Szepczący Las[leśne ostępy] Strumień nieprzewidzianych zdarzeń

Utopijna kraina druidów, zwierząt i wszystkich baśniowych istnień. Miejsce przyjazne dla każdego stworzenia. Ogromny las położony w górskiej dolinie, gdzie nic nie jest takie jak się wydaje.
Zablokowany
Awatar użytkownika
Nanwe
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 103
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Uczeń , Wędrowiec
Kontakt:

[leśne ostępy] Strumień nieprzewidzianych zdarzeń

Post autor: Nanwe »

Vandro naprawdę bardzo, bardzo lubił podróże. Nie było to wcale trudne do zauważenia, nawet dla Nanwego. Kiedy tak sobie o tym pomyślał, to przypominała mu się rozmowa starszego smoka z Sillis. Mówił wtedy że jeżeli on miałby znaleźć się pod jego opieką, to musiałby wyruszyć razem z nim w podróż i w żaden sposób nie chciał od tego odstąpić. I teraz, Nanwe na własnej skórze przekonał się że Vandro naprawdę bardzo chciał podróżować. Zaledwie pierwszego dnia kiedy opuścili to miejsce które Sillis zwała miastem udali się nad Wody Końca Świata. Wprawdzie jego nowy opiekun wcale tego tak nie nazwał, ale woda, którą tam widział była nie tylko magiczna i zaczarowana, mieniąca się wszystkimi kolorami jakie tylko Nanwe potrafił sobie wyobrazić, a jeszcze jednocześnie ciągnęła się no... Wszędzie, bo to był koniec świata. To akurat chyba było do przewidzenia, że tak to powinno wyglądać. Ponadto woda była bardzo niebezpieczna, na własne oczy widział jak dwunóg, ten z tych ładniejszych wpadł do niej i prawie tam został na zawsze. Na szczęście Vandro w porę się zorientował i wyciągnął Vestrę swoją własną magią. Dwunóg jednak, mimo tak krótkiego przebywania w wodzie skurczył się aż do rozmiarów jego łapki, a to jest przecież bardzo malutko! Opiekun trochę się tym zmęczył, dlatego zrobili sobie tam dłuższą przerwę razem ze skurczonym dwunogiem i jego strasznym, pojawiającym się znikąd, czerwonym i bardzo groźnie wyglądającym przyjacielem, z którym ostatecznie obydwa smoki jakoś się dogadały. Dopiero potem, kiedy słońce było już wysoko na niebie, rozeszli się że sobą. Potem Vandro poprowadził go w tylko sobie znanym kierunku (na szczęście nie chciał iść pływać w Wodzie Końca Świata, choć ciekawe jak by to było gdyby był od niego mniejszy...). Po drodze opowiadał mu różne rzeczy i historie, uczył go o drzewach, zwierzętach, roślinach i bardzo wielu innych rzeczach. Nanwe słuchał go wtedy z uwagą, próbując jak najwięcej zrozumieć. A potem, następnego dnia również podróżowali, choć tym razem już nie natknęli się na koniec świata. Okazało się że to właśnie w ten sposób Vandro lubił spędzać swój czas. Prawie w ogóle się nie zatrzymywali, chociaż opiekun zadbał też o to, by smoczek za bardzo się nie męczył i dostosował swoją prędkość do niego. Nanwemu jednak taki sposób na życie się spodobał. Jednego dnia zobaczył tyle różnych rzeczy, miejsc, drzew, roślin, zwierząt, że nie potrafiłby nawet zliczyć! Wprawdzie Nanwe nie był za dobry w liczeniu, umiał policzyć tylko do dwudziestu, a więc na pewno by się pogubił gdyby tylko próbował zliczyć nowe dla niego rzeczy. W każdym razie, Nanwemu się to podobało i to głównie to było w tym najważniejsze.

Minęło już dużo czasu od kiedy poznał Vandro. Tak dużo, że tak naprawdę to już nie pamiętał kiedy właściwie to było. Wiedział jednak że w porównaniu z towarzystwem Ignei, czy też nawet podróżą z Sillis to tak naprawdę można było powiedzieć że było to ogromnie więcej. Vandro bowiem nie zostawił go tak szybko jak wszyscy pozostali. Ba, on w ogóle go nie zostawił samego, co w mniemaniu małego smoczka było gigantycznym fenomenem. Starszy smok jednak wcale nie wydawał się być znudzony jego towarzystwem, wręcz przeciwnie nawet. Cały czas zwracał na niego uwagę, interesował się tym co miał mu do pokazania, a czasem nawet pytał się go na co miał ochotę! Nanwe wciąż nie potrafił się temu nadziwić... Ale z drugiej strony to przecież też był smok, prawda? Dlaczego niby miałby mieć wobec niego jakieś nieszczere intencje? Vandro przecież po prostu go lubił, to dlatego się nim zaopiekował, zajmował się nim i co najważniejsze nie zamierzał go zostawić. Smoczek już zdążył się do niego bardzo mocno przywiązać i nie bardzo potrafił sobie wyobrazić jak by to było, gdyby Vandro go zostawił. Starszy smok zresztą doskonale o tym wiedział, Nanwe już parę razy pokazywał mu że nie chciałby by ten go opuszczał. Z kim wtedy miałby się bawić? Z kim miałby rozmawiać? I wreszcie, kto by go miał uczyć, jeśli nie on? Vandro przecież już jakiś czas temu obiecał mu że będzie go uczyć różnych rzeczy i jak do tej pory tyle mu o nich opowiadał że naprawdę głową mała! Czasami smoczek zastanawiał się jak opiekun to wszystko pamiętał. Nie wszystkie historie wprawdzie Nanwe rozumiał, ale starszy smok potem tłumaczył mu to wszystko tak, żeby mu się to udało. Parę razy nawet próbował go uczyć tak jak to kiedyś robiła Sillis, czyli pokazując mu w jego łebku, ale po tych paru razach zrezygnował, tłumacząc że mu to nie wychodzi. Nanwe jednak nie podzielał jego zdania, gdyż w ten sposób dużo łatwiej było mu zrozumieć jego nauki i przypuszczał że Vandro miał jakiś inny powód, ale nie chciał mu o nim powiedzieć. Próbował się go nawet o to zapytać, ale smok odpowiedział mu tak przekonująco że po prostu mu to okropnie nie idzie, że aż właściwie musiał mu przyznać rację. Dopiero później jak tak o tym pomyślał to znów zaczęło mu się wydawać że to nie był prawdziwy powód, tym razem jednak już nie próbował go o to pytać skoro nie chciał mu o tym mówić.

Nanwe czuł pod swoimi łuskami, jak to wszystko na czym sobie właśnie leżał rusza się to w jedną, to w drugą stronę, powtarzając się w regularnym, wręcz kojącym rytmie. Mały smok już zdążył się do tego niezwykłego cyklu i bezwiednie poruszał się razem z podłożem, dzięki czemu ani troszeczkę się nie zsuwał w którąś stronę. I leżał sobie w taki właśnie sposób, oglądając jak cały świat dookoła niego się przesuwa, mimo iż on był cały czas w tym samym miejscu. Liściaste korony przeróżnych drzew, których większości dalej nijak nie potrafił nazwać, przesuwały się tuż obok niego, czasami tak blisko że aż łaskotały go gałęziami po grzbiecie. Działo się to na tyle często, że aż musiał złożyć skrzydła, żeby przypadkiem nie zahaczyć o jedną z nich i nie potargać delikatnej błony. Wszystko inne natomiast minęło gdzieś w dole, tak nisko że Nanwe aż musiał zastanawiać się dlaczego to wszystko wydawało mu się takie jakby mniejsze niż zwykle. Smoczek nie przypominał sobie żeby kiedykolwiek, w jakiejś innej sytuacji doświadczył podobnego uczucia. Nigdy jeszcze nie był aż tak wysoko i jednoczesne miał otwarte ślepia. Jeden raz rzeczywiście był wyżej, jednak wtedy był tak przerażony tym co się wtedy działo że cały czas miał zamknięte oczy, dopóki nie zrobiło się już bezpiecznie, to znaczy dopóki nie dotknął łapkami ziemi.
Teraz jednak nie był aż tak bardzo wysoko, żeby musiał zamykać ślepia. Właściwie to nawet podobała mu się ta nowa perspektywa. Miło też było wreszcie troszeczkę odpocząć od ciągłej wędrówki, która trwała dziś już od samego rana, zanim jeszcze złote oko spojrzało na nich zza drzew i zalało ich swoim światłem. Teraz oko było już bardzo wysoko, powoli zbliżało się już do momentu gdzie miało z powrotem schować się tam, gdzie już nie było go widać. Dzisiaj miał być wyjątkowy dzień, tak przynajmniej mówił mu Vandro. Koniecznie chciał jeszcze dzisiaj dotrzeć na miejsce, gdziekolwiek on właściwie nie chciał się znaleźć. Mówił mu że dla niego to bardzo ważna sprawa i musi się tym zająć i dlatego mieli maszerować przez calutki dzień. Do niedawna Nanwe trzymał się bardzo dobrze i dotrzymywał kroku swojemu opiekunowi, lecz on dzisiaj jakoś wyjątkowo się spieszył i mały musiał co kawałek przyspieszać żeby go dogonić. Całkiem jeszcze niedawno jednak był już tak zmęczony tym wszystkim, że Vandro postanowił zabrać go na swoim grzbiecie, aby nie musieć na niego czekać. Teraz więc Nanwe odpoczywał już sobie, rozglądając dookoła i próbując wypatrzeć, gdzie tak właściwie zmierzał starszy smok.
W pewnym momencie smoczek zobaczył pomiędzy gałęziami drzew coś szarego. Vandro chyba też to zauważył, ponieważ zauważalnie przyśpieszył, tym samym zmuszając małego do przyzwyczajenia się do nowego rytmu jego ruchów. Nanwe pisnął, odrobinę zaskoczony, ale po złapaniu się wszystkimi czterema łapkami i przesunięciu z powrotem na miejsce w którym wygodnie mu się leżało okazało się że jest mu już dużo łatwiej się utrzymać. Natomiast szary kształt przed nimi urósł już trochę i wystawał ponad korony drzew i dało się go stąd bez problemu zauważyć. Smoczek zapragnął się czegoś dowiedzieć na ten temat i dlatego też wysłał nieduży impuls do swojego opiekuna, który przeskoczył pomiędzy ich łuskami, a potem nawiązał kontakt. Vandro ukazał się już po króciutkiej chwili, jakby pokazując mu zapytanie. Nanwe wtedy pokazał mu to, co w tym momencie widział, skupiając się na szarym kształcie. Postarał się też żeby obraz rozbrzmiewał w jego umyśle pytaniem, chcąc jak najlepiej wyrazić swoją ciekawość. Vandro jednak kiedy zobaczył pokazany przez niego obraz, jakby zawahał się na chwilę. Jego myśl nie pokazała się od razu. Dopiero po chwili Nanwe zobaczył, jak napłynął do niego obraz szarych ścian czegoś pośrodku lasu, miejsca którego fragment sam już widział. W pewnym sensie poczuł odpowiedź, że jest to miejsce w które Vandro chciał się udać. Była jednak ona dziwnie płytka, jakby... podkreślając fakt że to on miał się tam wybrać, ale sam, bez niego. Nanwe kiedy tylko wyczuł tę myśl to nagle zrobiło mu się smutno. Jak to on miał z nim nie iść? Przecież chyba tak samo jak on chciał się tam wybrać, prawda? Dlaczego Vandro chciał go zostawić, albo nie pozwolić mu wejść? To przecież tak jakby... Wtem pojawiła się kolejna myśl opiekuna, zanim jeszcze zdążył skończyć własną. Vandro pokazywał mu, że to nie jest dobry pomysł. Nanwe zobaczył jak tamten kreuje myśl, coś co pokazywało mu tak naprawdę nie obraz, a uczucia i kolory. Widział jak z tamtym miejscem kojarzy mu się czerwień... jakby coś niedobrego. Widział jego potrzebę, aby się tam wybrać, lecz pozbawiona była ona jakiejkolwiek ekscytacji czy radości. To było dla niego coś jak smutny obowiązek. A kiedy myśl przybrała kształt podobny do niego, poczuł zmartwienie i troskę Vandro o jego bezpieczeństwo. Starszy smok wcale nie chciał żeby on z nim szedł dlatego, że nie chciał by coś złego mu się przytrafiło. Widocznie uważał, że tutaj, na zewnątrz było bezpieczniej. Kto wie, może i miał rację?
- Ark. – skrzeknął smoczek w taki sposób, by pokazać mu swoje zawieszenie, lecz jednocześnie starając się by zabrzmiało to dla niego jak zgoda. Nie czuł się z tym zbyt dobrze, ale jeżeli Vandro uważał że to dla niego niebezpieczne to wolał się go raczej posłuchać i zostać tutaj. Nie wiedział co miało tam być w środku, ale w takim wypadku chyba nawet nie chciał wiedzieć.
- Uwierz mi, tak będzie lepiej. – usłyszał głośny, głęboki głos, który zadrżał w powietrzu, jak i łuskach Vandro. Smok bardzo rzadko odzywał się w tej postaci, zwykle wystarczało mu porozumiewanie się myślami, do którego zwykle się ograniczał. Teraz jednak najwyraźniej uznał, że to było dość ważne dla niego by mu o tym powiedzieć. Nanwe mruknął mu w odpowiedzi, jakby się z nim zgadzając.
Vandro w pewnym momencie zwolnił, a potem się zatrzymał. Z tego miejsca już naprawdę dobrze było widać szare ściany, które znacząco górowały nad drzewami. Dookoła nich drzewa rosły trochę rzadziej, jakby sprawiając wrażenie trochę bardziej otwartej przestrzeni. Nanwe spostrzegł płynący obok strumyk, który wesoło szumiał sobie w otoczeniu wysokiej i gęstszej niż gdziekolwiek indziej trawy. W pobliżu dało się nawet spostrzec lekko odciśnięte w ziemi ślady jakiegoś zwierzęcia, które najpewniej niedawno przyszło się tutaj napić. Poza tym wokół rosło trochę ładnych, żółtych kwiatów, które jak się je powącha to strasznie kręcą w nosie, co nie daje spokoju tak długo aż się nie kichnie.
- Schodź mały, tylko ostrożnie. – powiedział Vandro, po czym powoli położył się na ziemi. Nanwe dla bezpieczeństwa chwycił się mocno jego łusek i odrobinę poluzował chwyt dopiero jak smok pod nim przestał się ruszać. Potem powoli, łapka za łapką zaczął gramolić się na dół, uważając bardzo gdzie je stawiał za każdym jednym razem. Na szczęście udało mu się jakoś przejść na łapę Vandro, a stamtąd już łatwo przeskoczył na ziemię. Ironicznie, to właśnie wtedy kiedy wydawało mu się już że jest bezpiecznie, poślizgnął się i z głośnym skrzeknięciem niemal się przewrócił. Jakimś sposobem jednak udało mu się ustać na łapkach. Vandro mruknął tylko, jakby przypominając mu o tym co przed chwilą powiedział o bezpieczeństwie, zupełnie tak jakby miało to coś zmienić.
- No dobrze, muszę cię teraz poprosić o to, żebyś tu na mnie zaczekał, dobrze? – powiedział opiekun, obracając swój łeb w taki sposób by spojrzeć na niego. Wyglądał przy tym bardzo poważnie, zupełnie tak jakby coś zabrało od niego dużą część radości, z którą zwykle na niego patrzył. Nanwe widział że się o niego martwił. Właściwie to dlaczego nie mógłby tu z nim zostać, skoro tak bardzo się bał go ze sobą wziąć? Po co on tam wogóle szedł? – Nie będzie mnie tylko parę godzin, wrócę mniej więcej o zachodzie słońca. Bądź proszę ostrożny i uważaj na siebie.
- Ark! – oświadczył Nanwe, potwierdzając że usłyszał, a także to że będzie ostrożny, właśnie tak jak mu Vandro powiedział.
- No dobrze, no to do zobaczenia Nanwe. – powiedział grubym basem smok, po czym rozłożył szeroko swoje skrzydła. Kiedy tak stał, wyglądał naprawdę dumnie. Potem Vandro napiął się i wyskoczył w powietrze. Na ziemię, do Nanwego dotarł niesamowicie głośny dźwięk, a także potężny wiatr z góry, które towarzyszyły machnięcie skrzydłami. Smoczek przysiadł sobie, wpatrując się w oddalającego się w szybkim tempie smoka koloru indygo. Ciekawe czego on tam chciał szukać...
Awatar użytkownika
Melisia
Zbłąkana Dusza
Posty: 5
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Centaurzyca
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Melisia »

-Jak myślisz, w którą stronę poszli?-rozbrzmiał nadzwyczaj miły i łagodny głos dziewczyny.

-Nie wiem.-padła odpowiedź w tym samym języku-nie znalazłaś jakichś wskazówek albo śladów?

-Jeszcze nie.-odparła centaurzyca-Zaraz się do tego zabiorę. Pomyślałam tylko, że może widziałaś gdzie poszli.

-Niestety nie.-westchnęła sowa siadając na jej grzbiecie-Możesz poszukać wskazówek sama? Jestem okropnie śpiąca.

-Jasne. Nie krępuj się.-mruknęła do sowy.

-Oj. Nie chciałam cię urazić...-odparła przepraszająco Sabodi-po prostu padam z nóg

-Spokojnie. Rozumiem

Po tej wymianie zdań Saboduria usiadła na grzbiecie dziewczyny i zasnęła. Melisia natomiast poszła szukać wskazówek.

-Możesz łaskawie tak nie trząść?-zapytała zaspanym głosem obudzona Sabodi przerywając dziewczynie.

-Jasne. Postaram się. A ty możesz nie wbijać mi pazurów w plecy?

-Na pewno nie ześlizgnę się z twojego grzbietu i nie spadnę, wiesz?

-Postaram się.-odpowiedziała rozumiejąc o co chodzi sowie.

Nie minęło pół godziny, gdy Mel znalazła ślady butów, kopyt i kół. Prowadziły one w głąb lasu. Nie zwlekając Mel pobiegła po swoje rzeczy, które były w worku przygotowanym wcześniej. Oczywiście nie dało się zrobić tego tak, żeby nie obudzić sowy śpiącej na jej grzbiecie i nie zrzucając jej przy tym.

-Mówiłaś, że nie będziesz biegać!-krzyknęła za nią Sabodi unosząc się w powietrzu.

-Przepraszam ale wpadłam na ich trop! Poza tym nic takiego nie powiedziałam.-odkrzyknęła-no chodź! Na co czekasz?

Po tych słowach sowa poleciała za swoją przyjaciółką.

Gdy była w swoim domu, w którym zostawiła worek spostrzegła, że wszystko się wysypało. Stało się tak, ponieważ położyła go na stole blisko krawędzi i najwyraźniej się zsunął i otworzył. Szybko więc wzięła rzeczy z podłogi i postawiła na stole. Pogrzebała w swoich rzeczach z nadzieją, że znajdzie tam torbę, którą kiedyś uszyła. Gdy ją znalazła podbiegła do stołu i spakowała rzeczy, które jej wypadły. Kiedy skończyła, zapięła torbę na plecach.

-No wskakuj. Teraz nie będziesz mnie kłuć, ponieważ możesz się trzymać torby.

-Świetnie.-mówiąc to wskoczyła na torbę i zasnęła.

Gdy Mel podążała za śladami rozkoszował się naturą i krajobrazem. Rozmyślała jaka będzie reakcja jej bliskich gdy ją zobaczą. Tak to ją wciągnęło, że nie spostrzegła kiedy nastał wieczór. Najprawdopodobniej nadal by tego nie zauważyła gdyby nie Sabodi.

-Dzień dobry!-zawołała radośnie sowa-co słychać? Znalazłaś ich?

-Przestraszyłaś mnie. Zaraz ,,dzień dobry''? A nie dla ciebie ,,dobry wieczór''?-po tych słowach popatrzyła na niebo-Oj rzeczywiście. No tak zadałaś mi pytanie, prawda?

-Prawda.

-Nie znalazłam ich jeszcze. Poza tym myślę, że powinnam się gdzieś zatrzymać na noc i...

-I co?

-Sza.-uciszyła sowę.

-O co ci chodzi?-zapytała szeptem.

-Widzisz? Tam się coś świeci. Coś jak by palił się ogień. Myślisz, że wybuchł pożar?-również szeptem odpowiedziała sowie.

-Zaczekaj. Sprawdzę.

Po tych słowach Sabodi cicho uniosła się w powietrze i zniknęła. Po dziesięciu minutach Saboduria wróciła.

-I co? Co się stało?

-Na szczęście to nie pożar.

-To co się stało?

-Ludzie tu są.

-A moja rodzina?-szybko spytała.

-Niestety nie widziałam ich. Ej gdzie ty idziesz?

-Do tych ludzi sprawdzić, czy jest tam moje stado.

-Nie ma go tam. Nie widziałam ich. Poza tym ślady nie prowadzą w tamtym kierunku.

-Trudno. Nie powstrzymasz mnie.

-I co ja mogę zrobić?-rzekła do siebie.

-Najlepiej pójść ze mną.

-Już lecę.

Gdy dotarły do źródła tajemniczego światła, Mel zobaczyła sześć koni i jednego osła zamkniętego razem z nimi za małym, ale wysokim ogrodzeniem. Było tam też dziesięć małych szmacianych domków. Przy ogniu siedziało sześciu ludzi. Sądząc po liczbie wierzchowców czterech z nich gdzieś poszło, a na ośle raczej nikt nie chce jeździć skoro ma konia. Mielisie zrobiło się żal niewinnych zwierząt i postanowiła je wypuścić. Podeszła więc do ogrodzenia idąc przez las, by jej nikt nie widział. Kiedy doszła do płotu, zauważył ją jeden z koni. Wyraźnie zastanawiał się kim jest.

-Nie martw się. Chcę wam pomóc-szepnęła Mel-mogę was wypuścić, ale musicie być cicho.

-Kim jesteś? A no tak, nie rozumiesz mnie.-odpowiedział siwy wałach.

-Rozumiem cię, ponieważ znam mowę zwierząt.-wytłumaczyła-Jestem centaurką i jak widać jestem pół człowiekiem i pół koniem. Nazywam się Melisia. A ty?

-Jestem Piołun-odpowiedział nadal zdziwiony.

-Podoba ci się tu, czy chcesz z tond wyrwać?

-Oczywiście, że chcę uciec!

-Sza. Nie tak głośno.

-A czemu? Przecież i tak nas nie rozumieją.

-Masz rację ale...

W tym miejscu Mel urwała, bo usłyszała szmer za sobą. Odwróciła się błyskawicznie gotowa do ucieczki. Za sobą ujrzała jednak nie człowieka, ale swoją przyjaciółkę Sabodurię.

-Jak mogłaś mnie tak nastraszyć?!-szepnęła z wyrzutem.

-Przepraszam. Nie chciałam.-odrzekła sowa.

-A kto to jest?-wtrącił się Piołun.

-To moja przyjaciółka Saboduria. A to jest Piołun.-zapoznała ze sobą swoich znajomych.

-Co się tu dzieje?-zabrzmiał głos wyraźnie należący do istoty płci żeńskiej.

-O Wira. Właśnie dowiedziałem się, że mamy szansę na wolność!-oznajmił Piołun

-Wspaniale! A kim wy jesteście?-zapytała kara klacz.

-Jestem Melisia, a to jest moja przyjaciółka Saboduria. Myślę, że powinniśmy się pośpieszyć.-uznała Mel.

-Masz rację.-wtrąciła Sabodi.

-No dobra. Wypuść nas w końcu.-pośpieszył wałach.

-Już idę. Ale musicie uciec od razu.-pouczyła centaurka.

-Dobra, dobra. Szybko!-powiedział zniecierpliwiony Piołun.

Mel nie odpowiadając podeszła cicho do bramy. Była ona niestety tak oświetlona, że widać było Mel jak na dłoni. Dlatego nie mogła robić hałasu. Jak już była przy furtce cichutko ją otworzyła po czym odbiegła od niej, aby jej nie uderzyli. Po kilku sekundach jeden z koni głośno zarżał i wybiegł. Z nim pobiegła reszta oprócz trzech klaczy i osiołka.

-Na co czekacie?!-krzyknęła Mel.

-Nie chcemy uciekać. Jest nam tu dobrze, prawda?-zwróciła się do towarzyszy jedna z nich.

-Prawda.-potwierdziła druga klacz.

-No nie wiem.-zawahała się trzecia.

Tym czasem ludzie zorientowali się co się dzieje i ku ich zdziwieniu ujrzeli centaura. Z początku myśleli, że to złudzenie ale gdy istota się poruszyła, uwierzyli. Chwycili za kantary i liny, a następnie zaczęli biec do niej.

-Szybko!-wrzasnęła Mel orientując się co się dzieje.

-Dobra.-zdecydowała się klacz po czym wybiegła z zagrody.

-Ja też biegnę!-zawołał osioł i też wybiegł.

Ludzie byli już bardzo blisko. Mel zaczęła uciekać. Gdy odwróciła się zobaczyła, że ludzie są już na tych dwóch koniach, które zostały. Na jednym koniu siedziało dwóch jeźdźców, więc goniło ją czterech. Melisia biegła co jakiś czas odwracając się, a Sabodi próbowała zatrzymać pościg. Kiedy Mel udało się tymczasowo ich zgubić odwróciła się raz jeszcze tym razem na trochę dłużej. Jak znów popatrzyła przed siebie przez sekundę spostrzegła gałąź na poziomie jej głowy. Nie zdążyła zareagować i uderzyła głową o konar drzewa. Mel padła nieprzytomna na ziemię.
Ostatnio edytowane przez Niara 5 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Powód: Proszę, pisz dialogi bez tylu enterów, w ten sposób rozciągasz niemożliwie posty.
Awatar użytkownika
Riveneth
Błądzący na granicy światów
Posty: 11
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Półfellarianka
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Riveneth »

Półfellarianka pozbawiona przytomności leżała na miękkim podłożu, usnutym prawdopodobnie z mchów i żółto-brązowych liści opadłych z drzew. Jej skrzydła rozłożone były na boki w dość nienaturalny sposób, część piórek była postrzępiona i pozaginana, a pomiędzy nimi powbijane były drobne gałązki i kamyczki. Bodźce bólu nie zdołały się jednak jeszcze przedostać pod płachtę sennej ciemności, którą została okryta. Pewne było jednak to, że zaatakują w pierwszej chwili, kiedy otworzy oczy, wyrywając się z nagłego i niespokojnego snu. Jeszcze przez chwilę trwała w objęciach omdlenia, podświadomie opóźniając wszystkie dotkliwe emocje, czające się wraz z bólem na skraju płachty mroku.

Po jakimś czasie zaczynają do niej docierać szczątki świadomości – ciepłe światło rozlewające się po jej twarzy, zapach uschniętych liści. Do jej uszu dociera bardzo irytujący dźwięk pocierania żelaza o kamienie. Ów równomierny dźwięk zdaje się każdorazowo przecinać otaczającą ją ciemność niczym długa i ostra szabla. Szybki, precyzyjny ruch rozrywa na strzępy gęsty mrok, targa go niczym kartkę papieru. Riveneth boi się jednak otworzyć oczu. Wciąż nie do końca świadoma tego, co się wydarzyło i unieruchomiona przez pulsujące pieczenie poszczególnych fragmentów skrzydeł. Powoli rozprostowuje palce dłoni ściśniętej w pięść i przesuwa nimi po materacu z liści.

Ktoś natarczywie powtarza jej imię. Powoli uchyla powieki i napotyka przed sobą zlęknione spojrzenie Norreli. W jednej sekundzie przeszywa ją zimne i niepokojące uczucie, że stało się coś bardzo złego. Unosi się na łokciach i próbuje rozprostować sfatygowane skrzydła.

- Oni tu są. Ich też zabrało światło - mówi Norreli przerywanym szeptem.
Riveneth posyła jej pytające spojrzenie. Na odpowiedź nie musi jednak długo czekać, ponownie słyszy dźwięk żelaza pocieranego o kamień. Szlifowanie miecza? Demony. Światło… powoli zaczyna uświadamiać sobie, jak się tu znalazła. Próbuje ułożyć w głowie ciąg wydarzeń.

Najpierw spotkała Sargybinisa. Przetacza to imię kilka razy w swoim umyśle, samo jego brzmienie działa na nią kojąco, pozwala przez chwilę cieszyć się uczuciem bezpieczeństwa. Zostaje ono jednak szybko odebrane. Przypomina sobie demony, które pojawiły się znikąd i przygotowywały się do ataku. Dopiero teraz zrozumiała dlaczego Sargybinisowi tak bardzo zależało na pośpiechu. Poczuła bolesne ukłucie w okolicach klatki piersiowej. Gdzie on jest teraz? Czy nic mu się nie stało? A potem... potem był blask. Oszałamiająco jasny blask, który niczym niszczycielska kurtyna opadł na nich z nieba. Pochłonął wszystko i wszystkich, nie dając ani sekundy na przedsięwzięcie jakichkolwiek działań. Nieubłagana siła, która bez pytania zabiera to, co tylko zechce. I tak właśnie owa siła pochłonęła ją, lisiczkę i demony. Co do demonów nie mogła mieć pewności, w każdym razie ona i Norreli zostały zrzucone z nieprzyzwoicie dużej wysokości i narażone na bolesny upadek, złagodzony jedynie trochę przez mech gęsto porastający podłoże. Natomiast Obrońca z jakichś niewyjaśnionych przyczyn został oszczędzony przez światłość lub przeniesiony w zupełnie inne, odległe miejsce. Serce półfellarianki ponownie szybciej zabiło. Zanim jednak zdążyła zadać sobie kolejne pytania, jej rozważania przerwał ten sam irytujący dźwięk.

Bez ani chwili zastanowienia chwyciła skórzany kołczan oraz łuk. Przedmioty te rzucone zostały kawałek dalej. Łuk przetrwał upadek bez szwanku, w kołczanie natomiast znajdowało się parę złamanych strzał. Bezszelestnie skierowała się w stronę, z której dochodził dźwięk. Gdy tylko ujrzała ciemną sylwetkę majaczącą pomiędzy drzewami, z pewną trudnością spowodowaną przez drżące ręce, napięła łuk i wypuściła strzałę. Trafiła ona w ramię demona, nie zadając mu żadnych poważnych ran, wręcz przeciwnie - była dla niego niczym więcej niż zadrapanie. Osobnik odwrócił się, jego oczy zalśniły czerwonymi płomieniami. Z przerażającym wrzaskiem ruszył w jej stronę. Wypuściła jeszcze kilka strzał, po czym objąwszy lisiczkę, wzbiła się do lotu. Nie zważała na gałązki i poszarpane piórka, na to jeszcze przyjdzie czas. Teraz musiała uciekać. Wiedziała, że nie ma szans w starciu z demonem, tym bardziej, gdyby dołączył do niego drugi, również porwany przez światłość. Leciała przed siebie, chcąc być jak najdalej. Uciekała przed wrogami jak i przed swoimi myślami, które pogrążały jej serce w rozpaczy i tęsknocie za swoim ukochanym Obrońcą.
Awatar użytkownika
Nanwe
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 103
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Uczeń , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Nanwe »

Z początku Nanwe usiadł sobie spokojnie, przyglądając się dokładnie okolicy. Lubił tak czasami się porozglądać, bo czasami można było zobaczyć naprawdę ciekawe i niesamowite rzeczy. Czasami błyszczały sobie pośród trawy, albo pomiędzy gałęziami drzew, albo wyróżniały swoimi niezwykłymi kolorami. Teraz jednak nie był tym tak podekscytowany jak zwykle. Gdyby tak było, z zapałem rozglądałby się po całej polance, chcąc wypatrzeć wszystko co tylko byłby w stanie odnaleźć. Teraz jednak jego myśli nie bardzo krążyły już wokół szukania kolorowych skarbów. W tym momencie jego myśli męczył Vandro i jego nagła, niezapowiedziana i samotna wycieczka do tamtego szarego miejsca. Obiecywał mu przecież że wróci i prosił się go żeby się o niego nie martwił, ale czy na pewno nie było ku temu powodu? Vandro przecież zawsze próbował mu wszystko wytłumaczyć najlepiej jak umiał, opowiadając i pokazując. O tym miejscu nie opowiedział mu niczego. Skąd Nanwe miał wiedzieć, że mógł się nie martwić o swojego opiekuna? Przecież on sam mówił mu że tam jest niebezpiecznie! Mały smoczek wiedział co prawda że jego opiekun jest większy i starszy od niego, jest też bardziej doświadczony. Ale skąd niby miał wiedzieć przed czym Vandro go przestrzegał? A co jeżeli tam mieszkały potwory? Nanwe bardzo się bał potworów, chociaż nigdy żadnego z bliska nie widział. Smoczek jednak miał dobry wzrok i czasami, kiedy było ciemno, szczególnie w miejscach których dobrze nie znał, zdarzało mu się widzieć ich cienie. Nawet one jednak były na tyle przerażające, żeby Nanwemu jeżyły się łuski na grzbiecie że strachu. Zwykle, kiedy tak się działo, zaczynał głośno piszczeć i uciekać ile sił w łapkach. Co jeżeli w tym szarym czymś mieszkały prawdziwe potwory, które tylko czekały aż ktoś je odwiedzi, żeby tylko mogły go pożreć? Czy Vandro o nich wiedział? A może chodziło mu jeszcze o inne zagrożenia? Nanwe wprawdzie nie potrafił wyobrazić sobie nic straszniejszego i groźniejszego od potworów, ale był pewien że mogło tam być bardzo dużo rzeczy, które mogłyby zrobić komuś krzywdę. To wszystko naprawdę nie pomagało mu zachować spokoju i sprawiało tylko że coraz bardziej się martwił.
Wkrótce nie bardzo był już w stanie dłużej usiedzieć w jednym miejscu. Fakt, że aż tak bardzo się martwił o Vandro, jakimś sposobem sprawiał że czuł potrzebę żeby coś zrobić, żeby zająć myśli czymś innym. Nanwe jednak jakby nie bardzo potrafił znaleźć sobie zajęcie dość absorbujące, by zdołał choć na chwilę zapomnieć i zająć się w pełni czym innym. W efekcie więc zaczął dreptać dookoła polanki, maszerując w kółko lub czasami przez jej środek. Cały czas też nie potrafił odgonić od siebie myśli, że Vandro może coś teraz groziło, a on tutaj bezczynnie siedzi i czeka nie wiadomo na co. Jeżeli opiekun miał kłopoty, to przecież było oczywiste że tu nie wróci, a już na pewno nie na czas.
Złote oko zaczęło powoli zanikać gdzieś między drzewami i było coraz mniej widoczne. Nanwemu się to okropnie nie podobało. Naprawdę nie lubił być w obcym miejscu kiedy się ściemniało. Światło złotego oka było dobre, miłe, przyjemne, sycące i co najważniejsze odganiało niedobre potwory. Bez oka i opiekuna przy sobie smoczek czuł strach. Kiedy było ciemno Nanwe bardzo słabo widział i przez to nie bardzo wiedział co się wokół niego dzieje. A przecież kiedy nie patrzył, dookoła mogły czaić się potwory i on by nawet o tym nie wiedział! Nie znosił być sam kiedy było ciemno, ze strachu prawie nigdy nie udawało mu się zasnąć. Kiedy jeszcze był u siebie, w miejscu które dobrze znał, zasypiało mu się o wiele łatwiej. Ale tutaj? Ledwo potrafił powiedzieć jak nazywa się kilka drzew dookoła niego. Gdyby podszedł choć kilkanaście kroków pomiędzy nie, znalazłby się w zupełnie nieznanym sobie miejscu. Skąd miał wiedzieć co tam może mieszkać? Nanwe naprawdę miał nadzieję że Vandro wróci do niego zanim zrobi się ciemno.
Mimo wszystkich jego nadziei i powtarzanych w myślach próśb, opiekun wciąż się nie zjawiał, zupełnie tak jakby wcale nie obiecał mu że wkrótce wróci. Oko było już bardzo nisko i ciemność powoli zapadała ponad lasem. Najwięcej jej jednak było pośród drzew, zupełnie jakby to stamtąd wypełzała niczym jakiś oślizgły robak. Smoczek wciąż widział jeszcze na niedaleki dystans, lecz już teraz widać było jak bardzo ciemność ograniczała widoczność. Na ciemnogranatowym niebie, którego powierzchnię pokrywały blado migoczące gwiazdki jednak nadal nie potrafił zobaczyć znajomego kształtu. Jego zmartwienie powoli zamieniało się w poważną obawę i strach, że jego opiekunowi rzeczywiście coś się stało, że rzeczywiście spotkał na swojej drodze jakieś potwory. Co jeżeli coś mu się stało? Czy zrobiły mu krzywdę? A może go pożarły? Nanwe nie potrafił znieść takich myśli, wżerały mu się w umysł i toczyły go swoim zepsuciem od środka, sprawiając jednocześnie że mały smok czuł się okropnie. Nie wiedział co powinien zrobić jeżeli Vandro rzeczywiście coś się przytrafiło. Czuł że powinien iść i mu pomóc w jakiś sposób, wymyślić coś co mogłoby go z stamtąd wyciągnąć. Z drugiej jednak strony pożerał go strach przed choćby próbą dostania się tam, do tego szarego miejsca, którego szare ściany w tej zalewającej świat ciemności były jeszcze czarniejsze niż sam cień który je otaczał. Vandro wyraźnie go przestrzegał żeby tam nie szedł. Musiał mieć ku temu jakiś powód. Nanwe jednak nie potrafił dłużej znieść myśli, że coś mu się stało. Zbliżył się powoli do granicy drzew od strony, z której znajdowała się dziwaczna konstrukcja, po czym spojrzał w głąb. Tak daleko jak widział nie było żadnych potworów. Nic mu tam nie groziło. Przynajmniej na razie. Było to jednak dość żeby zmotywować małego smoczka do postawienia kroku naprzód. Zaraz za nim podążył następny i jeszcze kolejny. Nanwe wiedział że powinien tutaj zostać, ale nie mógł dłużej na niego czekać. Musiało coś mu się stać i teraz on musiał mu jakoś pomóc wydostać się że szponów tych niecnych potworów. Nie wiedział jeszcze jak zamierzał to zrobić, ale miał nadzieję że zdąży wymyślić coś na czas.
Nanwe zaczął powoli zagłębiać się w las, uważnie się rozglądając i nasłuchując, czy przypadkiem nie słychać było jakichś dziwnych, podejrzanych odgłosów. Nie chciał przecież wpaść na jakiegoś potwora, o którego obecności wcześniej nawet nie wiedział! Właściwie to wogóle nie chciał wpaść na żadnego potwora. Wolałby zdecydowanie bardziej gdyby akurat dzisiaj potwory nie wychodziły ze swoich kryjówek, żeby on mógł bezpiecznie dojść na miejsce, tam gdzie ostatni raz widział Vandro. Gdyby ich tu nie było, tak jak do tej pory, byłoby mu dużo łatwiej.
Smoczek ostrożnie stawiał łapki, starając się nie hałasować za bardzo. Wiedział że i tak było go słychać, ale czuł się znacznie lepiej, myśląc że nie jest aż tak łatwo go usłyszeć. Nie chciał przecież przez przypadek ostrzegać ukrywających się w pobliżu potworów o swoim przybyciu. Wyobraził sobie jak jeden taki potwór nagle wysuwa się zza drzewa przed nim, a gdzieś z ciemności za nim wyłaniają się kolejne. Nanwe aż zadrżał na tę myśl, po czym szybko obrócił łebek do tyłu, chcąc się upewnić czy tylko to sobie wymyślił, czy może tak było w rzeczywistości. Całun ciemności jednak gęsto już pokrywał cały las i smoczek nie widział już zbyt daleko. Gdzieś za nim majaczyły dziwne, ruszające się odrobinę na boki kształty. Nanwe natychmiast obrócił łebek i przyśpieszył kroku, zupełnie już zapominając o tym że starał się iść jak najciszej potrafił. Wcale mu się tutaj nie podobało. Trzeba było zostać na polance i czekać aż Vandro wróci. Teraz już smoczek nie czuł się na tyle odważny aby zawrócić i spotkać się z tymi majaczącymi z tyłu ciemnymi kształtami. Kiedy spojrzał za siebie, znów je zobaczył, tym razem jednak o wiele bliżej. Nanwe teraz miał już pewność że ktoś go goni i rzucił się do przodu, zaczynając biec.
Wiatr wył pomiędzy gałęziami, a drzewa trzeszczały straszliwie kiedy je mijał. Wydawało mu się że wyrastają mu na drodze, zagradzają mu przejście swoimi gałęziami. Smoczek nie zatrzymywał się jednak i biegł ile sił w łapkach, nie pozwalając się zatrzymać. Z niesamowitą nawet jak na siebie prędkością biegł przed siebie, wymijając wyrastające mu na drodze przeszkody. Nawet nie próbował oglądać się za siebie, próbując zobaczyć te potwory, gdyż mogły przecież być mu na ogonie, prawie już go mając! Nanwe mógł przysiąc że słyszał je biegnące tuż za nim! Nie mógł marnować czasu, który mógł być pomiędzy jego złapaniem a wolnością.
Nagle jednak, zupełnie tak jakby nigdy nic nie mogło pójść tak jakby się chciało, Nanwe nawet nie spostrzegł jak ziemia uciekła mu spod łapek, zupełnie tak jakby jej tam nigdy nie było. Gdyby tylko odrobinę zwolnił, pewnie zauważyłby obniżenie terenu zanim w nie wbiegł i niefortunnie zupełnie stracił rytm biegu, a tym samym zupełnie się wywrócił. Cały świat w oczach smoczka zawirował jak szalony, kiedy on w zupełnie niekontrolowany sposób zleciał w dół niewielkiego wzgórza, z głośnym piskiem staczając się na sam dół. Kiedy wreszcie wszystko stanęło, smoczek otworzył ślepia, tylko po to by zobaczyć, że leży w tym momencie na grzbiecie z łapkami w górze. Zamachnął się parę razy, dopiero za którymś z kolei będąc w stanie przetoczyć się na bok, z której to pozycji był już w stanie z powrotem stanąć na własnych łapkach.
Wtem zorientował się że nie jest w tym miejscu sam. Pisnął z zaskoczenia i strachu, kiedy zobaczył leżący niedaleko od niego ciemny kształt. Odruchowo odskoczył do tyłu i odrobinę rozłożył skrzydła, które do tej pory złożone miał po bokach, po czym odsunął się jeszcze parę kroczków, wzrokiem lustrując istotę przed nim. Nie było dla niego żadnych wątpliwości że był to potwór. Ciemny kształt wyglądał na dziwaczny, pokręcony i zupełnie nie przypominał mi czegokolwiek, co już widział. Nawet słowa które poznał od Sillis nie mogły mu pomóc w opisaniu tego co widział. Pomimo ciemności widział mniej więcej że fragment potwora jakby należał do jakiegoś zwierzęcia, tylko Nanwe nie bardzo orientował się do jakiego. Ta część miała jakby cztery łapy, wszystkie powyginane w dziwnych kierunkach i jakby będące w powietrzu, gdyż ta część jakby leżała. Dalej jednak potwór wyglądał tak jakby coś go złamało i widać było drugą jego część, która z kolei miała dwie następne łapy i głowę stworzenia. A i właśnie zauważył że pierwsza część miała ogon! Nie był on wprawdzie długi ani imponujący jak jego własny, ale był. Potwór wydawał się tu leżeć i spać, pomimo całego tego hałasu jaki on przed chwilą tu zrobił. Może wcale nie spał i tylko udawał? Ale to by znaczyło że się nim nie interesuje i że on mógłby mu po prostu uciec... A to dobrze. Nanwe już, już miał się odwrócić i zacząć biec w przeciwnym kierunku, kiedy żagle zatrzymał się w miejscu.
Dlaczego on w ogóle tu szedł? Chciał przecież uratować Vandro z łap potworów. Tutaj przecież był jeden... Wprawdzie nigdzie w pobliżu nie widział swojego opiekuna, ale kto wie gdzie on mógł być? Ale skoro miał go ratować to... Może mógłby o to ładnie poprosić? Skoro to był potwór, to może potrafił dogadać się z pozostałymi potworami? Gdyby tak tylko zdołał go przekonać że warto wypuścić jego opiekuna, albo chociaż pozwolić jemu uciec od tych, które go goniły wcześniej, zanim tu spadł... To przecież był genialny pomysł! Nanwe aż poczuł się z siebie dumny. Rzadko zdarzało mu się wpadać na aż tak mądre pomysły.
Niestety świetny pomysł ani troszeczkę nie pomógł mu z tym, że wciąż się tego potwora bał. Dalej był od niego trochę większy, pewnie i silniejszy, i groźniejszy. Wprawdzie spał teraz, co znaczyło że był trochę mniej groźny, ale jak miałby z nim porozmawiać zanim go obudzi? A co jeżeli się pogniewa że mu się przeszkadza? Wspaniały pomysł nagle przestał być już aż tak wspaniały. Nie wiedział czy ten potwór go polubi, a budzenie go mogłoby wcale z tym nie pomóc. Mógłby jedynie mieć nadzieję, że nie będzie tak źle. A to sprawiało że chciał znów obrócić się i próbować ucieczki, lecz przypomniał sobie o goniących go w ciemności potworach. Widział dobrze że były szybsze od niego, nawet szydziły sobie zatrzymując się kiedy tylko na nie spojrzał. Na pewno były szybsze i bez problemu by go złapały. Nie miał już innego wyboru jak spróbować się dogadać.
Nanwe powoli zaczął zbliżać się do śpiącego potwora. Teraz już naprawdę nie chciał tego robić i nagle jeszcze tak niedawno genialny pomysł, teraz wydawał mi się już okropnym. Powoli, małymi kroczkami, zbliżył się na tyle żeby móc go dosięgnąć z pomocą swojego ogonka. Szurając po ziemi, powoli przesunął go do przodu i wreszcie wyciągnął go tak by móc dosięgnąć jednej z dolnych łap stworzenia. Potem machnął leciutko jego końcówką, ledwie pacając skórę potwora. Nanwe zamknął oczy, spodziewając się że zaraz stanie się coś złego, jednak po chwili, kiedy je otworzył, zorientował się że tak naprawdę nic się nie stało. Stwór dalej wydawał się drzemać i nic sobie nie robić z jego obecności. Nanwe, tym razem bardziej ośmielony podszedł bliżej. Wydawało się że musiał pacnąć trochę mocniej. Dlatego też machnął ogonkiem trochę bardziej, tym razem zdecydowanie mocniej czując moment zetknięcia łusek że skórą. Dalej jednak nie dało to porządnego efektu, a stwór nadal spał.
Nanwe spojrzał wtedy za siebie, tak naprawdę bez żadnego konkretnego powodu. To jednak co zobaczył, sprawiło że niemalże podskoczył ze strachu. Daleko, niemal na skraju jego pola widzenia w ciemności czaiły się groźne kształty, te same które wcześniej go goniły. Teraz stały w miejscu, przyglądając się mu i kołysząc lekko wraz z rytmem wiatru. Złowieszcze trzeszczenie drzew jedynie dodawało tej scenie grozy.
- Ark!! – zaskrzeczał Nanwe najgłośniej jak tylko potrafił. Strach rzucił mu się do gardła i kazał wołać kogoś o pomoc, kogokolwiek. Łapki również chciały biec w stronę, gdzie znajdzie kogoś kto by mu pomógł. Zanim jednak sam zdążył się zorientować gdzie biegnie, nieopatrznie potknął się o jedną z łap śpiącego potwora, ze sporym impetem zderzając się z ziemią i z nim jednocześnie. Smoczek zapiszczał głośno, nie bardzo rozumiejąc co się dzieje i dlaczego się dzieje. Nie wiedział dlaczego leżał teraz na ziemi. Czuł jednak, jak leżąca pod jego łapką łapa stwora zaczyna się poruszać. Był wciąż oszołomiony, jednak zdołał się zorientować co mniej więcej się stało. Przez przypadek obudził potwora.
Awatar użytkownika
Melisia
Zbłąkana Dusza
Posty: 5
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Centaurzyca
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Melisia »

Mel usłyszała nagle pisk przerażenia i poczuła, że coś na nią wpadło. Owe coś ważyło dobrych kilka kilogramów. Nie wiedziała co się stało ani gdzie jest. Kiedy otworzyła oczy wszystko jej się przypomniało. To, że uwolniła konie od ludzi i że przez swoją nieuwagę wbiegła wprost na gałąź. Melisia podniosła głowę i ku jej zdziwieniu ujrzała małe smoczątko wyraźnie przerażone, które leżało na jej nogach. Pomyślała, że lepiej uspokoić malucha, ale jak? Gdyby wstała na pewno przestraszyłby się bardziej więc podniosła powoli swoją ludzką postać tak aby jej końskie ciało nadal leżało na ziemi. Uważała przy tym aby by nie zrzucić małego smoczątka z jej nóg. W końcu zwróciła się do niego przybierając łagodny i miły wyraz twarzy.
-Nie bój się.-powiedziała łagodnym głosem i pokazując, że nic nie trzyma w rękach-Nic ci nie zrobię. Jesteś bezpieczny, nic ci nie grozi.
Sięgnęła powolutku do torby by sprawdzić czy ma coś dla niego. Chwilę później znalazła jednego z surowych zająców upolowanych w lesie przeznaczonych na jej kolacje. Ostrożnie i powoli dała maluchowi jednego, bo pomyślała, że może bardziej jej zaufa, a przynajmniej, że nie będzie się już tak bardzo jej bał.
-Melisia!-Mel usłyszała wołanie znajomego jej głosu-Gdzie jesteś?
Właśnie wtedy spostrzegła swoją przyjaciółkę Sabodi.
-Tutaj Sabodi.-powiedziała spokojnym głosem, ponieważ wiedziała, że sowa ją usłyszy i nie przestraszy w ten sposób smoczka-Tylko powoli i bez hałasu.
Saboduria spostrzegła Mel i zaraz potem przestraszonego małego smoka. Wylądowała zatem powoli na ziemi kilka metrów dalej. Podeszła ostrożnie zostawiając dwa i pół metra odstępu od nich. Bardziej przydreptała niż podeszła, a wyglądało to komicznie.
-Co to za smok?-zapytała zdziwiona-Nie mów, że zachciało ci się przygarnąć tak wymagające zwierzę.
-Nie mówię.-odparła wciąż trochę rozbawiona chodem sowy Mel.
-To świetnie.-odetchnęła z ulgą Saboduria-Czekaj to co ono tu robi?!
-Nie tak głośno, bo się bardziej przestraszy.-uciszyła Melisia spoglądając na wciąż leżącego koło niej malca-Straciłam przytomność uderzając głową o gałąź, a on mnie obudził. Nie wiem jak to było dokładnie. Myślę też, że warto zapalić małe ognisko. Co o tym sądzisz?
-Co?! Ty zemdlałaś? Wszystko dobrze?
-Tak nie martw się.
-Co do ogniska nie jestem pewna, ponieważ właśnie uciekłaś ludziom i mogą gdzieś tu jeszcze być.
-Fakt. Jak długo byłam nieprzytomna?
-Ostatnio widziałam cię dwie godziny temu.
-Raczej już ich tu nie ma. Spokojnie malutki.-dodała Mel zwracając się do malca.
Centaurzyca odgarnęła liście i gałązki z miejsca gdzie nie było tak dużo drzew i było tam mniej więcej trzy metry od najbliższego drzewa. Wyciągnęła ,,magiczny kamienie'' jak je nazywała. Przechadzając się kiedyś przez las znalazła coś takiego. Leżało obok śladu człowieka. Mel wiedziała jak tego używać, ponieważ widziała na własne oczy jak inny człowiek to robi i nauczyła się tak samo.
-Sabodi? Możesz poszukać suchych gałęzi? Takich jakich zdołasz unieść.-zapytała sowę.
-Jasne.-odparła krótko Saboduria.
Kiedy już sowa przyniosła gałęzie Mel uformowała z nich mały stożek. Tą technikę również podpatrzyła od ludzi. Kiedy skończyła zaczęła pocierać magicznymi kamieniami o siebie nad gałązkami. Po kilku minutach poleciała iskierka i zapalił się ogień. Miły, ciepły i jasny. Mel wzięła drugiego i ostatniego zająca z torby aby go upiec. Ułamała ledwo trzymający się patyk z pobliskiego drzewa i położyła obok ogniska. Wyjęła z torby mały, prowizoryczny nożyk i oprawiła zająca zostawiając jadalne części. To czego nie dało się zjeść odłożyła na bok. Po upieczeniu zająca zaczęła go jeść. Sabodi poleciała zapolować sobie na coś na śniadanie. Mel nadal dręczyła myśl, że małego porzuciła jego mama albo, że stało się coś równie strasznego i że jest sam na świecie. Przecież musi coś zrobić! Tylko co?
Awatar użytkownika
Riveneth
Błądzący na granicy światów
Posty: 11
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Półfellarianka
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Riveneth »

Tak wiele razy sprawiła, że jej książkowe postacie cierpiały. Zadawała im ból psychiczny i fizyczny dla dobra zachowania szybkiego tempa opowieści. Czy też dla chwycenia czytelnika za serce i zatrzymanie go przy zapisanych stronicach tak długo jak to tylko możliwe. Jej postacie - te same, które kreowała tak pieszczotliwe, którym nadawała imiona i charaktery krok po kroku... te delikatne istoty, w których atramentowe serca tchnęła życie - przechodziły przez niewyobrażalne męczarnie. Jak drobne szklane kuleczki były roztrzaskiwane o skały trudów życia i konsekwencji podjętych wyborów. Tęsknota - nieraz kazała drogim dla nich osobom wyruszyć w daleką drogę. I nigdy już nie wrócić. Rozpacz - och, jak dobrze wiedziała jak ją opisać. Łzy cisnące się do oczu, drżące dłonie i głos zatrzymany w gardle przez zaciskającą się na nim niewidzialną siłę. Mogłaby się nad nią rozwodzić przez wiele stron. Bezsilność - jakże okropne było związanie rąk bohatera, który na swych barkach niesie ciężar całego świata. Na którym polega tak wielu i któryż to mimo usilnych prób, nie może nic zrobić. Tak, doskonale wiedziała jak opisać te emocje i jak utrudniać życie bohaterom jej opowiadań.
Bo któż zabroni tego autorowi? Tak wiele razy przetwarzała wszystkie te emocje w swoim umyśle. Usiłowała wmówić sobie, że sama je czuje, aby móc jak najlepiej przedstawić je w swoich opowieściach. Jednak nigdy nie przypuszczałaby, że to ona stanie się w końcu jedną z tych postaci. Jedną z tych, o których losie decyduje kapryśny autor, pociągający za sznurki marionetek lub przecinający owe linki, kiedy tylko zapragnie. Czuła się oszukana. Któż mógł pozwolić jej losowi potoczyć się w ten sposób?
Leciała ciągle przed siebie, chcąc po prostu być jak najdalej. Cel nie miał dla niej już dłużej znaczenia, przecież straciła wszystko. Odkąd tylko pamięta wszyscy prędzej czy później ją opuszczali, a jeśli nie oni – to ona z różnych niezależnych od niej przyczyn, musiała odejść.

Norreli – przebiegło jej przez myśli - ona nigdy nie odeszła.
Jeszcze – dodał jakiś głos w jej głowie, który bynajmniej nie należał do niej. Spojrzała czule na lisiczkę, która zdążyła już zasnąć skulona w jej ramionach. Ona też odejdzie. Tak, jak wszyscy. Nie łudź się, że będzie inaczej. Ten sam monotonny głos, wypowiadający każde słowo zbyt wolno, przeciągający każdą samogłoskę. Pokręciła przecząco głową, odrzucając od siebie te myśli. Wielu rzeczy nie była pewna, właściwie wszystkiego oprócz tej jednej – lisiczka zawsze była przy niej i mogła być pewna, że nie odejdzie. Lub chociażby, że nie zrobi tego bez żadnego ważnego powodu. Jej małe, lisie łapki podreptają z dala od ciebie. Zrobią to, oj zrobią, tak szybko, jak tylko znajdzie się na ziemi. Ten przerażający spokój towarzyszący słowom pojawiającym się w jej umyśle, sprawił, że przeszył ją chłodny dreszcz. A wraz z nim blask świadomości, która zechciała przypomnieć o gałązkach wbitych w jej piórka, poszarpane przy upadku. Spojrzała na boki. Nie wyglądało to dobrze. Trzeba będzie zlecieć na ziemię i je wyjąć, wyprostować sfatygowane pióra. Jej małe, lisie łapki…

- Przestań! – krzyknęła, tym razem na głos. Lisiczka poruszyła się w jej ramionach, nie wybudzając się jednak ze snu. Riveneth postanowiła, że woli lecieć dalej, wylądują dopiero wtedy, kiedy będzie to już konieczne. Zamknęła na chwilę oczy i pozwoliła nieść się podmuchom. N’umi, czyli podmuch. Takim imieniem zwracała się do niej niegdyś mama, a później czarodziejka Yrre. Uśmiechnęła się na ich wspomnienie. Przez chwilę zdawało jej się, że czuje zapach korzennych ciasteczek – specjalności jej mentorki, która częstowała ją nimi przy każdej możliwej okazji. Na przykład wtedy, kiedy Riveneth poprosiła ją, żeby nauczyła ją latać. To było naprawdę piękne wspomnienie, to, kiedy po raz pierwszy rozprostowała swoje srebrne skrzydła i kiedy zrozumiała, że dzięki nim może unieść się w powietrze. Wraz z tą myślą, pojawiła się też kolejna, przypominająca o niezbyt dobrym stanie wspomnianych srebrnych skrzydeł. Mruknęła niechętnie coś sama do siebie, po czym stopniowo obniżając wysokość swojego lotu, sfrunęła w końcu na miękką trawę pomiędzy drzewami. Ułożyła delikatnie za ziemi śpiącą Norreli i zajęła się wyciąganiem liści i gałązek, które powbijane były między jej pióra. Wszystkie podmuchy przemijają, żaden nawet najmocniejszy huragan nie jest wieczny, N’umi. Kolejną gałąź pociągnęła nieco mocniej niż powinna. Syknęła cicho z bólu i ignorując głos, powróciła do swojej czynności. Każdy huragan niszczy wszystko, co znajdzie wokół siebie i odchodzi. Tego jest już za wiele. Trzymając gotujące się w niej emocje na wodzy, wyprostowała piórka, zastawiając skrzydła w stanie dostatecznym do lotu. Wtedy też zdało jej się, że znowu czuje zapach korzennych ciasteczek. Spojrzała za siebie, skąd dochodził domniemany zapach, ujrzała wówczas swoją mentorkę, Yrre. Szła bez pośpiechu w jej stronę, bezgłośnie poruszając ustami. Za jej plecami i za kilkoma rzędami drzew, wyrosły palisadowe bramy chroniące wejścia do zamieszkiwanej przez niej niegdyś wioski. Ponad nimi dostrzec dało się szczyty słomianych dachów.

- To naprawdę ty? – spytała Riveneth cichutko, czując łzy napływające do jej oczu. Spojrzenie Yrre było ciepłe, pełne właściwej dla niej dobroci. Usta pomimo niezrozumiałych słów, układały się raz po raz w uśmiech. Riveneth postąpiła kilka kroków do przodu, wyciągając ręce w radosnym geście powitania. Jednak, gdy tylko znalazła się odpowiednio blisko, by móc uścisnąć jej dłoń, postać czarodziejki rozpłynęła się w powietrzu. Tak samo palisadowe bramy i strzechy domów. Przetarła oczy, osłupiała ze zdumienia. Kawałek dalej rozległ się trzask szkła. To wazon, pełen świeżych kwiatów przyniesionych do domu przez Tellana tej pamiętnej nocy. Miała osiem lat , gdy i on odszedł. Ona już nie wróci, prawda? Słyszy kroki, bardzo blisko. Nie potrafi jednak nikogo dostrzec. Czuje się coraz bardziej zagubiona. Wstrząs, który sprawia, że musi usiąść na ziemi. Poczułaś to? Tak, to miłość. Pocieranie kamieni jeden o drugi. To on… tak, to musi być on! Rozgląda się wokół siebie, próbując dostrzec kamiennego smoka. Jes...tem... Sar...gy...bi...nis… Wszystkie te głosy coraz bardziej mieszały się w jej głowie. Wszystkie dźwięki i postacie ze mgły przebiegające tuż przed jej oczyma. Cienie osób, które ją opuściły. Skuliła się i owinęła się swoimi skrzydłami, próbując przeczekać ten chaos, wytworzony przez jej umysł. Ona też odejdzie. Tak, jak wszyscy. Nie łudź się… Zimny, przerażający głos.
- Riveneth? – lisiczka swoim noskiem delikatnie rozsunęła pancerz ze srebrnych piór – Wszystko w porządku?
- Tak – skłamała, nie chciała przecież dręczyć swojej towarzyszki opowieściami o postaciach z mgły – „Moje zmysł zostały zmącone, a ja oszukana” – zacytowała wypowiedź jednej ze swoich książkowych bohaterek. Wstała i bez zbędnych słów ruszyła przed siebie, Norreli podreptała za nią.

Zaledwie kilka minut drogi później dostrzegły gwałtowne obniżenie terenu, Riveneth podniosła więc lisiczkę i razem sfrunęły na dół. W niewielkiej odległości od miejsca, w którym się znalazła dostrzegła dwa kształty. Musiała podejść kilka kroków i mocno wytężyć wzrok, żeby zrozumieć, co widzi przed sobą. Centaur i maleńki smok. Yrre czytała jej o takich stworzeniach, nigdy jednak nie pomyślała by, że kiedykolwiek je naprawdę zobaczy. Naprawdę… to pojęcie względne. Przetarła oczy i czekała, aż i te mgliste kształty się rozpłyną. One jednak trwały uparcie na swoimi miejscu. Ruszyła więc przed siebie, postanawiając ignorować te coraz dziwniejsze wytwory swojego umysłu. Ledwie podeszła kilka kroków, kiedy usłyszała pisk lisiczki. Odwróciła się. W jej oczach wyczytała, że jej towarzyszka również widzi te stworzenia. To niemożliwe. Bez namysłu rozprostowała skrzydła i chwyciwszy strzałę ze swojego kołczanu, napięła cięciwę i wycelowała ją w dziwnych przybyszów. Oczywiście nie pomyślała o tym, że mogła ich w ten sposób spłoszyć lub przestraszyć. Nie pomyślała również o żadnym nieco milszym sposobem przywitania się.
- Kim jesteście? – spytała nadal nie będąc pewna czy widzi ich naprawdę. Przez chwilę wpatrywała się w nich zza zasłony srebrnych piórek.
Awatar użytkownika
Nanwe
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 103
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Uczeń , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Nanwe »

Myśli Nanwego biegły teraz dużo, dużo szybciej niż normalnie. Każda z nich była inna i wyrywała się przed poprzednią, w szalonym biegu który prowadził jedynie w kółko, zupełnie jak te... Jak je tam Sillis nazywała. Smoczek nie potrafił nawet przypomnieć sobie jakie to właściwie było słowo którego chciałby użyć. I dlaczego on w ogóle o tym myślał? Przecież właśnie wpadł na potwora! Nie było czasu żeby myśleć o takich rzeczach! Musiał uciekać już teraz, nie zastanawiać się, zanim on zdąży wstać!
Problem pojawił się wtedy, kiedy usiłował się podnieść. Uniósł się szybko na przednie łapki, ale gdy próbował podnieść się jeszcze na tylne, zorientował się że utknął. Wcześniej w ogólnej panice nawet nie zauważył, że coś przygniotło mu lewą łapkę i teraz nie mógł nią nawet ruszyć! Nanwe zapiszczał głośno, zarówno z bólu jak i ze strachu. Czuł doskonale jak coś bardzo ciężkiego przygniatało mu łapkę i za nic nie chciało się poruszyć! Potwór go złapał! Smoczek nie miał pojęcia co tak naprawdę się działo, ale wiedział że na pewno nie jest dobrze. Zaczął z całej siły szamotać się we wszystkie strony, usiłując za wszelką cenę oswobodzić swoją łapkę. Niestety, smoczek nie był na tyle silny żeby wyrwać się z uścisku. Nieważnie jak bardzo próbował, jak mocno rozdrapywał pazurkami ziemię szukając oparcia, nie potrafił w żaden sposób się stamtąd wyślizgnąć.
W pewnym momencie Nanwe poczuł jak ucisk trochę zmalał. Co teraz? Czy on chciał mu teraz zrobić coś złego? Dlaczego go puszczał? Chciał go pożreć? Ale on nie chciał zostać pożarty! Przecież to nie tak miało być! On chciał tylko porozmawiać! Wcale nie chciał żeby potwór go zjadł! W małym łebku Nanwego teraz krzyczały setki takich i podobnych myśli, a każda z nich pełna była przerażenia i strachu. W żaden sposób nie potrafił zrozumieć co się dzieje i chciał jak najszybciej stąd uciekać. Teraz, kiedy uścisk zmalał, wyrwał się natychmiast, ryjąc pazurkami głębokie bruzdy w ziemi. Zaraz rzucił się przed siebie, nawet nie spojrzawszy w którą stronę tak naprawdę biegnie. Zdążył za to spojrzeć za siebie, na powoli podnoszącego się na nogi potwora. Przerażający widok jedynie pośpieszył go w jego szaleńczym biegu, sprawiając że przez chwilę pobiegł jeszcze szybciej niż wcześniej.
Potem znikąd tuż przed nim wyrosło drzewo. Nanwe wiedział że to drzewo, gdyż kiedy wpadł na nie z niewiarygodnym impetem to ono nawet się nie ruszyło. Rozległ się głuchy, potężny trzask, lecz trudno powiedzieć co tak naprawdę było źródłem dźwięku – drzewo czy sam smoczek. Maluch natychmiast stracił całą prędkość, po czym bez większego ładu zatoczył się w bok, po czym niemalże przewrócił. Przez chwilę tak naprawdę nic nie czuł, bo zupełnie nic do niego nie docierało. Dopiero kiedy wreszcie naprawdę zrozumiał co właśnie się stało, zaczęło boleć. I nie był to zwykły ból, coś co zdarzyło mu się czuć wcześniej. Nie, to było o wiele, wiele gorsze. Cały jego łebek łupał takim bólem, jakiego dotąd tak naprawdę nie potrafił sobie wogóle wyobrazić. Łuski niewiele mu pomogły. Bolało tak bardzo, jakby to drzewo jakimś sposobem zrobiło mu wielką dziurę w łebku, po czym jeszcze jego kawałek został tam w środku.
- Aaarrrjjjiii! – zawył Nanwe, nie potrafiąc znieść takiego bólu. Tak naprawdę to jeszcze nigdy wcześniej nie wydał z siebie tak głośnego dźwięku. Nie było wątpliwości że usłyszały go wszystkie potwory z całej okolicy. To jednak nie pomogło mu za bardzo, gdyż ból był tak silny, że zupełnie nie poczuł różnicy. Zaraz kiedy tylko nabrał trochę powietrza w płuca znowu zawył zbolałym skowytem: - Aaarrrjjjiii!
Zbolałe okrzyki jednak chyba mu nie pomagały. Nanwe wręcz instynktownie położył się na ziemi i złapał łapkami za łebek, jakby chcąc zakryć miejsce w które stała mu się krzywda. To też niewiele mu pomagało. Mimo to jednak trzymał mocno, gdyż miał wrażenie że boli go trochę mniej. Jednocześnie zakrywał sobie łapkami ślepia, co jakby pomagało mu trochę się uspokoić. Dalej wiedział, że wokół niego są potwory, które wiedzą gdzie on jest, ale skoro i tak już nie mógł im dalej uciekać to wolał po prostu na nie nie patrzeć i o nich zapomnieć. Tak było po prostu dla niego łatwiej.
Nanwe teraz czuł się okropnie. Tak naprawdę jednak to nie łupiący ból w jego łebku męczył go najbardziej, choć i on był dla niego okropny. Najbardziej jednak okropne było dla niego uczucie, że mu się nie udało. Przecież wyruszył tutaj, a chciał nawet dojść dalej dlatego, że postanowił uratować Vandro przed tym co mogło mu zrobić krzywdę. Czuł że zawiódł swojego opiekuna, że nie podołał zadaniu jakie miał przed sobą. Czuł się z tym okropnie. Vandro przecież był zawsze dla niego taki dobry, taki miły, wszystko robił tak żeby było dla niego jak najlepiej, a on? On nie potrafił nic zrobić dla niego. Co z tego że zadanie było trudne? Przecież zawiódł go już na samym początku, zanim jeszcze zdążył dobrze zacząć go ratować. Gdyby udało mu się coś osiągnąć po drodze, chyba czułby się trochę lepiej. A może i nawet nie? To że zbliżyłby się do swojego celu i zawiódł później mogłoby nawet być jeszcze gorsze. A teraz co? Już nie uratuje Vandro. Teraz znalazły i dogoniły go potwory, a jego łebek bolał go tak bardzo że aż nie wiedział czy dałoby radę im dalej uciekać. Do tej pory nie miał pojęcia że jego łebek może mieć jakikolwiek związek z uciekaniem, jednak jak się nagle okazuje miał całkiem niemały. Kiedy choćby spoglądał spomiędzy swoich łapek, zdawało mu się że ta niewielka ilość rzeczy które widział w tej ciemności rozmywa się i wiruje. Zaraz musiał znów je zasłaniać, ale dziwaczne wrażenie obracania się pozostawało nawet pomimo tego. To również było zupełnie okropne.
Nanwe słyszał wiele rzeczy. Przerażające odgłosy które pochodziły gdzieś spomiędzy drzew, dziwne świsty których źródła nie potrafił określić, oraz inne straszne i dziwne dźwięki. Najgorsze że wszystkich jednak zdawały mu się hałasy jakie robił potwór. Z samych dźwięków smoczek mógł powiedzieć, że bestia znajduje się gdzieś blisko niego, wciąż jednak kawałek dalej. Słyszał różne rzeczy i w ogóle mu się to nie podobało. W pewnym momencie usłyszał coś jakby dźwięk skrzydeł, jednak nie były to skrzydła Vandro. Dźwięk nie był nawet trochę tak głośny i chyba pochodził gdzieś z bliska. Jak nic był to jakiś inny potwór, który usłyszał jego zbolałe wycie. Zapewne też przyleciał tutaj żeby go zjeść. Rzeczywiście, jakby potwierdzając jego przypuszczenia, po chwili usłyszał głosy. Jeden z nich był zupełnie ptasi, trochę taki jak można usłyszeć w nocy. Szczerze powiedziawszy to spodziewał się jakiegoś groźniejszego głosu, bardziej pasującego do tego drugiego. Tamten rzeczywiście brzmiał groźnie i choć dość cichy, wydawało mu się że może być głośniejszy. Ponadto mówił jakoś dziwnie, w sposób którego on w ogóle nie rozumiał. Kiedy pierwszy raz go usłyszał to aż zadrżał ze strachu. Na pewno potwory ustalały między sobą jak chcą go pożreć! Nanwemu jednak brakło odwagi by ponownie spojrzeć przez łapki i zobaczyć, co te potwory robią.
Minęło trochę czasu, lecz przerażonemu nie na żarty Nanwemu wydawało się to być ledwie chwilą. Zdawało mu się że słyszy coś w rodzaju stukania, jakby coś twardego zderzały się z czymś twardym. Nie wiedział co to mogło być, lecz jego wyobraźnia natychmiast pokazała mu potwora o wielkich szczękach z bardzo, bardzo ostrymi zębami, które właśnie kłapnęły na jego widok. Nanwe pisnął że strachu, lecz nadal nawet nie ruszył łapek ze swoich ślepi. Po prostu wolał na to wszystko nie patrzeć, gdyż był pewien że to co zobaczył było jeszcze bardziej przerażające i straszne niż to sobie wyobrażał.
W pewnym momencie usłyszał coś jakby machanie skrzydłami. Słyszał już wcześniej podobny dźwięk, lecz tamten był jakby cichszy i mimo to bliższy od tego, jakby skrzydła które wydały ten dźwięk były dużo większe. Na małego smoczka nagle przypłynęła nadzieja. Czy to był Vandro? Czyżby już wracał? Oh, jakby to było dobrze! Nanwe chciał tylko żeby to nie był po prostu jeden z potworów. Zaraz poczuł potrzebę żeby znów spojrzeć, tym razem jednak bał się odrobinę mniej. Jeżeli to był jego opiekun to przecież zaraz tu będzie i mu pomoże i wtedy nic złego mu się nie stanie. Z tą myślą odsunął swoje przednie łapki na boki, po czym uchylił jedno ślepie, patrząc w stronę źródła dźwięku.
To nie był Vandro. To była pierwsza myśl jaka przyszła mu do łebka. Druga natomiast mówiła mu żeby jak najszybciej znów się zakryć łapkami i ukryć, licząc na to że potwory nie zauważą różnicy. Do pierwszego, tego na którego nieopatrznie wpadł, teraz dołączyły dwa następne. Oba miały wielkie skrzydła, lecz jeden z nich bardzo przypominał ptaka. Nawet był podobnego wzrostu co niektóre ptaki, co sprawiało że wydawał się bardzo... normalny. Drugi potwór natomiast był od niego dużo, dużo większy i jedyną rzeczą która Nanwemu przypominała ptaka były wielkie skrzydła, które poruszały się równomiernie utrzymując sylwetkę potwora w powietrzu. Nanwe bardzo źle widział przy takim świetle i nie potrafił jednak dostrzec wielu szczegółów. Widział jednak że potwór ma cztery łapy, a w dwóch z nich miał jakiś duży, dziwny i wydający jakby trzeszczące dźwięki przedmiot. Nanwe nie miał najmniejszego pojęcia co to mogło być, ale jego przerażenie mówiło mu że wolałby tego nie wiedzieć.
Nagle większy z potworów wydał z siebie głos. Nanwe spodziewał się czegoś groźnego, może strasznego, lecz ten głos wydał mu się inny. Pomimo tego że potwór prawie krzyczał, to jego głos wydawał się być wcale nie taki najgorszy. Nie to co ten pierwszy, którego cichy i wywołujący ciarki głos wcale nie wywoływał podobnego wrażenia. A może to dlatego że Nanwe zrozumiał co mówił latający potwór? Pytał się bowiem o to, kim są. Przez chwilę wydawało mu się nawet że to dobrze, lecz zdał sobie sprawę że te słowa były skierowane do pozostałych potworów, a nie do niego. Pojawienie się tego stwora dla małego smoczka nie wróżyło nic dobrego. On dalej pewnie miał zostać pożarty. Wrażenie to pogłębiał jedynie fakt, że trzymany przez potwora długi, trzeszczący przedmiot pokazywał raz na niego, raz na drugiego potwora. Nanwe nie miał pojęcia co by to mogło znaczyć, ale nie podobało mu się to. Bał się tej dziwnej rzeczy, bał się też i samego potwora. Szybko znów położył się na brzuchu i zakrył łapkami oczy, pochlipując ze strachu.
Awatar użytkownika
Melisia
Zbłąkana Dusza
Posty: 5
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Centaurzyca
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Melisia »

Dziewczyna pomyślała sobie, że spróbuje uspokoić nieco malucha, a jej zając w tym czasie sam się upiecze. Wzięła więc dwa kamienie i jeden podstawiła pod patyk, a drugi na jego końcu. Poczekała chwilę by sprawdzić czy się trzyma. Kiedy już stwierdziła, że jej nie spadnie odłożyła wszystkie jej rzeczy nieopodal ogniska i zaczęła się kierować tam gdzie leżał mały smok. Nie patrzyła jednak w tamtą stronę starając się nie zwracać na niego uwagi. Przeszła całkiem blisko obok smoka tylko raz spoglądając na wystraszonego malca. Podeszła do miejsca gdzie nadal leżał zając, którego tu położyła. Wzięła go i zaczęła wracać do ogniska całkiem spokojnie tym razem nie patrząc się na szmaragdowe stworzonko. podeszła do ogniska i obróciła patyk z mięsem. Podeszła do torby i zaczęła pakować różne rzeczy, które jej wypadły. Założyła sobie z powrotem łuk i kołczan z częścią jej strzał. Podniosła drugą część z ziemi i już miała ją wkładać do kołczanu, gdy usłyszała szmer za jej plecami. Odgłos bardzo przypominał dźwięk towarzyszący komuś przedzierającemu się przez krzaki. Mel wsłuchała się i stwierdziła, że są to dwie istoty. Ale jedna z nich to na pewno nie człowiek, ponieważ stawiało szybko kroki i wiadome było, że ma cztery nogi.
-Pewnie przyszji po mnie z psami.-pomyślała Mel- Tylko czemu słyszę jedną osobę z jednym psem? A może to nie pies? I może nie przyszli po mnie?
Wtedy usłyszała, że są bardzo blisko, i że się zatrzymali. Nie czekając długo przygotowała się do zdjęcia łuku z ramion i włożyła strzały do kołczana oprócz jednej, którą ukryła za sobą. Usłyszała szybkie napinanie cięciwy i sekundę później pytanie:
-Kim jesteście?
Mel szybko odskoczyła w bok, napięła cięciwę i wycelowała w dziewczynę zanim zorientowała się, że usłyszała głos wyraźnie przerażonej osoby. Niestety taki miał odruch. W końcu trzeba było reagować natychmiast. Stała przez chwilę w bezruchu i widząc dziewczynę chowającą się za swoimi skrzydłami zrozumiała, że najprawdopodobniej owa istota nie ma zamiaru jej złapać. Stwierdziła jednak, że nie warto ryzykować i najlepiej będzie się schować za drzewami i poczekać z łukiem w ręku na rozwój wydarzeń. Tak też zrobiła. Opuściła lekko łuk i wskoczyła w zarośla. Zaczaiła się wpatrując się w przybyszów, ale nie była pewna czy ją widać, czy też nie. Ale to najmniej by teraz chciała usłyszeć. Saboduria wróciła z martwą myszą w dziobie i nic nie wiedziała o tym co się tu stało! Sabodi wylądowała obok ogniska, ale kiedy zobaczyła dwie postacie i zrozumiała, że to nie jest Melisia zerwała się do lotu. Niestety zaplątała się w torbę zostwioną przez Mel na ziemi. Naturianka wyskoczyła zza drzew by pomóc przyjaciółce i jednocześnie ponownie wycelowała w tajemniczą osobę-patka.
Awatar użytkownika
Riveneth
Błądzący na granicy światów
Posty: 11
Rejestracja: 7 lat temu
Rasa: Półfellarianka
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Riveneth »

Riveneth wiedziała, że jej umysł – dręczony żalem i ostatnimi przygodami – nie jest teraz w najlepszym stanie, ale to przekraczało już wszelkie jej najśmielsze pomysły. Wyobraziła sobie klatki filmu, stanowiącego wspomnienie paru ostatnich chwil. Przesuwały się przed jej oczyma, a ona próbowała jak najszybciej ułożyć to wszystko w logiczny ciąg. Najpierw głosik w jej głowie, który podsuwał jej myśli zatrute pesymizmem i wątpliwościami co do swojej osoby. Robił to nieustannie i z godnym podziwu uporem. Później zjawy, te dziwne wizje osób, które straciła. Ich głosy, jakże realne! Zapachy związane ze wspomnieniami i niemalże namacalne sylwetki. To był naprawdę dziwny, nieznany jej dotąd stan. Narastający, napierający i mieszający rzeczywistość z kreacjami jej umysłu. To coś na wzór powolnego opadania w otchłań, na dno coraz ciemniejszego i zimniejszego oceanu. Światło, w tym wypadku rzeczywistość, początkowo ogarniające całe sklepienie, zamienia się w pojedyncze promienie. Stopniowo tracące swój blask, zamieniające się w smugi zniekształcone przez wodę. Aż w końcu zostaje tylko otchłań i człowiek zapada się w mrocznych głębiach swojego umysłu. Do rzeczy, Riveneth – ponagliła samą siebie. Była świadoma swojej skłonności do odpływania od rzeczywistego świata, swoistego spacerowania w chmurach, właściwego wszystkim artystom. Lub przynajmniej tym bardziej szalonym. Klatki filmu. Została wyciągnięta na powierzchnię przez głos Norreli i gdy już myślała, ze wszystko wróciło do normy, zjawiły się te kolejne przedziwne wizje. Pół człowiek – pół koń? Centaurzyca. Oraz malutki smok.
Nie była jeszcze pewna, czy są tam naprawdę czy jej umysł znów z niej żartuje. Nie przeszkodziło jej to jednak w przerażonym zapytaniu, o to kim są oraz naturalnej reakcji obronnej – wycelowaniu do nich z łuku.

Ten ruch, jak kamyczek na początku lawiny, przyczynił się do rozpoczęcia łańcucha kolejnych wydarzeń. Smoczek, wystarczająco już wystraszony, przeraził się jeszcze bardziej i pozostał skulony pod drzewem. Centaurzyca natomiast napięła cięciwę swojego łuku, by potem schować się za drzewami. Do tego teatrzyku dołączyła sowa, nie mająca pojęcia, że zjawiła się nagle na środku swoistej sceny.
Cóż byłoby bardziej szalone i niemożliwe? Wszystkie te postacie wytworzone przez jej umysł czy raczej opcja, że były tu naprawdę? Jednego Riveneth była pewna – dołączyła do grona tych szalonych artystów.

- Przestań, schowaj łuk! – krzyknęła Norreli – Zobacz, co zrobiłaś! Są wystraszeni.
- Faktycznie, to nietakt z mojej strony. Ale zjawy się nie boją!
- Przecież też ich widzę! Schowaj łuk.
- Nie możesz ich widzieć, przecież to ja popadam w obłęd.
- Czy zjawy przygotowywały by sobie zająca nad całkiem realnym ogniem, hm?
- Może jego też tu nie ma? – zapytała, pragnąc utrzymać swoje stanowisko, argument Norreli był jednak nader przekonujący. Stawiało ją to w dosyć niefortunnej sytuacji.

Spróbowała się uśmiechnąć, żeby wyglądać nieco mniej jak niebezpieczny intruz. Bardzo powoli zdjęła strzałę ze swojego łuku i schowała ją do kołczanu. Łuk natomiast położyła na ziemi przy sowich stopach, równie powoli złożyła skrzydła.
- Proszę wybaczyć mi to nagłe wtargnięcie na… - zawahała się. Rozglądała się wokół, dopóki jej wzrok padł na ognisko, poddając jej błyskotliwą myśl – na… twój posiłek! Nie stanowimy zagrożenia, przechodziłyśmy tylko w nieznanym nam celu i kierunku.
Wiedziała, że nie popisała się zbytnio tym wytłumaczeniem i że najpewniej nie wystarczy ono do opanowania sytuacji, uświadomiło ją o tym zrezygnowane spojrzenie lisiczki.

- To twój przyjaciel? – spytała, nie czekając na reakcję centaurzycy – Witaj mały smoku, nie ma potrzeby się nas bać.
Jej zapewnienia spełzły jednak na niczym, sytuacja nadal była napięta (tak samo, jak cięciwa łuku centaurzycy). Odczekała dłuższą chwilę, po czym usiadła na ziemi. Wpadła na kolejny błyskotliwy pomysł, który może zdołałby nieco rozluźnić atmosferę.
- Jesteśmy wędrownymi pisarzami – wmówiła sobie i reszcie towarzystwa – Opowiem wam krótką historię o ognistym ptaku, którego nazywano Phoenixem. Otóż żył on w odległych krainach, na mglistych szczytach…
Awatar użytkownika
Nanwe
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 103
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Uczeń , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Nanwe »

Nanwe postanowił zaryzykować jeszcze jedno krótkie zerknięcie pomiędzy łapkami, trochę dlatego że mimo całego swojego strachu chciał jednak coś zobaczyć, wbrew temu co mogłoby się wydawać. Otworzył jedno ślepie na króciutki moment, tyle tylko by zerknąć co się dzieje. I wtedy właśnie zauważył coś, czego się nie spodziewał. Potwory tak jakby chyba się nie lubiły. Nanwe nie miał co do tego pewności, ale ciemne, rozmyte w mroku sylwetki potworów, oświetlone jedynie słabiutkim, migoczącym światłem pokazywały na siebie nawzajem tymi dziwnymi, niezwykłymi rzeczami, które z jakiegoś powodu napawały go strachem. Jeden z potworów nawet uskoczył na bok, zupełnie rozmywając się dla niego w cieniach.
Nanwe nie miał pojęcia co zrobić. Zdał sobie sprawę z tego że patrzył na potwory dużo dłużej niż przed chwilą sam tego chciał. Teraz jednak zdawało mu się, że stwory, zbyt zajęte sobą nawzajem, nie zwracały na niego zbytniej uwagi. Wciąż jednak bardzo bolał go łebek i nie wiedział, czy dałoby radę długo uciekać w zupełnych ciemnościach. Może jednak powinien spróbować, dopóki wciąż jeszcze miał okazję? Wtem jednak stało się coś, czego zupełnie się nie spodziewał. Jakiś duży ptak sfrunął blisko ognia, który palił się gdzieś pośrodku, będącego jedynym powodem dla którego Nanwe jeszcze widział cokolwiek. Ptak był bardzo duży, ale przede wszystkim nie był potworem. Nanwe już widywał takie wcześniej, chociaż przeważnie w nocy. Sillis pokazała mu że nazywają się sofy, a przynajmniej jakoś tak to zapamiętał.
Nagle zrobiło mu się szkoda tego niewinnego ptaka, który najwyraźniej nie miał pojęcia co się dzieje. Gdyby gdyby tylko sofa wiedziała, że tuż obok są głodne, przerażające potwory, na pewno nie próbowałaby tutaj lądować. Teraz na pewno skończy tak samo jak i on, bo tamte z pewnością ją złapią. Nie chciał ani trochę, żeby to się wydarzyło, a już tym bardziej nie chciał na to patrzeć. W nagłym przypływie odwagi, która wzięła się nie wiadomo skąd, skoczył do przodu, w dwóch susach dopadając do sofy, po czym warknął najgroźniej jak tylko potrafił. Tak naprawdę to bardzo rzadko zdarzało się by próbował coś od siebie odstraszyć, ale nie miał czasu na to by próbować tłumaczyć ptakowi że musi stąd uciekać. Miał nadzieję że to wystarczy, jednak... Znów stało się coś czego nie przewidział.
Sofa chyba nie bardzo zrozumiała że miała się go bać. Zaczęła jakoś dziwnie machać skrzydłami, jednak wcale nie ruszała się z miejsca. Przy okazji wydawała z siebie te takie ptasie dźwięki, które smoczek słyszał już od innych sóf. Chciała się z nim przywitać? Nie, przecież to nie tak! Nanwe kłapnął na nią zębami i jeszcze raz warknął, mając nadzieję że widok jego małych kłów pomoże jej jak najszybciej stąd zniknąć. Jak się jednak okazało znów nie miał racji, a sofa chyba dalej się z nim witała. Nanwe już wyciągał do niej łapkę, chcąc pokazać jej że to nie tak, kiedy zauważył że jest już za późno.
Potwór, który do tej pory ukrywał się między drzewami z towarzyszącym mu przerażającym odgłosem podbiegł i rzucił się na sofę. Nanwemu brakło już jednak odwagi żeby stanąć w jej obronie. Odskoczył w tył, z brzuchem przy ziemi, lekko rozłożonymi skrzydłami i zgiętymi przednimi łapami zaczął powarkiwać cichutko, chcąc jakoś pomóc jedynej istocie tutaj która nie chciała go zjeść. Nie miał jednak pojęcia jak mógłby to zrobić i zaczął powoli, krok za krokiem się wycofywać, z ślepiami wlepionymi w potwora który złapał sofę. Ptakowi jeszcze nic się nie stało, bo widział jak ruszał skrzydłami i słyszał jego odgłosy. Nie miał jednak pewności jak długo to może potrwać.
Nagle przypomniał sobie o drugim potworze, tym ze skrzydłami, który krył się przed jego wzrokiem poza światłem płynącym od ognia. Nanwe nagle obrócił się, przypadkowo nadeptując własny ogon i przymknął ślepia, próbując dostrzec ruch ciemnego kształtu potwora. Przez chwilę zdawało mu się że rzeczywiście, jednak po chwili zlał się z otoczeniem tak bardzo, że smoczek nie był pewien czy to rzeczywiście był potwór, czy tylko wiatr. Dopiero kiedy wykonał kolejny ruch, jakby malejąc w oczach i chowając to dziwne coś, czym pokazywał wcześniej, Nanwe upewnił się że to rzeczywiście jest on. Nie, ona, przypomniał sobie bowiem jak brzmiał jej głos wcześniej. W pewnym momencie dostrzegł jakiś ruch gdzieś pod nogami potworzycy, lecz nie wiedział czy to kolejny potwór, czy po prostu jakaś jej macka czy ogon. Nanwe, żeby zobaczyć jakiekolwiek szczegóły, musiałby podejść bliżej – czyli o wiele zbyt blisko.
Nanwe bardzo się bał. Który z potworów skoczy na niego pierwszy? Może skoczą razem? Czy będzie bardzo bolało? Smoczkowi przypomniało się jak jeszcze przed chwilą wbiegł prosto w drzewo i prawie zrobił sobie dziurę w łebku, na czego wspomnienie momentalnie zaczęło go tam boleć, a on sam pisnął zaskoczony. A jeśli będzie boleć bardziej? Nanwe aż zadrżał. Nie potrafił sobie wyobrazić takiego bólu. On naprawdę nie chciał tak skończyć! I gdzie był Vandro? Czemu dalej nie wracał?! Nanwe nie wiedział już co robić.
Jakby w akcie desperacji w jego łebku wykluł się mały, niezbyt pomocny pomysł. Nanwe jednak, kiedy tylko na niego wpadł, to pomyślał że to może sam Vandro jakoś go prowadzi. Nie miał żadnych innych pomysłów, a to, że w każdej chwili spodziewał się kłapnięcia czyichś szczęk tuż nad swoim karkiem wcale nie pomagało. Wpadł on bowiem na to, by próbować dogadać się z potworami, żeby jeszcze go nie pożerały i poprosić je, żeby pomogły mu dostać się do Vandro. Mógłby im go pokazać... jakby mniejszego... jako... swojego brata! Nanwe wprawdzie wiedział że nie miał brata, a Vandro był na niego zdecydowanie za duży, ale... może potwory tego nie zauważą i pomyślą, że zamiast jednego smoczka zjedzą dwa? Nanwe w głębi serca miał nadzieję, że Vandro już jakoś sobie z nimi poradzi. Co za i... ilonia? Chciał mu pomóc, a teraz sam potrzebował pomocy.
Nanwe, przerażony że zaraz poczuje rozrywające mu łuski szpony, podbiegł szybko do ptasiego potwora... który już nie wyglądał jak potwór. Teraz był to dwunóg – jeden z tych ładniejszych, co tylko potwierdzało jego teorię, że to ona. Z głowy wyrastały jej takie długie, jasne, te co dwunogi zwykle mają. Włosy, właśnie. Za nią zauważył chowający się mały kształt, pokryty futrem – jej pisklak. Kiedy podbiegał, ona właśnie zaczęła coś mówić, co natychmiast przywiodło mu na myśl Vandro, który chroniłby go gdyby tylko tu był. Wiedział że smok posunąłby się do bardzo wielu rzeczy żeby go obronić i kiedy zdał sobie sprawę że potwór przed nim pewnie myśli o swoim pisklaku tak samo, napełniło go to przerażeniem. Nanwe tak bardzo się przestraszył tego co to mogło oznaczać, że wcale nie dotarło do niego że dosłownie powiedziała mu żeby się nie bał. On wiedział swoje i był pewien, że pod ukryciem dwunoga kryje się przerażający potwór, którego widział wcześniej.
Nanwe nie bardzo chciał kłamać. Siliis pokazała mu że mówienie nieprawdy jest złe, a Nanwe nie chciał być zły. Vandro natomiast mówił, że kłamanie jest nie w porządku. Smoczek naprawdę nie chciał żeby wyszło na to że robi coś nie tak jak trzeba, ale z drugiej strony on sam uważał, że to że potwory chciały go pożreć też jest trochę nie w porządku. Dlatego też usilnie próbował zapomnieć to o czym mówili mu opiekunowie i nie myśleć o tym, jaki jest zły, próbując naginać prawdę płynącą z jego myśli przez połączenie, którym kłamać w zasadzie się nie dało.
Nanwe, pomimo że zrobił to bardzo szybko, ostrożnie sięgnął końcówką ogona i dotknął nią odsłoniętej skóry dwunoga. Połączenie nawiązał szybko, bardzo szybko właściwie, z obawy że jeśli tego nie zrobi, to nie zdąży nic pokazać nim drugi z potworów do niego dopadnie. Wysłał magiczny impuls, który z lekkim kopnięciem przeskoczył pomiędzy ciałami, tymczasowo łącząc ich magicznym strumieniem.
Potworzyca najpierw poczuła lekkie kopnięcie magicznej energii, a potem, przez w ten sposób utworzony kanał poczuła przypływ obcych myśli i emocji. Z nich wszystkich jednak najbardziej dominującą i wyraźną było przerażenie smoczka i pragnienie by to wszystko się już skończyło. Potem napłynęły też obrazy. Wielkie szczęki, o nie do końca określonym kształcie, które miały się już zaciskać, kiedy coś je powstrzymało. Wyraźnie było widać że to coś, to był sam Nanwe. Zaraz potem pojawiły się prośby i choć smoczek nie wiedział jak właściwie pokazać prośbę, obrazy jego myśli były naprawdę wyraźne. Prosił on żeby go nie jeść, bo nie jest smaczny (co potwierdził smak ze wspomnienia, kiedy przypadkowo ugryzł sam siebie w ubłocony ogon), bo się do tego nie nadaje i wogóle... A jeśli już potwory miały go zjeść, to żeby chociaż pozwoliły mu wcześniej zobaczyć się ze swoim bratem, który poszedł na spacer i jeszcze nie wrócił. Wtedy właśnie, nie do końca świadomie pokazał Vandro przez chwilę w pełnej okazałości, jako ogromnego smoka w kolorze indygo, który wiecznie gdzieś się spieszy. Zaraz potem jednak zreflektował się i pokazał go mniejszego, trochę tylko większego niż on sam. Potem pokazał tamte szare ściany, które wcześniej widzieli razem, te do których poleciał Vandro i... Wtedy zdał sobie sprawę z tego że to już wszystko, co tylko mógł zrobić.
Awatar użytkownika
Melisia
Zbłąkana Dusza
Posty: 5
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Centaurzyca
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Melisia »

Widząc, że osoba-ptak zwróciła swoją uwagę na jej leśnej przyjaciółce i nie skupiała się już na celowaniu z łuku, Mel postanowiła to wykorzystać. Puściła powoli cięciwę tak by strzała nie wystrzeliła a potem puściła łuk i rzuciła się z pomocą przyjaciółce. Nie zdążyła się jeszcze do niej do końca odwrócić kiedy podskoczyła ze strachu, gdy smok, który zdążył się przemieścić i stał tuż obok sowy. Zaryczał on na nią, co prawda troche nieudolnie i nie aż tak groźnie jak można sobie wyobrazić ryk smoka ale jak niespodziewanie zajdzie cię od tyłu to tak czy siak się przestraszysz. Melisa zamarła nie wiedząc co robić. W końcu smok uciekł zostawiając sowę w spokoju. Uff. kamień z serca. Podeszła do wciąż miotającej się sowy i zaczęłam ją uspokajać.
-Hej spokojnie. Nie wierć się to ci pomogę.
-Jak mam być spokojna! Ten smok chciał mnie zjeść!
-Postaraj się.
-No dobra.-mruknęła Saboduria po czym usiadła na wyciągniętej do przodu ręce Meli.
Melisia szybko odplątała swoją torbę i ptak był już wolny. Nagle przypomniała sobie o tamtej dziewczynie.
''O nie jestem martwa!''-pomyślała odwracając się w stronę zagrożenia. Ku jej zdziwieniu zobaczyła coś innego niż się spodziewała. Smok, który do niedawna był taki strachliwy podszedł do tamtej osoby i dotknął ją ogonem. Na twarzy dziewczyny widniało zdziwienie a zaraz potem wyglądała jak by coś zobaczyła. Postanowiła podejść do nieznajomej. Powolutku stawiała kolejne kroki patrząc na reakcje człowieka-ptaka. Nic. Nie zachowywała się tak jak by chciała komukolwiek coś zrobić. Wręcz przeciwnie. Wyglądała na zaskoczoną tym, że nas spotkała. ''A może ona może mi pomóc?'' Nagle dziewczyna się poruszyła. Mel odskoczyła odruchowo, ale widząc, że osoba siada znowu zaczęła iść.
-Jesteśmy wędrownymi pisarzami – wmówiła sobie i reszcie towarzystwa – Opowiem wam krótką historię o ognistym ptaku, którego nazywano Phoenixem. Otóż żył on w odległych krainach, na mglistych szczytach…-zaczęła mówić osoba ale mel dale dążyła w tym samym kierunku już mniej się bojąc.
Po króciutkiej chwili podchodów Mel była na wyciągnięcie ręki od nieznajomej. Obeszła ją dookoła jednocześnie słuchając opowieści, która ją bardzo wciągnęła. Robiąc drugie już kółko wokół dziewczyny zatrzymała się za jej plecami. Jej skrzydła były takie ładne. Melisia nie powstrzymała się i dotknęła ich sprawdzając jak na to zareaguje właścicielka pierzastych kończyn. Jednak nic nie zrobiła tylko dalej opowiadała historie. Mel tym razem pewniej pogładziła skrzydła. Były takie puszyste i miłe w dotyku! Zaczęła przejeżdżać rękami po piórach. Tak się tym zafascynowała, że przestała myśleć o czymkolwiek innym
Awatar użytkownika
Nanwe
Mieszkaniec Sennej Krainy
Posty: 103
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Smok
Profesje: Uczeń , Wędrowiec
Kontakt:

Post autor: Nanwe »

W momencie gdy Nanwem przerwał więź, natychmiast zaczął się martwić że to nie wystarczy. To, że tak grzecznie poprosił powinno być na tyle przekonujące żeby potwory nie próbowały go złapać już teraz, ale patrząc na nie nie był tego już taki pewien. Ten większy zaczął powoli się zbliżać, obchodząc go naokoło. Ta skrzydlata natomiast mówiła dziwne rzeczy, używając wielu słów których on nie znał. Czasami pojawiały się milsze słowa, które potrafił rozpoznać, ale wiele z nich było dziwnych, niezrozumiałych i strasznych. Co one mogłyby znaczyć? Czy to były ostrzeżenia, czy może rzeczy które proponowała drugiemu potworowi? Niezależnie ot tego czym to mogło być, smoczek ani odrobinę temu nie ufał. Nanwe szybko odsunął od niej ogon i zaczął się cofać, bardzo powolutku. Chciał znaleźć się jak najdalej i jak najszybciej, ale bał się że tak może rozgniewa potwory. Teraz, kiedy zbliżyły się do siebie, zdawało mu się że szepczą coś między sobą, tak jakby nie chciały żeby smoczek coś z tego usłyszał.
Nanwe, wciąż idąc za swoim instynktem, powoli się wycofywał, tak żeby znaleźć się jak najdalej od otaczających go potworów. Nie bardzo zależało mu na tym, żeby znać ich sekrety, zdecydowanie wolał, żeby sekretami dla niego zostały. Kiedy już oddalił się na odległość może dwóch susów, zaczął ostrożnie spuszczać wzrok z dwóch potworów przed sobą i poszukiwać innych, wciąż się ukrywających. Na jego nieszczęście, złowroga ciemność na polanie sprawiała, że smoczek widział bardzo niewiele. Dlatego też Nanwe zaczął nasłuchiwać, próbując rozróżnić dźwięki nocnego lasu od odgłosów chowających się potworów.
Zamiast tego jednak usłyszał coś znajomego. Miarodajny, powtarzalny odgłos, który szybko się zbliżał. Dochodził on z góry i kojarzył mu się tylko z jedną osobą. Vandro! Nareszcie wrócił! Nanwe nie posiadałby się z radości, gdyby tylko nie był aż tak przestraszony. Krótkie spojrzenie na potwory wystarczyło, by smoczek zrozumiał że jeszcze o nim nie wiedzą i nawet się nie rozglądają. Mały uznał że to nawet dobrze, bo wtedy Vandro na pewno zdąży go znaleźć. Zaczął rozglądać się po ciemnym, zachmurzonym niebie, choć nic tam nie był w stanie wypatrzeć.
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia na polanę wprost z nieba spłynęła wielka plama indygo. Nanwe zdążył ledwo pisnąć, nim zdał sobie sprawę że jego opiekun nawet się nie zatrzymał. Ledwie chwilę później wszystko inne zamieniło się w rozmazaną plamę, wiatr zaczął wyć mu w uszach, targając jego błoną na ogonie, podczas gdy wielkie łapy Vandro trzymały go mocno, blisko jego brzucha. Nanwe pisnął jeszcze raz, orientując się właśnie że jest w powietrzu, po czym zamknął ślepia i dla pewności przykrył je łapkami. Zdecydowanie ani trochę nie chciał patrzeć w dół. Na szczęście teraz, czując pewny dotyk Vandro, czuł się o wiele bezpieczniej.
Zablokowany

Wróć do „Szepczący Las”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość