Menaos[Menaos] Załatwmy to jak ludzie cywilizowani

Miasto położone na skraju Szepczącego Lasu, zamieszkałe przez ludzi. Nad miastem wznosi się przepiękny pałac króla Dariana. Szerokie, jasne ulice, marmurowe chodniki i wieża zamieszkała przez czarodzieja to tylko początek tego co może spotkać Cie w Menaos.
Zablokowany
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

[Menaos] Załatwmy to jak ludzie cywilizowani

Post autor: Dérigéntirh »

Menaos... miasto łączące ze sobą dwa różne światy, które jednak zdawały się móc ze sobą współistnieć; Dérigéntirh lubił spoglądać na nie jak na górskie źródło, z którego wypływająca woda spływała po kamiennych stokach, niosąc życie całej okolicy: rośliny pnące się w synkretyczne budowle oraz zwierzęta, wspólnie garnące do tak odżywczego miejsca – miejsca dającego wyżywienie, pracę, nocleg, bezpieczeństwo, często i miłość. Jednakże to wszystko wznosiło się na kamiennych fundamentach; tych drążonych wciąż przez ową wodę, powoli acz nieubłaganie wiercącą kolejne pęknięcia oraz szczeliny, aby w końcu, pozostawiona sama sobie, doprowadzić do ich pęknięcia i utracenia wszystkiego, czemu sama dała początek. O ile nikt niczego z tym nie zrobi. Smok zdawał sobie sprawę, że o ile podobieństwa ludzi oraz elfów spajają podwaliny tego miasta, to ich różnice – to owe drążenie w skale, które jednak udawało się trzymać w ryzach; Dérigénitrh był pod wrażeniem tego, jak pokojowo mieszkające tu istoty były w stanie rozwiązywać swoje spory. Ale wiedział przy tym, że nie zaszkodzi i nieco pomóc.

        Zaczęło się od jednego, ludzkiego chłopca, który żebrał na rynku wyciągając dłoń przed siebie; jego pokryte bielmem oczy skierowane były w przestrzeń, gdy nasłuchiwał odgłosów kroków i błagał o miłosierdzie. Smok podszedł i chwycił go za dłoń, po czym pozwolił magii przepływać przez wychudzone, mizerne ciało; zachwyt i szok chłopca, gdy nagle nerwy połączyły się z oczami był nie do opisania. Rozpłakał się, a Dérigéntirh ze zrozumieniem przytulił go do siebie. Po chwili zorientował się, że wzbudził tym uwagę otoczenia; srebrnowłosy elf bezinteresownie użyczający część swej mocy, aby pomóc nic nieznaczącemu ludzkiemu dzieciakowi. Smok bez wahania wykorzystał nadarzającą się okazję; miał już doświadczenie z ulicznymi przemowami, także nie odczuwał wielkiej tremy przed zaczęciem mowy. Zwłaszcza, że był już chyba znacznie za stary na wstyd.

        Po jakimś czasie zebrał się wokół niego tłum kilkudziesięciu ludzi i elfów, zaciekawionych jego słowami. Dérigéntirh mówił o tolerancji, o potrzebie niesienia pomocy drugiej osobie, o skarbach, które wtedy tylko mają sens, gdy użyte są, by pomagać; rzeczy jakby nie było oczywiste, lecz w ustach dwutysiącletniego smoka nabierały nowej mocy – bo tego właśnie chciał; poruszyć serca tych osób, aby pozwoliły sobie wpuść do środka kruszyny dobra. Wiedział, że nawet jeśli teraz wywoła u nich wstrząs, to niekoniecznie zapał ów może przetrwać próby codziennego życia, jednak wiedział również, że na pewno to owemu nie zaszkodzi. To nie był jednak monolog, a rozmowa; często pytał o coś któregoś ze zgromadzonych, często również sam był pytany. Trwało to kilkadziesiąt minut, po których Dérigéntirh został nagrodzony klaskami. Ludzie zaczęli się rozchodzić, jeszcze kilku nieśmiałych zostawało, aby móc samemu przedyskutować coś ze srebrnowłosym elfem, a uzdrowiony chłopiec trzymał się jego szaty przez cały czas. W końcu smok wyjął z sakiewki złotego gryfa i wręczył maluchowi, nakazując najeść się za wszystkie czasy. Wiedział, że to nie uratuje życia chłopca, ale przynajmniej nieco je polepszy. Wkrótce został sam na sam z człowiekiem, odzianego porządnie, ale i ze skromnością.
- Piękny występ – powiedział głosem o nienagannym akcencie oraz tonie. - Mój pan wielce docenia filozofów; dziś wieczór urządza przyjęcie i jestem pewien, że z radością widziałby was na nim; pozwoliłoby to odetchnąć jego obciążonej wieloma ciężarami duszy. Oczywiście możecie liczyć na przyzwoite honorarium...
- Z chęcią przyjdę – powiedział Dérigéntirh, uśmiechając się. Jeszcze zdecyduje, czy zechce przyjąć zapłatę, ale szerzenie swojego poglądu na przyjęciu kogoś bardziej znaczącego z pewnością nie mogło być niczym złym. Sługa pokiwał z zadowoleniem oraz przekazał mu wszystkie informacje dotyczące uroczystości. Następnie się oddalił, znikając pośród kolorowego tłumu.

        Smok ruszył uliczkami, rozglądając się za sklepem z ziołami; nie było mowy, aby miał się pojawić na przyjęciu bez odpowiedniego prezentu, a podarowanie złota doprawdy było czymś nazbyt oczywistym – zresztą ów stroskany jegomość najpewniej często otrzymywał takie prezenty. Dérigénitrh chciał dać coś wyjątkowego, a doskonałym pomysłem zdawało mu się być wręczenie specyfiku, który zapewniłby mężczyźnie nieco odetchnięcia od codzienności. Choć znał doprawdy wiele specyfików pozwalających na podróż umysłu w zupełnie nieznane mu wcześniej krainy, to podejrzewał, że użycie jednego z nich w takim miejscu mogłoby się skończyć niezbyt dobrze. Dlatego też postanowił sporządzić coś, co jedynie odsunie myśli ludzkie od wszelkich trosk; do tego jednak potrzebował wyjątkowo rzadkiego składnika – szklanego korzenia, jak zwykło się go nazywać. Wątpił, aby znalazł go w pierwszym lepszym sklepie z ziołami, jednak na szczęście zdążył wcześniej zauważyć pewne miejsce.

        Po kilku minutach stanął przed sklepem o uroczej nazwie „Płatki untrii”, który wyróżniał się nie tylko nadzwyczaj interesującą wystawą – mniej imponującą dla zwykłego laika, ale bardzo ciekawą dla znawcy – oraz sporych rozmiarów szklarnią, umieszczoną za budynkiem; jednak doskonale widoczną. Smok wszedł do środka i przywitał go uśmiech uroczej, ciemnowłosej kobiety stojącej za ladą.
- Czym mogę służyć? - zapytała, kiedy tylko się zbliżył.
- Czy mógłbym rozejrzeć się po szklarni​? - Kobieta z początku nie była pewna, czy chce się zgodzić, ale jednak krótka rozmowa o alchemii sprawiła, że przekonał ją do tego, że zna się na rzeczy. Powstrzymał się przy tym od mówienia, czego mu potrzeba, gdyż był pewien, że wtedy nigdy nie uzyskałby zgody; ostatecznie „niewielki” zastaw – złota bransoleta wysadzana rubinami – sprawiła, że drzwi szklarni stanęły przed nim bardzo szerokim otworem. Może i lekko przesadził - kobieta już i tak wydawała się być odpowiednio przekonana - jednak stwierdził, że nie zaszkodzi i upewnić ją do końca. A nawet jeszcze bardziej. Zostawił więc kobietę, która wpatrywała się w pozostawiony przez niego skarb, najpewniej zastanawiając się, jak wyglądałby na jej ręce, po czym wkroczył w królestwo zieleni.

        Uprawa prezentowała się doprawdy imponująco; Dérigéntirh przemierzał korytarze wyznaczane przez niezwykłe krzewy, dłońmi przesuwając po ich liściach. Charakterystyczny dla szklarni ukrop mógł przeszkadzać niektórym osobom, ale dla niego klimat panujący wewnątrz oszklonego pomieszczenia był czymś wyjątkowym; jego smocza natura z pewnością miała tu coś do gadania. Co chwila zatrzymywał się, przyglądając się innowatorskim rozwiązaniom, które kobieta zastosowała, aby pogodzić ze sobą dwie rośliny, które w zwyczajnych warunkach nie miałyby prawa rosnąć obok siebie. ”Gdyby elfka potrafiła tak zajmować się roślinami, byłbym pod prawdziwym wrażeniem. Ale to człowiek... Musi mieć prawdziwy talent, a jednocześnie wytrwałość. Prawdziwy skarb skrył się w tym niewielkim sklepie. Ale bez wątpienia musi jej się dobrze wieść – oferowanie tego, czego nikt inny nie ma zawsze zapewnia odpowiednie profity. Jednak nie widać w tym wspaniałym królestwie śladu złota. Widać za to mnóstwo śladów miłości.”

        W końcu jednak odnalazł to, czego szukał – niepozorne listki o poszarpanych krawędziach, wyrastające z ziemi; smok schylił się i położył dłonie po obu ich stronach, zamykając oczy i skupiając się. Szklany korzeń był nadzwyczaj delikatny – stąd jego popularniejsza nazwa -, dlatego wszelkie próby wykopania go musiały być nadzwyczaj ostrożne; przy użyciu specjalnych narzędzi, kierowanych precyzyjną dłonią. Jego sprzętem była magia, zaś ową dłonią – dwutysiącletni umysł. Macki magii powędrowały w ziemię, omijając ostrożnie wszelką żywą tkankę – nie tylko sam korzeń, ale i włośniki, które były również istotne dla receptury. W końcu jednak był pewien, że jest gotowy, aby pozwolić magii działać; ziemia dotykająca korzenia zaczęła przemieniać się w drobinki piasku, przesypujące się w dół powstającego otworu. Dérigéntirh chwycił korzeń, podtrzymując go w pionie i delikatnie ruszając na boki, aż w końcu opór zmalał na tyle, aby mógł go bezpiecznie wyjąć; gdy jego końcówka znalazła się nad poziomem gruntu, odmienił piasek z powrotem na żyzną ziemię.

        Chwycił korzeń ostrożnie dłonią, która na całe szczęście była delikatna; korzeń był grubością dorównywał jego trzem palcom, a długością dłoni, posiadał miłą dla oka, porcelanową barwę. Właścicielka sklepu pewnie padnie na zawał, gdy ujrzy go z nim, ale sowita zapłata powinna nieco uspokoić jej nerwy. Dérigéntirh powstał więc z ziemi, jednak chciał się jeszcze trochę nacieszyć tym miejscem. Zaczął ponownie krążyć bez celu, przyglądając się prawdziwej sztuce ogrodnictwa i czując ukłucie zazdrości, że nie posiada takich umiejętności. Był jednak pewien, że wspomnienia z tej wizyty sprawią, że będzie w stanie doradzić ambitnemu ogrodnikowi.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        W dniu, gdy Fenrir wyruszył na swoją misję Sanaya była na zmianę radosna i trochę przygnębiona: spotkali się ponownie tylko po to, by znów się rozstać. Rozumiała oczywiście jak ważne było dla jej ukochanego odzyskanie utraconych przez działanie magii umiejętności, ale mimo wszystko było jej szkoda - uczucia stanowiły wszak dziedzinę, która od wieków skutecznie opierała się logice. W następnych dniach jednak alchemiczka miała ogrom pracy związany z powrotem do domu po tak długiej nieobecności. Były to czynności prozaiczne, jak chociażby wypielenie grządek i oporządzenie pokrytej kurzem części pracowni - tylko części, gdyż Sanaya dobrze znała się na swoim fachu i składniki oraz aparaturę szczególnie wrażliwe na zabrudzenia zawsze chowała w odpowiednio zabezpieczone miejsca, bo gdyby spleśniał jej dżem przez przełożenie go do brudnego słoika, byłaby to niewielka strata, lecz gdyby zrobiła to samo z miksturą wspomagającą wzrok, skutki mogłyby być opłakane.
        Minął tydzień nim panna Tai zaczęła mieć wątpliwości czy naprawdę znowu spotkała Fenrira, czy tylko jej się tak wydawało - takie były skutki posiadania nagle zbyt wiele wolnego czasu, bo faktycznie w tym momencie rutynowe czynności związane z powrotem z długiej podróży się zakończyły, a alchemiczka stanęła przed dylematem co powinna począć ze sobą dalej. Z początku zajęła się po prostu słodkim lenistwem, bo nie czuła presji rozpoczynania nowych badań, a to sprzyjało przemyśleniom. Nie zakładała oczywiście, że postradała zmysły, ale głupie myśli nachodziły ją tak czy siak, musiała więc coś ze sobą zrobić. A że Sady miały to do siebie, że mało się w nich działo, by znaleźć w sobie nową energię do badań i inspirację w jakim kierunku powinna podążać, Sanaya jak zawsze udała się do Menaos. Tym razem plan był jednak zgoła inny niż zwykle.
        - Naprawdę chcesz wyjechać na tak długo? - dopytywał Silas, kołysząc na rękach swoją malutką córeczkę.
        - Muszę, bo inaczej zwariuję - odpowiedziała mu alchemiczka, przed którą leżały klucze i sakiewka. - Menaos nie jest daleko, więc w razie czego szybko wrócę, wszystkie rośliny oporządziłam tak by plony się nie zmarnowały, częstujcie się wszystkim co tam urośnie. Jak tylko urządzę się w mieście, napiszę do was byście mieli mój nowy adres. I jak coś do mnie przyjdzie, a przede wszystkim jeśli Fenrir coś napisze, natychmiast to do mnie przekazujcie, dobrze?
        - Ale nie wyjeżdżasz na stałe? - drążył myśliwy, zadając te pytanie już dziesiąty raz.
        - Nie! - zbyła go już trochę zirytowana Sanaya. - Tylko na czas badań, kilka miesięcy. A jak Fenrir wróci, to na pewno sprowadzę się z powrotem do Sadów. Potrzebuję po prostu innych warunków, nie spokoju a stymulacji, bo jestem w zupełnej kropce i nie umiem ruszyć z niczym nowym. Liczę, że w towarzystwie innych alchemików w końcu na coś wpadnę.
        - Skoro tak mówisz…

        Po tygodniu można powiedzieć, że Sanaya zaczynała już swoje życie od nowa. By nie mieć kłopotów z gospodarzami, zamiast wynajmować mieszkanie od przypadkowej osoby, poszła od razu do domu asystenta przy Politechnice w Menaos, by tam coś sobie znaleźć. Minusem była w tym momencie stosunkowo niewielka przestrzeń poszczególnych mieszkanek, co rekompensowało jednak nieme przyzwolenie na prowadzenie eksperymentów w pokojach, o ile te nie naruszały ciszy nocnej. Układ dla niej idealny, bo właśnie po to się tu sprowadziła. Co więcej miała możliwość wyboru konkretnego pokoju, bo było sporo wolnych, przeszła się więc po wszystkich i z pomocą swojego wahadełka znalazła to, którego układ energetyczny najlepiej pasował do większości prowadzonych przez nią przemian.
        Kolejny tydzień później lokum Sanayi wyglądało, jakby ta mieszkała w nim już kilka lat. Stosy papierów i zastawione aparaturą blaty przypominały profesjonalną pracownię, gdzie łóżko w kącie wciśnięto jedynie z konieczności, a przestrzeń do przygotowywania posiłków została ograniczona do absolutnego minimum. Wbrew pozorom ta ciasnota jej służyła: jako iż uczyła się od prywatnego mistrza, nie zaznała nigdy życia w akademiku i to doświadczenie było dla niej nowe, odświeżające i inspirujące. Na dodatek na korytarzach spotykała wielu kolegów po fachu, z którymi nigdy wcześniej nie miała możliwości zamienić słowa i którzy nie zdążyli się do niej uprzedzić… Co nie znaczy, że wszyscy byli chętni do nawiązywania z nią dyskusji. Niektórzy już wiedzieli od swoich przełożonych kto zacz i dlaczego nie należy z nią rozmawiać, inni zaś nie chcieli mieć do czynienia z takim “dziwadłem”, bo faktycznie, egzotyczna alchemiczka trochę odstawała od grzecznego towarzystwa wykładającego na Politechnice.

        Tego pięknego dnia Sanaya zaczęła pracę jeszcze przed świtem. Przy świetle błękitnych alchemicznych lamp zapamiętale szlifowała diamentowym pilnikiem kryształy na proszek odpowiedniej granulacji. Pobyt w mieście uświadomił jej co stanowi problem większości starych budowli z kamienia: mech. Sanaya zastanawiała się nad stworzeniem czegoś, co zabezpieczałoby ściany przed zielenieniem i wilgocią, co byłoby jednocześnie estetyczne i higieniczne, bo zapobiegałoby rozwojowi grzybów. Nie był to oczywiście pomysł godny wielkich alchemików, który zapisze się złotymi zgłoskami w historii tej sztuki, a jej zapewni wieczną sławę, ale nie można było odmówić tej koncepcji praktyczności: na pewno znaleźliby się na to chętni… Teraz tylko należało wymyślić jak to zrobić, a pomysłów miała wiele i sprawdzała kilka z nich na raz. Gdy więc rano udało jej się w końcu zetrzeć kryształ i nastawić go w inkubatorze Hansela do kontrolowanego wzrostu, zabrała swoją torbę i udała się na zakupy po kolejne składniki.

        W “Płatkach untrii” zaopatrywała się dopiero od niedawna i to raczej rzadko, gdy były jej potrzebne niezwykle specyficzne rośliny z pewnego źródła, bo mieszkając w Sadach wolała polegać na wędrownych handlarzach, którzy do niej zajeżdżali. Zawsze mieli trochę tańszy towar, bo lokalny, a dostawa pod same drzwi miała wiele zalet. Gdy jednak oni nie mogli jej pomóc, swoje kroki kierowała od razu do sklepu prowadzonego przez zielarzy z tradycjami, którzy na swoim fachu znali się lepiej od niektórych elfów i druidów.
        - Dzień dobry! - sprzedawczyni przywitała ją bardzo miłym tonem, dyskretnie chowając pod blat zastaw, jaki dostała od swojego poprzedniego klienta, który teraz spacerował między grządkami na zapleczu.
        - Dzień dobry - odpowiedziała jej z uśmiechem Sanaya. Z kieszeni spodni wyjęła złożoną na cztery kartkę i podała ją dziewczynie. - Szukam tych ziół, dostanę je wszystkie tutaj?
        Kobieta przyjęła spis i na moment się nad nim pochyliła. W końcu pokiwała z zadowoleniem głową.
        - Tak, wszystko mamy - zapewniła. - Tylko tej algi mogę nie mieć wystarczającej ilości.
        - Wezmę ile jest - odpowiedziała Sanaya. - Mogę się sama obsłużyć? - zapytała, swe kroki kierując już w stronę wejścia do szklarni. Dziewczyna kiwnęła jej głową, udając się w drugą stronę. W końcu trochę się już znały i mogły sobie zaufać.
        W szklarni jak zawsze panował tropikalny, przyjemny klimat, a zapach mokrej ziemi, torfu i roślinnych olejków działał kojąco na nerwy. Sanaya lubiła tu czasami po prostu sobie posiedzieć i pocieszyć zmysły zielenią. Tym razem zaskoczył ją jednak widok jeszcze jednego klienta przechadzającego się wśród grządek. Odruchowo skinęła mu głową w niemym przywitaniu i poszła szukać swoich składników. Było jednak coś, co wstrzymało ją w miejscu i sprawiło, że przez moment wahała się, czy nie podejść do nieznajomego. Tylko moment.
        - Przepraszam pana - odezwała się bardzo uprzejmym tonem. - Czy to szklany korzeń? Świeży? - upewniła się, a w jej głosie słychać było podszyty niedowierzaniem szacunek, gdy wpatrywała się w tę kruchą roślinkę, która jednak nie stanowiła obrazu nędzy i rozpaczy, tylko dorodny, kształtny okaz, który aż prosił się o uwiecznienie w atlasie botanicznym.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

Dérigéntirh co chwila zatrzymywał się przy co bardziej urodziwym kawałku zieleni, a zważając na umiejętności zielarki oraz jego wrażliwość, oznaczało to iż jego podróż w stronę drzwi zostawała co chwila przerywana. Cóż miał jednak poradzić, gdy jego oczy dostarczały mu tak pięknych widoków? Przynajmniej widok elfa zachwycającego się kępką trawy nie wzbudzałby tak wielkiego zdziwienia – nieco rozbawienia może, ale przynajmniej ludzie byli przyzwyczajeni do pewnych różnic, mimo wszystko. A skoro już o ludziach mowa... Jedynie jego nadzwyczaj wyczulone zmysły ocaliły go od popełnienia niewielkiej gafy i zagapieniu się na jakże cudny, sporych rozmiarów krzak, którego półprzeźroczyste liście zabarwiały zielenią światło padające na niewielką ścieżkę. Ścieżkę, którą szła kobieta; smok słyszał jej kroki jeszcze zanim pojawiła się w jego polu widzenia, chód zdecydowanie za lekki jak na mężczyznę, elfy chodziły zupełnie inaczej. Zlustrował ją wzrokiem, gdy się pojawiła, automatycznie się przy tym uśmiechając – nie szczerząc zęby, jak to robił w bardzo, bardzo dalekiej przyszłości, ale po prostu mile podnosząc kąciki ust. Skłonił głowę i przymknął powieki w odpowiedzi na grzeczny gest, analizując jednocześnie wygląd kobiety. To, że jej dokładny obraz miał przed oczami znacząco to ułatwiało.

        Z reguły trzeba było przebić się przez warstwy społecznych nawyków oraz wymagań stawianych danej personie, które urzeczywistniały się chociażby w ubiorze, sposobie uczesania czy mowie ciała. Tutaj jednak... Tatuaże, nietypowy ubiór, fryzura, a przede wszystkim seria tatuaży – nawet on rzadko widywał takie rzeczy, szczególnie u kobiety. Wszystko to wołało jedno: „Niezwykłość!”; najpotężniejszy afrodyzjak, jaki mógł zadziałać na Dérigéntirha, zarówno w mniej i bardziej dosadnych aspektach. ”Może za starych czasów... Hmmm.” Jakkolwiek te drzwi były dla smoka zamknięte, to nie znaczyło to, że nie mógł odbyć z kobietą miłej rozmowy – szczególnie, że temat do takowej nasuwał się niemal sam. Dlatego też, kiedy tylko smok uniósł głowę i ponownie otworzył oczy, chciał takową zagaić, jednakże ta go uprzedziła. Przez ułamek sekundy w jego spojrzeniu pojawił się błysk smoczej dumy, ale szybko zdusił go w sobie, zamiast tego wywołując na twarz uprzejmy uśmiech.
- Owszem – powiedział podobnym tonem, jednocześnie podnosząc dłoń, aby widocznie zainteresowana kobieta mogła mu się lepiej przyjrzeć. - Miałem ogromne szczęście, aby wydostać go w tym stanie. - Podziw naprawdę schlebiał jego smoczej naturze, ale przeżyte wieki wyrobiły w nim skromność, którą nie dało nadać się fałszywą. Wszak każdy o podobnych magicznych umiejętnościach byłby w stanie dokonać tego samego.

        Żeby rozmowa nie skupiała się zbytnio wokół tematu korzenia, a tym bardziej jego własnej osoby – postać kobiety ciekawiła go tak bardzo, że niemal czuł żar ciekawości w umyśle, który pozostawiony samemu sobie prędko przerodziłby się w nieznośny płomień. Dlatego postanowił pokierować rozmowę w bardziej pasujący mu kierunek.
- Jeśli miałbym szczery, nie wygląda mi pani na osobę nazbyt zamożną, a owe miejsce... Aż tak wielki jest pani talent? Czy dorównuje urodzie? A ta pięknu duszy? - Część o urodzie smok mówił całkowicie szczerze i dało się to niemal namacalnie wyczuć w jego głosie; ludzie nazwaliby może jego gusty dziwnymi, ale cóż się spodziewać po kimś, kto miał dwa tysiące lat na doświadczanie uroków kobiet tego świata? Dlatego doszukiwanie się w komplemencie ukrytej ironii zdecydowanie było bezpodstawne. Dérigéntirh skłonił się raz jeszcze, tym razem zginając cały tułów i kładąc wolną dłoń na sercu. - Ale przepraszam, że wykazuję się takim brakiem manier. Me imię brzmi Kaonites i niezwykle miło mi cię spotkać, pani. Czy dostąpię zaszczytu poznania i twojego imienia?

        Może i zachowywał się w sposób przesadzony, może i nieco staromodny, ale taki już był; zwłaszcza w swojej srebrzystowłosej postaci. Ponownie otworzył oczy, przyglądając się kobiecie z żywym zainteresowaniem oraz uprzejmością, którą musiał tamować jego chęć do okazania wprost cieplejszych uczuć; gdy było się smokiem miało się doprawdy wiele ciepła, którym można było się podzielić.
- Jeżeli też nie będzie to zbytnim uchybieniem, chciałbym spytać o owe tatuaże, które zdobią twoje ciało? Wyglądają na piękne oraz misterne dzieło, zaryzykowałbym stwierdzenie, że widać w nich pewną rękę. Oprócz tego są piękne. Kryje się za nimi jakieś znaczenie? - Dérigéntirh był wyczulony na piękno, szczególnie artystyczne, ale potraktowanie własnej skóry jako sztalugę dla nieco ostrzejszego niż zwyczajowo pędzla... Zaprawdę interesujący koncept. Smok spotykał się oczywiście już z nią wcześniej, jednak nigdy nie wzbudziła ona w nim takich przemyśleń, jak widok owej kobiety oraz jej dzieł sztuki. Zważając na jego moc przemian załatwienie sobie takich nie byłoby żadnym problem. A także pozbycie się lub zmodyfikowanie. Teraz jednak... teraz jednak wpatrywał się swymi fiołkowymi oczami w złote tęczówki kobiety, stwierdzając, że to całkiem ładny i rzadko spotykany kolor.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        - Szczęście, wiedzę i umiejętności - poprawiła nieznajomego Sanaya, co stanowiło raczej komplement niż naganę. Oczywiście, przy pracy z tak delikatnymi okazami potrzebny był niewielki uśmiech losu, ale najważniejsza była sama świadomość tego z czym się pracuje. Laik spróbowałby wyrwać roślinę jak marchew, łapiąc za gałązki i szarpiąc - w ten sposób korzeń zostałby w ziemi, a próby wydobycia go łopatką poskutowałyby tym, że rozpadłby się na kawałeczki i szybko zasilił warstwę humusu. Jednak nawet wiedząc z czym ma się do czynienia trzeba było wiedzieć jak głęboko i szeroko należy kopać i jak obchodzić się z delikatną roślinką. Sanaya, przez własny brak umiejętności magicznych, nie brała w tym momencie pod uwagę tego, że nieznajomy nie posługiwał się łopatką, a czarami. To pewnie stanowiło ułatwienie, ale nie umniejszało zdolnościom mężczyzny - wręcz je podnosiło, bo przecież był magiem, to nie była wiedza dostępna dla pierwszego lepszego śmiertelnika.
        Tai jeszcze chwilę podziwiała zgrabnie wydobytą roślinkę w rękach nieznajomego, nim ten zdecydował się przerwać milczenie i skierować rozmowę na nieco inny tor. Wtedy też alchemiczka podniosła na niego wzrok i wyprostowała się - wcześniej była odrobinę skulona, by lepiej widzieć korzeń. Dopiero teraz zwróciła też uwagę na to z kim miała do czynienia, bo zagadując zarejestrowała tylko te najbardziej ogólne cechy wyglądu. Srebrnowłosy elf o łagodnym obliczu, ubrany z gustem w coś, co przypominało togę skrzyżowaną z opończą. Wysławiał się elegancko, może wręcz trochę staroświecko, chociaż to pojęcie chyba trudno było stosować w przypadku tak długowiecznej rasy. Jego słowa zaś w pierwszej chwili wywołały uśmiech na twarzy Sanayi: zaczął, jakby był to jakiś przytyk, okazał się on jednak być komplementem, a któraż kobieta nie lubiła ich słuchać? Dla Tai był on szczególnie miły, gdyż od jakiegoś czasu przeżywała mały kryzys, związany z nieuchronnie zbliżającą się trzydziestką - czuła się znacznie mniej atrakcyjna niż dotychczas i wątpiła w błyskotliwość swojej kariery, lecz słowa nieznajomego szybko rozwiały jej troski. Jednak ktoś jeszcze - oczywiście poza Fenrirem - doceniał jej urodę na tyle, by wypowiedzieć to na głos.
        Chwilę później jednak uśmiech panny Tai zgasł, a zastąpiło go spojrzenie osoby, która wyczuwa podstęp. Słowa o wielkim umyśle, urodzie i duszy były piękne… Za piękne, jak na tak przypadkowe spotkanie, gdy jeszcze nawet nie znali swoich imion. I w tym momencie nieznajomy - jakby pojął własną gafę albo po prostu takie miał priorytety - zdecydował się przywitać i przedstawić. Na Sanayi zrobiły wrażenie jego maniery, ten głęboki ukłon i ładne, okrągłe zdania. Na jej oblicze powrócił uśmiech.
        - Sanaya Tai - przedstawiła się, podając mężczyźnie rękę. - Mnie również miło pana poznać, panie Kaonites.
        Alchemiczka próbowała samą siebie przekonać, że elf jej nie adorował, było to jednak zadanie trudne. Był ponadprzeciętnie miły, nie szczędził jej komplementów i, cóż, reprezentował sobą cechy, które jej się podobały. Ona była jednak zajęta i chociaż doceniała liczne zalety Kaonitesa, Fenrir był dla niej ważniejszy.
        Temat tatuaży był zdecydowanie dobry, by zachęcić Sanayę do dłuższej wypowiedzi. Dobrze czuła się ze wzorami zdobiącymi jej ciało i uważała, że przynajmniej część z nich dodawała jej urody, a już na pewno egzotyczności, która przyciągnęła do niej niejednego wielbiciela… i też niestety niejednego wroga, głównie pod postacią zdziadziałych profesorów alchemii, którzy uważali jej wygląd za zwyczajnie wulgarny i nieodpowiedni dla naukowca z ambicjami. Kaonites miał jednak najwyraźniej inne podejście do tematu tatuaży, więc Sanaya chętnie zabrała się za udzielanie odpowiedzi na szereg zadanych przez niego pytań.
        - Dziękuję - zaczęła. - To tradycyjna robota, wykonywana farbą ze wzbogacanego atramentu z kałamarnic, igłami pozyskiwanymi z jeżowców. Tak się robi tatuaże na wyspach na oceanie jadeitów, ale dla formalności, ja swoje wykonałam w Turmalii. Gdy znowu spotkam mojego tatuażystę, przekażę mu wyrazy uznania od pana. Same tatuaże nie mają jednak specjalnego znaczenia… Może poza tym - zreflektowała się, obracając się na moment plecami do Kaonitesa i pokazując mu piktogram oznaczający “mądrość wieków” w pewnym bardzo starym języku, którego już się pewnie nigdzie nie używało.
        - Zrobiłam je, bo mi się podobały - wyjaśniła jeszcze bez żadnego zażenowania, chociaż większość osób spodziewała się jakiś fascynujących historii plemiennych. - Powstawały przez wiele lat, stopniowo, raz wytatuowałam ręce, innym razem coś na twarzy. Prawdą jest, że tatuaże uzależniają równie mocno co alkohol - zauważyła z uśmiechem.
        - Pozwolę sobie stwierdzić, że wygląda pan na bardzo otwartą osobę, panie Kaonites - skomentowała miłym tonem. - Mogę zapytać z czego wynika to zainteresowanie tatuażami? Rozważa pan zrobienie sobie takich czy może już pan jakieś ma...
        Sanaya zawiesiła głos nim dała do zrozumienia, że jednak skończyła mówić. Chciała zaproponować przejście na ty po tym, jak nazbyt często używała słowa "pan", ale uznała, że to jeszcze nie ta pora.
        - Można wiedzieć do czego został zebrany ten korzeń? - zapytała, wracając jednak do tematu, który zagaiła na samym początku. - To do badań botanicznych, eliksirów? Czym się pan zajmuje? - zagaiła na koniec, tym razem wykazując zainteresowanie rozmówcą we własnej osobie.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

Smok podziękował za komplement skromnym uśmiechem oraz dziękującym potaknięciem, choć w jego wnętrze gorąco pragnęło pochwalić się kolejnymi umiejętnościami oraz wiedzą, jaką udało mu się zgromadzić w trakcie życia – niezwykła łachość na komplementy była jedną z największych smoczych słabości i Dérigéntirh – który wiele, doprawdy wiele lat pozwalał wygrywać swojej dumie – uważał, że stanowczo nie może wpaść w pułapkę samouwielbienia. Na chwilę stropiła go zmiana w wyrazie jej twarzy; dostrzegł mieszane emocje, których źródło widział w sobie, choć nie potrafił sprecyzować, w czym koniecznie. Szybko jednak się okazało, że nawet bez dogłębnej analizy i zastanowienia się nad tą kwestią zdołał rozwiać owe swoiste zwątpienie, które obmalowało się w spojrzeniu jakże egzotycznej kobiety.

        W następnej chwili mógł jednak znacznie utrudnić kobiecie odrzucenie wrażenia, które zdołał już wcześniej wywołać; widząc wyciągniętą rękę bez wahania chwycił ją delikatnie, po czym schylił się i obdarzył dłoń pocałunkiem; krótkim, w którym nie dało się wyczuć większej namiętności czy nieprzyzwoitości – był to zupełnie formalny, choć z pewnością miły i może nieco przesadzony gest; stosowany z reguły wobec szlachcianek, odzianych w drogie, wykwintne suknie, na hucznych przyjęciach, w jakże bogatych domostwach; w szklarni, wobec tak odważnie odzianej kobiety z pewnością dla osoby trzeciej musiał wyglądać nie na miejscu. W tym jednak Dérigéntirh dostrzegał jedynie jego zaletę – nie byli na balu, gdzie ich zachowanie było sztywno opisane przez etykietę. Tutaj tak wielka uprzejmość nie była wymuszona przez towarzystwo, ale była wyrażeniem czystej, szczerej woli. Smok na powrót się podniósł, puszczając dłoń.
        - Sanaya Tai... - Smakował brzmienie imienia w swoich ustach. - Doskonale do ciebie pasuje, pani. Równie niezwykłe.

        W końcu jednak temat przeszedł do tatuaży, który był znacznie bezpieczniejszym i trudniejszym o pewne nadinterpretacje (nie żeby smok nie był ich przyczyną), dlatego Dérigéntirh wsłuchał się z zaciekawieniem. Naprawdę miło było posłuchać kogoś, kto mówił zarówno tonem znawcy, jak i miłośnika jakiegoś tematu. Nieco się zdziwił, gdy nagle odwróciła się, ukazując mu niewidoczny jak dotąd tatuaż. Musiał przyznać, że miała naprawdę ładne ramiona... ”Tatutaż!” Wyglądem przypominał runę, ale Dérigéntirh nie potrafił jej odczytać – widocznie wykonana została w języku, którego nie dane mu było poznać. Jednak... spojrzał na inne wzory na ciele kobiety, starając się taktownie omijać przyciągające uwagę miejsca. Miała na myśli raczej znaczenie metaforyczne niż wypisane w jakimś nieznanym języku... Szybko uciszył swojego artystycznego, widocznie nazbyt narwanego ducha.
- Powód doskonały. Nie wyglądasz, pani, na osobę, która chciałaby obrzydzić swoje ciało. A byłaby to doprawdy wielka strata dla świata. - Nie mógł się powstrzymać od mówienia w ten sposób. Chcąc nie chcąc, Sanaya działała na niego w sposób bardzo pobudzający. Artystycznie rzecz jasna! - Można by rzecz, że tkwi w nich część twej historii, pani. To bardzo... romantyczne. Pytam z czystej ciekawości, która może kiedyś przerodzi się w czyn. Pojawienie się takiej myśli dopiero teraz uważam za bardzo dziwne; widywałem już wiele tatuaży wcześniej, jednak żaden nie zwrócił tak mojej uwagi, jak pani. Być może jestem człekiem, który pewnego dnia usłyszał anielski śpiew i sam zapragnął śpiewać?

        Na chwilę zauroczyło go to porównanie, gdyż rzeczywiście czuł się w podobny sposób. Pragnął dostać w swoje ręce skrzypce bądź pióro – kto by pomyślał, że przypadkowo spotkana kobieta stanie się dla niego niemal muzą. Ale zdecydowanie stało się to nie bez powodu; sama jej aparycja wystarczała, aby pobudzić wyobraźnię smoka, a rozmowa... W rozmowie już całkowicie tonął.
        - Dziękuję, choć uważam, że czasami lepiej by mi było powstrzymać język, niż pozwalać mu zdradzać wszystko, co przemknie przez umysł. Zwłaszcza, gdy jest tak zachwycony, jak w tej chwili. I, pani, upraszam, abyś zwracała się do mnie bezpośrednio. Wolę patrzeć na siebie w roli prostego sługi.

        Zdecydowanie nie lubił brzmienia słowa „pan”, kiedy odnosiło się ono do niego. Brzmiało tak... topornie. Jakby był człowiekiem uwięzionym w ładnym stroju i społecznych wymaganiach. Na szczęście od zatracenia się w swoich myślach powstrzymało go wspomnienie o korzeniu. I tutaj nastąpiła chwila zawahania... Dérigéntirh niezbyt lubił mówić o sobie, gdyż wymagało to od niego stosowania półprawd, jeżeli nie kłamstw. W towarzystwie Sanayi jednak... nie, nie potrafiłby skłamać. Dlatego postanowił powiedzieć tyle, ile tylko był w stanie – zachowując przy tym pewien takt, rzecz jasna.
        - Chcę sporządzić specyfik dobrze działający na nerwy dla pewnego strapionego życiem człowieka, który zaprosił mnie w gościnę. Pomyślałem, że będzie to odpowiedni pomysł – nie chciałem dołączać do tłumu osób obdarzających go czymś, co i tak mu się nie przyda. Czym się zajmuję? - Nuta zawahania pojawiła się w głosie smoka-elfa. - Podróżuję. Właściwie znaczną część mojego życia. Widocznie tak się już złożyło, że nie mogę znaleźć sobie innego domu niż ten kawałek ziemi, którą zakrywa moja stopa. Ale oprócz tego staram się... zdjąć nieco ciężaru z bark osób, które spotykam podczas wędrówki. Trudno mi odnaleźć inny powód do dalszego parcia naprzód niż uśmiech na twarzy drugiego stworzenia. Ale dosyć o mnie! Czym pani się zajmuje? Bo im dłużej przysłuchuję się pani słowom, tym większe zaczynam odczuwać wrażenie, że to pani winna dziwić się z mojej obecności tutaj; słowa, które niesie powietrze, zdają się być przesiąknięte wiedzą oraz zdolnościami, o które niesłusznie mnie pani podejrzewa.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Kaonites zaskoczył ją po raz wtóry swoimi manierami i tym, jak pocałował ją w dłoń, chociaż przecież ona wyciągnęła ją bokiem, nie wierzchem do niego. Tak bardzo przywykła, że w towarzystwie uczonych witała się zwykłym uściskiem dłoni i nie należała do kobiet, względem których komukolwiek przyszłoby do głowy stosować się do zasad etykiety (nie ten wygląd, nie ta profesja), że teraz poczuła się trochę nieswojo. Miło, ale nieswojo. Nieznajomy elf najwyraźniej zdecydował się zaskakiwać ją na każdym kroku. Ciekawa persona - mówił dużo i pięknie, z jego słów przebijało wykształcenie połączone z ogładą, typowe dla uczonych urodzonych i wychowanych w takim środowisku, a nie tak jak ona, najpierw w rodzinie kupieckiej, a potem u mistrza Saara, który chociaż alchemikiem był niezrównanym i jego nazwisko w pewnych kręgach było znane i szanowane, to nie reprezentował sobą wzoru cnót i dobrego wychowania, a wręcz może stanowił ich dokładne przeciwieństwo.
        - Hm, dziękuję - mruknęła z bladym uśmiechem, gdy Kaonites skomplementował jej miano. - Nie jestem jednak pewna czy aż tak niezwykłe, to chyba jedynie kwestia tego jak współgra z moim wyglądem… Pana imię za to brzmi trochę jakby pochodził pan gdzieś z Jadeitowego Wybrzeża, dobrze mi się wydaje? - zagadnęła. “Kaonites” kojarzyło jej się z plantacją pomarańczy albo jedną z tych lokalnych winiarni wokół Rubidii, gdzie można było degustować trunki nabierając je chochelką prosto z beczki.

        - To miłe, że ma pan o mnie takie mniemanie - zgodziła się z uśmiechem, gdy elf zaprzeczył jakoby mogła ona celowo się oszpecać. - Jednak jak w przypadku każdego innego uzależnienia i chęci wiecznej poprawy czasami można ulec emocjom i zwyczajnie przedobrzyć… Póki co się przed tym uchroniłam - podsumowała. Jej twarz cały czas zdobił radosny uśmiech od słuchania tych wszystkich miłych słów i pięknych zdań. Kaonites miał zdecydowanie poetyckie zacięcie - to zdanie o anielskim śpiewie robiło wrażenie i nawet alchemiczka przez moment zadumała się nad tą metaforą. Zaległa wtedy między nimi cisza, która nie miała w sobie nic krępującego.
        To on przerwał ciszę, przepraszając za ewentualne niefortunne słowa - Sanaya machnęła ręką na znak, że nie miał za co przepraszać i nie powinien się przejmować, choć faktycznie w tym momencie przeszło jej przez myśl, że słowa chyba trochę za szybko opuszczały jego usta i chyba nie wszystkie zdążył dobrze przemyśleć. Póki co jedyną wadą było to, że trochę traciły przez to na sile.
        - Dobrze, niech tak będzie. Sanaya - przystała na jego propozycję przejścia na ty, po raz kolejny podając mu rękę. Wydawało jej się, że to trochę za szybko, ale przez myśl nie przeszło jej, by się sprzeczać, bo dla niej samej również było to wygodne.
        - Och! - Alchemiczka zdawała się być zachwycona przeznaczeniem szklanego korzenia zebranego przez Kaonitesa, aż jej oczy zaświeciły gdy o tym usłyszała. - To bardzo dobry pomysł, nietuzinkowy i przez to wspaniały. Praktyczne, dedykowane danej osobie prezenty są zdecydowanie najlepsze, twój znajomy z pewnością to doceni.
        Sanaya chwaliła szczerze. Sama lubiła być w ten sposób obdarowywana, bo to oznaczało, że dana osoba dobrze ją znała i się z nią liczyła, no a jeśli jej również się udało tak komuś trafić z prezentem, również była z siebie dumna. Kaonites właśnie zdobył kilka dodatkowych oczek na skali jej sympatii jako osoba empatyczna i troskliwa.
        - No tak, pewnie już się częściowo zdradziłam - przyznała Sanaya, gdy jej rozmówca zainteresował się uprawianym przez nią fachem. - Jestem alchemiczką, nie należę jednak do tutejszej politechniki - zaznaczyła, bo był to często czyniony skrót myślowy wśród jej rozmówców, a ona lubiła swoją niezależność. - Prowadzę badania nad materiałami budowlanymi… Tak, wiem, nie jest to równie wzniosłe co poszukiwanie kamienia filozoficznego, ale umówmy się, to są marzenia do których warto dążyć, ale żyć za coś też trzeba, poza tym lubię praktyczny aspekt moich badań. Przyjemnie jest myśleć, że może dzięki moim odkryciom kiedyś praca będzie dla kogoś lżejsza - zauważyła z pewnym zadowoleniem. - Jestem tu po składniki do mikstur i materiał do badań, właścicielka akurat przygotowuje dla mnie część roślin… Do szklarni jeszcze mnie wpuszcza, ale do akwariów już nie, co oczywiście rozumiem, bo tam jednak o wiele łatwiej zaburzyć równowagę środowiska niektórych roślin.
        Sanaya przerwała uśmiechając się do Kaonitesa przepraszająco, bo zdawało jej się, że za bardzo się rozgadała, co zdarzała jej się nader często, gdy rozmowa chociaż odrobinę zahaczała o alchemię.
        - Może skoro tak przyjemnie nam się rozmawia, przeniesiemy się w jakieś wygodniejsze miejsce? - zaproponowała, nie precyzując jeszcze o jakie miejsce mogłoby jej chodzić. - Oczywiście jeśli masz czas.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

        Rozmowa przebiegała nad wyraz miło również i dla Dérigéntirha, który uwielbiał widok uśmiechu na cudzych twarzach; do kobiecych zaś miał szczególną słabość, wyniesioną już z najmłodszych lat. A jeżeli to właśnie on sprawił, że ów pojawił się na czyichś ustach... o, to naprawdę czyniło go szczęśliwym. Może i jak na ludzkie standardy jego otwartość była niezłym dziwactwem, ale należało na to spojrzeć od smoczej strony; jego pobratymcy wyśmialiby go najpewniej, gdyby więcej się o nim dowiedzieli – smoki z reguły biorą to, co chcą i nie pozwalają się spętać w jakikolwiek sposób, narzucając swą wolę światowi wokół. Dérigéntirh uważał, że jego samego też się to tyczy; może i nie burzył zamków czy zmuszał dwunogów do posłuszeństwa, ale rozbijał te ściany, które nie tak łatwo dostrzec – ściany społeczeństwa. Ludzie z reguły nie zwracają uwagę na przypadkowych ludzi, szczególnie w miastach, woląc tkwić w swej strefie komfortu, niemo wołając z samotności. Smok uważał, że wyciągnięcie ręki do kogoś takiego, pokazanie mu, że liczy się dla świata, było pomocą nieraz bardziej potrzebną niż jakiekolwiek złoto. Własny byt jest narzędziem o prawdzie wielu zastosowaniach.
        - Jedno nie jest wrogiem drugiego – odpowiedział na jej uwagę dotyczącego własnego imienia. Jednak gdy spytała go o jego pochodzenie... - Trudno mi rzecz, abym skądkolwiek pochodził. Niemal od dnia urodzenia byłem w podróży. Wolę widzieć w sobie obywatela Alaranii. Choć gdybym miał wskazać jakieś miejsce, najpewniej byłyby to okolice Szczytów Fellarionu; spędziłem tam niemałą część życia.
        Tym razem powstrzymał się od teatralnych gestów i po prostu uścisnął dłoń Sanayi, choć zrobił to w dosyć delikatny, acz nie słaby sposób. Po chwili jednak musiał skinąć głową i podziękować, starając się przy tym zrobić to skromnie, choć nie za bardzo. Ucieszył się jednak, że alchemiczka ma na tyle otwarty umysł, by móc zachwycić się wykorzystaniem tej szlachetnej sztuki dla tak poniekąd przyziemnych celów. Naprawdę zaczynał odczuwać coraz większą sympatię do jej osoby, co tylko pogłębiły jej następne słowa.
        Dérigéntirh wpatrywał się jak urzeczony, gdy kobieta zaczęła opowiadać o swoim zajęciu; mógł doskonale dostrzec zapał oraz pasję, jaki wypełniał alchemczikę. Rzeczywistość po części zaczęła mieszać się z jego dawnymi wspomnieniami; podobny ogień wypełniał Leastafis, gdy opowiadała mu o najnowszych odkryciach na temat Wędrówki Dusz. Doskonale pamiętał te wieczory, gdy powracała z dalekich miast kontynentu, gdzie odbywały się wykłady na temat zmiennokształtnych; potrafiła godzinami przedstawiać mu wszystkie odkryte fakty, a także własne obserwacje i teorie. W sumie to ich łączyło; obydwoje potrafili świetnie słuchać siebie nawzajem.
        - Bardzo przyjemnie się ciebie słucha, Sanayo – powiedział Dérigéntirh, gdy dostrzegł wyraz twarzy alchemiczki; chciał jasno dać do zrozumienia, że trafiła na zainteresowanego słuchacza, przy którym nie musi obawiać się rozgadania. - Przy tym nad wyraz ciekawie. Architektura? To chyba szlak niezbyt przeczesany, czyż nie? Podoba mi się to. Z pewnością niesie ze sobą wiele możliwości. I masz absolutną rację; nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać kogoś, komu w życiu pomógł kamień filozoficzny.
        Propozycja udania się w bardziej komfortowe miejsce nieco smoka zaskoczyła, choć nie dał tego po sobie poznać; nie spodziewał się, że wszystko potoczy się tak szybko i przypadkowo spotkana alchemiczka zechce spędzić z nim nieco więcej czasu. Po części dlatego też nie szczędził jej wcześniej komplementów – kiedy dostaje się taką chwilę, trzeba ją w całości wykorzystać, zanim ucieknie. Uśmiechnął się i kiwnął głową.
        - Z chęcią, czasu mi nie brakuje. Tak po prawdzie, to zagaduję cię, a w szklarni rzeczywiście nie przychodzi się na pogaduszki. Może aby się zrekompensować, pomogę ci z tymi roślinami?
        Najbliższe kilka minut spędzili na wyszukiwaniu potrzebnych Sanayi składników; szło im dosyć sprawnie i to im obojgu – alchemiczce dzięki temu, że nie była to jej pierwsza wizyta w szklarni, a smokowi, gdyż zdążył już, chcąc nie chcąc, stworzyć w głowie całkiem porządną mapę sporej jej części. Dlatego też niedługo postanowili się rozdzielić, a gdy już każde z nich zebrało swoją połowę, spotkali się niedaleko wyjścia.
        - Wcześniej mówiłaś, że stosujesz alchemię w architekturze. Chętnie jednak usłyszę o tym coś więcej. Dostrzegam pewne możliwości, choć przypomina to raczej wyobrażenie o oceanie, stojąc na brzegu morza – można się jedynie domyślać, jakie cuda kryją się za horyzontem bądź pod powierzchnią wody.
        Wkrótce jednak ich rozmowa została na chwilę przerwana, gdyż wkroczyli z powrotem do właściwej części sklepu. Weszli w odpowiedniej chwili, aby ujrzeć sprzedawczynię, która, najwidoczniej zachęcona długą ich nieobecnością, przymierzała właśnie pewną błyszczącą bransoletę. Niemal podskoczyła na ich widok, po czym pośpiesznie schowała dłoń za ladę, ściągając cenną ozdobę; na jej twarzy widać było zmieszanie. To jednak szybko zastąpił szok, gdy dostrzegła wśród niesionych przez nich roślin szklany korzeń, który po chwili wylądował na blacie. Po jej twarzy widać było, że walczą z nią myśli o naprawdę sprzecznej naturze. W końcu jednak uśmiechnęła się, choć nieco blado, po czym czym zaczęła przeglądać rośliny, wcześniej stawiając na ladzie te z akwariów oraz złotą bransoletę.
        - Jeżeli tak się pani podoba, może pani zatrzymać – powiedział nagle Dérigéntirh, co spowodowało, że czarnowłosa zamarła. - To chyba wystarczy za opłacenie nas obojga?
        - To.. to będzie stanowczo za wiele! Nie... nie mogę tego przyjąć – wyrzuciła z siebie kobieta, gdy już wrócił jej dech.
        - Ależ niech pani tego nie postrzega jako formę prezentu. Dobrą chwilę wędrowałem po szklarni i muszę powiedzieć, że zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie; nawet w naturze rzadko kiedy da się dostrzec takie piękno. Jest pani pewna, że nie ma pani wśród swych potomków elfów? Bo zaprawdę niewielu można uraczyć ludzi, który tak sprawnie obchodziłby się z roślinami. - Mówił całkowicie szczerze, podobnie jak w przypadku wcześniejszych komplementów. - Proszę potraktować to jako swojego rodzaju inwestycję. O której jestem pewien, że naprawdę warto.
        Kobieta się zarumieniła, ale nic już nie powiedziała, na jej ustach błąkał się jedynie uśmiech. Dérigéntirh podniósł szklany korzeń, który został opakowany w miękką, niewielką torbę, skutecznie go chroniącą, po czym spojrzał na Sanayę, doszukując się w jej mimice w sumie czegokolwiek. Ludzie różnie patrzeli na kwestię opłacania ich; niektórzy zaczynali być twoim najlepszym przyjacielem, jednak niektórzy częstokroć nie chcieli pozwolić, aby ktoś ich wyręczał. A smok uważał, że jest wielkie prawdopodobieństwo, że alchemiczka wchodzi w skład tej drugiej grupy. Odsunął się do drzwi, pozwalając jej nieco swobodniej porozmawiać ze sprzedawczynią; z jej wcześniejszych słów wywnioskował, że trochę się już znają, a oprócz tego miała teraz szansę, aby jednak zapłacić z własnej kieszeni, jeżeli naprawdę by tego potrzebowała.
        Gdy już się do niego zbliżyła, zaoferował jej pomoc w niesieniu części z zakupionych składników, po czym obydwoje wyszli na zewnątrz; gwar miasta oraz czyste światło słoneczne stanowiły niemałą odmianę po szklarnianym klimacie oraz skrytym w półcieniu sklepie; hałas był najbardziej uderzający.
        - Mówiłaś, że chciałabyś się gdzieś udać. Myślisz o czymś konkretnym, czy też wolisz, aby nieznajomy zaprowadził cię w jakieś sobie tylko znane miejsce? - Zapytał, uśmiechając się przy tym żartobliwie. - Zupełnie, jakby oddać się w smocze łapy, nie wiedząc, dokąd taka bestia zachce cię porwać. Niepewność, ale i ekscytacja nieznanym... Choć oczywiście straszliwe przy tym wyolbrzymiam.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Odpowiedź Kaonitesa na temat jego pochodzenia brzmiała niezwykle interesująco i niemal natychmiast wywołała u Sanayi refleksję w jakie to odległe rejony kontynentu zawędrował już jej rozmówca… I czy przypadkiem sama nie mogłaby stosować tego określenia. Z reguły gdy pytano ją o pochodzenie bez namysłu odpowiadała “Leonia”, kraj ten jednak opuściła mając trzynaście lat i drugie tyle spędziła w Turmalii, teraz zaś zamieszkiwała wioskę pośrodku niczego, ale też podróżowała na tyle często, że proszę: niedawno wróciła z odwiedzin u swojego mistrza, a potem ruszyła tutaj, by szukać inspiracji do badań… Zresztą chyba właśnie trafiła na odpowiedni stymulant w postaci Kaonitesa. Rozmowa z nim poprawiała jej humor w najbardziej typowy z możliwych sposobów, bo była po prostu miła, lecz było w niej też coś więcej - srebrnowłosy elf poruszał też w odpowiedni sposób struny jej intelektu, gdyż sam był niezwykle inteligentny i co więcej otwarty na dyskusję. Sanaya już w duchu gratulowała sobie wyjazdu do Menaos, bo gdyby siedziała u siebie z pewnością nigdy by nie wpadła na takiego rozmówcę!
        Zapewnienia Kaonitesa wyraźnie ją uspokoiły - potrafiła rozgadać się na temat swoich koników zupełnie bez zastanowienia i nie zważając na rozmówców, których niestety z reguły nudziła. Czasami dziwiło ją, czemu ludzie ignorowali sprawy tak sobie bliskie, później zaś zaczynała rozumieć ich tok rozumowania: to z reguły nie oni sami budowali domy, w których mieszkali, nie oni stawiali mosty i nie oni brukowali ulice. Korzystali z nich, owszem, ale pewnie bez zastanowienia nad tym, co mogłoby działać lepiej - miało nie lać się na głowę i pod nogami również miało być sucho. Na grzyb na ścianach najlepszym sposobem była przeprowadzka, a izolacja cieplna była pojęciem abstrakcyjnym dla przeważającej części społeczeństwa. Dopiero gdy dało się im do ręki coś, co znacząco poprawiało ich komfort życia, dostrzegali co ich do tej pory uwierało - dla takich chwil pracowała Sanaya. No i też trochę dla tego podszytego zazdrością podziwu kolegów po fachu…
        - Tak, to mało popularna działka, zasiedziała na dodatek przez starych profesorów, którzy nie są skorzy do współpracy z nowym pokoleniem - poskarżyła się mimochodem, bo faktycznie był to jeden z powodów, dla których nie nawiązywała ścisłej współpracy z tutejszą uczelnią: niechęć z ich strony. Niechęć do zbyt młodej, zbyt energicznej i zbyt oryginalnej kobiety, która mogła wywrócić im życie do góry nogami, podczas gdy oni chcieli jedynie dożyć przyjemnej emerytury grzejąc się w blasku dawnej chwały. W kwestiach naukowych Sanaya była jednak uparta i powoli acz skutecznie realizowała swoje pomysły i zdobywała kolejne patenty.
        - Mógłbyś? - upewniła się, gdy Kaonites zaproponował pomoc przy zbieraniu jej roślin. - To miłe z twojej strony, dziękuję. Szukam tych roślin…
        Sanaya pokazała elfowi kartkę, z którą wcześniej poszła do właścicielki zielarni - miała na niej szczegółową listę tego co było jej potrzebne i w jakiej ilości. Niektóre składniki były potrzebne jej w ilościach symbolicznych, inne zaś prawie jakby zamierzała obdzielić nimi pół miasta. Przy ich wyborze kierowała się wyczuciem i zdobytą do tej pory wiedzą na temat walki z mchem na ścianach - nie by była ona specjalnie imponująca, ale pozwalała od czegoś zacząć.
        Pytanie o badanie, zadane przez Kaonitesa gdy oboje obrywali liście ze znajdujących się blisko siebie krzewów, wywołało na twarzy alchemiczki piękny, radosny uśmiech. Zaraz chętnie przystąpiła do udzielania odpowiedzi.
        - W istocie to prawdziwy ocean - zgodziła się na wstępie. - Wiele aspektów budownictwa można ulepszyć przy pomocy alchemii. Teraz zamierzam znaleźć coś, co pozwoliłoby uchronić fasady budynków od porastania ich mchem - jakiś dodatek do zaprawy bądź tynku, który jednocześnie nie zmniejszałby ich trwałości i oczywiście nie był toksyczny albo niebezpieczny dla mieszkańców. Pracuję nad tym jednak zaledwie od paru tygodni, jestem dopiero po fazie rozpoznania i zaczynam planować eksperymenty, dlatego potrzebne mi są takie naręcza składników - wyjaśniła, wskazując na koszyk, do którego zbierała dotychczas zerwane rośliny.
        - Mój ostatni patent zaś dotyczył przemiany kaolinów Shaumanna, dzięki której zyskiwał on silne właściwości termoizolacyjne… Oczywiście to materiał zbyt drogi, by używać go na przykład do ocieplania domów, pracowałam jednak na nim z myślą o paleniskach i zabezpieczeniach do zamkniętych laboratoriów. Podczas obrony patentu udało mi się utrzymać w ręce miskę z wypreparowanego tą metodą kaolinu, do której wlane było roztopione żelazo - oświadczyła z prawdziwą dumą. - A nie mam dłoni kowala - zastrzegła, pokazując mu swoją rękę, która może była trochę spracowana, ale nie znaczyły jej żadne blizny ani świeże oparzenia. Bezpieczne przeprowadzanie eksperymentów było konikiem jej mistrza i to dzięki temu ona również nabrała dobrych nawyków.

        Już w sklepie Sanaya nie kryła zaskoczenia gdy dowiedziała się, że złota bransoleta w rękach sprzedawczyni należała do Kaonitesa i ten zamierzał ją tak beztrosko oddać - był to dar zbyt szczodry nawet gdyby był w tej dziewczynie zakochany po uszy albo był znanym kupcem handlującym antykami. Co więcej, jego gest rozciągnął się również na nią, gdyż zaproponował, że zapłaci za jej rośliny. Panna Tai uśmiechnęła się dość niemrawo, jak to osoba, która chce podziękować, ale zaraz potem odmówić, nie wcinała się jednak w rozmowę elfa ze sprzedawczynią tylko czekała na swoją kolej. Chwilę potem jej uśmiech poszerzył się pod wpływem pochwał padających z jego ust - zgadzała się z nimi w stu procentach.
        - Podlicz mnie - zwróciła się do czarnowłosej dziewczyny, gdy Kaonites odsunął się od lady.
        - Oczywiście. Tutaj zapakowałam rośliny wodne, było wszystko o czym mówiłyśmy - zapewniła, pokazując owinięte w wilgotną gazę i bardzo gruby woskowany papier pakunki. Sanaya wierzyła jej na słowo, że faktycznie udało jej się znaleźć potrzebne jej składniki, bo za długo już się u niej zaopatrywała, by móc podejrzewać ją o oszustwo.
        - To twój znajomy? - zapytała cicho szatynka, spoglądając w stronę Kaonitesa.
        - Przed chwilą się poznaliśmy - wyjaśniła Sanaya bez żadnych niedomówień. W odpowiedzi otrzymała nieco zaskoczone spojrzenie, ale żadnego pytania. “Nie mój cyrk, nie moje małpy”, jak to się mówi.

        Sanaya nie oponowała, gdy Kaonites zaproponował, że poniesie dla niej część zakupionych roślin, gdyż miała tego naprawdę sporo - jemu dostał się pakunek z wszelkiej maści algami i glonami, dość ciężki, lecz poręczny i dla mężczyzny nie stanowiący żadnego wysiłku w transporcie.
        - Hm… - Alchemiczka wyraźnie zastanowiła się nad tajemniczą propozycją nowego znajomego. - Miałam na myśli kampus, lecz jeśli twoja propozycja faktycznie kryje coś ciekawego, zaryzykuję i dam ci się poprowadzić… smoku - zakończyła, podejmując w ten sposób jego żart, błogo nieświadoma tego jak bliska prawdy w tym momencie była.
        Nie bała się iść z Kaonitesem w nieznane sobie miejsce, nie miała żadnego przeczucia, by miało to być dla niej niebezpieczne, a swojej intuicji ufała wręcz bezgranicznie, bo nigdy jej nie zawiodła. Była przy tym niezwykle zainteresowana tym, co też elf mógł jej pokazać w mieście, które we własnym mniemaniu znała bardzo dobrze.
        - Masz do dyspozycji odpowiednią pracownię i narzędzia by spreparować ten korzeń? - upewniła się nagle.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

        ”Starzy profesorowie, którzy nie są skorzy do współpracy z nowym pokoleniem..." Te słowa nieco rozbawiły Dérigéntirha, gdyż najprawdopodobniej żaden z nich pod względem wieku nie był w stanie z nim konkurować, a mimo to właśnie jego kobieta wybrała, aby uskarżać się na takie rzeczy; smokowi jeszcze bardziej poprawiło to humor, gdyż obudziło w nim myśl, że może mimo wszystko ma jeszcze w sobie nieco tego ognia, który tak cechuje nowe pokolenia. Po prawdziwe pośród swoich pobratymców może i nie uchodziłby za starucha, jednak przebywał wśród nich na tyle mało, że zwykł na wiele rzeczy patrzeć ludzką czy też elfią miarą. Jeśli jego wcześniejsze komplementy idealnie zadziałały na wątpliwości Sanayi co do siebie samej, o tyle jej słowa świetnie trafiły w te Dérigéntirha – powoli zaczynał mieć wrażenie, że czas, w którym byłby w stanie zmieniać oblicze Alaranii, powoli zaczyna się kończyć. Dlatego uznanie go za kogoś, kto mógłby udzielać niechęci do starego pokolenia, uważał za bardzo miłą rzecz.
        Z autentycznym zainteresowaniem przysłuchiwał się słowom alchemiczki. Musiał jej przyznać, że trwałe usuwanie mchu ze ścian nie brzmiało tak spektakularnie jak zapewnienie życia wiecznego, jednakże zdawał sobie sprawę, jak wielka przepaść dzieli te dwie wizje względem możliwości zrealizowania; wielu ludzi straciło życia na bezskutecznym poszukiwaniu go, a Sanaya podobnych projektów mogła zrealizować wiele. W dodatku gdy było to coś, co wpływało na życie tak wielu ludzi, to w świecie zostawało się wyraźny ślad, który naprawdę trudno zatrzeć; może i jej imię nie będzie wysławiane przez pokolenia, ale za to jej idee pozostaną tu na bardzo długo. A jeżeli chodzi o pamięć... kobieta nie mogła tego wiedzieć, ale już zapewniła swojemu imieniu przetrwanie na co najmniej kilka wieków, jeśli nie tysiącleci; smoki nie zapominają.
        Kiedy zaś zaczęła mówić o swoim ostatnim wynalazku, coś błysnęło w oczach Dérigéntirha; słuchanie o cudzych osiągnięciach zawsze sprawiało, że jego samego nachodziły pomysły, a oprócz tego wzbudzało to jego wielkie zainteresowanie. Materiał rzeczywiście był za drogi, aby móc służyć w budowie, o ile ktoś nie posiadał szalone bogactwo oraz bogate szaleństwo. Jednak przydatność w laboratorium była nie do przecenienia; smok zastanowił się, czy któryś z tych „starych profesorów” sam nie byłby skłonny zapłacić za coś takiego. Co do zaś dłoni Sanayi... Nie musiał na nią spojrzeć, aby wiedzieć że mówi rację; ich obraz zapisał się już w jego żelaznej pamięci, ale z grzeczności spojrzał.
        - Brzmi imponująco – powiedział szczerze. Po prawdzie on sam zdołałby wykonać coś takiego bez większego problemu – utrzymać miskę pełną żelaza, nie przemienić kaolin – ale w tym, że ludzie osiągali takie rzeczy nie dzięki swej naturze lecz sprytowi, było coś naprawdę godnego podziwu. - Jestem przekonany, że...
        Dalszą rozmowę przerwało im wkroczenie do sklepu. Smok nie okazał większego zdziwienia, gdy Sanaya postanowiła nie wyręczać się jego złotem, a pakunek przyjął z największą przyjemnością; choć alchemiczka zdecydowanie nie była standardową kobietą, to usługiwanie płci pięknej było tradycją, którą trudno było Dérigéntirhowi przełamać.
        - Jest takie jedno miejsce... jestem ciekaw, czy ci się spodoba, moja ofiaro. - Nie mógł się powstrzymać przed kontynuowaniem żartu, jak i szerokim uśmiechem, który pojawił się na jego ustach. Fakt, że jemu rzeczywiście c z a s a m i w przeszłości zdarzało się robić takie rzeczy, tylko jeszcze bardziej go bawił. Prawie tak bardzo jak fakt, że Sanaya nieświadomie nazwała go zupełnie prawidłowo. - Trochę musimy się przejść, ale na szczęście nie jest to miejsce po drugiej stronie miasta.
        Ruszył wraz z alchemiczką, oddalając się powoli od zasadniczego centrum życia całej społeczności; szybko zauważył, że kobieta doskonale zna ulice miasta, dlatego mogli bez przeszkód iść ramię przy ramieniu, a co za tym szło – wciąż cieszyć się jakże miłą rozmową.
        - Cóż, w większości wypadków byłem zmuszony do pracy w warunkach polowych – powiedział szczerze smok na pytanie odnośnie jego przygotowania. - Nauczyłem się kilku sztuczek, a kiedy było potrzeba, wynajmowałem laboratorium; nie jest to może i najtańsza usługa, ale rozumiem, że obawa przed zepsuciem czegoś ma na to wielki wpływ.
        - Mówiłaś wcześniej o swoim ostatnim patencie, ale chętnie także posłucham czegoś o wcześniejszych – powiedział, kontynuując urwaną w sklepie rozmowę. - Szczerze mówię, że zafascynowało mnie, jakie to kolejne pomysły mogły się narodzić w twojej głowie; zaczynam się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie mogłem się kiedyś na któryś z nich natknąć, całkowicie nieświadomy tego, jaka to niezwykła osoba jest jego twórcą.
        Rozmowa o alchemicznych osiągnięciach Sanayi sprawiła, że droga zdecydowanie im się nie dłużyła; niedługo stanęli przed niepozornie wyglądającym, trzypiętrowym budynkiem, wznoszącym się w jednej z bocznych dzielnic miasta, zdecydowanie niemogących cieszyć się największą popularnością. Napis nad drzwiami głosił „Sierociniec Dobra Nadzieja”; nazwa dosyć pospolita i niewyróżniająca się niczym spośród podobnych przytułków. Dérigéntirh spojrzał na kobietę, zaciekawiony jej reakcji, po czym zbliżył się do drzwi i zapukał. Rozległo się krzątanie, a po chwili odgłosy żwawych kroków; odrzwia otworzyły się, a w przejściu stanęła zaskakująco pomarszczona staruszka, spoglądająca na nich podejrzliwie swymi zielonymi oczami.
        - Czym można państwu służyć? - burknęła.
        - Leastafis zachwalała to miejsce. - Zmiana, jaka zaszła na obliczu kobiety, była doprawdy zaskakująca; w jednej chwili rozpromieniła się, a jej twarz przybrała jakże przyjaznego, miłego dla oka wyrazu, którego centrum był szeroki uśmiech, który nie ograniczał się jedynie do jej ust, ale przechodził również na oczy, które teraz błyskały zachęcającymi ognikami. Odsunęła się, otwierając szerzej drzwi, a ręką wskazała na wnętrze.
        - Zapraszam, zapraszam państwa do środka – powiedziała jakże miłym tonem. Dérigéntirh spojrzał na Sanayę i kiwnął zachęcająco głową. Gdy znaleźli się już w środku, a staruszka zaczęła zamykać za nimi drzwi, znikąd pojawiła się przed nimi para – chłopak i dziewczyna, w wieku na oko szesnastu lat, odziani w porządne stroje, witający ich uśmiechem.
        - Pozwolą państwo, że zajmiemy się państwa rzeczami – zaoferowała dziewczyna uprzejmym tonem.
        - Zapewniamy, że nic im nie będzie groziło.
        Dérigéntirh spojrzał pytająco na Sanayę.
        - A czym tak właściwie możemy państwu służyć? - spytała tymczasem staruszka, zbliżając się do nich.
        - Bylibyśmy niezmiernie wdzięczni, gdybyśmy mogli spędzić kilka chwil na balkonie. Z opisów Leastafis wynikało, że to naprawdę piękne miejsce.
        - Ach, tak – powiedziała staruszka, po czym zwróciła się do oczekującej dwójki. – Zabierzcie te rzeczy na miejsce, ja zaraz do was dołączę.
        Chłopiec i dziewczyna uprzejmie przyjęli od alchemiczki i smoka ich pakunki, po czym oddalili się szybkim, ale zadziwiająco bezdźwięcznym krokiem, znikając za zakrętem korytarza. Tymczasem staruszka bez pośpiechu ruszyła za nimi, zachęcając gości do ruszenia za nią. Sanaya mogła zauważyć, że wnętrze wygląda zaskakująco dobrze w porównaniu do tego, jak budynek prezentował się z zewnątrz; ściany były zadbane, podłogę zdobiły barwne dywany, w powietrzu unosił się miły zapach kwiatów, które można było dostrzec w zawieszonych bądź stojących pod ścianą donicach.
        Gdy przekroczyli zakręt, im oczom ukazały się schody prowadzące na piętro, ale alchemiczka mogła dostrzec także coś jeszcze; po przeciwnej stronie korytarza znajdowało się przejście, które prowadziło do pomieszczenia przypominającego salon; znajdowało się w nim kilkanaście dzieci w różnym wieku, zajętych różnorodnego rodzaju zabawami – dwójka z nich siedziała przy stole i mierzyła się w szachach, czemu przyglądała się kolejna para, mała gromada zgromadziła się w kręgu, siedząc na podłodze i oddając się karcianej grze, która musiała być nadzwyczaj emocjonalna – świadczyły o tym rozlegające się co chwila okrzyki i śmiechy. Jednakże tym, co mogło zdecydowanie zwrócić uwagę Sanayi, były pary kocich uszu oraz ogony, którymi obdarzona była spora część radosnego towarzystwa. To niedługo potem zniknęło jej z zasięgu wzroku, gdyż ich trójka wkroczyła na schody, aby po chwili znaleźć się na piętrze.
        - Jak się ma Leastafis? - spytała nagle serdecznie staruszka.
        - Kiedy ostatni raz ją widziałem, miała się znakomicie.
        - Ano, odwiedziła nas tutaj pół roku temu. Wspaniała kobieta, znam ją od siedemdziesięciu lat, wyobrażasz sobie? Początkowo byłam nieco zrażona, ale z czasem...
        - Doskonale rozumiem – odpowiedział szczerze Dérigéntirh. - Jestem pewien, że chciałaby odwiedzać was częściej, ale...
        - Oczywiście, rozumiem. Trudno powiedzieć, aby widok takich jak ona podobał się tutejszym mieszkańcom.
        Piętro prezentowało się jako niewielki labirynt korytarzy oraz zamkniętych drzwi, przez który oprowadzała ich gospodyni. Wkrótce dotarli do tych, przed którymi stała znana już im dobrze para, z rękami splecionymi za plecami oczekiwała na nich. Młodzieniec powiedział, że ich rzeczy już są bezpieczne w środku, a staruszka kazała im znikać. Skłonili się w stronę gości, po czym oddalili, równie bezgłośnie jak wcześniej. Tymczasem gospodyni otworzyła drzwi i zaprosiła ich do środka. A wnętrze prezentowało się naprawdę interesująco.
        W istocie był to balkon, choć o nie tak małej powierzchni; podłoga posiadała kształt trapezu równoramiennego, o szerszej podstawie pod ścianą budynku. Barierki były rzeźbione w kwieciste kształty, od razu przywodząc na myśl elfickie ozdoby. Ów charakter pogłębiały także i kwiaty, których można było uraczyć tutaj wiele; zdobiły krawędzie barierek, wisiały pod słupami podtrzymującymi zadaszenie, a także rozstawione były pod samą ścianą. Były o dosyć chłodnych barwach, dzięki czemu nie raziły w oczy i komponowały się nad wyraz ciekawie z drewnianymi elementami. Trzy sofy – jedna na przedzie balkonu, dwie pod ścianami – nadawały temu miejscu wprost altanowe wrażenie. Jeżeli zaś o nich była mowa... na jednej z kanap rozstawionych pod ścianą spoczywał sobie wielki, czarny kocur – nie była to z pewnością dorosła pantera, ale wciąż prezentowała się znacznie potężniej od zwykłego kociaka. Gdy dostrzegła intruzów, uniosła łeb i zaryczała, niezbyt głośno, ale agresywnie.
        - Co to za maniery? - Staruszka minęła ich i złapała kocura za kark, po czym ściągnęła z kanapy. Ten zamknął pysk i spotulniał pod wpływem stanowczego dotyku kobiety. - Przeproś państwa.
        Po chwili w miejscu pantery pojawił się chłopak, wyglądający na nieco młodszego od dwójki, która zaniosła tu zakupy Sanayi – te spoczywały bezpiecznie na drugiej z kanap ustawionych pod ścianą -, jego głowę zdobiły niesforne, czarne włosy, spod których wynurzała się para równie ciemnych uszu. Spojrzał na smoka oraz alchemiczkę, po czym przeprosił. Staruszka tymczasem złapała go za fraki i zachęciła gości, aby się nie krępowali – po chwili zniknęła za drzwiami wraz z młodym panterołakiem, pozostawiając ich samych.
        - I jak sądzisz? - spytał Dérigéntirh, kierując się w stronę środkowej kanapy. Minął ją i oparł się na barierce, spoglądając na roztaczający się przed nim widok. - Uznałem, że zaciekawi cię to miejsce. No i ten balkon to naprawdę przyjemne miejsce. Wydaje się wręcz być nie na miejscu, jeżeli spojrzy się na ten cały miejski tłok. Jest tak spo...
        Jego słowa przerwał przytłumiony ryk, dochodzący spoza barierki. Smok uśmiechnął się i przeniósł wzrok na widok, który bardzo chciał pokazać Sanayi. Budynki w tej części miasta nie zostały zaplanowane najmądrzej, dlatego też pomiędzy tymi okalającymi dwie ulice znajdowało się całkiem sporo wolnego miejsca; wnęka w kształcie trójkąta ciągnąca się na kilkadziesiąt stóp, która wcześniej nie była w żaden sposób używana. Kiedy razem z Leastafis zajmowali się budową tego miejsca, uznali, że tkwi w tym ogromny potencjał. Dérigéntirh uśmiechał się, spoglądając w dół i widząc plac zabaw, który został przygotowany specjalnie dla zmiennokształtnych; liczne wzniesienia, krzaki, wymyślne zabawki specjalnie dla obdarzonych zwierzęcą duszą – przygotowanie tego wszystkiego nie było łatwe, ale rezultat zdecydowanie wart całego wysiłku. Kilkunastu zmiennokształtnych w tej właśnie chwili rozrabiało tam w dole, radośnie ganiając za swoimi przyjaciółmi. Tłumienie dźwięku także nie było łatwo zapewnić, w dodatku musiał co jakiś czas tu wracać i wzmacniać magię pustki – w skórze czarodzieja rzecz jasna. Teraz jednak... uśmiechnął się, rozkoszując widokiem.
        - Może nie jest to smocza pieczara, ale mam nadzieję, że się podoba.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Och, gdyby Sanaya wiedziała z kim tak naprawdę rozmawiała, może inaczej dobierałaby słowa… Chociaż nie, niekoniecznie. Kaonites wyglądał wszak na elfa i alchemiczka była w pełni świadoma tego, że mógł być od niej kilka, może nawet kilkanaście razy starszy mimo młodzieńczego oblicza. Sprawiał jednak wrażenie młodego duchem i to było najważniejsze - niektórzy długo zachowywali elastyczny sposób myślenia, a inni byli mentalnymi starymi dziadami już od najmłodszych lat, jej rozmówca zaliczał się jednak bez dwóch zdań do pierwszej kategorii. Dlatego tak dobrze jej się z nim rozmawiało.

        Sanaya uśmiechnęła się szeroko, gdy Kaonites w tajemniczy sposób zagaił, iż ma pomysł, gdzie ją zabierze. Kontynuowanie żartu o smoku i porwanej ofierze ją bawiło, choć dla postronnego słuchacza mogło zaczynać już brzmieć upiornie. Pannę Tai nie opuszczało jednak dobre przeczucie i poczucie bezpieczeństwa, a na dodatek była teraz bardzo zaintrygowana tym, co jej towarzysz chciałby jej pokazać. Nie zdradził się ani jednym słowem, lecz coś mówiło jej, że nie chodziło o jakąś urokliwą altankę w parku czy piękną, położoną na uboczu galerię, tylko o coś znacznie bardziej niecodziennego.
        - Prowadź - zachęciła go. Nawet gdyby przyznał, że muszą kawałek się przejść by dotrzeć na miejsce, i tak chętnie udałaby się na taki spacer. Lubiła poruszać się pieszo, bo rzadko kiedy się spieszyła, a tempo piechura sprzyjało przemyśleniom i kontemplacji okolicy. Gdy zaś była to droga poza miastem, często w ten sposób udawało jej się znaleźć jakieś nowe składniki do mikstur, zysk był więc podwójny.

        - Nie mam tak naprawdę zbyt wielu patentów - przyznała skromnie na wstępie, gdy Kaonites zagadnął ją o starsze osiągnięcia. - Przyznam jednak, że na większość pomysłów wpadłam budując własny dom, wtedy dostrzegłam które kwestie bywają problematyczne, a od tamtego momentu co jakiś czas przychodzi mi do głowy coś nowego. Inspirują mnie stare budowle, bo na nich dobrze widać jakim zniszczeniom można zapobiec i jak się w nich żyje, mieszka. Na samym początku była całkowicie skupiona na zaprawach… Wiem, to nie brzmi jak temat dla dwudziestokilkuletniej dziewczyny, ale gdy widziałam ile czasu zajmuje nim materiał się zwiąże, jak trzeba pilnować pogody i czasu schnięcia, by zaprawa się nie wykruszyła, chciałam coś z tym zrobić, na własne potrzeby. I tak mój pierwszy patent był na dodatek do zaprawy poprawiający jej elastyczność, co zapobiegało pęknięciom i na skutek osiadania i utraty wilgoci. Stworzyłam go we współpracy z mistrzem Miguelem Saarem z Turmalii, moim nauczycielem, jako naszą ostatnią wspólną pracę, po której zaczęłam już pracować tylko i wyłącznie na własny rachunek. Ale w tamtym patencie byłam pierwszym autorem - zaznaczyła, by było jasne, że nie przypisywała sobie niczyich zasług. - Potem bywało już różnie, bo badania i składniki wymagają funduszy, a ja nie jestem zatrudniona na uniwersytecie, musiałam więc czasami swoje odkrycia odkładać do szuflady, by zasiąść do tworzenia eliksirów, nawozów i leków, które odkrywcze nie były, ale mogłam na nich zarobić. Za to potem wyżyłam się trochę twórczo, bo zajęłam się barwieniem szkła. Wiem, że to nie jest nic szczególnego, bo kolorowe szkło i witraże istnieją od setek lat, ale moje zmieniało kolor pod wpływem słońca. Wiem, że w kilku bardziej ekskluzywnych karczmach w Meanos mają ozdoby wykonane z tego szkła - wtrąciła z wyraźną dumą, robiąc później bardzo krótką przerwę by upewnić się, czy przypadkiem Kaonitesa nie nudziły już te wyliczanki, lecz on nadal wyglądał na zainteresowanego. Sanayi przemknęło przez myśl, że to prawdziwy cud: mężczyzna, który ją słuchał, rozumiał i przy tym się nie nudził.
        - Potem wróciłam do zapraw, bo jednak wolałam coś praktycznego, ale moje prace spełzły na niczym, poddając mi jednak pomysł, że przydałby mi się lepszy materiał izolujący do laboratorium, tak powstał mój patent na oczyszczanie kaolinu. I to wszystko: trzy patenty i całe stosy pomysłów na coś nowego. Liczę, że moje aktualne badania również zakończą się patentem, bo na razie wszystko idzie po mojej myśli - podsumowała, by nie przeciągać zanadto. Była zresztą przekonana, że jeśli Kaonitesowi zależaloby na zgłębieniu jakiegoś konkretnego zagadnienia, z pewnością by o to zapytał.
        Gdy dotarli do celu ich wędrówki, Sanaya spojrzała na szyld z wyraźnym zaskoczeniem, ale bez niechęci. Sierociniec - tego na pewno by się nie spodziewała, starała się jednak na razie nie wyciągać żadnych pochopnych wniosków, bo coś mówiło jej, że sytuacja była o wiele bardziej złożona, niż wyglądała na pierwszy rzut oka. Posłała Kaonitesowi spojrzenie zachęcające go, by prowadził ją dalej. Na jej twarzy malowało się zainteresowanie z odrobiną ostrożności, podyktowaną raczej dobrym wychowaniem niż strachem. Sierocińce były miejscami osobliwymi, które wymagały dużego taktu i empatii, bo nieprzemyślanym zachowaniem można było kogoś niezwykle łatwo zranić i mógł to być zarówno mieszkaniec takiego miejsca, pracownik, jak i ona sama… Trochę obawiała się tego, co doświadczy, bo biorąc pod uwagę ostatnie przemyślenia o własnym wieku, rodzinie, stabilności i dzieciach mogło ją to zwyczajnie przytłoczyć, lecz nie cofnęła się.
        Przywitanie w progu alchemiczka bez wahania nazwałaby podejrzanym: prawie jakby wchodzili do podejrzanego miejsca odwiedzanego przez osoby zajmujące się niezbyt poprawnymi interesami. W połączeniu z sierotami wychodziło tym bardziej upiornie. Przekroczyła jednak próg domostwa, witając się ze starszą kobietą cichym “dzień dobry”.
        Wewnątrz robiło się tym dziwniej. Sanaya aż wzdrygnęła się, gdy znikąd pojawiła się przy niej para nastolatków - zupełnie ją zaskoczyli. Ich nienaganne maniery jakoś nie pasowały jej do zwykłego sierocińca, lecz gdy zaproponowali, że wezmą jej rzeczy, oddała je bez oporów, wręczając dzieciom zarówno torbę z zakupami, jak i własną. Co chwilę zerkała na Kaonitesa, by z jego oblicza wyczytać o co chodzi, co to było za miejsce i czy tak tu zawsze wyglądało. Miejsce robiło niesamowite wrażenie i alchemiczka utraciła przez to trochę pewność siebie. Nurtowała ją poza tym jedna kwestia: nie widziała ani nie słyszała żadnych dzieci poza tą parką przy drzwiach wejściowych. Zdawało jej się, że w takim domu powinno być gwarno, a tutaj panowała atmosfera pasująca prędzej do eleganckiej pensji albo internatu.
        Wątpliwości panny Tai rozwiały się chwilę później - gdy Kaonites szedł za starszą gospodynią prowadząc z nią niezobowiązującą rozmowę, Sanaya kątem oka dostrzegła salonik, gdzie ktoś był. Zwolniła, na moment nawet przystanęła, by przyjrzeć się zebranym tam dzieciom. Zwierzęce atrybuty z początku ją zaskoczyły, ale nie w negatywny sposób, poczuła tylko pewne ukłucie żalu, że pewnie dzieci te zostały porzucone przez swoją inność. Refleksje i pytania musiały jednak poczekać na później, gdyż alchemiczka musiała przyspieszyć, aby zrównać się ze swoim towarzyszem i gospodynią. Podążała za nimi w milczeniu, rozglądając się po mijanych pomieszczeniach i nie przysłuchując specjalnie prowadzonej przez nich rozmowie, by nie wyjść na wścibską. Zwróciła tylko uwagę na to, że po raz kolejny padło imię osoby, która była chyba opiekunem bądź założycielem tego miejsca: Leastafis.
        Gdy byli już u celu, Sanaya odruchowo podziękowała chłopcu, który przeniósł ich rzeczy, po czym odprowadziła jego i dziewczynkę wzrokiem zastanawiając się czy oni też byli zmiennokształtnymi. Uznała, że pewnie tak i z tą myślą podążyła za Kaonitesem do pomieszczenia, które chciał jej pokazać. Od razu w oczy rzucił jej się duży czarny kot zajmujący jedną z kanap. Przystanęła wpatrując się w niego z zaskoczeniem, a jego ryk sprawił, że podskoczyła w miejscu. Uspokoiła się nim jeszcze gospodyni ściągnęła kocura z kanapy i ten przemienił się w chłopca - domyśliła się, że to pewnie ktoś taki. Panterołak… Sanaya nigdy wcześniej nie widziała przedstawicieli tej rasy, a nawet jeśli, nie zdawała sobie z tego sprawy. Zdawało jej się, że byli gatunkiem niezwykle rzadkim, a tu proszę, w przeciągu ostatnich kilku minut zobaczyła ich jakieś dwa tuziny…
        Alchemiczka w milczeniu postąpiła kilka kroków przed siebie. Przypominała archeologa bądź pobożnego wyznawcę, który trafił do pradawnej świątyni swojego bóstwa - rozglądała się z szacunkiem i ukontentowaniem, w ciszy kontemplując to, co widziała. A było nad czym myśleć, bo od momentu przekroczenia progu tego miejsca była wręcz przytłaczana bodźcami i nowościami. Nie odpowiedziała na pytanie Kaonitesa inaczej niż uśmiechem - trochę wdzięcznym, trochę niepewnym, bo cały czas nie była pewna co o tym myśleć. Podeszła za nim do barierki i wyjrzała, a widok, który się przed nią roztaczał sprawił, że nie dosłyszała już ostatnich wypowiedzianych przez elfa słów. Bezwiednie zacisnęła dłonie na gładkiej powierzchni barierki i wpatrywała się bez mrugania w podwórko rozciągające się poniżej. Oszołomienie - to było dobre słowo by opisać to, co czuła. Może gdyby nie trzymałą się czegoś, straciłaby równowagę. Po prostu patrzyła, długo, w milczeniu, czasami lekko zagryzając wargę. Przez jej myśli przewijało się wiele pytań, domysłów, teorii i emocji. Sierociniec dla zmiennokształtnych, tu, w środku Menaos, taka oaza spokoju. Wszystkie te dzieci wyglądały na szczęśliwe, jakby niczego im nie brakowało. Ktoś je starannie wychował i o nie zadbał, nie wyglądały na przygnębione, niedożywione, zaniedbane fizycznie bądź intelektualnie. Wyglądało na to, że ktokolwiek stworzył to miejsce, chciał zapewnić dzieciom prawdziwy dom, jak najlepsze miejsce gdzie mogły dorosnąć.
        - To… poruszające - powiedziała w końcu, po czym parsknęła, zażenowana tak niskim poziomem elokwencji. - Naprawdę brak mi słów, by to opisać, nie śmiem wyrażać opinii, bo to wszystko… To nie jest smocza pieczara, Kaonitesie, to coś znacznie lepszego. Znacznie cenniejszego.
        Sanaya dopiero teraz nabrała głębiej tchu, nadal jednak wpatrując się w dokazujące w ogrodzie dzieciaki. Jeśli elf chciał ją zaszokować, to zdecydowanie mu się to udało. Alchemiczka chciała zadać mu bardzo wiele pytań, ale nie umiała ich ubrać w słowa, by nie stanowiły bezładnego potoku myśli.
        - Kaonitesie, co to za miejsce? - zapytała w końcu, sięgając po najbardziej ogólne pytanie, które być może mogło dać jej najszerszą odpowiedź, gdyż jej towarzysz (a może aktualnie bardziej gospodarz?) zdawał się być typem rozmownym, chętnie udzielającym informacji.
        - To nie wygląda jak zwykły sierociniec - usprawiedliwiła swoje dociekania, odpowiednio akcentując słowa, bo tak jak samo przeznaczenie tego miejsca było oczywiste, tak jego forma należała już zdecydowanie do niespotykanych.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

        Słuchanie Sanayi dostarczyło smokowi wielu jakże interesujących informacji – nie mówiąc już o samej przyjemności, jaka wynikała z przysłuchiwania się komuś opowiadającego z takim przejęciem. Dowiedział się między innymi niemało o przeszłości alchemiczki, o której to ta całkiem śmiało i bez skrupułów mówiła, całkowicie bezpośrednio – w przeciwieństwie do jego samego, który ukrywał prawdę za parawanami ładnych słów oraz tajemniczych niedopowiedzeń; zawsze czuł się nieco winny, gdy jego tajemniczość spotykała się z taką szczerością, ale cóż miał zrobić? Taka już była smocza dola...
        Odnośnie zaś do przeszłości, która wyjawiała się ze słów alchemiczki... Dérigéntirh był zaskoczony wieścią o tym, że zbudowała swój własny dom; on sam nigdy nie wzniósł nigdzie własnego miejsca na tym świecie – jeżeli nawet gdzieś już mieszkał, to z reguły były to budynki wynajmowane bądź wykupywane. Inwestowanie w coś większą ilość wyobraźni oraz materiałów przy jego sposobie bycia wydawała się nie mieć większego sensu; to, że Sanaya zdecydowała się na coś takiego, wiele o niej mówiło. Inaczej zaś było z nazwiskiem jej byłego nauczyciela; smok nigdy nie zapominał, dlatego bez problemu skojarzył zasłyszane imię, jednak nie potrafił dopasować do niego jakiejkolwiek twarzy – alchemika znał tylko ze słyszenia, ale z tego, co się orientował, był dosyć ekscentrycznym przedstawicielem swojego zawodu. ”Co w sumie mogło się całkiem mocno obić na jego uczennicy. Nie żeby źle na tym wyszła...”
        Natomiast wieść, że póki co kobieta miała na swoim koncie jedynie trzy patenty – nawet całkiem interesujące i rzeczywiście mające swoje miejsce w pamięci Dérigéntirha – nieco go zasmuciła. Zdecydowanie widział w Sanayi ogień, który powinien płonąć o wiele, wiele jaśniej; z kolei wieść o wielu pomysłach rozpogodziła go - to, że jej umysł wciąż tworzył coraz to nowe koncepcje, było bardzo dobrym znakiem. Widocznie po prostu brakowało jej czasu, może zasobów, może po prostu skupienia na jednym aspekcie? Smok poczuł chęć, aby bliżej przyjrzeć się owym „stosom”, o których wspominała – nawet przez chwilę odczuł pokusę, aby zajrzeć do jej umysłu, ale szybko się powstrzymał; kiedyś nawet nie krępował się przy czymś takim, ale ostatnio (co oznaczało jakieś kilka wieków wstecz), postanowił traktować tę kwestię nieco... delikatniej. No i jeżeli kobieta posiadała odpowiednio silny umysł, dostrzeżenie jego w nim obecności nie było aż tak trudne. A nie chciał przez niecierpliwość psuć ich relacji. ”Może później... o ile będzie jakieś później.”
        Jako, że smok zdawał sobie sprawę z korzyści oraz przyjemności dla opowiadającego, jakie wynikają z aktywnego słuchacza, starał się takowym właśnie być tak często, jak tylko się dało. Podczas rozmowy z Sanayą także miał zamiar dawać jej wyraźne sygnały, że ją uważnie słucha, zadawać pytania na temat i tak dalej, ale alchemiczka sama z siebie mówiła z takim przejęciem, że nie śmiał jej przeszkadzać. A zanim się zorientował, dotarli na miejsce.

        Już na górze, Dérigéntirh uważnie wpatrywał się w reakcje Sanayi, która zdecydowała się podejść i razem z nim wyjrzeć na zewnątrz; o ile dla niego był to widok jedynie uświadamiający mu, ile się zmieniło, o ile dla niej prezentowało się to jako zupełnie nowe doświadczenie. Przyglądał się jej twarzy wzrokiem, który ktoś postronny mógłby uznać za nie najbardziej niewinny, jaki można było ujrzeć. Sam smok jednak nie miał żadnych nieczystych zamiarów; fascynowała go mozaika emocji malująca się w mimice kobiety, która na szczęście była zbyt zajęta obserwowaniem rozbrykanych zmiennokształtnych, by móc zwrócić większą uwagę na dwoje intensywnie wpatrujących się w nią oczu. Te nie przestawały, aż do czasu, gdy alchemiczka się roześmiała. Dopiero wtedy powróciły do swojego, typowego nastroju. Teraz zaś przed smokiem pojawiła się kwestia wyjaśnienia tego wszystkiego Sanayi. Co było dosyć jakże przyjemnym zadaniem.
        - Pewnie zdajesz sobie sprawę, że zmiennokształtni na przestrzeni wieków nie byli najbardziej... hm, tolerancyjnie traktowaną rasą? Można to było zauważyć na wiele sposobów. Część postanawiała żyć w dziczy, na łonie natury, tam gdzie ciągnęła ich ta zwierzęca dusza. Część jednak zdecydowanie pragnęła stanowić element społeczeństwa, jednak rezultaty były różne. Słyszałem wiele historii i zmiennokształtnych trzymanych przez możnych tego świata w roli zabawek. W wielu przypadkach dochodziło do paskudnych wykorzystań. Jeśli wierzyć ścianom. Nawet jeżeli Prasmok obdarzył ich odrobiną szczęścia, z reguły prędzej czy później pojawiało się coś, co je burzyło.

        - Jest taka jedna osoba, którą zdążyłem poznać bardzo dobrze przez lata; darzy zmiennokształtnych zarówno matczyną miłością, jak i typową dla naukowca ciekawością – spędziła na badaniu ich więcej lat niż jesteś w stanie przypuszczać, choć nigdy nie posunęła się do żadnych bolesnych dla nich eksperymentów. Ta miłość sprawiła, że zaczęła chcieć walczyć o każdego, który nosi w sobie zwierzęcą duszę. Sama nawet przygarnęła jednego. Jednak sama nie mogła aż tak wiele zrobić. Dlatego powstały tego typu sierocińce, czy też raczej schronienia, a może nawet szkoły dla zmiennokształtnych. Nie służą tylko ukryciu ich przed społeczeństwem – mają na celu nauczyć je, jak funkcjonować wewnątrz niego oraz jak ukrywać swoją naturę przed nieprzychylnymi oczami. No i dzięki niemu zmiennokształtni stanowią znacznie silniejszą wspólnotę – wspólne dorastanie buduje więzi, które długo kruszeją. Zwłaszcza kiedy wzmacnia je wzajemne wspieranie w potrzebie.
        - Koncept był w pełni jej, jednak nie na wiele się zdał, gdyby nie udało jej się wcielić go w życie; na szczęście odnalazła kogoś, kto podzielał jej punkt widzenia i wsparł ją złotem – jak widać, zdecydowanie była to celna inwestycja. Gdyby...
        Nagle drzwi otworzyły się, a w przejściu stanął młody panterołak, który jeszcze nie tak dawno wylegiwał się na sofie; w dłoniach trzymał talerz, na którym ułożony był stos apetycznie wyglądających ciastek – jasne i kruche, bez wątpienia z odpowiednim nadzieniem.
        - Pani Ifriif zapytuje, czy zechcą państwo coś przekąsić – powiedział zaskakująco miłym tonem.
        - Zostaw je nam, myślę, że z pewnością będą nam smakować – odrzekł Dérigéntirh, obdarzając Sanayę nieco rozbawionym spojrzeniem.
        - Czy można jeszcze czymś służyć? - spytał panterołak, kładąc talerz na niewielkiej szafce, tuż obok centralnej sofy.
        - Nie, myślę, że póki co niczego nam nie trzeba.
        Młodzieniec ukłonił się i zniknął za drzwiami, które po chwili się za nim zamknęły. Smok ponownie spojrzał na alchemiczkę, po czym kontynuował myśl:
        - Zdecydowanie miejsce takie jak to nie może rozwiązać ich wszystkich problemów, ale myślę, że i tak pomaga jak mało co. To była naprawdę świetna idea i cieszę się, że wywarła na tobie tak wielkie wrażenie. Oczywiście sama realizacja także jest bardzo ważna, ale starano się dobrać odpowiedni personel. Trochę kontaktów się znalazło, dlatego też biorą w tym udział zarówno magowie, już dorośli zmiennokształtni, jak i osoby, które po prostu mają dryg do wychowywania dzieci oraz anielską wprost cierpliwość. Do tej ostatniej grupy należy pani Ifriif, która nas przywitała. Urocza kobieta, pracuje tutaj niemal całe życie. Zdecydowanie zna się na tych małych bestyjkach.
        Wzrok Dérigéntirha powędrował raz jeszcze na plac zabaw dla obdarzonych zwierzęcą duszą urwisów, po czym przeniósł się na całkiem apetycznie prezentujące się ciastka.
        - Usiądziemy? Czy też chcesz jeszcze napawać się widokiem?
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya była błogo nieświadoma w kwestii tego, że już jakiś czas stanowiła obiekt obserwacji Kaonitesa. Przede wszystkim była zbyt pochłonięta tym, co działo się wokół, w jak niezwykłe miejsce trafiła i ile niesamowitych doświadczeń jej tym fundowano, chociaż pewnie dla wielu osób nie byłoby to nic ciekawego - ot, sierocinec specjalizujący się w pewnej konkretnej grupie sierot, co z tego? Na niej jednak to robiło wrażenie, a dodatkowe informacje, uzyskane z reguły przypadkiem, tylko to odczucie wzmacniały. Kolejnym powodem, przez który ignorowała zainteresowanie Kaonitesa było jej przekonanie o tym, że przecież nie było w niej nic ciekawego do obserwowania. Mógł zwrócić na nią przelotnie uwagę i to wszystko - przecież pewnie wielokrotnie spotykał się z podobnymi reakcjami. Nie przypuszczała, że mogłoby go to interesować, fascynować, że przez swój wiek i charakter trochę inaczej postrzegał rzeczywistość niż ona i interesowały go zgoła inne zagadnienia. Jednak tak było chyba lepiej dla obojga - ona się nie krępowała i nie pilnowała ze swoimi reakcjami, a on mógł analizować jej zachowanie do woli. Był jednak na tyle taktowny, by szybko zmienić wyraz twarzy, gdy Sanaya wróciła myślami do rzeczywistości i znowu zaczęła świadomie odbierać swoje otoczenie, a nie tylko gapić się na dokazujące w ogródku zmiennokształtne dzieci. Przyszedł czas na pytania i odpowiedzi, bo tych było aż zanadto. I może w końcu Kaonites zdecyduje się powiedzieć cokolwiek wprost, bo do tej pory raczej kluczył i chował się za ładnymi słowami, które w chwili wypowiadania były satysfakcjonujące i ciekawe, lecz po chwili słuchacz zaczynał czuć niedosyt i docierała do niego nieprzyjemna świadomość, że został wykiwany…
        Sanaya bez słowa przytaknęła pierwszym spostrzeżeniom swego rozmówcy. Tak, była świadoma tego jak wyglądała sytuacja zmiennokształtnych na świecie - za najlepszy, najjaskrawszy przykład służyło jej to, co spotykało Fenrira. Przez wiele lat był piętnowany przez swój odmienny wygląd, a potem został złapany i traktowano go jak zwierzę tylko przez to, że był inny od reszty. No i to jak tak zupełnie bezmyślnie zablokowano mu możliwość przemiany, odbierając tak istotną część jego istnienia… Jak dobrze, że to już było za nim - o tym Sanaya dowiedziała się z listu, który dotarł do niej dwa dni wcześniej, a który cały czas trzymała w torbie. Po przeczytaniu pomyślnych wieści poczuła się, jakby z serca spadł jej olbrzymi ciężar, lecz niestety nie była to jeszcze zapowiedź tego, że znów będzie mogła się z nim zobaczyć - on miał jeszcze zobowiązania, którymi musiał się zająć, znowu na zupełnie innym końcu Alaranii. Oby jednak wszystko się ułożyło i mogli w końcu być znowu razem…
        Po ogólnym wstępie Kaonites przeszedł do konkretów, zdobywając w ten sposób pełną uwagę Sanayi, która przyglądała mu się z zainteresowaniem, postępując nawet pół kroku w jego stronę, jakby chciała dzięki temu lepiej słyszeć. Historia jego tajemniczej znajomej robiła wrażenie na pannie Tai - połączenie miłości i naukowej pasji brzmiało jak wyższy wymiar spełnienia. Dodatkowo krzepiące były zapewniania elfa w kwestii tego, że żaden zmiennokształtny nie ucierpiał podczas tamtych badań - to ważna i cenna informacja, gdyż jak wiadomo czasami żądze potrafiły przyćmić empatię i zdrowy rozsądek, prowadząc do cierpienia osób zaangażowanych bądź postronnych. Przyjemnie się go słuchało, a było to tym przyjemniejsze, gdy Sanaya wiedziała, że to musiała być prawda - gdyby tylko ktoś opowiedział jej o tym miejscu i nie zobaczyłaby go na własne oczy, chyba nie byłaby tak skłonna wierzyć w piękną historię o miejscu, gdzie uciskani zmiennokształtni mogli żyć w spokoju i szczęściu, wspierając się wzajemnie…
        Opowieść przerwał powrót młodego panterołaka, którego Sanaya odprowadziła wzrokiem, pozwalając jednak mówić Kaonitesowi, gdyż to on pełnił w tym miejscu rolę nieformalnego gospodarza. Kultura tego chłopca była niesamowita, a kocia gracja ruchów - nawet w tym ludzkim ciele - sprawiała, że tym przyjemniej się go obserwowało. Jednocześnie jednak miało się świadomość, że ta elegancja i kultura to tylko część jego osoby, druga zaś była dzika i spontaniczna, jak już zresztą zdążył to zaprezentować. To nie przeszkadzało Sanayi, bardziej ją fascynowało. Nie zatrzymywała jednak chłopca i gdy Kaonites go odprawił, alchemiczka kiwnęła głową w niemym pożegnaniu, później skupiając się już na swoim rozmówcy. Jak poprzednim razem, tak i teraz głównie słuchała, uśmiechając się i mrucząc jakieś monosylaby w odpowiednich momentach, by pokazać, że słucha, ale nie przerywać strumienia jego wypowiedzi. Na udzielenie jakiejkolwiek odpowiedzi przygotowała się dopiero, gdy Kaonites zamilkł i spojrzał w stronę podwórza - była przekonana, że zaraz zwróci się do niej z kwestią, na którą będzie musiała już coś odrzec i nie pomyliła się, choć pytanie było bardziej prozaiczne niż przypuszczała. Nim jednak się odezwała, sama zerknęła jeszcze raz do ogrodu, obserwując z przyjemnością dokazujące wśród zieleni dzieci.
        - Usiądźmy - odpowiedziała z pewnym ociąganiem, cofając się od barierki. - Mogłabym patrzeć i patrzeć, może faktycznie lepiej zrobić sobie teraz przerwę.
        Sanaya uśmiechnęła się do elfa i zaraz po tym skierowała swoje kroki w stronę kanap. Zajęła najbliższe sobie miejsce, siadając lekko bokiem, tak by być zwróconą do Kaonitesa. Odezwała się, gdy i on spoczął.
        - To naprawdę wspaniałe przedsięwzięcie, twoja znajoma musiała być osobą o szerokich horyzontach - pochwaliła szczerze. - Organizacja również robi wrażenie, sam dobór tego miejsca… Jednocześnie w mieście, wśród ludzi i cywilizacji, lecz zapewniające intymność i spokój. Naprawdę wygląda, jakby dzieci miały tu wszystko czego potrzebują albo nawet więcej, niż mogłyby pragnąć niektóre z dzieci z kompletnych rodzin. Dostają naprawdę wspaniałą szansę by godnie wejść w dorosłe życie… Lecz zastanawia mnie jedna rzecz… Oczywiście rozumiem wzmacnianie poczucia własnej wartości, organizacji w grupie sobie podobnych i solidarności, lecz jak wygląda ich dalsze życie w społeczeństwie? W Menaos żyją głównie ludzie i elfy, tak jest zresztą w większości dużych miast na kontynencie, jak potem odnajdują się w takim życiu wychowankowie tego miejsca? Czy dalej trzymają się w swojej grupie, niejako odizolowani od reszty, czy potrafią znaleźć sobie miejsce dzięki temu zbudowanemu tutaj poczuciu własnej wartości? No i jak dobrze znane jest to miejsce? Ja nigdy o nim nie słyszałam, lecz z drugiej strony w mieście bywam rzadko i raczej poruszam się po kampusie… Jak inni reagują na to miejsce? Wiem, że ludzie są różni… - Sanaya wyraźnie się zawahała, przez mgnienie oka myśląc, czy urwać w tym miejscu czy kontynuować, uznała jednak, że może małe wyjaśnienia oszczędzą później zbyt długich tłumaczeń zarówno jej jak i Kaonitesowi.
        - Mój partner również jest zmiennokształtnym. Smokołakiem - doprecyzowała. - Wiem z czym musiał się borykać w swoim życiu, poniekąd więc rozumiem te problemy. I pochwalam, że ktoś podjął trud pomocy dzieciom, których jedyną przewiną jest to, że urodziły się z innymi uszami niż ich pobratymcy. Czy dobrze cię zrozumiałam, że takich schronień jest w Alaranii więcej? - dopytała jeszcze na koniec, uznając że to i tak dość jak na jedną wypowiedź, chociaż chętnie dorzuciłaby kolejnych kilka pytań.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

        Smok uśmiechnął się ze zrozumieniem, gdy alchemiczka opuściła punkt widokowy z równym zapałem, co on sam zostawiał na biurku niedokończoną książkę, której treść fascynowała go tym bardziej, iż była niepoznaną jeszcze tajemnicą – smok miał do nieznanego tym większe ciągoty, iż raz już poznane zostawało w nim na wieki wieków; nowe informacje dostarczane dla umysłu, wywołujące nieprzewidywalne emocje oraz całą gamę zjawisk, które nie są przerzuconymi już stronicami, gdzie nie zna się każdej litery, każdego kleksa, każdej nierówności materiału. Choć co prawda sam pomagał projektować ów ogród – Leastafis uznała, że jako smok powinien o wiele bardziej rozumieć zwierzęce potrzeby -, jednakże to nie jego struktura była ową nieprzewidywalną nowością; każdy zmiennokształtny zachowywał się tak, jak tylko miał ochotę. Rzeczywiście był jak książka, której stronice wciąż się zapisywały; krajobrazem, który podziwiało się nie przez niezwykłość piękna, jakim został obdarzony przez siły natury, lecz zmiany, która ta w nich wprowadzała.
        Dérigéntirh jednak powstrzymał się od wyrażenia wszystkich tych uczuć i zalania Sanayi kolejnymi falami metafor; miał wrażenie, że dostatecznie zachwycił ją pokazaniem swojej małej tajemnicy – zaskakiwało go tym bardziej, iż dla wielu nie byłoby to niczym godnym aż takiego podziwu. Ot, zwyczajna ciekawostka, jakich niewiele brakowało w świecie; jednakże alchemiczka zdawała się dostrzegać to, co zakrywała zasłona niedopowiedzenia – broni tak często używanej przez smoka dla uproszczenia życia sobie i wszystkim dookoła. Wielu ludzi podróżowało ulicami skrytymi owymi myślowymi płachtami, zdając sobie sprawę, że coś jest skrywane przed ich oczami, ale nie potrafiąc i nie chcąc dotrzeć do sedna – to, że Sanaya posiadała tę umiejętność oraz wciąż żywą chęć, sprawiało, że smok lubił ją jeszcze bardziej.
        Skinał głową uprzejmie, odkładając na bok niepotrzebne myśli; przepuścił alchemiczkę przodem, pozwalając jej wygodnie zasiąść na sofie – podążał o krok za nią, cicho, starając się jej zbytnio nie peszyć swoją bliskością, choć miał wrażenie, że kobieta w zaskakującym tempie zaczyna się do niej przyzwyczajać. Usiadł naprzeciwległym krańcu kanapy, pozwalając, aby pomiędzy nimi zaistniała przestrzeń na tyle duża, że mogłaby się pomiędzy nimi zmieścić jeszcze jedna osoba. Oparł ramiona o uda i pochylił się, odwracając twarz w stronę swojej rozmówczyni; srebrzyste warkocze oraz pojedyncze kosmyki włosów opadły, nadając jego uśmiechniętej twarzy dosyć interesujący wygląd. Jego fioletowe oczy przypatrywały się kobiecie głębokim spojrzeniem, które potrafiło speszyć niejednego człowieka, szczególnie kobiety; taka ilość uwagi poświęcona jednej osobie potrafiła naprawdę peszyć – zwłaszcza że umysł Dérigéntirha przywykł do zajmowania się wieloma sprawami jednocześnie, co dało się dostrzec w jego spojrzeniu – tak jak codzienne fale morskie zdają się nieznaczące przy doświadczeniu sztormu, tak też ów wzrok potrafił uchylić rąbka niezwykłości, jaka kryła się w duszy smoka.
        - Leastafis jest... - Słowa uwięzły w gardle smoka. Miał ochotę powiedzieć o niej wszystko, co tylko byłby w stanie. Wiedział jednak, że tak wielkie otwarcie się było niebezpieczne; z przemienioną liszką wiązała go relacja tak długowieczna oraz złożona, że dla zwykłych śmiertelników bywała nadzwyczaj trudna do zrozumienia – często nawet zaskakiwała istoty, które przeżyły już wiele tysiącleci. Zdecydowanie nie miał czasu, aby jej tłumaczyć. Podróż na te wody wymagała naprawdę solidnych przygotowań oraz zacięcia. Teraz jednak... - ...jest zdecydowanie wyjątkową osobą. Pełną sprzeczności, ale umiejąca łączyć je w sposób, od którego drży serce. Określiłbym ją także jako osobę dosyć... specyficzną. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dosyć mi ją przypominasz. Przynajmniej na tyle, jak dalece można poznać człowieka w takim czasie.
        - Hmm, zdecydowanie to miejsce nie służy jedynie temu, by mogły oddać się lepszemu pojmowaniu siebie samych i życia pomiędzy sobą. - Smok splótł palce dłoni, opierając na nich podbródek, cały czas przyglądając się Sanayi oraz przygotowując się na dłuższą mowę. - Miałaś okazję ujrzeć, jak tutejsi wychowankowie spędzają wolny czas oraz się bawią. Zapewniam jednak, że nie na tym mija im cały dzień; porównałem to miejsce do szkoły, bo rzeczywiście odbywa się tu wiele zajęć – duże znaczenie ma to, aby po opuszczeniu tego miejsca byli w stanie sami siebie utrzymać; może i trudno porównać to z pełnoprawną nauką zawodu, jednakże daje im to o wiele większe szanse niż pozostawienie ich losu im samym. Oprócz tego także uczeni są pewnym podstaw, które dla ludzi zdają się często czymś oczywistym, jednak u zmiennokształtnych... różnie z tym bywa. Ukrywanie swojej prawdziwej formy jest jedną z bardziej specyficznych rzeczy; brak ogona oraz uszu zdecydowanie pomaga w integracji. Bardzo często wychowani tutaj zmiennokształtni są w stanie wieść całkiem spokojne życie, zakładać rodziny i żyć jak zwyczajni ludzie. Co zaś do pozostawania we wspólnocie... owszem, wielu z wychowanków pozostaje w kontakcie ze swoimi dawnymi przyjaciółmi, pomagając sobie nawzajem w wielu sprawach, choć tutaj jest to kwestią nadzwyczaj personalną – niektórzy nie utrzymują żadnych kontaktów z pozostałymi, nawiązując jakiegokolwiek jedynie w sytuacjach zagrożenia. O ile dobrze się orientuje, nawet takie osobniki nie zatrzasnęły drzwi przed dawnym kompanem w potrzebie, nie mówiąc o tym, jak to działa w drugą stronę. Jest to społeczeństwo o niepisanych regułach, więzi pomiędzy nimi zdecydowanie nie przypominają łańcuchów, którymi połączeni są obywatele danego kraju. Jednak to działa. Choć oczywiście są i tacy, którzy postanawiają żyć w dziczy, w odosobnieniu. Każdy wybiera własny los; miejsce to ma sprawić, aby przed zmiennokształtnymi rozpostarło się jak najwięcej ścieżek, którymi mogą podążać przez życie.
        Smok musiał posiłkować się magią życia oraz istnienia, gdyż poczuł, jak zasycha mu w ustach; Sanaya sprawiła, że naprawdę się rozgadał – a jeszcze nawet nie zdołał powiedzieć wszystkiego, czego tak pragnął.
        - To miejsce rzeczywiście nie jest nazbyt znane; w dzielnicach takich jak ta znajduje się nadzwyczaj mało osób, które miałyby chęć zaadoptować dziecko, dlatego ów sierociniec jest nadzwyczaj rzadko odwiedzany. Jego tajemnica jest trzymana w największym sekrecie, również przed samą władzą – nie jest to zdecydowanie łatwe, ale ostatecznie nikomu nie szkodzi, dlatego też nie przyciąga nazbyt wiele uwagi. A nawet jeśli... cóż, z reguły stara się sprawić, aby to miejsce prezentowało się jak najmniej gościnnie; pani Ifriif nie zachowywała się na początku nazbyt uprzejmie, co? Poza tym dzieciaki są przygotowane na to, aby w krótkim czasie nadać temu miejscu niepodejrzliwy charakter. Dlatego prosiłbym cię, abyś nie rozpowiadała o nim; zabierając cię tutaj wiele ryzykuję, ale uznałem, że zrozumiesz to wszystko. I cieszę się, że się nie pomyliłem. - Smok uśmiechnął się, nie mówiąc o tym, że w razie oporu z jej strony byłby skłonny usunąć jej wspomnienia. - Tak, takie przybytki można uraczyć w kilku miastach Alaranii – tam, gdzie populacja zmiennokształtnych jest największa. Wzniesienie takich w każdej większej aglomeracji jest marzeniem Leastafis, ale ten cel wymaga czasu. Oraz więcej swobody, niż obecnie posiada.
        Choć nie pozwolił tego po sobie poznać, to informacja o tym, że Sanaya jest w związku ze zmiennokształtnym, nad wyraz go zdziwiła – i to w dodatku był on smokołakiem; przed oczami Dérigéntirha od razu stanął jego własny syn, do którego zawsze miał olbrzymią słabość. Przyłapywał się na tym, że kiedy tylko była mowa o jakimkolwiek przedstawicielu tej rasy, od razu odnosił wrażenie, że chodzi właśnie o niego; tak było i teraz. Jednak po chwili zastanowienia stwierdził, że to raczej nie jest możliwe – nie widzieli się aż tak dawno, no a wtedy powinien coś powiedzieć o swojej partnerce. Niemniej jednak ten temat nad wyraz go zainteresował.
        - A więc powiadasz, że jesteś w związku ze smokołakiem? - Teraz jego oczy zdecydowanie rozbłysnęły, co Sanaya mogła doskonale dostrzec. - Z każdą chwilą stajesz się coraz ciekawsza. Wiem, że nie to jest tematem naszej rozmowy, ale opowiesz mi coś o nim? Jestem pewien, że za tym wszystkim kryje się niezwykła historia. O ile oczywiście nie wkraczam na nazbyt prywatne tematy, niczym zaślepiony żądzą złota pirat z szablą pędzi do abordażu.
        Jeżeli miał być szczery, to fakt, że alchemiczka tak po prostu mu o tym powiedziała, sprawił, że zaczął odczuwać wyrzuty sumienia. Takiej otwartości się nie do końca spodziewał i teraz zastanawiał się, czy aby sam nie powinien mówić nieco bardziej otwarcie. Tłumaczył się złożonością tego, co musiałby wyjaśniać, ale nie czuł się sprawiedliwie względem kobiety, okrywając swoją historię za niedopowiedzeniami. Dlatego też podjął decyzję, że będzie tych używał jak najmniej; o ile oczywiście będzie to przy tym możliwe.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Alchemiczka złapała się na tym, że czasami spojrzenie Kaonitesa prawie ją paraliżowało. Było przenikliwe, czujne, jakby elf dostrzegał, analizował i zapamiętywał znacznie więcej niż to po sobie pokazywał. Uśmiech trochę łagodził to uczucie i można było z nim przebywać i rozmawiać bez niepokoju. Tylko gdzieś bardzo głęboko w duchu jego rozmówcy powoli narastało wrażenie, że było się wyjątkowo prostą i może wręcz śmieszną istotą, zaś jego wnętrze należało do tych niezwykle skomplikowanych…
        Sanaya wsparła łokieć o oparcie kanapy, a skroń o wierzch wytatuowanej dłoni, patrząc na Kaonitesa z uprzejmą uwagą. Elf zaczął mówić, lecz zaciął się jakby szukał odpowiednich słów albo w ogóle miejsca, gdzie powinien zacząć swoją opowieść. Nie poganiała go, bo trochę rozumiała tę rozterkę, nie musieli się zresztą spieszyć, a może akurat historia była tego warta. Cóż, w ostatecznym rozrachunku może trochę się przeliczyła - oczywiście dotarło do niej, że Kaonites darzył Leastafis wielkim podziwem i miał o niej niezwykle dobre zdanie, lecz szczegółów, na podstawie których byłaby w stanie wyrobić sobie własne zdanie, było w tym niewiele. Przez to też nie wiedziała jak potraktować to, że została porównana do gospodyni tego miejsca.
        - Dziękuję - odpowiedziała więc odruchowo, z lekkim zadowoleniem, bo jednak mimo wszystko i jej ocena Leastafis była pozytywna. Nikt zły bądź niemoralny nie stworzyłby takiego miejsca. Nawet myśl o tym, że sierociniec mógłby być jakąś przykrywką dla ciemnych interesów wydawała się być nielogiczna - ukrywać sierociniec by w jego murach prowadzić swoje mroczne interesy, to brzmiało niedorzecznie, dlatego też Sanaya była cały czas pełna wiary w to miejsce i jego gospodarzy.
        Temat szybko przeszedł dalej, na kwestie funkcjonowania tego tajemniczego miejsca. Panna Tai zamyśliła się przez moment nad tym, co usłyszała, może nawet w ten sposób puszczając mimo uszu kilka słów czy nawet zdań. Słodko-gorzki wydźwięk tej historii był niemożliwy do zignorowania, lecz jeśli żyło się już trochę na tym świecie miało się świadomość, że nie ze wszystkim można było walczyć. Dyskryminacja była, jest i będzie, więc to logiczne, że uczono tu zmiennokształtnych ukrywania się, chociaż co bardziej otwarte umysły buntowały się, że to nie tak powinno wyglądać. Nikt nie był gorszy czy lepszy tylko przez to jak wyglądały jego uszy albo plecy. Istoty rozumne miały jednak tę jedną wspólną przywarę, że uwielbiały na podstawie tego oceniać innych i z reguły stawiać ich niżej od siebie, zwłaszcza gdy mowa o mniejszościach. W ogólnym rozrachunku więc młodzież z tego sierocińca pobierała dobre dla nich nauki.
        Kaonites zrobił krótką przerwę by nabrać wdechu, a Sanaya w tym czasie odruchowo rozejrzała się za czymś, czym jej rozmówca mógłby zwilżyć wargi po przemowie. Nic jej jednak nie wpadło w oko, może poza prawie pustym dzbankiem stojącym gdzieś dalej na szafce, ta opcja jednak nie wchodziła w grę - nie będzie przecież nikomu nalewać jakiś spluwek, które mogły tak stać już dłuższy czas. Szperać nigdzie nie zamierzała, bo była tu gościem, lecz nim znalazła jakieś sensowne rozwiązanie, Kaonites już podjął swoją opowieść, skupiła się więc na nim.
        - To oczywiste - odpowiedziała natychmiast, gdy padła prośba o zachowanie dyskrecji, może nawet w jej głosie słychać było lekką urazę za poruszanie oczywistych kwestii. Zrozumiała z czym ma do czynienia już jakiś czas temu, jak również to, że wizyta tu była jasną manifestacją zaufania, którego nie mogła nadwyrężyć. Ciekawe swoją drogą, że taka jednostka musiała działać na granicy prawa. Jak to robili? I z jakim skutkiem? Alchemiczka nie zapytała, bo może lepiej, by po prostu tego nie wiedziała, tak na wszelki wypadek.
        Sanaya dostrzegła, że Kaonites zareagował żywym zainteresowaniem na wieść o tym, że jej partner był zmiennokształtnym. Spodziewała się takiej odezwy, gdyż tak reagowali prawie wszyscy - każdy widział u jej boku ludzkiego mężczyznę, ewentualnie elfa, żadnych ekstremów. Oczywiście powinien to być albo jakiś dobry chłopak z jej stron albo uczony poznany w trakcie badań, stateczny i inteligentny. W ten obraz nie wpisywali się zmiennokształtni, którym przypisywano z reguły dzikość i porywczość. Były to oczywiście szkodliwe stereotypy, z którymi jednak niewiele osób chciało walczyć - Leastafis stanowiła w tej dziedzinie ewenement, Kaonites zresztą również, bo przecież też był zaangażowany w prosperowanie tego sierocińca w ten czy inny sposób.
        - Yhm - mruknęła twierdząco na dość retoryczne pytanie swego rozmówcy, który zdecydował się drążyć temat jej życia uczuciowego. Nawet lekko się uśmiechnęła, gdy stwierdził, że to czyniło z niej jeszcze bardziej interesującą osobę. Później jednak jej oblicze naznaczył krótkotrwały, bardzo łatwy do przeoczenia cień. Coś - może intuicja, może kobieca przekora, a może zwykłe niezadowolenie - sprawiło, że nie miała ochoty zgłębiać tematu swojego związku, nawet jeśli Kaonites zachęcił ją do tego odpowiednimi pięknymi słowami. Łatwiej przychodziło jej mówienie o samej sobie, bo wtedy panowała nad tym co ujawniała i komu, nie krępowała się, lecz tu chodziło również o Fenrira, którego życie było znacznie bardziej skomplikowane od jej. On podróżował, walczył, mógł mieć wrogów i przyjaciół, mogło zaistnieć naprawdę wiele okoliczności, przez które mógłby nie chcieć o sobie mówić. Zwłaszcza teraz, gdy nadal mógł mieć na karku ludzi, którzy go zniewolili i odebrali mu możliwość przemiany. Istniał poza tym jeszcze jeden powód, dla którego Sanaya wolała milczeć - mówiła o sobie praktycznie cały czas, Kaonites zaś chętnie odpowiadał tylko na ogólne tematy, nie odpowiadając na żadne osobiste pytania. Sanaya w końcu to zauważyła, na zasadzie kontrastu - chętnie i szczegółowo opowiedział jej o sierocińcu i zasadach jego funkcjonowania, nie zająknął się jednak ani słowem na temat swojej roli w tym przedsięwzięciu, a pozostałe pytania omijał zgrabnymi metaforami, które z początku brzmiały pięknie i elokwentnie, lecz gdy się je zebrało razem i przeaanalizowało, nie było w nich zbyt wiele treści.
        - Tak jakoś wyszło - przyznała odnosząc się jeszcze do tego retorycznego pytania z początku. - Poznaliśmy się przypadkiem, w podróży. To dobry mężczyzna, lecz jego życie jest skomplikowane - wyjaśniła krótko i treściwie, nie bojąc się przy tym patrzeć na Kaonitesa, choć celowo nie mówiła więcej. By nie było to takie ostentacyjne, szybko wróciła do głównego nurtu rozmowy.
        - A jeśli jednak ktoś zdecyduje się przygarnąć stąd dziecko? - drążyła. - Coś takiego się naprawdę nie zdarza? Fakt, że powitanie w progu może ostudzić entuzjazm nawet największego optymisty-idealisty, lecz chyba nie jest to stuprocentowo skuteczna bariera? Albo na przykład jak jakieś dziecko zachoruje, poważniej niż na jakiś katar czy biegunkę? Dobrze, wiem, że niektóre ze zmiennokształtnych ras cechuje nadzwyczajna regeneracja, a na dodatek ponoć niektóre mają magiczne zdolności w dziedzinie leczenia, ale i tak mnie to zastanawia. Czy może macie jakiegoś zaufanego lekarza, który odwiedza to miejsce? No a nauka fachu, o której wspomniałeś? Odbywa się tu, czy na zewnątrz, w normalnych warsztatach, pracowniach czy tam zakładach? Albo gdy jakieś dziecko wykazuje wybitne zdolności w jakiejś dziedzinie, ma możliwość je rozwijać, czy celem nadrzędnym jest zachowanie anonimowości i świętego spokoju? - zasypała swego rozmówcę gradem pytań, znowu na koniec biorąc wdech, jakby w ostatniej chwili powstrzymała się przed dołożeniem jeszcze kilku kwestii wartych rozważenia.
Awatar użytkownika
Dérigéntirh
Senna Zjawa
Posty: 260
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Mag , Mędrzec , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Dérigéntirh »

        O ile większość ludzi, a nawet istot obdarzonych znacznie większym wyczuciem oraz zmysłami temu sprzyjającymi, zwyczajnie nie dostrzegłoby tego niewielkiego brzmienia zawartego w dwóch prostych słowach, o tyle smok zdecydowanie do takich istot nie należał; samo posiadanie słuchu przekraczającego ludzkie możliwości temu sprzyjało, a dwa milenia spędzone pośród innych istot sprawiały, że niemożliwe było, aby to przegapił. Jego źrenice od razu się rozszerzyły, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak jego prośbę przyjęła alchemiczka.
        - Przepraszam, jeżeli cię tym uraziłem – powiedział szybko głosem, w którym dosłyszeć można było całkowitą szczerość. - Wiele osób znających mnie dobrze uważa, że jestem nazbyt łatwowierny. Więc o ile w moich oczach jesteś osobą, która zasługuje na zaufanie, o tyle sobie samemu nie ufam w swej ufności.
        Mogło to brzmieć dosyć pokrętnie, ale smok mówił absolutną prawdę; fakt, że zaprowadził dopiero co poznaną osobę do swej największej tajemnicy w mieście, nie licząc rzecz jasna swojej własnej osoby, zdawał się mówić sam za siebie. Swoje tajemnice jednak nie obawiał się ukazywać – wiedział, że z większością będzie w stanie sobie doskonale poradzić; jedyną przeszkodą było dla niego to, że naprawdę trudno było to wszystko wytłumaczyć, a zaczynanie od początku... cóż, zdecydowanie nie należało do najlepszym możliwości. Teraz jednak zdradzał sekret zarówno Leastafis, jak i wielu zmiennokształtnych, dla których nie było innego domu. A to sprawiało, że zaczynał nieco panikować i zastanawiać się, czy rzeczywiście powinien to robić.
        O ile uśmiech Dérigéntirh odwzajemnił z czułością, która może uraczyć tylko kogoś, kto przeżył setki lat mniej lub bardziej szczęśliwej miłości, przysłuchując się słowom o tej młodszej, wracając myślami do chwil sprzed wieków, o tyle ta niewielka zmiana w spojrzeniu Sanayi sprawiła, że od razu zorientował się, że dotknął niewłaściwego tematu. Może i odczytywał z kobiety o wiele więcej, niż zwykły człowiek byłby w stanie, jednak zbyt dużo rozmów już odbył w życiu, by coś takiego mogłoby mu umykać. Postanowił więc nie zgłębiać tego tematu i kiwnąć jedynie głową ze zrozumieniem, gdy alchemiczka skończyła mówić – posłał jej przy tym ciepłe spojrzenie, w którym starał się zawrzeć wiadomość, iż ją doskonale rozumie. Takie przynajmniej odnosił wrażenie.
        - Biurokracja – mruknął smok w odpowiedzi na jedno z pytań Sanayi, uśmiechając się przy tym szelmowsko; prawda była taka, że on sam przygotował wszystkie dokumenty, potrzebne do wypełnienia, aby móc adoptować dziecko. Przygotował procedurę, którą mógł stworzyć jedynie ktoś, obdarzony fotograficzną pamięcią i umysłem, który bez problemu radził sobie z tak wielką ilością informacji. - Potrafi ostudzić nawet największego entuzjastę. Lecz zalewanie nią każdego byłoby... okrutne. Ludzie, którzy chcą przyjąć pod dach dziecko, często mają dobroć w sercu. Jeżeli – w wyniku odwiedzin będących częścią procedury – stwierdzi się, że będą w stanie pogodzić się z prawdziwą naturą swojej pociechy i zapewnić mu dobry dom, to się na to zezwala. Oprócz tego nawet sami zainteresowani mają w tym coś do powiedzenia; zmiennokstałtni nie przesiadują tutaj całymi dniami, co dojrzalsi i wyćwiczeni często wychodzą, aby przyzwyczajać się do miasta. Kiedy rozpatrywana jest sprawa adopcji, często zabierają także ze sobą malca, którego to dotyczy, by mógł własnymi oczami przyjrzeć się, kim są jego przyszli, możliwi rodzice – szczególnie wtedy, kiedy nie wiedzą, że ktoś ich obserwuje. Jeżeli zaś chodzi o chwilę, gdy ktoś puka do drzwi... cóż, może na to nie wygląda, ale potrafią straszliwie szybko zakamuflować swoją prawdziwą naturę – dosyć wcześnie się ich tego uczy. U niektórych łączy się to z magią, u niektórych po prostu z bardzo efektownymi sztuczkami. Takie oprowadzenie wzbudza zawsze nieco podejrzeń, ale ostatecznie nic nazbyt groźnego.
        Dérigéntirh przerwał na chwilę, po czym sięgnął po przyniesione wcześniej przez panterołaka słodkości; uniósł talerz, podsuwając go w zasięg dłoni Sanayi z po części pytającym, po części zachęcającym spojrzeniem. Następnie położył talerz na kanapie, pomiędzy nimi, tak, aby mogli bez problemu sięgać po ciastka, jeżeli tylko zechcą, co sam zresztą zrobił. Ugryzł kawałek, przebijając się przez kruchy wierzch i wydobywając nadzienie o soczystym, winogronowym smaku. Szybko przeżuł kawałek i powrócił do wyjaśniania.
        - To prawda, choroby potrafią być udręką, choć dosyć zamknięta społeczność sprawia, że nie tak łatwo im się zarazić czymkolwiek. Kiedy jednak rzeczywiście tak się zdarza, to zgadłaś – z reguły zajmuje się tym „zaprzyjaźniony” lekarz. Choć nie zawsze dobre serce jest tym, co ich do tego zachęca. Czasem się zdarza, że i ja, jeżeli jestem w pobliżu, rzucam okiem na dzieciaki. Naprawdę rzadko zdarza się coś poważnego. Jeżeli zaś chodzi o naukę fachu... to naprawdę ciekawa sprawa. W większości czynione są starania, aby zrobić to na miejscu, choć nierzadko zdarza się też, że przenoszą się poza granice sierocińca – zwłaszcza już w starszym wieku lub przypadku, gdy dzieciak po prostu ma talent. Niedobrze byłoby go tak ograniczać. Powiedziałbym, że w zasadzie wszystko rozpatrywane jest w konkretnych przypadkach – przy zmiennokształtnych naprawdę trudno jest planować coś tak, aby obejmowało każdego z nich; potrafią być jeszcze bardziej różnorodni niż ludzie. A na pewno znacznie bardziej kłopotliwi; elastyczność jest kluczem. Przy takich środkach jednak można sobie na wiele pozwolić.
        Odgryzł kolejny kawałek ciastka, po czym sięgnął ku talerzowi i nietkniętym przez zęby kawałkiem wypieku odsunął pozostałe, ukazując spód naczynia, gdzie kryło się zaskakujące odkrycie – widoczna była męska twarz, zwrócona szyją w stronę Sanayi tak, że alchemiczka mogła odnieść wrażenie, iż wparuje się wprost w nią. Charakteryzowała się brunatnymi, średniej długości włosami opadającymi na policzki, złotymi, lśniącymi oczami oraz prostym, nieco długim nosem, nadającym jej drapieżny, ale i szlachetny wyraz. Stworzenie płaskiej iluzji twarzy swojego syna na powierzchni talerza nie było dla smoka szczególnym wyzwaniem; uniósł wzrok, przyglądając się z zainteresowaniem rozmówczyni.
        - Nie chcę już roztrząsać tego tematu, bo widzę, że zdecydowanie się nie podoba, ale chciałbym tylko zapytać, czy może nie jest to ten, o którym wspomniałaś? - Uśmiechnął się jak ktoś, kto doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że może palić wielką głupotę i woli z góry przeprosić za to. - Wybacz, ale jest to mój przybrany syn. Może wydać się to śmieszne, ale ilekroć słyszę o smokołaku, natychmiast staje mi przed oczami jego obraz i pojawia się podejrzenie, że może być to on. Nie widziałem go jakiś czas, a wiem także, że jego życie do najprostszych nie należy. Wiem, że jest na to mała szansa, ale moja więź z nim... dla niego robiłem... rzeczy, które robimy z miłości. Nie wszystkie były szlachetne. To naprawdę głupiutkie pytanie, ale myśl, że moglibyśmy o czymś takim nawet nie wspomnieć, a potem okazałoby się, że tak w istocie jest... cóż, zdecydowanie wtedy wiele byśmy stracili.
Awatar użytkownika
Sanaya
Urzeczywistniający Marzenia
Posty: 598
Rejestracja: 9 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Alchemik , Badacz
Ranga: [img]http://granica-pbf.pl/images/ekspert%20moderator.png[/img]
Kontakt:

Post autor: Sanaya »

        Sanaya wbrew pozorom zrozumiała co chciał jej przekazać Kaonites - dostrzegał, że był zbyt łatwowierny i choć nie potrafił bądź nie chciał nic na to zaradzić, czasami czynił zastrzeżenia jak sprzed chwili. Nie miała o to do niego specjalnego żalu, chciała jednak jasno zaakcentować, że akurat jej mógł zaufać. Swoją drogą, faktycznie jego zachowanie było bardzo niefrasobliwe - gdyby trafił na kogoś żywiącego niechęć do zmiennokształtnych, donosiciela bądź kogoś, kto widziałby w tym miejscu źródło potencjalnego zysku (z szantażu bądź wykorzystywania tutejszych podopiecznych), mogłyby wyniknąć z tego naprawdę nie lada kłopoty. Co wtedy zrobiłby Kaonites? Czy dysponował możliwościami, które pozwoliłyby zażegnać kryzys? No i jeśli tak, co to było? Alchemiczka chyba wolała nie pytać. Zaraz zresztą spojrzała na temat z drugiej strony: może po prostu jej przewodnik umiał rozróżnić osobę stanowiącą zagrożenie od takiej, która zrozumie sytuację. Sanaya słyszała sporo o magicznych aurach, które ponoć zawierały też informacje o charakterze danej osoby i chociaż zupełnie nie wiedziała jak to działa, to podejrzewała, że mógłby to być całkiem niezły sposób na wstępną selekcję znajomych. Pytanie jednak brzmiało, czy elf z tego korzystał, czy też po prostu podejmował decyzja na podstawie subiektywnej oceny rozmówcy.
        - Pochlebia mi twój osąd - zapewniła Kaonitesa. - I zaręczam, że cię nie zawiodę.

        Kaonites nie drążył tematu życia uczuciowego alchemiczki - to dobrze. Sanaya nie była jednak pewna czy była to kwestia jej sprytnej zmiany tematu, czy też jego przenikliwości, bo już kilkakrotnie dał przykład tego, że potrafił czytać między wierszami. Skoro jednak uszanował jej prywatność, nie było sensu dociekać przyczyn. Może kiedyś jeszcze mu o wszystkim opowie, jeśli ich znajomość przetrwa dłużej, niż tylko ten krótki czas do dzisiejszego wieczora, gdy każde odejdzie w swoją stronę.
        Gdy zaś nadeszła pora rozwiania wątpliwości wymienionych przez Sanayę, ta zamieniła się w słuch. Już sam początek wywołał jej zainteresowanie, a szelmowski uśmiech Kaonitesa sprawił, że ona również się uśmiechnęła. Zabrzmiało, jakby opowiadał o jakimś przednim i wyjątkowo wyrafinowanym psikusie, choć z drugiej strony osobom, które musiały się borykać z tymi przeszkodami, raczej do śmiechu nie było. Całe szczęście elf szybko rozwiał jej wątpliwości, bo faktycznie przez moment obawiała się, że dzieci nigdy nie opuszczały murów tej placówki, by zamieszkać w normalnych rodzinach.
        - A po adopcji kontroluje się jeszcze jak radzą sobie wychowankowie w nowych domach? - zainteresowała się od razu, wtrącając pytanie w monolog Kaonitesa, lecz nie oczekując natychmiastowej odpowiedzi, mógł swobodnie wrócić do tego tematu później. Sanaya spodziewała się jednak jaką odpowiedź usłyszy - poziom zorganizowania tej “szkoły z internatem” był tak wysoki, że na pewno niczego nie pozostawiano przypadkowi i swojemu biegowi.
        - Gdy my tutaj weszliśmy nie zdawało mi się, by ktokolwiek cokolwiek przede mną ukrywał… Dziękuję - odezwała się, gdy elf zrobił przerwę, by poczęstować się ciasteczkiem i jej również podsunąć talerzyk. Przyjęła poczęstunek, na razie jednak wolała dokończyć myśl nim zacznie jeść. - To pewnie kwestia tego, że przyszłam z tobą, prawda? Jesteś znajomy, więc nikt… nie podniósł alarmu - zakończyła, uznając ten zwrot za odrobinę przesadzony, ale jednak pasujący do kontekstu sytuacji. Dopiero po tych słowach ugryzła kawałek ciastka. Nim na dobre poczuła jego smak, spojrzała do środka, jakby analizowała jego skład wszystkimi zmysłami. Może faktycznie trochę tak było - w końcu Sanaya lubiła gotować i miała w tym na tyle duże doświadczenie, że wiele dań potrafiłaby odtworzyć po ich zjedzeniu. A te ciasteczka były bardzo smaczne, warte zapamiętania: słodkie i lekko kwaskowe od owoców, dzięki temu aż tak nie zatykały i nie trzeba było ich od razu popijać. Były jednak przez to dość zdradzieckie, bo pozwalały na zjedzenie znacznie większej ilości niż w normalnych okolicznościach, a takie nadmiary zawsze odkładały się w biodrach…
        Sanaya chwilę jeszcze zastanawiała się nad słowami Kaonitesa dotyczącymi rozwoju zmiennokształtnych, gdy ten nagle zmienił temat. Alchemiczka zerknęła na niego, gdy zaczął rozgarniać ciasteczka na talerzu. Fakt, że była na nim namalowana twarz, bardzo ją zaskoczył, aż musiała pospiesznie przełknąć to, co miała w ustach. Obraz był bardzo dokładny i nie przypominał przy tym typowej dekoracji ceramiki - do tego celu wybierano raczej powabne dziewoje, niż mężczyzn o tak wyraźnych rysach. Nim Sanaya zdążyła zapytać o co chodzi, elf sam pospieszył z wyjaśnieniami na kogo w tym momencie kobieta patrzyła. Pytanie nie wytrąciło jej z równowagi, choć było zaskakujące. Choć mogła udzielić odpowiedzi od razu, poczekała, aż Kaonites skończy mówić.
        - Niestety, to nie on - odpowiedziała łagodnym tonem, lecz nie owijając w bawełnę. - Mój partner wygląda zupełnie inaczej, poza tym miałam okazję poznać jego ojca… Ale dobrze, że o to zapytałeś - przyznała. - Nie wiedziałam, że ten temat mógłby dotyczyć ciebie prywatnie. Faktycznie mogłoby się okazać, że rozmawiamy o tej samej osobie, ale o tym nie wiemy… Świat czasami bywa mniejszy niż skłonni bylibyśmy przypuszczać - zauważyła trochę sentencjonalnie.
        Oczywiście Sanayę zainteresował temat przybranego syna Kaonitesa, nie czuła się jednak w porządku pytając o niego - sama przed chwilą unikała opowiadania o Fenrirze i przez to spytki na temat drugiego smokołaka zabrzmiałyby jak hipokryzja, nieważne jakie kierowały nią pobudki… Może jeszcze kiedyś wrócą do tej historii.
        - Czyli jesteś nie tylko podróżnikiem-filantropem, ale też lekarzem? - upewniła się, wnioskując na podstawie jego słów o doglądaniu tutejszej młodzieży. Pasowało również to, że z zebranego wcześniej korzenia zamierzał zrobić miksturę kojącą.
Zablokowany

Wróć do „Menaos”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości