali go w bardziej dosadny sposób uzmysławiając, że jednak musi tam wrócić, a to przynajmniej z powodu nowych kół, których ów wóz został pozbawiony. Podróżowali w towarzystwie podporucznika Clausa Borrmana, który okazał się dobrym dowódcą przedniej straży, jednak miejscami brakowało mu słów kiedy wydawał rozkazy - dziwna przypadłość. Ale odważny był bardzo i to się ceniło. Na szczęście rozkaz ataku umiał wypowiedzieć bezbłędnie. W głowie Reventlowa wciąż tkwiła jedna ze scen walki podczas ostatniej bitwy i Claus występował tam w roli głównej. Choć z jakiegoś powodu nie darzył szlachcica miłym uczuciem. Oddział jaki otrzymał od porucznika Neya liczył sześć osób. Był także Sullivan oraz reszta przyjaciół Orpheusa. Nie należy też zapominać o Medardzie, który podróżował razem z nimi. Za każdym razem gdy widzieli jakąś chatynkę, wysyłali żołnierza z ostrzeżeniem o krwawej chmurze. Jednak z wieści jakie szeregowcy przynosili z powrotem wychodziło na to, że jedynie dwa z pięciu domów wzięły je na poważnie. Przeważała ta cholerna wersja doktora Philipha. Na drodze na jaką trafili w połowie drogi do miasta pojawiła się jedna z wież - południowa. Oznaczało to, że są już bardzo blisko Brezeny.
Taką relacje otrzymał Orpheus, gdy jeden z żołnierzy złożył mu raport z rozmowy z kupcem, którego spotkali na drodze. Skończyło się na tym, że gdy handlarz wyśmiał cały orszak mówiąc, że zarządca kantoru ma rację i nie ma zamiaru wracać z tego powodu do Brezeny, żołnierze przekonali go w bardziej dosadny sposób uzmysławiając, że jednak musi tam wrócić, a to przynajmniej z powodu nowych kół, których ów wóz został pozbawiony. Podróżowali w towarzystwie podporucznika Clausa Borrmana, który okazał się dobrym dowódcą przedniej straży, jednak miejscami brakowało mu słów kiedy wydawał rozkazy - dziwna przypadłość. Ale odważny był bardzo i to się ceniło. Na szczęście rozkaz ataku umiał wypowiedzieć bezbłędnie. W głowie Reventlowa wciąż tkwiła jedna ze scen walki podczas ostatniej bitwy i Claus występował tam w roli głównej. Choć z jakiegoś powodu nie darzył szlachcica miłym uczuciem. Oddział jaki otrzymał od porucznika Neya liczył sześć osób. Był także Sullivan oraz reszta przyjaciół Orpheusa. Nie należy też zapominać o Medardzie, który podróżował razem z nimi. Za każdym razem gdy widzieli jakąś chatynkę, wysyłali żołnierza z ostrzeżeniem o krwawej chmurze. Jednak z wieści jakie szeregowcy przynosili z powrotem wychodziło na to, że jedynie dwa z pięciu domów wzięły je na poważnie. Przeważała ta cholerna wersja doktora Philipha. Na drodze na jaką trafili w połowie drogi do miasta pojawiła się jedna z wież - południowa. Oznaczało to, że są już bardzo blisko Brezeny.
I will get to you
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
- Luther
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 51
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek, z domieszką elfiej krw
- Profesje:
- Kontakt:
Luther podróżował już kilka dni przez bardzo nieciekawą okolicę. Z drugiej strony wiedział, na co się zgadza, kiedy przyjmował tę misje, więc nie mógł mieć pretensji do nikogo, tylko do siebie. Na szczęście było już niedaleko. W oddali przed sobą widział Brezenę. Mieszkańcy pewnie jeszcze nie wiedzieli, co niedługo się tam zacznie. Sam, choć niechętnie, przyjął od pewnego maga amulet chroniący przed chorobą i w ogóle, chorobami. Może to i dobrze, bo w tych bagnach nawet jego i tak niezła odporność mogła nie wystarczyć, a wtedy podróż stałaby się jeszcze uciążliwsza.
Jednakże Luther nie lubił magii ani magów, skoro już o tym mowa. Jasne, na pewno bez nich żyłoby się gorzej, na świecie zapanowałby chaos itd. Jednak z magami świat wcale nie rysował się w jasnych barwach, a magia znacznie utrudniała jego pracę. Westchnął, myśląc o tym, że teraz pewnie również natknie się na magię i tych przeklętych magów. No trudno, to też przecież wiedział od początku. Tymczasem Brezena przybliżała się coraz bardziej.
Jednakże Luther nie lubił magii ani magów, skoro już o tym mowa. Jasne, na pewno bez nich żyłoby się gorzej, na świecie zapanowałby chaos itd. Jednak z magami świat wcale nie rysował się w jasnych barwach, a magia znacznie utrudniała jego pracę. Westchnął, myśląc o tym, że teraz pewnie również natknie się na magię i tych przeklętych magów. No trudno, to też przecież wiedział od początku. Tymczasem Brezena przybliżała się coraz bardziej.
*
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE. TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
- Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.
"Prawda", Terry Pratchett
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE. TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
- Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.
"Prawda", Terry Pratchett
- Medard
- Splatający Przeznaczenie
- Posty: 725
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Władca , Mag , Badacz
- Kontakt:
Wzrok Medarda sięgał o wiele dalej niż najbystrzejszego ze śmiertelnych żołnierzy Orpheusa. Rasy żyjące średnio około osiemdziesięciu lat, co dla osobników pokroju Medarda stanowiło raptem pierdnięcie w skali czasu, jaki jego pobratymcy spędzali zazwyczaj na ziemskim padole. Nic więc dziwnego, że termin "śmiertelnik" stał się określeniem zbiorczym pospolitszych ras krótkowiecznych, z których najliczniejsi byli oczywiście ludzie. W oddali majaczyły już baszty brezeńskiego fortu i wszystko wydawało się spokojne, pozbawione jakiegokolwiek zagrożenia. Do czasu.
Oto zza najbliższego, oddalonego o pół staja buszu, bo do lasu to tej zbieraninie zdziczałych drzew ozdobnych, ziół i samosiejek sosen, brzóz oraz klonów trochę jednak brakowało, wychynął dość oryginalnie wyglądający jeździec na... drapieżnym, sądząc po dziobie, ptaku wielkości przeciętnego strusia. Indywiduum owo przywdziewało szaroburą kurtę - w sam raz do ukrycia się wśród gęstwy gałęzi zagajnika, z którego wyjechało. Zaraz potem Medard zauważył dziwny odblask biegnący od oczu zwiadowcy, bo chyba taką funkcję pełnił dosiadający szarawego nielota mężczyzna. Coś takiego bez wątpienia było domeną stworzeń żyjących w mrokach nocy, rzadko wychylających się na światło dzienne. Ptak miał na łbie charakterystyczny czub składający się z modrawo-zielonkawych piór i sinawe obwódki dokoła każdego z ócz. Pióra podobnej barwy wieńczyły także ogon i szczątkowe skrzydła zwierzęcia.
Gdy nasz wędrowiec podjechał bliżej, wszyscy zgromadzeni dostrzegli jakby gadzi wygląd przybysza, typowo wężowe ślepia i sterczące, szpiczaste uszy, jednak nie tak duże, jak u elfów.
- Nie spotkałem się dotąd z istotami jego pokroju. Najwidoczniej nie jest tutejszy - ciekawe, skąd przywiało tego koczownika i jego cudacznego wierzchowca. To zwierzę wygląda niczym dawno wymarły strasznik, fororak. Czyżby ostatnie osobniki przeżyły gdzieś na pobliskich pustkowiach? - rzucił Medard, bacznie obserwując zmierzającego ku miastu stepowca.
Z buszu wyłaniały się kolejne sylwetki pobratymców płci obojga. Czyżby mały najazd łupieżczy?
Oto zza najbliższego, oddalonego o pół staja buszu, bo do lasu to tej zbieraninie zdziczałych drzew ozdobnych, ziół i samosiejek sosen, brzóz oraz klonów trochę jednak brakowało, wychynął dość oryginalnie wyglądający jeździec na... drapieżnym, sądząc po dziobie, ptaku wielkości przeciętnego strusia. Indywiduum owo przywdziewało szaroburą kurtę - w sam raz do ukrycia się wśród gęstwy gałęzi zagajnika, z którego wyjechało. Zaraz potem Medard zauważył dziwny odblask biegnący od oczu zwiadowcy, bo chyba taką funkcję pełnił dosiadający szarawego nielota mężczyzna. Coś takiego bez wątpienia było domeną stworzeń żyjących w mrokach nocy, rzadko wychylających się na światło dzienne. Ptak miał na łbie charakterystyczny czub składający się z modrawo-zielonkawych piór i sinawe obwódki dokoła każdego z ócz. Pióra podobnej barwy wieńczyły także ogon i szczątkowe skrzydła zwierzęcia.
Gdy nasz wędrowiec podjechał bliżej, wszyscy zgromadzeni dostrzegli jakby gadzi wygląd przybysza, typowo wężowe ślepia i sterczące, szpiczaste uszy, jednak nie tak duże, jak u elfów.
- Nie spotkałem się dotąd z istotami jego pokroju. Najwidoczniej nie jest tutejszy - ciekawe, skąd przywiało tego koczownika i jego cudacznego wierzchowca. To zwierzę wygląda niczym dawno wymarły strasznik, fororak. Czyżby ostatnie osobniki przeżyły gdzieś na pobliskich pustkowiach? - rzucił Medard, bacznie obserwując zmierzającego ku miastu stepowca.
Z buszu wyłaniały się kolejne sylwetki pobratymców płci obojga. Czyżby mały najazd łupieżczy?
So I bless you with my curse
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
-
- Mieszkaniec Sennej Krainy
- Posty: 112
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek
- Profesje:
- Ranga: Zakochany Szlachcic
Ten nieduży pochód zatrzymał się, w końcu nie wiadomo było, kim są owi dziwnie przybysze. Z pewnością nie wyglądali na miejscowych, wiec kim byli? I czemu w tak jawny sposób manifestowali swoją obecność?
- Któż to?
Szepnął Medardowi podporucznik Claus, gdyż chyba jako jedyny Karnstein mógł coś wiedzieć na temat tych istot, choć chyba było to złudne wrażenie. Żołnierze wykazali niepewność, jednak póki co dowódca przyhamował ich zapędy, w końcu atakowanie bez rozkazu to objaw nieposłuszeństwa. Zapadła dziwna konsternacja. Dwie forpoczty spotkały się na środku drogi, nie za bardzo wiedząc co dalej począć. Z jednej strony cisza, z drugiej strony cisza. Jednak jeśli obie strony były sobie wrogie, powinny się rzucić do gardeł, takie są niepisane prawa wojny.
- Któż to?
Szepnął Medardowi podporucznik Claus, gdyż chyba jako jedyny Karnstein mógł coś wiedzieć na temat tych istot, choć chyba było to złudne wrażenie. Żołnierze wykazali niepewność, jednak póki co dowódca przyhamował ich zapędy, w końcu atakowanie bez rozkazu to objaw nieposłuszeństwa. Zapadła dziwna konsternacja. Dwie forpoczty spotkały się na środku drogi, nie za bardzo wiedząc co dalej począć. Z jednej strony cisza, z drugiej strony cisza. Jednak jeśli obie strony były sobie wrogie, powinny się rzucić do gardeł, takie są niepisane prawa wojny.
Ostatnio edytowane przez Orpheus 13 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
I will get to you
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
- Medard
- Splatający Przeznaczenie
- Posty: 725
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Władca , Mag , Badacz
- Kontakt:
Medard cicho odrzekł Clausowi:
- Gdybym to wiedział, nie mielibyśmy z nimi problemów. Te stworzenia wyglądają jakby trochę znajomo, a w ich zapachu wyczuć można potężną nutę krwi. Czyżby...
Wąpierz przerwał wpół zdania, albowiem zwiadowca dziwnej rasy wychynął do przodu i szerokim łukiem wyminął forpocztę zmierzającą do Brezeny. Za nim pogalopowali jego towarzysze. Z ust tych osobników dało się słyszeć nienaturalny dla śmiertelnych język, coś jak starożytne narzecze nieumarłych lub gorszego bytu. Medard z początku także nie zrozumiał nic z tej dziwnej mowy, jednak po dłuższym przysłuchaniu się rozmówcom, szepnął:
- To jakaś forma nasfitu. Ależ te istoty mają skomplikowany język, jestem pod wrażeniem. Chyba naradzają się, co do ataku na mieścinę. Jestem bardzo ciekaw ich umiejętności bojowych.
Rzeczywiście - oddział niczym wataha wilków pognał wprost na niepilnowaną przez nikogo za wyjątkiem śpiącego u wrót miłośnika alkoholi świata i zmęczonego kociokwikiem strażnika z berdyszem w budzie ulokowanej za załomem muru. Dowódca wyjął przytroczony do pasa buzdygan i machnął nim w kierunku wrót miasta, na co zareagowali jego towarzysze. Kilkoro wyciągnęło okrągłe przedmioty i na rozkaz "zwiadowcy" zaczęło ciskać nimi w kierunku muru. Gdy owe pociski dosięgły celu, eksplodowały z głośnym hukiem i oślepiającym błyskiem, pozostawiając niewielkie wyrwy w budowlach, które ta niszczycielska siła musnęła swym działaniem.
Obydwaj obrońcy spali nadal.
- Gdybym to wiedział, nie mielibyśmy z nimi problemów. Te stworzenia wyglądają jakby trochę znajomo, a w ich zapachu wyczuć można potężną nutę krwi. Czyżby...
Wąpierz przerwał wpół zdania, albowiem zwiadowca dziwnej rasy wychynął do przodu i szerokim łukiem wyminął forpocztę zmierzającą do Brezeny. Za nim pogalopowali jego towarzysze. Z ust tych osobników dało się słyszeć nienaturalny dla śmiertelnych język, coś jak starożytne narzecze nieumarłych lub gorszego bytu. Medard z początku także nie zrozumiał nic z tej dziwnej mowy, jednak po dłuższym przysłuchaniu się rozmówcom, szepnął:
- To jakaś forma nasfitu. Ależ te istoty mają skomplikowany język, jestem pod wrażeniem. Chyba naradzają się, co do ataku na mieścinę. Jestem bardzo ciekaw ich umiejętności bojowych.
Rzeczywiście - oddział niczym wataha wilków pognał wprost na niepilnowaną przez nikogo za wyjątkiem śpiącego u wrót miłośnika alkoholi świata i zmęczonego kociokwikiem strażnika z berdyszem w budzie ulokowanej za załomem muru. Dowódca wyjął przytroczony do pasa buzdygan i machnął nim w kierunku wrót miasta, na co zareagowali jego towarzysze. Kilkoro wyciągnęło okrągłe przedmioty i na rozkaz "zwiadowcy" zaczęło ciskać nimi w kierunku muru. Gdy owe pociski dosięgły celu, eksplodowały z głośnym hukiem i oślepiającym błyskiem, pozostawiając niewielkie wyrwy w budowlach, które ta niszczycielska siła musnęła swym działaniem.
Obydwaj obrońcy spali nadal.
So I bless you with my curse
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
-
- Mieszkaniec Sennej Krainy
- Posty: 112
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek
- Profesje:
- Ranga: Zakochany Szlachcic
- No chyba nie pozwolimy im na to?!
Zapytał szybko i bezpośrednio Orpheus.
- To zwykła bezczelność forsować mury takim małym odziałem. Pokażmy tym nędznikom co to znaczy okazywać nam taką ignorancje!
- Tak! Posiekać ich jak melony!
- Dokładnie!
Rozległ się zaraz okrzyk. Widząc to Claus jedynie przytaknął i obwieścił:
- Żołnierze do ataku!
Nie było ich wiele - zaledwie jedenastu. Do tego Branson postanowił trzymać się z tyłu by pilnować Lillian i Malaikę, która koniecznie chciała bić się z dziwną forpocztą. Skończyło się na tym, że otrzymała miecz, który miała użyć w razie zagrożenia. Strzelec nigdy nie lubił brać udziału bezpośredniej w walce. Wolał trzymać się z tyłu i osłaniać plecy wojowników. Jednak posiadał dozę ambicji, która kazała mu dokonywać rzeczy kluczowych. Zdaniem Revenlowa nadawał się na artylerzystę, doskonale by się nadawał do tych jakże precyzyjnych i wymagających dużego wyczucia pola walki kanonad.
- Kobiecie nie przystoi walka. To męski żywioł.
Tak mógłby w tej chwili powiedzieć Orpheus do Malaiki i co było zupełną racją.
Forpoczta nomadów liczyła o wiele mniej, bo zaledwie sześć osobników, jednak każdy z nich dysponował wierzchowcem. Co sprawiało, że szala zwycięstwa stała na równi pomiędzy jedną stroną a drugą. W tej pierwszej rundzie jaka się rozegrała to właśnie szybkość sprawiła, że nomadzi wygrali. Gdy pociski wylądowały w bramie, powstała nieduża wyrwa na tyle wielka by każdy z atakujących mógł pojedynczo prześlizgnąć się do grodu. Dlatego, gdy oddział Orpheus i Claus dobiegli do bram, zdołali przyblokować ostatniego z nomadów. Dokładnie w ostatniej chwili, gdy dziwny zwiadowca próbował przemknąć, w wyrwie na jego drodze pojawiła się halabarda jednego z żołnierzy zmuszając go do uniku. Kolejna zmusiła go do przesunięcia się w przeciwną stronę do zamierzonej. Co ostatecznie zakończyło się tym, że został on zamknięty w pułapce pomiędzy murem bramy a stalową bramą. Nie należy także zapominać, że choć zwiadowca ominął ostrza halabardy, to jego wierzchowiec nie. Ptak kwilił i piszczał. Był zraniony w miejscu szyi i lewego skrzydła, o dziwo jeszcze trzymał się na nogach. Może to talent jeździecki tej dziwnej istoty pozwalał jej stać na nogach.
- Poddaj się! - krzyknął Claus.
W oddali widać było dobiegającą Lillian, Malaikę i Bransona, który trzymał w dłoni swój ulubiony muszkiet. Wypalił kilka strzałów w powietrze, to powinno być wystarczające ostrzeżenie dla mieszkańców miasta.
Zapytał szybko i bezpośrednio Orpheus.
- To zwykła bezczelność forsować mury takim małym odziałem. Pokażmy tym nędznikom co to znaczy okazywać nam taką ignorancje!
- Tak! Posiekać ich jak melony!
- Dokładnie!
Rozległ się zaraz okrzyk. Widząc to Claus jedynie przytaknął i obwieścił:
- Żołnierze do ataku!
Nie było ich wiele - zaledwie jedenastu. Do tego Branson postanowił trzymać się z tyłu by pilnować Lillian i Malaikę, która koniecznie chciała bić się z dziwną forpocztą. Skończyło się na tym, że otrzymała miecz, który miała użyć w razie zagrożenia. Strzelec nigdy nie lubił brać udziału bezpośredniej w walce. Wolał trzymać się z tyłu i osłaniać plecy wojowników. Jednak posiadał dozę ambicji, która kazała mu dokonywać rzeczy kluczowych. Zdaniem Revenlowa nadawał się na artylerzystę, doskonale by się nadawał do tych jakże precyzyjnych i wymagających dużego wyczucia pola walki kanonad.
- Kobiecie nie przystoi walka. To męski żywioł.
Tak mógłby w tej chwili powiedzieć Orpheus do Malaiki i co było zupełną racją.
Forpoczta nomadów liczyła o wiele mniej, bo zaledwie sześć osobników, jednak każdy z nich dysponował wierzchowcem. Co sprawiało, że szala zwycięstwa stała na równi pomiędzy jedną stroną a drugą. W tej pierwszej rundzie jaka się rozegrała to właśnie szybkość sprawiła, że nomadzi wygrali. Gdy pociski wylądowały w bramie, powstała nieduża wyrwa na tyle wielka by każdy z atakujących mógł pojedynczo prześlizgnąć się do grodu. Dlatego, gdy oddział Orpheus i Claus dobiegli do bram, zdołali przyblokować ostatniego z nomadów. Dokładnie w ostatniej chwili, gdy dziwny zwiadowca próbował przemknąć, w wyrwie na jego drodze pojawiła się halabarda jednego z żołnierzy zmuszając go do uniku. Kolejna zmusiła go do przesunięcia się w przeciwną stronę do zamierzonej. Co ostatecznie zakończyło się tym, że został on zamknięty w pułapce pomiędzy murem bramy a stalową bramą. Nie należy także zapominać, że choć zwiadowca ominął ostrza halabardy, to jego wierzchowiec nie. Ptak kwilił i piszczał. Był zraniony w miejscu szyi i lewego skrzydła, o dziwo jeszcze trzymał się na nogach. Może to talent jeździecki tej dziwnej istoty pozwalał jej stać na nogach.
- Poddaj się! - krzyknął Claus.
W oddali widać było dobiegającą Lillian, Malaikę i Bransona, który trzymał w dłoni swój ulubiony muszkiet. Wypalił kilka strzałów w powietrze, to powinno być wystarczające ostrzeżenie dla mieszkańców miasta.
Ostatnio edytowane przez Orpheus 13 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
I will get to you
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
- Medard
- Splatający Przeznaczenie
- Posty: 725
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Władca , Mag , Badacz
- Kontakt:
Stepowcom przybyłym znikąd poniekąd się udało - powstała sporych rozmiarów wyrwa w murze, przez którą forpoczta mogłaby się dostać do miasta i sporo szkód w nim poczynić. Tuż przy nowo wyburzonym przejściu pojawiło się dwóch zbrojnych, którzy jakkolwiek nie patrząc, nie wyglądali na miejscowych najemnych knechtów, czy może raczej chudopachołków do tego miana aspirujących. Zawadiacy, mający wojnę we krwi, dość sprawnie poradzili sobie z przyblokowaniem ptaszyska między ostrzami halabard. Zdziwiony jeździec zdzielił jednego buzdyganem przez łeb, a nadbiegająca reszta oddziału chwyciła za broń palną przytroczoną do kulbak istot wyglądających na jakiś rodzaj wielbłąda pozbawionego garbów. Takie stworzenia światłe umysły nazywają guanako i wigoniami, przy czym te drugie przyrównują koniom wierzchowym, pierwsze zaś - zimnokrwistym pociągowcom. Zwierzęta dźwigające szpiczastouchych bardziej przypominały większych niż zazwyczaj rozmiarów guanako, niemal równe wysokością w kłębie przeciętnemu koniowi, a bardziej wytrzymałe od niejednego kłapoucha.
W dodatku z zagajnika nadbiegali maruderzy - niemal setka zbrojnej jazdy wielbłądziej, kilkoro osobników dosiadających ptaszysk i trzy bądź cztery włochate słonie bojowe. Szykowała się potężna bitwa, której ani Orpheus, ani Claus nie mogli przewidzieć, atakując osamotnionego przez chwilę herszta forpoczty. Gadziooki, słysząc okrzyki wzywające do poddania się, wrzasnął:
- P'luin ussta vithin streea, dhyn a'auflaquinis shu. Udos orn neitar belbauharl ulu jalkhel. Medard niemal natychmiast dobiegł do siłujących się z ptaszarzem ludzi, po czym tłumaczył:
- Twarda z niego sztuka. Twierdzi, że nie podda się, cytuję: "śmiertelnemu pomiotowi" za katajskiego boga. Bez problemu was wyczuli. Ciekawe, co powiecie, gdy ci Hunowie z lasu zobaczą ścierwo swojego dowódcy i halabardy umoczone w jego posoce? Zachowajcie to stworzenie przy życiu.
Tymczasem oddział z lasu z całym impetem atakował nieświadome niczego miasto z kilku stron. Włochate słonie nacierały na mury, które przy każdym uderzeniu potężnych łbów bestii odkruszały więcej kamiennego rumoszu i gliny. Miasto wydawało się być praktycznie w rękach nomadów. W kierunku fortu posypały się kule, strzały i płonące kamienie oblepione bitumitem. Obrońcy nie mieli większych szans.
Medard oznajmił gadziookiemu (całość wypowiedział w nasficie, którego rodzaju używali pobratymcy złapanego:
- Jesteś w rękach sił Karnsteinu, ale darujemy ci życie nawet w przypadku odmowy poddania wojska.
Zapach nomady już nawet nie wydawał się przypominać czegokolwiek - pomimo dziwnego wyglądu i gadzich oczu książę i świta Orpheusa mieli do czynienia z nieznanym wcześniej rodzajem wampirów.
W dodatku z zagajnika nadbiegali maruderzy - niemal setka zbrojnej jazdy wielbłądziej, kilkoro osobników dosiadających ptaszysk i trzy bądź cztery włochate słonie bojowe. Szykowała się potężna bitwa, której ani Orpheus, ani Claus nie mogli przewidzieć, atakując osamotnionego przez chwilę herszta forpoczty. Gadziooki, słysząc okrzyki wzywające do poddania się, wrzasnął:
- P'luin ussta vithin streea, dhyn a'auflaquinis shu. Udos orn neitar belbauharl ulu jalkhel. Medard niemal natychmiast dobiegł do siłujących się z ptaszarzem ludzi, po czym tłumaczył:
- Twarda z niego sztuka. Twierdzi, że nie podda się, cytuję: "śmiertelnemu pomiotowi" za katajskiego boga. Bez problemu was wyczuli. Ciekawe, co powiecie, gdy ci Hunowie z lasu zobaczą ścierwo swojego dowódcy i halabardy umoczone w jego posoce? Zachowajcie to stworzenie przy życiu.
Tymczasem oddział z lasu z całym impetem atakował nieświadome niczego miasto z kilku stron. Włochate słonie nacierały na mury, które przy każdym uderzeniu potężnych łbów bestii odkruszały więcej kamiennego rumoszu i gliny. Miasto wydawało się być praktycznie w rękach nomadów. W kierunku fortu posypały się kule, strzały i płonące kamienie oblepione bitumitem. Obrońcy nie mieli większych szans.
Medard oznajmił gadziookiemu (całość wypowiedział w nasficie, którego rodzaju używali pobratymcy złapanego:
- Jesteś w rękach sił Karnsteinu, ale darujemy ci życie nawet w przypadku odmowy poddania wojska.
Zapach nomady już nawet nie wydawał się przypominać czegokolwiek - pomimo dziwnego wyglądu i gadzich oczu książę i świta Orpheusa mieli do czynienia z nieznanym wcześniej rodzajem wampirów.
So I bless you with my curse
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
- Andrew
- Senna Zjawa
- Posty: 297
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Niedźwiedziołak
- Profesje:
Andrew wciąż siedział i obserwował co się dzieje z rannymi od deszczu, gdy od strony południowej bramy dobiegł go odgłos eksplozji. Nie wróżyło to nic dobrego, a unoszące się z tamtej strony coraz głośniejsze krzyki jeszcze to uczucie pogarszały. Postanowił pójść i pomóc strażnikom w obronie przed czymkolwiek co atakowało osadę, kiedy z pozostałych stron zatrzęsły się mury. Coś wybitnie próbowało się przez nie przedrzeć.
Ale po kolei. Najpierw trzeba zająć się krzykami na południu. Po dobiegnięciu na miejsce zauważył jak straż miejska walczy z kilkoma wrogami. Krzyknął w ich stronę, żeby zwrócić ich uwagę na siebie. Dwóch z nich zauważając, rzuciło się na niego z dobytą bronią. Jednak popełnili podstawowy błąd, myśląc, że mają do czynienia tylko z rosłym drwalem. Zaatakowali prawidłowo z dwóch stron, jednak Andrew zareagował dość szybko, i rzucił się na najbliższego, ten próbował go wyminąć, jednak rozpędzone zwierzę nie zdołało wyhamować, co zaowocowało nokautem dla lamy zdzielonej w ciało przez bark barbarzyńcy. Jeździec zdołał tylko się zamachnąć, ale szybko stracił ochotę do walki, kiedy jego głowa znalazła się w uścisku wielkich łap. Zdziwiło Andrewa, z jaką łatwością pękła czaszka napastnika. Korzystając z tej chwili rozkojarzenia drugi jeźdźców zdołał wyprowadzić cios prosto w bok, jednak dość licha szabla zdołała zostawić jedynie kolejną szramę na dość już i tak pokaleczonym ciele. Reakcja była natychmiastowa, lama złapana za ogon poszybowała w stronę najbliższych budynków, a jeździec dość niefortunnie wylądował pod halabardami nadbiegających strażników, którzy szybko zakończyli jego żywot.
W tym czasie reszta atakujących jeźdźców ptaków próbowała uciec przed coraz liczniejszymi strażnikami. Jeden nieuważnie przebiegając koło barbarzyńcy skończył podobnie jak jego poprzednik szybko ściągnięty z siodła i rzucony na ziemię. W tym momencie na miasto spadł grad różnych pocisków. Większość chłopów mądrze pochowała się w domach. Przynajmniej wydawało się to mądre dopóki razem z kamieniami i strzałami nie posypały się płonące pociski. Większość budynków od razu zajęła się ogniem.
Jakby tego było mało, po drugiej stronie miasta zawaliła się część murów i po ich gruzach do miasta wdarł się wielki słoń. Przez chwilę Andrew stał jak wryty, zachwycony majestatem tego dużego stworzenia, które do tej pory znał wyłącznie z obrazków pokazywanych mu przez druidów. Szybko jednak wrócił do siebie widząc jak rozszalałe zwierzę tratuje i niszczy wszystko na swojej drodze. Reakcja ze strony barbarzyńcy była natychmiastowa. Skoczył do przodu, zaryczał i zszokowani mieszkańcy zauważyli wielkiego niedźwiedzia, który biegł główną drogą fortu w stronę niebezpieczeństwa. Większość strażników widząc co się dzieje, dziękowała niebiosom, że zgodzili się na przyjęcie likantropa te parę dni temu. I z większym zapałem rzucili się bronić swoich mieszkań.
Ale po kolei. Najpierw trzeba zająć się krzykami na południu. Po dobiegnięciu na miejsce zauważył jak straż miejska walczy z kilkoma wrogami. Krzyknął w ich stronę, żeby zwrócić ich uwagę na siebie. Dwóch z nich zauważając, rzuciło się na niego z dobytą bronią. Jednak popełnili podstawowy błąd, myśląc, że mają do czynienia tylko z rosłym drwalem. Zaatakowali prawidłowo z dwóch stron, jednak Andrew zareagował dość szybko, i rzucił się na najbliższego, ten próbował go wyminąć, jednak rozpędzone zwierzę nie zdołało wyhamować, co zaowocowało nokautem dla lamy zdzielonej w ciało przez bark barbarzyńcy. Jeździec zdołał tylko się zamachnąć, ale szybko stracił ochotę do walki, kiedy jego głowa znalazła się w uścisku wielkich łap. Zdziwiło Andrewa, z jaką łatwością pękła czaszka napastnika. Korzystając z tej chwili rozkojarzenia drugi jeźdźców zdołał wyprowadzić cios prosto w bok, jednak dość licha szabla zdołała zostawić jedynie kolejną szramę na dość już i tak pokaleczonym ciele. Reakcja była natychmiastowa, lama złapana za ogon poszybowała w stronę najbliższych budynków, a jeździec dość niefortunnie wylądował pod halabardami nadbiegających strażników, którzy szybko zakończyli jego żywot.
W tym czasie reszta atakujących jeźdźców ptaków próbowała uciec przed coraz liczniejszymi strażnikami. Jeden nieuważnie przebiegając koło barbarzyńcy skończył podobnie jak jego poprzednik szybko ściągnięty z siodła i rzucony na ziemię. W tym momencie na miasto spadł grad różnych pocisków. Większość chłopów mądrze pochowała się w domach. Przynajmniej wydawało się to mądre dopóki razem z kamieniami i strzałami nie posypały się płonące pociski. Większość budynków od razu zajęła się ogniem.
Jakby tego było mało, po drugiej stronie miasta zawaliła się część murów i po ich gruzach do miasta wdarł się wielki słoń. Przez chwilę Andrew stał jak wryty, zachwycony majestatem tego dużego stworzenia, które do tej pory znał wyłącznie z obrazków pokazywanych mu przez druidów. Szybko jednak wrócił do siebie widząc jak rozszalałe zwierzę tratuje i niszczy wszystko na swojej drodze. Reakcja ze strony barbarzyńcy była natychmiastowa. Skoczył do przodu, zaryczał i zszokowani mieszkańcy zauważyli wielkiego niedźwiedzia, który biegł główną drogą fortu w stronę niebezpieczeństwa. Większość strażników widząc co się dzieje, dziękowała niebiosom, że zgodzili się na przyjęcie likantropa te parę dni temu. I z większym zapałem rzucili się bronić swoich mieszkań.
Neutralność niesie moc, ale również ogromne zagrożenie, będąc neutralnym mogę być wstrętny dla obu stron konfliktu...
Ludzka postać Andrew (bez miecza oczywiście)
Ludzka postać Andrew (bez miecza oczywiście)
- Luther
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 51
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek, z domieszką elfiej krw
- Profesje:
- Kontakt:
Był jeszcze spory kawałek od miasta, kiedy rozpoczął się atak. Zaklął cicho, po czym zsiadł z konia. Zwierzę i tak tylko by przeszkadzało, spanikowałby i go poniosło. Było wyszkolone tylko i wyłącznie do szybkiej jazdy. Szybko ocenił odległość od miasta. Za daleko na jeden skok. Teleportował się więc najpierw gdzieś w połowie drogi i zaraz po raz drugi. W ten sposób znalazł się na murach. Strażnicy w zamieszaniu nie zauważyli jego pojawienia się.
Luther nie zastanawiał się długo. Umknął przed atakiem najbliższego stwora, po czym teleportował się tuż za jeźdźcem i wbił mu długi nóż w plecy, w miejsce, skąd powinien przebić serce. Nie miał pojęcia, czy istota takowe posiada i nie czekał, by się o tym przekonać. Teleportował się kawałek dalej, na krawędź murów i zeskoczył z niej. Szybko ruszył w głąb miasta. Załatwi tylko swoją sprawę i wyniesie się stąd jak najprędzej.
Luther nie zastanawiał się długo. Umknął przed atakiem najbliższego stwora, po czym teleportował się tuż za jeźdźcem i wbił mu długi nóż w plecy, w miejsce, skąd powinien przebić serce. Nie miał pojęcia, czy istota takowe posiada i nie czekał, by się o tym przekonać. Teleportował się kawałek dalej, na krawędź murów i zeskoczył z niej. Szybko ruszył w głąb miasta. Załatwi tylko swoją sprawę i wyniesie się stąd jak najprędzej.
*
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE. TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
- Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.
"Prawda", Terry Pratchett
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE. TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
- Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.
"Prawda", Terry Pratchett
-
- Mieszkaniec Sennej Krainy
- Posty: 112
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek
- Profesje:
- Ranga: Zakochany Szlachcic
Będąc tuż pod bramą byli w najgorszym położeniu, musieli jak najszybciej się wycofać. Ktoś jednym celnym uderzeniem zwalił warczącego nomada z ptaszyska. Nie miał już nic do powiedzenia, a Medardowi ktoś krzyknął, że może być żywy, ale niekoniecznie zdrowy. Został ogłuszony i przechwycony przez żołnierzy, którzy zaczęli przechodzić przez tą samą wyrwę, którą zrobiła forpoczta. Był tam też Orpheus i reszta jego towarzyszy. Szlachcic jako pierwszy przejął inicjatywę momentalnie wydając rozkazy.
- Branson, bierz Malaikę i Lillian, powierzam Ci ich życie!
- Sullivan powiadom Neya, jak najszybciej!
- Wozy! Zatarasujcie przejście wozami, nie możemy pozwolić by wparowali nam tak szybko do miasta!
Wtedy nad nimi rozległ się dzwon alarmowy, w końcu jeden ze strażników miasta pomyślał. W tym czasie żołnierze sprowadzili dwa kupieckie wozy, skutecznie zastawiając nimi wyrwę, następnie zabarykadowali się pomiędzy nimi naciągając łuki i mierząc z muszkietów. Widzieli Sullivana, który porwał dziwnego wierzchowca i płaszcz gadziookiego dowódcy forpoczty. Wpierw zdawało się, że najeźdźcy nie zauważą tego dziwnego manewru, jednak gdy szpieg przejechał szybko tuż obok nich, od razu ruszył za nim pościg. Nie zapowiadało to niczego dobrego.
Zanim pierwsi nomadzi pojawili się pod bramą, Orpheus i Claus, który już poddał się całkowicie głosowi Reventlow, mieli do dyspozycji dwudziestkę żołnierzy. Dołączyli do nich gwardziści z bramy, w większości niedoświadczeni, ale chętni do bitwy młodziacy. Dowodził nimi kapitan straży Savanarola, który przyjechał na śniadym wierzchowcu wraz z kilkoma ludźmi (Ci akurat dreptali piechotą). Wbrew temu co myślał ten stary weteran wojenny, Orpheus nie dał się wygryźć ze stołka dowódcy.
- Przejmuje dowództwo!
- Odmawiam!
Odkrzyknął Orpheus. A nieostrożny kapitan chwycił za rękojeść swojego miecza.
- Cóż za...
- Cóż co?! Jak śmiecie wyciągać szable!?
Ryknął Reventlow.
- Schowajcie je z powrotem!
- Rozkaz!
Odpowiedział skonfundowany Kapitan, a dalej ośmielony pierwszym powodzeniem szlachcic komenderował:
- Z konia! I oddać go posłańcowi, niech wezwie posiłki!
"Gdybym nie krzyknął - tłumaczył się potem Reventlow - któryś z tych bałwanów mógłby mnie zranić."
- Branson, bierz Malaikę i Lillian, powierzam Ci ich życie!
- Sullivan powiadom Neya, jak najszybciej!
- Wozy! Zatarasujcie przejście wozami, nie możemy pozwolić by wparowali nam tak szybko do miasta!
Wtedy nad nimi rozległ się dzwon alarmowy, w końcu jeden ze strażników miasta pomyślał. W tym czasie żołnierze sprowadzili dwa kupieckie wozy, skutecznie zastawiając nimi wyrwę, następnie zabarykadowali się pomiędzy nimi naciągając łuki i mierząc z muszkietów. Widzieli Sullivana, który porwał dziwnego wierzchowca i płaszcz gadziookiego dowódcy forpoczty. Wpierw zdawało się, że najeźdźcy nie zauważą tego dziwnego manewru, jednak gdy szpieg przejechał szybko tuż obok nich, od razu ruszył za nim pościg. Nie zapowiadało to niczego dobrego.
Zanim pierwsi nomadzi pojawili się pod bramą, Orpheus i Claus, który już poddał się całkowicie głosowi Reventlow, mieli do dyspozycji dwudziestkę żołnierzy. Dołączyli do nich gwardziści z bramy, w większości niedoświadczeni, ale chętni do bitwy młodziacy. Dowodził nimi kapitan straży Savanarola, który przyjechał na śniadym wierzchowcu wraz z kilkoma ludźmi (Ci akurat dreptali piechotą). Wbrew temu co myślał ten stary weteran wojenny, Orpheus nie dał się wygryźć ze stołka dowódcy.
- Przejmuje dowództwo!
- Odmawiam!
Odkrzyknął Orpheus. A nieostrożny kapitan chwycił za rękojeść swojego miecza.
- Cóż za...
- Cóż co?! Jak śmiecie wyciągać szable!?
Ryknął Reventlow.
- Schowajcie je z powrotem!
- Rozkaz!
Odpowiedział skonfundowany Kapitan, a dalej ośmielony pierwszym powodzeniem szlachcic komenderował:
- Z konia! I oddać go posłańcowi, niech wezwie posiłki!
"Gdybym nie krzyknął - tłumaczył się potem Reventlow - któryś z tych bałwanów mógłby mnie zranić."
Ostatnio edytowane przez Orpheus 13 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
I will get to you
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
- Medard
- Splatający Przeznaczenie
- Posty: 725
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Władca , Mag , Badacz
- Kontakt:
Żołnierze myśleli, że dziwny osobnik odróżnia się od nich jeno fizjonomią. Nic bardziej mylnego - eskortowany przez kilku land-knechtów nieczłowiek momentalnie ocknął się i ostatkiem zgromadzonych sił zaatakował żołdactwo. Błyskawicznie wyjął schowany pod nogawką jatagan, a następnie wykonał kilka cięć na wysokości gardeł mniej doświadczonych pachołków. Tuż po popisie swych umiejętności złapał pierwszego napotkanego przeciwnika i wbił ostre kły w kark ofiary, dokopując się do życiodajnej krwi. Po kilku głębszych łykach płynu wąpierz porzucił obrońcę, zostawiając go przy życiu. Praktycznie w tym samym momencie Medard zauważył wyczyn śmiałka i wrzasnął:
- Dlaczego to robisz? Chcesz, by śmiertelni zapamiętali twą rasę jako dzikie, krwiożercze potwory napadające na spokojne miasteczko?
Koczownik chyba przeraził się nieco, bo odrzucił jatagan i nie wykonywał gwałtownych ruchów. W takiej postawie odrzekł:
- Dlaczego przeszkadzacie nam w wymierzeniu tym pomiotom należnej sprawiedliwości? Nie mieli prawa wybijać stad na terenie od pradziejów należącym do naszych przodków, przybyłych nań z Therii. Nie dość, że polują na zwierzęta i zaśmiecają teren swoimi odpadkami, to jeszcze pacyfikują, jak to się u nich nazywa, nasze osady położone na skraju lasu po przeciwnej stronie od miasta. Kto tu jest potworem? Te łyse małpy nigdy się nie zmienią, przynajmniej nie ci twardogłowi z Brezeny. Kolejne rozejmy nie miały dłuższych skutków - zawsze kończyły się przedwczesnym atakiem ludzi, dlatego chcieliśmy położyć kres ich plugawemu państewku i przekonaniu o wyższości nad innymi. Jeśli nam pomożecie dorwać tych drani, nikt nie zginie bezsensowną śmiercią. Macie moje słowo, Digilla es'Tiktulhatta, władcy Południowych Nosferów.
Tymczasem padały kolejne bastiony niedoświadczonych obrońców, także załodze fortu kończyły się zgromadzone w twierdzy zapasy amunicji. Płonący budynek zmusił żołnierzy do wywieszenia białej flagi. Oddziały po kilku jeźdźców wdzierały się do środka przez coraz liczniejsze wyrwy w murach, tylko niedźwiedziołak na chwilę powstrzymał ofensywę. Gdy włochaty słoń zbliżył się, by zmiennokształtny mógł ocenić, czym dysponuje przeciwnik, okazało się, iż zwierz ma na grzbiecie umocowaną platformę, a na niej siedzi czterech gadziookich wyposażonych w zaawansowaną broń palną, kusze i zakrzywione miecze. Prawdziwa mobilna forteca. Jeden z przebywających na włochaczu krzyknął:
- E uhrsenwaehr!
Na co momentalnie reszta zareagowała zmianą taktyki - miś został obsypany strzałami i kulami zawierającymi domieszki azotanu srebra. Adrenalina zrobiła swoje, lecz dalsza walka z nadciągającymi posiłkami wydawała się nie mieć sensu. Najwidoczniej te stworzenia spotkały na swej drodze innych likantropów i doskonale wiedzą, jak sobie z nimi poradzić. Kim zatem były, bo na pewno ludzi nie przypominali.
Tymczasem Medard zwrócił się do Orpheusa:
- Zakończmy tę bezsensowną waśń. Jeśli ci ludzie rzeczywiście odpowiadają za te potworne czyny, powinniśmy skazać i ukarać odpowiedzialnych za plugawe zło, a nad resztą chwilowo przejąć kontrolę, by sytuacja nie powtórzyła się prędko. Wtedy koczownicy zaprzestaną oblężenia i rozlewu krwi.
Luther poradził sobie z napastnikiem, po czym oddalił się z wojennej zawieruchy w sobie wiadomym kierunku.
- Dlaczego to robisz? Chcesz, by śmiertelni zapamiętali twą rasę jako dzikie, krwiożercze potwory napadające na spokojne miasteczko?
Koczownik chyba przeraził się nieco, bo odrzucił jatagan i nie wykonywał gwałtownych ruchów. W takiej postawie odrzekł:
- Dlaczego przeszkadzacie nam w wymierzeniu tym pomiotom należnej sprawiedliwości? Nie mieli prawa wybijać stad na terenie od pradziejów należącym do naszych przodków, przybyłych nań z Therii. Nie dość, że polują na zwierzęta i zaśmiecają teren swoimi odpadkami, to jeszcze pacyfikują, jak to się u nich nazywa, nasze osady położone na skraju lasu po przeciwnej stronie od miasta. Kto tu jest potworem? Te łyse małpy nigdy się nie zmienią, przynajmniej nie ci twardogłowi z Brezeny. Kolejne rozejmy nie miały dłuższych skutków - zawsze kończyły się przedwczesnym atakiem ludzi, dlatego chcieliśmy położyć kres ich plugawemu państewku i przekonaniu o wyższości nad innymi. Jeśli nam pomożecie dorwać tych drani, nikt nie zginie bezsensowną śmiercią. Macie moje słowo, Digilla es'Tiktulhatta, władcy Południowych Nosferów.
Tymczasem padały kolejne bastiony niedoświadczonych obrońców, także załodze fortu kończyły się zgromadzone w twierdzy zapasy amunicji. Płonący budynek zmusił żołnierzy do wywieszenia białej flagi. Oddziały po kilku jeźdźców wdzierały się do środka przez coraz liczniejsze wyrwy w murach, tylko niedźwiedziołak na chwilę powstrzymał ofensywę. Gdy włochaty słoń zbliżył się, by zmiennokształtny mógł ocenić, czym dysponuje przeciwnik, okazało się, iż zwierz ma na grzbiecie umocowaną platformę, a na niej siedzi czterech gadziookich wyposażonych w zaawansowaną broń palną, kusze i zakrzywione miecze. Prawdziwa mobilna forteca. Jeden z przebywających na włochaczu krzyknął:
- E uhrsenwaehr!
Na co momentalnie reszta zareagowała zmianą taktyki - miś został obsypany strzałami i kulami zawierającymi domieszki azotanu srebra. Adrenalina zrobiła swoje, lecz dalsza walka z nadciągającymi posiłkami wydawała się nie mieć sensu. Najwidoczniej te stworzenia spotkały na swej drodze innych likantropów i doskonale wiedzą, jak sobie z nimi poradzić. Kim zatem były, bo na pewno ludzi nie przypominali.
Tymczasem Medard zwrócił się do Orpheusa:
- Zakończmy tę bezsensowną waśń. Jeśli ci ludzie rzeczywiście odpowiadają za te potworne czyny, powinniśmy skazać i ukarać odpowiedzialnych za plugawe zło, a nad resztą chwilowo przejąć kontrolę, by sytuacja nie powtórzyła się prędko. Wtedy koczownicy zaprzestaną oblężenia i rozlewu krwi.
Luther poradził sobie z napastnikiem, po czym oddalił się z wojennej zawieruchy w sobie wiadomym kierunku.
So I bless you with my curse
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
- Luther
- Błądzący po drugiej stronie
- Posty: 51
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek, z domieszką elfiej krw
- Profesje:
- Kontakt:
Kiedy upewnił się, że oddalił się dość od miejsca walki, zwolnił kroku. Wyjął z kieszeni niewielki zwitek papieru i jeszcze raz przeczytał adres i wskazówki, jak tam dotrzeć, po czym podarł kartkę. Ruszył ulicą, skręcił w jakiś zaułek i po chwili był już na miejscu. Spory dom z dużym ogrodem, o ile wiedział, pilnowany przez dwójkę strażników; alarmów czy pułapek nie powinno być, lokator bardzo nie lubił magii. Cóż, jego pech.
Bez większego trudu wspiął się na mur (mógł się teleportować, ale co to za zabawa? Wnętrza nie widział, więc i tak wcześniej musiał przejść przez ogród) i zawisł na rękach po wewnętrznej stronie. Przez chwilę nasłuchiwał, ale nie doszły go żadne odgłosy kroków. Strażnicy musieli akurat być gdzie indziej. Wylądował więc miękko na trawie i skrył w cieniu paru rosnących tu drzew. Upewnił się raz jeszcze, że nikt nie idzie, po czym teleportował się tuż przed drzwi. Od razu wyjął wytrychy i szybko rozprawił się ze zamkiem. Wszedł do środka i dokładnie zamknął za sobą.
Wnętrze było urządzone bogato, acz przytulnie. Leżało tu mnóstwo przedmiotów, więc i sporo potencjalnych kryjówek. Świetnie. Ruszył jednak przed siebie. Pierwsze drzwi na lewo to miał być gabinet... Otworzył drzwi i wszedł do środka. Pokój był niezwykle uporządkowany. Gdzie może trzymać te dokumenty? Szpieg przejrzał pobieżnie szuflady i półki, ale nic nie znalazł. Może za obrazem... Jest! Teleportował się na zewnątrz, do ogrodu i stamtąd na ulicę. Teraz tylko trzeba wydostać się z miasta...
Bez większego trudu wspiął się na mur (mógł się teleportować, ale co to za zabawa? Wnętrza nie widział, więc i tak wcześniej musiał przejść przez ogród) i zawisł na rękach po wewnętrznej stronie. Przez chwilę nasłuchiwał, ale nie doszły go żadne odgłosy kroków. Strażnicy musieli akurat być gdzie indziej. Wylądował więc miękko na trawie i skrył w cieniu paru rosnących tu drzew. Upewnił się raz jeszcze, że nikt nie idzie, po czym teleportował się tuż przed drzwi. Od razu wyjął wytrychy i szybko rozprawił się ze zamkiem. Wszedł do środka i dokładnie zamknął za sobą.
Wnętrze było urządzone bogato, acz przytulnie. Leżało tu mnóstwo przedmiotów, więc i sporo potencjalnych kryjówek. Świetnie. Ruszył jednak przed siebie. Pierwsze drzwi na lewo to miał być gabinet... Otworzył drzwi i wszedł do środka. Pokój był niezwykle uporządkowany. Gdzie może trzymać te dokumenty? Szpieg przejrzał pobieżnie szuflady i półki, ale nic nie znalazł. Może za obrazem... Jest! Teleportował się na zewnątrz, do ogrodu i stamtąd na ulicę. Teraz tylko trzeba wydostać się z miasta...
*
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE. TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
- Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.
"Prawda", Terry Pratchett
- Czy to ten moment, kiedy całe moje życie przesuwa mi się przed oczami?
NIE. TEN MOMENT BYŁ PRZED CHWILĄ.
- Kiedy?
TO MOMENT, rzekł Śmierć, POMIĘDZY PAŃSKIMI NARODZINAMI A PAŃSKIM ZGONEM.
"Prawda", Terry Pratchett
-
- Mieszkaniec Sennej Krainy
- Posty: 112
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Człowiek
- Profesje:
- Ranga: Zakochany Szlachcic
- To powiedz to im! - odrzekł Orpheus szybko i chyba zbyt agresywnie Medardowi. Nie za bardzo rozumiał ideę wampira. Najeźdźcy i tak nie spoczną, dopóki nie wytną w pień wszystkich stawiającym im opór. Nawet nie wiadomo było, czy oszczędzą kobiety, dzieci i starców. Zresztą nawet nie miał pomysłu, jak miałoby dojść do takiego porozumienia. A poza tym drugi szlachcic teraz jakoś nie poczuwał się do walki.
- Jednak i tak musimy Cię związać. Jesteś naszym jeńcem - rzekł, a żołnierze zrobili resztę, wykonali to nawet przyzwoicie, bez niepotrzebnej brutalności. Pomimo, że był ich wrogiem czuli, że jest on stworzeniem pełnym honoru. Mężczyzna przyzwolił na to.
- Wybacz - odpowiedział w końcu Medardowi, gdy było po wszystkim. Ale nie mógł odpocząć. Kolejna grupka agresorów chciała przecisnąć się przez tę skąpą barykadę.
Orpheus przez cały czas ciągle musiał dowodzić wszystkimi ruchami żołnierzy i uprzedzać ataki nomadów, którzy chcieli się przebić przez tę lichą drewnianą bramę. Po trzech żołnierzy było umieszczonych na dwóch drewnianych cokołach, reszta kryła się za pół-wyłamaną bramą, zasłoniętą dwoma wozami tworzącymi barykadę, za którą kryła się ósemka żołnierzy. Pozostali wykonywali inny rozkaz. Ale wszyscy walczyli zaciekle, chociaż było ich tak mało. Zginęło już pięciu, ale wrogów padło dwa razy więcej.
- Panie, nie utrzymamy już dłużej bramy - zakomenderował jeden z żołnierzy.
- Wiem, na ten moment czekałem. Podstawcie pod tabory beczki z prochem, zapalcie i wycofujemy się pod kaplicę, to nasza ostatnia nadzieja!- rozkazał Reventlow.
Nietrudno było stwierdzić, gdzie ruszyła większość ocalałych. Z tego co usłyszał od Savanaroli, jedynie tam jeszcze ktoś stawia czynny opór. Najeźdźcy już przełamali wszystkie największe punkty, pozostał tylko jeden. Zorganizowali się nadzwyczaj szybko, ostatni szereg oddał potężną salwę w kotłujących się pod bramą nomadów i migiem zbiegli ze stanowisk, truchtem biegnąc przez ulicę miasta. Druga dziesiątka, która wywiązała się z zadania bezbłędnie, oczyściła drogę z ewentualnych zagrożeń. Nomadzi już dawno wkroczyli do miasta, jednak nie była to cała siła jaką dysponowali. Cztery oddziały wrogów pacyfikowały właśnie fort i radę miasta, to właśnie na tych kluczowych dla miasta budynkach skupiła się uwaga najeźdźców. Dziwny opór południowej bramy obył się jednak bez konsekwencji, kaplica jeszcze również i to jej teraz należało bronić.
- Wycofujemy się! Do kaplicy!
Tuż za ich plecami rozległ się donośny wybuch. Do reszty oddziału dobiegał Claus, który oznajmił, że "nie będzie się dzielił z nikim sławą". Umorusany jak diabeł, cieszył się z chwilowego zwycięstwa. Rzeczywiście był odważny, tak jak się spodziewał tego Reventlow. Wszyscy próbujący się przedostać przez barykadę najeźdźcy padli martwi. Orpheus widział wielki słup dymu, który to zwiastował. Mieli do przebycia ponad trzy sznury. Niby mało, ale należy zauważyć, że trwała bitwa. Nigdy nie wiadomo, co mogli napotkać w trzech długich uliczkach. Na razie byli w pierwszej. Do przebycia były jeszcze dwie.
- Jednak i tak musimy Cię związać. Jesteś naszym jeńcem - rzekł, a żołnierze zrobili resztę, wykonali to nawet przyzwoicie, bez niepotrzebnej brutalności. Pomimo, że był ich wrogiem czuli, że jest on stworzeniem pełnym honoru. Mężczyzna przyzwolił na to.
- Wybacz - odpowiedział w końcu Medardowi, gdy było po wszystkim. Ale nie mógł odpocząć. Kolejna grupka agresorów chciała przecisnąć się przez tę skąpą barykadę.
Orpheus przez cały czas ciągle musiał dowodzić wszystkimi ruchami żołnierzy i uprzedzać ataki nomadów, którzy chcieli się przebić przez tę lichą drewnianą bramę. Po trzech żołnierzy było umieszczonych na dwóch drewnianych cokołach, reszta kryła się za pół-wyłamaną bramą, zasłoniętą dwoma wozami tworzącymi barykadę, za którą kryła się ósemka żołnierzy. Pozostali wykonywali inny rozkaz. Ale wszyscy walczyli zaciekle, chociaż było ich tak mało. Zginęło już pięciu, ale wrogów padło dwa razy więcej.
- Panie, nie utrzymamy już dłużej bramy - zakomenderował jeden z żołnierzy.
- Wiem, na ten moment czekałem. Podstawcie pod tabory beczki z prochem, zapalcie i wycofujemy się pod kaplicę, to nasza ostatnia nadzieja!- rozkazał Reventlow.
Nietrudno było stwierdzić, gdzie ruszyła większość ocalałych. Z tego co usłyszał od Savanaroli, jedynie tam jeszcze ktoś stawia czynny opór. Najeźdźcy już przełamali wszystkie największe punkty, pozostał tylko jeden. Zorganizowali się nadzwyczaj szybko, ostatni szereg oddał potężną salwę w kotłujących się pod bramą nomadów i migiem zbiegli ze stanowisk, truchtem biegnąc przez ulicę miasta. Druga dziesiątka, która wywiązała się z zadania bezbłędnie, oczyściła drogę z ewentualnych zagrożeń. Nomadzi już dawno wkroczyli do miasta, jednak nie była to cała siła jaką dysponowali. Cztery oddziały wrogów pacyfikowały właśnie fort i radę miasta, to właśnie na tych kluczowych dla miasta budynkach skupiła się uwaga najeźdźców. Dziwny opór południowej bramy obył się jednak bez konsekwencji, kaplica jeszcze również i to jej teraz należało bronić.
- Wycofujemy się! Do kaplicy!
Tuż za ich plecami rozległ się donośny wybuch. Do reszty oddziału dobiegał Claus, który oznajmił, że "nie będzie się dzielił z nikim sławą". Umorusany jak diabeł, cieszył się z chwilowego zwycięstwa. Rzeczywiście był odważny, tak jak się spodziewał tego Reventlow. Wszyscy próbujący się przedostać przez barykadę najeźdźcy padli martwi. Orpheus widział wielki słup dymu, który to zwiastował. Mieli do przebycia ponad trzy sznury. Niby mało, ale należy zauważyć, że trwała bitwa. Nigdy nie wiadomo, co mogli napotkać w trzech długich uliczkach. Na razie byli w pierwszej. Do przebycia były jeszcze dwie.
I will get to you
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
And take you down
Tear your insides out
Crush your soul
- Medard
- Splatający Przeznaczenie
- Posty: 725
- Rejestracja: 13 lat temu
- Rasa: Wampir
- Profesje: Władca , Mag , Badacz
- Kontakt:
No cóż - mając w dalszej perspektywie walkę nie tyle z żałośnie władającą bronią strażą, a oddziałem Orpheusa i Medardem, który wydawał się gadziokształtnemu jakby odległym krewniakiem, mężczyzna zgodził się na zostanie potraktowanym jak zwykły jeniec abo bandyta. O dziwo nie rozkazał żadnemu z rozlicznych szalejących po mieście i wokół niego jeźdźców ani załodze okupującej platformę na mamucie, aby go odbili. Czyżby ci koczownicy byli czymś więcej, aniżeli tylko bandą dzikusów, łupiącą wszystko, co spotka na swej drodze? Jeniec wymamrotał tylko coś w niezrozumiałym dla większości zgromadzonych języku do najbliższego członka lamnicy, schowanego za węgłem najbliższego budynku. Jednakże wyżej wymieniony osobnik nie miał zamiaru atakować ani szlachciców, ani kogokolwiek z towarzyszących mu landsknechtów i łuczników. Czyżby obawiał się o życie swego władcy?
Gdy mijali drugą z uliczek, kątem oczu mogli ujrzeć, jak kilkunastu w owej chwili gadziokształtnych dosiadających nieco przerośniętych lam wspartych dodatkowo platformą bojową dźwiganą na plecach włochatego słonia z powodzeniem odpierała rozjuszonego przerośniętego niedźwiedzia. Zdawałoby się, że te drapieżniki wybili do nogi pierwsi mieszkańcy miasta i królewski dwór, polujący ongiś w okolicznych kniejach. To ci dopiero siurpryza! Medard stwierdził:
- Dziwne. Albo mamy nieprawdziwe informacje o drapieżcach występujących na terenie przynależnym do miasta, albo czyjś odpowiednik psa obronnego zerwał się z łańcucha i szaleje, albo też ten misiek wcale nie jest tym, na co wygląda. Przyjrzyjcie się uważnie, czym gadziny traktują kudłacza. Czy nie macie pewnych skojarzeń? Mówi wam coś wyraz uhrsenwaehr? Ciekaw jestem, czy koczownicy zdołają odgonić niedźwiedzia. Możemy przystanąć i poobserwować lub też wyminąć akcję szerokim łukiem i w te pędy pobiec do kaplicy, którą, jak znam życie, stepowcy dawno już zajęli.
Tymczasem wokół kaplicy kręciło się kilkoro gadziookich i parunastu niedobitków strażników miejskich. Jakiś kapłan z miejscowego chramu wylazł na krużganek i przyglądał się dziwadłom. Jeden z najeźdźców ziewnął tedy, odsłaniający wydłużone kły. Ojczulek natychmiast dał dyla do bezpiecznej - jego zdaniem - świątyni, machając symbolem ichniego bóstwa i wrzeszcząc jak oszalały:
- Demon zesłał na miasto plagę krwiopijnych sług szatana! Nieumarli nie znają litości, biada nam!
Co za zabobonny naród... Tuż potem drużyna dotarła na miejsce. Kaplica była nietknięta, duchowny zerkał przez szparę w kamiennym murze i wykrzykiwał coś, co brzmiało jak rodzaj egzorcyzmu. Postradał zmysły ojczulek, czy ki diabeł?
Gdy mijali drugą z uliczek, kątem oczu mogli ujrzeć, jak kilkunastu w owej chwili gadziokształtnych dosiadających nieco przerośniętych lam wspartych dodatkowo platformą bojową dźwiganą na plecach włochatego słonia z powodzeniem odpierała rozjuszonego przerośniętego niedźwiedzia. Zdawałoby się, że te drapieżniki wybili do nogi pierwsi mieszkańcy miasta i królewski dwór, polujący ongiś w okolicznych kniejach. To ci dopiero siurpryza! Medard stwierdził:
- Dziwne. Albo mamy nieprawdziwe informacje o drapieżcach występujących na terenie przynależnym do miasta, albo czyjś odpowiednik psa obronnego zerwał się z łańcucha i szaleje, albo też ten misiek wcale nie jest tym, na co wygląda. Przyjrzyjcie się uważnie, czym gadziny traktują kudłacza. Czy nie macie pewnych skojarzeń? Mówi wam coś wyraz uhrsenwaehr? Ciekaw jestem, czy koczownicy zdołają odgonić niedźwiedzia. Możemy przystanąć i poobserwować lub też wyminąć akcję szerokim łukiem i w te pędy pobiec do kaplicy, którą, jak znam życie, stepowcy dawno już zajęli.
Tymczasem wokół kaplicy kręciło się kilkoro gadziookich i parunastu niedobitków strażników miejskich. Jakiś kapłan z miejscowego chramu wylazł na krużganek i przyglądał się dziwadłom. Jeden z najeźdźców ziewnął tedy, odsłaniający wydłużone kły. Ojczulek natychmiast dał dyla do bezpiecznej - jego zdaniem - świątyni, machając symbolem ichniego bóstwa i wrzeszcząc jak oszalały:
- Demon zesłał na miasto plagę krwiopijnych sług szatana! Nieumarli nie znają litości, biada nam!
Co za zabobonny naród... Tuż potem drużyna dotarła na miejsce. Kaplica była nietknięta, duchowny zerkał przez szparę w kamiennym murze i wykrzykiwał coś, co brzmiało jak rodzaj egzorcyzmu. Postradał zmysły ojczulek, czy ki diabeł?
So I bless you with my curse
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
And encourage your endeavour
You’ll be better when you’re worse
You must die to live forever Jim Steinman
Every night, and every morn,
Some to misery are born.
Every morn, and every night,
Some are born to sweet delight.
Some are born to sweet delight.
Some are born to endless night. William Blake
Pies patrzy na człowieka z szacunkiem, kot z pogardą, a świnia jak równy z równym. porzekadło Vaerreńczyków
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości