Kompanio, w stronę skarbu! (ciąg dalszy)
: Śro Lip 19, 2017 11:00 pm
Poprzedni rozdział
Spomiędzy liści wyłaniały się promienie ostrego jak brzytwa światła, przejeżdżając elfowi po oczach, zmuszając go do naciągnięcia kaptura jeszcze bardziej. Kroczył wybrukowaną ścieżką, mijając szybkim krokiem nielicznych ludzi i wozy karawaniarzy. Był już blisko i mógł to wywnioskować nie tylko po tym, że spędził 3 dni w marszu, przerywanym wyłącznie polowaniem i zaledwie parogodzinnymi drzemkami. Każdy, kto bywał w Rapsodii, wie, że to właśnie ona oślepia ludzi w pobliżu, a nie słońce. I nie ma w tym ani krzty przesady czy sarkazmu, gdyż miasto, zbudowane w całości z jasnego marmuru i szkła, odbijało światło jak lustro. Gdy tylko Verden wyszedł zza zakrętu i drzewa przestały przysłaniać widok, jego przeczucie się potwierdziło. Przed sobą miał olśniewające budowle, majaczące na tle licznych wodospadów, spływających po szczytach i zasilających życiodajną wodą zarówno miasto, jak i okoliczne lasy. To była miła odmiana od śmierdzącej kałem i rybami, zaszczanej Trytonii, psia jej mać. Do końca życia będzie przeklinać to miasto, gdzie było mu dane spotkać trytona Rubinento i lisołaczkę Yve. Najgorszy duet, jaki mógł mu się trafić na szlaku. On - nierozgarnięty, nieobliczalny, licho wie co z nim tak naprawdę jest. Raz zachowuje się jak małe dziecko, innym jest magiczną maszyną do zabijania. A ona... no cóż, ona to już zupełnie inna historia. Bezczelna, pyskata smarkula, a gdy przychodzi co do czego, jak chociażby kiedy trzeba coś lub kogoś załatwić, nawet palcem nie kiwnie. Jak już coś zrobi, to wielka łaska, kłaniać się należy, bo w końcu "księżniczka" ruszyła dupę. Całe to towarzystwo pałętało się elfowi pod nogami pół miesiąca zaledwie, a i tak zdążył mieć ich dosyć. Przydatni byli tylko w jednej kwestii, dostarczaniu informacji o skarbie. Zmiennokształtna skądś miała cynk, że spora ilość kosztowności leży nietknięta w Górach Druidów, czekając tylko aż ktoś ją sobie zabierze. Na elfa zadziałało to jak płachta na byka, stąd zgodził się naiwnie z nimi podróżować. Ale nawet teraz, kiedy od nich zwiał, kiedy tylko się dało, miał w głowie wszystko o czym mówili. Jest w stanie wskazać to samo miejsce na mapie bez problemu. Jedyną przeszkodą jest była drużyna. Verden miał więc zamiar zrobić coś, na co rywale w życiu nie wpadną. Przygotować się. Znaleźć jakichś zaufanych ludzi, z którymi podzieli się skarbem, nawet po równo. Ale muszą być fachowcami. Sabotażyści, wojownicy, traperzy, magowie, każdy z nich jest w tej sytuacji na wagę złota. Trzeba także pomyśleć o transporcie. I o zapasach, co zaoszczędzi czasu w podróży. Gdy będzie się ścigał z byłymi kompanami, nie może sobie pozwalać na stratę czasu. Rozłożenie ogniska, polowanie, gotowanie, wszystko to zabiera cenne godziny. A wszystko najlepiej załatwić dziś. Był ranek, niedawno wstał świeży, ciepły, letni dzień. Rywali nie widział, wyruszył prawdopodobnie wcześniej niż oni. Miał lekko przynajmniej godzinę przewagi. Czas działać.
Verden wparował do miasta biegiem, omijając na drodze wszystkich. Rozpychał się pomiędzy tłumami w alejkach, a naganiaczy odpychał tak mocno i stanowczo, że jeden z nich przewrócił się pod naciskiem silnej ręki elfa. Nie miał czasu na podziwianie architektury Rapsodii, co zazwyczaj w tym miejscu robił. Ulice, w przeciwieństwie do klaustrofobicznej Trytonii, były tutaj szerokie, dawały ogromną ilość przestrzeni, choć mimo wszystko były tłumne. W powietrzu unosiła się mieszanka przyjemnych zapachów, z których mało czuły nos Verdena mógł wyniuchać tylko tyle, że dookoła było bardzo czysto. Nad alejami górowały wysokie budynki z marmuru, zarówno różowego i białego. Na ulice wychodziło wiele okien i balkonów, ozdobionych licznymi, kolorowymi kwiatami. Niektóre przypominały wręcz miniaturowe ogrody, były aż tak usłane roślinnością. Główna aleja, odchodząca od bramy, prowadziła w prostej linii do rynku, na którego środku stała ogromna, majestatyczna fontanna, z pomnikami ukazującymi Radę Czarodziejek stojących w kręgu, z pierwszą królową Rapsodią pośrodku. Każda z figur była naturalnej wielkości, a górowały one nad placem na tyle, że podest, na którym stały, był mniej więcej na wysokości czoła Verdena, czyli krótko mówiąc dość wysoko. Dookoła stały liczne kramy, a rynek, jak to rynek, był cholernie gwarny. Kupcy przekrzykiwali się jak szaleni, promując swoje towary, gospodynie, uczeni i rzemieślnicy prowadzili rozmowy i dyskusje, co gorliwsi nabywcy targowali się, a przy tym wrzeszczeli, próbując przebić się przez hałas do uszu sprzedawców. Elf pominął to wszystko i skierował swoje kroki do okazałej karczmy, której nie sposób było przeoczyć. W zasadzie wyglądała jak piękna, ogromna, marmurowa kamienica i tylko zacieniony balkonem parter z szyldem, ścianą wyłożoną ozdobnie ciemnym drewnem i oknami, zza których majaczyły pijane sylwetki, zdradzał charakter budowli. Za taką okazałość i lokalizację co prawda się płaciło, ale Verden nie był tutaj żeby pić. Absolutnie.
Gdy wszedł do przybytku... no cóż, gdyby tu nigdy nie był, można by powiedzieć, że czar prysł. Elf był jednak przygotowany. Gospoda jak gospoda, oczywiście była schludna, na tyle przestronna, że przestrzeni nie brakowało mimo tłumu, a wnętrze miało styl wręcz dworski, odróżniając się od karczm w innych miastach, a nawet konkurencji tutaj, na miejscu. Poza tym jednak wszystko było normalne. Ktoś po drugiej stronie pomieszczenia sprzedał byłemu kompanowi do picia cios w pysk, ktoś inny grał w grę pijacką, sprawdzając jak dużo może wypić, jeszcze inni grali w karty, kości, a stary Virdamir, barczysty karczmarz o siwej brodzie i łysej głowie, aparycją przypominający stereotypowego drwala, właśnie znów położył kogoś na rękę z hukiem, o mało nie połamał delikwentowi dłoni. Całemu rozgardiaszowi przygrywała dodatkowo grupa bardów, którzy grali skoczną muzykę, idealną zarówno do hulanki, jak i do bitki. Elf ruszył pewnym krokiem w stronę baru, usiadł na jednym ze stołków i zdążył tylko zdjąć kaptur, gdy usłyszał głos zza lady.
- Verden, ty gnoju skończony! - zakrzyknął do niego karczmarz, swoim niskim, ochrypłym głosem. Podał mu rękę i silnie ścisnął, na co elf nie pozostał dłużny i również użył niemałej ilości siły. - Kopę lat! Co sprowadza mojego ulubionego elfa, ognistego sukinsyna?
Verden znał Virdamira już parę lat. Poznali się po imieniu, gdy elf wziął zlecenie na wytropienie pachołków, którzy tworzyli zgraję złodziei biżuterii. Długo ich nie szukał, bo gdy tylko wziął list gończy i przysiadł w karczmie z kuflem piwa, naprzeciwko siebie ujrzał właśnie tych poszukiwanych i nie czekał ani nie cackał się z nimi. W zleceniu napisane było "żywy lub martwy". Skończyło się krwawą rzeźnią, choć co prawda ofiary były tylko wśród bandytów. Głównym bohaterem wydarzenia został jednak nie elf, a karczmarz, który słysząc, że ma kogoś takiego wśród klientów, krzyknął "Złodzieje mnie nie obchodzą! Ale biżuterii? Pedałom piwa nie będę serwował!", po czym obił jednego z nich tak, że gdyby nie czarodziejki, do dziś jadłby przez rurkę. Nie był to typ osoby, którą Verden nazwałby przyjacielem, ale nie można było zabrać mu tego, że był personą co najmniej ciekawą.
- Virdamir, każdemu klientowi mówisz, że jest twoim ulubionym. - Odpowiedział mu elf z rozbawieniem.
- Kiedy ja mówię prawdę! Mój ulubiony klient, to klient z pieniędzmi. Poza tym nie każdemu tak mówię, jest jeszcze ta grupa, którą wywalam za szmaty na bruk. - Zarechotał karczmarz, jako jedyny rozbawiony ze swojego żartu. Nie wiadomo czy był to po prostu słaby dowcip, czy tyle osób zostało "wywalonych za szmaty na bruk". - No dobra, ale mówże, co cię tu przywiało i co polać.
- Nic nie lej - elf przeszedł do poważniejszego tonu głosu, jednak nie był to ten jego zimny, pogardliwy ton. Można nazwać go biznesowym. - Interesy mnie sprowadzają. I to szybkie. Potrzebuję Kellinaela, od ręki.
- Jest na górze, na balkonie. - Karczmarz umilkł momentalnie, gdy Verden rzucił to imię w rozmowie. Nagle przestały się go imać żarty, zmierzył tylko wzrokiem elfa. Gdy ten wstał od baru, wypalił tylko jedno pytanie. - A na cholerę ci Kellinael? - lecz odpowiedzi nie dostał.
Verden pomaszerował na karczemne piętro, które wyglądało tak samo jak parter, były tam po prostu dodatkowe miejsca, a przy tym wejście na balkon. Tu też ludzi nie brakowało, choć dziwnie pusto było w okolicy jednego ze stolików na zewnątrz. Siedział tam zakapturzony jegomość, w czarnym, dostojnym płaszczu. Nie było widać jego twarzy, choć Verden wiedział, kto to był. Im bardziej się zbliżał, tym mocniej czuł silną energię magiczną, aż w końcu, gdy usiadł, zrobiła się ona przytłaczająca. Kellinael patrzył w dal, przyglądając się ruchowi na rynku zaczął mówić, nie odwracając twarzy do rozmówcy.
- Czy znasz strach zasypiania? Ciało ogarnia przerażenie, gdyż ziemia się rozstępuje i zaczyna się sen. Ten stan zanurza cię w najmroczniejsze odmęty świadomości. Jeżeli się skupisz, zobaczysz to. Zobaczysz twarze ludzi, których zabiłeś, których oszukałeś, którzy cierpieli przez ciebie. Nie pamiętasz ich, zresztą skąd miałbyś? To tylko pionki... Nie, schody, po których wspinasz się do fortuny. I po co ci ta fortuna? Jakież ona przynosi ci odkupienie, potępieńcze? Nie dość, że przeklęty przez los, przenosisz jeszcze swoje wypaczenie na...
- Tak, mi też cię miło widzieć... Kellinaelu Aileinie. - Verden przerwał mu popisową szopkę swoim oziębłym głosem, imię jego wypowiedział dodatkowo z pogardą. Strzepnął mu z głowy kaptur, odsłaniając jego twarz. Był to lodowy elf, przypominający do złudzenia Verdena właśnie. Był on delikatnie niższy, dużo mniej postawny, chudszy i miał dłuższe włosy, spięte w kitę. Poza tym, jak dwie krople wody. - Mogę mówić do ciebie "bracie", czy absolutnie się mnie wyparłeś? - rzucił prosto z mostu. Wszak wiedział, że monolog to pokazówka, dzięki której młody chciał się popisać. Był on o około 100 lat młodszy od Verdena, więc jeszcze trochę zostało mu do dwóch setek lat. Verden na standardy elfickie był młody, ale Kellinael był zaledwie smarkaczem.
- Przenosisz przekleństwo naszej rodziny na innych, bogu ducha winnych ludzi. Oczywiście, że się ciebie wyparłem! - odburknął ten, tym razem patrząc bratu prosto w oczy, widocznie będąc naprawdę wkurzonym, że tak bezczelnie Verden z nim postępuje.
- Mhm, rzekł mi ten, który siedzi w lesie, izolując się od świata. - Rzucił Verden. - Ach, zapomniałem, oprócz tego że mój młodszy brat żyje w izolacji jak mnich, to jeszcze ani trochę nie ingeruje w rozwój magii na świecie. Nigdy nie dał badać swojego znamienia czarodziejkom i sam nie prowadzi magicznych badań. - Im mocniej starszy brat drążył, tym bardziej Kellinael był naburmuszony, aż kompletnie został wywrócony z równowagi, gdy Verden docisnął klamrę. - Rozumiem, że lubisz mieć ideę i oszukiwać się, że nadal się izolujesz. Ale masz gorszy wpływ niż ja. Ja jestem tylko mieczem do wynajęcia.
- Czego chcesz? - rzucił wnerwiony młody elf. Widać, że młodzieńcza adrenalina w nim buzowała. Patrzył z nienawiścią na swojego brata, który uśmiechnął się tylko lekko.
- Widzisz? Od razu lepiej. Za długo siedzisz z tymi filozofami z gór. Przyszedłem odnowić więzy rodzinne, bo skoro już ingerujemy w świat, to możemy to zrobić razem. W Górach Druidów, jest taki skarb. Jesteś potężnym magiem, ja wojownikiem niezgorszym, możemy...
- Wynoś się! - wrzasnął młodszy elf. - Nie będę bezcześcić idei rodzinnej razem z tobą! Ja robię coś dla dobra ludzi, ty wyłącznie dla pieniędzy! Jesteś żałosny!
- Jak chcesz. - Verden wstał od stolika i wzruszył ramionami. To był kolejny raz, kiedy nie udało mu się dogadać z bratem. Aileinów było już mało, zaledwie paru, a on sam wiedział tylko o lokacji Kallinaela. Ten był jednak zaślepiony swoimi ideami i dziełami filozoficznymi starych elfów, podczas gdy ten starszy z rodzeństwa jako ideę wyznawał praktyczność. W duchu było mu źle, bo znów nie udało mu się pojednać z bratem. Nie miał zamiaru jednak ustępować, gdyż przekonany był że racja stoi po jego stronie. To akurat mieli rodzinne, choć Kall dużo szybciej wypadał z równowagi.
Verden zszedł szybko na dół, usiadł przy barze. Virdamir spojrzał na niego, a elf pokręcił tylko głową i położył monetę na blacie, na co karczmarz skinął porozumiewawczo i zalał mu kufel piwa.
- Nie poszło? - spojrzał na niego stary, pytając się bez żartów, na poważnie, z autentyczną empatią, co było dla niego rzadkie.
- Zgadnij... - Rzucił Verden i wychłeptał zawartość kufla, po czym trzasnął naczyniem o blat. Milczał przez chwilę, lecz gdy po paru minutach ochłonął, zwrócił się do karczmarza. - Virdamir, nie macie tu jakichś zawadiaków? Ale takich, wiesz, fachowych?
- A co, robota? - nagle stary ożywił się.
- Robota. Kasa duża. Tylko potrzebuję kogoś fachowego, nie dzieciaków co od cyca odeszli dopiero. Magowie, traperzy, najemnicy ze stażem.
- Kuźwa, to po toś do Kallineala poleciał? Z miejsca ci mogłem powiedzieć, że to nie wypali! Za bardzo zajęty jest tym całym magicznym gównem. I... dziedzictwem rodzinnym? Cholera wie. Płaci to siedzi, w dupie go mam, psia jego mać. A zawadiacy się znajdą, najemników tu nie brak, tak jak zbirów spod ciemnej gwiazdy. Szczegóły jakieś podasz?
- Wykopaliska - rzucił tylko szybko Verden. Nie chciał ujawniać dokładnego celu wszystkim dookoła, a Virdamir wiedział dokładnie o co chodzi.
- Rozumiem, że pieniężne te... wykopaliska. - Uśmiechnął się pod nosem oberżysta, kiwając głową porozumiewawczo. Zaczął się rozglądać momentalnie po przybytku. - Zaraz ci znajdę jakiegoś maga czy innego frajera... Idealnego do wykopalisk...
- Cholera - Verden odwrócił się, aby z ciekawości spojrzeć przez okno, i syknął. Oto właśnie jego ulubiony duet, Yve i Rubin, siedzieli przed piekarnią na drugim końcu targu. Przeciętny człowiek by ich nie zauważył, elf tak. I tak samo byłaby w stanie go dojrzeć lisołaczka. Założył więc szybko kaptur na głowę i pogonił trochę karczmarza. - Szybciej mi ich poszukaj. Właśnie pojawiły się... komplikacje w wykopaliskach.
Spomiędzy liści wyłaniały się promienie ostrego jak brzytwa światła, przejeżdżając elfowi po oczach, zmuszając go do naciągnięcia kaptura jeszcze bardziej. Kroczył wybrukowaną ścieżką, mijając szybkim krokiem nielicznych ludzi i wozy karawaniarzy. Był już blisko i mógł to wywnioskować nie tylko po tym, że spędził 3 dni w marszu, przerywanym wyłącznie polowaniem i zaledwie parogodzinnymi drzemkami. Każdy, kto bywał w Rapsodii, wie, że to właśnie ona oślepia ludzi w pobliżu, a nie słońce. I nie ma w tym ani krzty przesady czy sarkazmu, gdyż miasto, zbudowane w całości z jasnego marmuru i szkła, odbijało światło jak lustro. Gdy tylko Verden wyszedł zza zakrętu i drzewa przestały przysłaniać widok, jego przeczucie się potwierdziło. Przed sobą miał olśniewające budowle, majaczące na tle licznych wodospadów, spływających po szczytach i zasilających życiodajną wodą zarówno miasto, jak i okoliczne lasy. To była miła odmiana od śmierdzącej kałem i rybami, zaszczanej Trytonii, psia jej mać. Do końca życia będzie przeklinać to miasto, gdzie było mu dane spotkać trytona Rubinento i lisołaczkę Yve. Najgorszy duet, jaki mógł mu się trafić na szlaku. On - nierozgarnięty, nieobliczalny, licho wie co z nim tak naprawdę jest. Raz zachowuje się jak małe dziecko, innym jest magiczną maszyną do zabijania. A ona... no cóż, ona to już zupełnie inna historia. Bezczelna, pyskata smarkula, a gdy przychodzi co do czego, jak chociażby kiedy trzeba coś lub kogoś załatwić, nawet palcem nie kiwnie. Jak już coś zrobi, to wielka łaska, kłaniać się należy, bo w końcu "księżniczka" ruszyła dupę. Całe to towarzystwo pałętało się elfowi pod nogami pół miesiąca zaledwie, a i tak zdążył mieć ich dosyć. Przydatni byli tylko w jednej kwestii, dostarczaniu informacji o skarbie. Zmiennokształtna skądś miała cynk, że spora ilość kosztowności leży nietknięta w Górach Druidów, czekając tylko aż ktoś ją sobie zabierze. Na elfa zadziałało to jak płachta na byka, stąd zgodził się naiwnie z nimi podróżować. Ale nawet teraz, kiedy od nich zwiał, kiedy tylko się dało, miał w głowie wszystko o czym mówili. Jest w stanie wskazać to samo miejsce na mapie bez problemu. Jedyną przeszkodą jest była drużyna. Verden miał więc zamiar zrobić coś, na co rywale w życiu nie wpadną. Przygotować się. Znaleźć jakichś zaufanych ludzi, z którymi podzieli się skarbem, nawet po równo. Ale muszą być fachowcami. Sabotażyści, wojownicy, traperzy, magowie, każdy z nich jest w tej sytuacji na wagę złota. Trzeba także pomyśleć o transporcie. I o zapasach, co zaoszczędzi czasu w podróży. Gdy będzie się ścigał z byłymi kompanami, nie może sobie pozwalać na stratę czasu. Rozłożenie ogniska, polowanie, gotowanie, wszystko to zabiera cenne godziny. A wszystko najlepiej załatwić dziś. Był ranek, niedawno wstał świeży, ciepły, letni dzień. Rywali nie widział, wyruszył prawdopodobnie wcześniej niż oni. Miał lekko przynajmniej godzinę przewagi. Czas działać.
Verden wparował do miasta biegiem, omijając na drodze wszystkich. Rozpychał się pomiędzy tłumami w alejkach, a naganiaczy odpychał tak mocno i stanowczo, że jeden z nich przewrócił się pod naciskiem silnej ręki elfa. Nie miał czasu na podziwianie architektury Rapsodii, co zazwyczaj w tym miejscu robił. Ulice, w przeciwieństwie do klaustrofobicznej Trytonii, były tutaj szerokie, dawały ogromną ilość przestrzeni, choć mimo wszystko były tłumne. W powietrzu unosiła się mieszanka przyjemnych zapachów, z których mało czuły nos Verdena mógł wyniuchać tylko tyle, że dookoła było bardzo czysto. Nad alejami górowały wysokie budynki z marmuru, zarówno różowego i białego. Na ulice wychodziło wiele okien i balkonów, ozdobionych licznymi, kolorowymi kwiatami. Niektóre przypominały wręcz miniaturowe ogrody, były aż tak usłane roślinnością. Główna aleja, odchodząca od bramy, prowadziła w prostej linii do rynku, na którego środku stała ogromna, majestatyczna fontanna, z pomnikami ukazującymi Radę Czarodziejek stojących w kręgu, z pierwszą królową Rapsodią pośrodku. Każda z figur była naturalnej wielkości, a górowały one nad placem na tyle, że podest, na którym stały, był mniej więcej na wysokości czoła Verdena, czyli krótko mówiąc dość wysoko. Dookoła stały liczne kramy, a rynek, jak to rynek, był cholernie gwarny. Kupcy przekrzykiwali się jak szaleni, promując swoje towary, gospodynie, uczeni i rzemieślnicy prowadzili rozmowy i dyskusje, co gorliwsi nabywcy targowali się, a przy tym wrzeszczeli, próbując przebić się przez hałas do uszu sprzedawców. Elf pominął to wszystko i skierował swoje kroki do okazałej karczmy, której nie sposób było przeoczyć. W zasadzie wyglądała jak piękna, ogromna, marmurowa kamienica i tylko zacieniony balkonem parter z szyldem, ścianą wyłożoną ozdobnie ciemnym drewnem i oknami, zza których majaczyły pijane sylwetki, zdradzał charakter budowli. Za taką okazałość i lokalizację co prawda się płaciło, ale Verden nie był tutaj żeby pić. Absolutnie.
Gdy wszedł do przybytku... no cóż, gdyby tu nigdy nie był, można by powiedzieć, że czar prysł. Elf był jednak przygotowany. Gospoda jak gospoda, oczywiście była schludna, na tyle przestronna, że przestrzeni nie brakowało mimo tłumu, a wnętrze miało styl wręcz dworski, odróżniając się od karczm w innych miastach, a nawet konkurencji tutaj, na miejscu. Poza tym jednak wszystko było normalne. Ktoś po drugiej stronie pomieszczenia sprzedał byłemu kompanowi do picia cios w pysk, ktoś inny grał w grę pijacką, sprawdzając jak dużo może wypić, jeszcze inni grali w karty, kości, a stary Virdamir, barczysty karczmarz o siwej brodzie i łysej głowie, aparycją przypominający stereotypowego drwala, właśnie znów położył kogoś na rękę z hukiem, o mało nie połamał delikwentowi dłoni. Całemu rozgardiaszowi przygrywała dodatkowo grupa bardów, którzy grali skoczną muzykę, idealną zarówno do hulanki, jak i do bitki. Elf ruszył pewnym krokiem w stronę baru, usiadł na jednym ze stołków i zdążył tylko zdjąć kaptur, gdy usłyszał głos zza lady.
- Verden, ty gnoju skończony! - zakrzyknął do niego karczmarz, swoim niskim, ochrypłym głosem. Podał mu rękę i silnie ścisnął, na co elf nie pozostał dłużny i również użył niemałej ilości siły. - Kopę lat! Co sprowadza mojego ulubionego elfa, ognistego sukinsyna?
Verden znał Virdamira już parę lat. Poznali się po imieniu, gdy elf wziął zlecenie na wytropienie pachołków, którzy tworzyli zgraję złodziei biżuterii. Długo ich nie szukał, bo gdy tylko wziął list gończy i przysiadł w karczmie z kuflem piwa, naprzeciwko siebie ujrzał właśnie tych poszukiwanych i nie czekał ani nie cackał się z nimi. W zleceniu napisane było "żywy lub martwy". Skończyło się krwawą rzeźnią, choć co prawda ofiary były tylko wśród bandytów. Głównym bohaterem wydarzenia został jednak nie elf, a karczmarz, który słysząc, że ma kogoś takiego wśród klientów, krzyknął "Złodzieje mnie nie obchodzą! Ale biżuterii? Pedałom piwa nie będę serwował!", po czym obił jednego z nich tak, że gdyby nie czarodziejki, do dziś jadłby przez rurkę. Nie był to typ osoby, którą Verden nazwałby przyjacielem, ale nie można było zabrać mu tego, że był personą co najmniej ciekawą.
- Virdamir, każdemu klientowi mówisz, że jest twoim ulubionym. - Odpowiedział mu elf z rozbawieniem.
- Kiedy ja mówię prawdę! Mój ulubiony klient, to klient z pieniędzmi. Poza tym nie każdemu tak mówię, jest jeszcze ta grupa, którą wywalam za szmaty na bruk. - Zarechotał karczmarz, jako jedyny rozbawiony ze swojego żartu. Nie wiadomo czy był to po prostu słaby dowcip, czy tyle osób zostało "wywalonych za szmaty na bruk". - No dobra, ale mówże, co cię tu przywiało i co polać.
- Nic nie lej - elf przeszedł do poważniejszego tonu głosu, jednak nie był to ten jego zimny, pogardliwy ton. Można nazwać go biznesowym. - Interesy mnie sprowadzają. I to szybkie. Potrzebuję Kellinaela, od ręki.
- Jest na górze, na balkonie. - Karczmarz umilkł momentalnie, gdy Verden rzucił to imię w rozmowie. Nagle przestały się go imać żarty, zmierzył tylko wzrokiem elfa. Gdy ten wstał od baru, wypalił tylko jedno pytanie. - A na cholerę ci Kellinael? - lecz odpowiedzi nie dostał.
Verden pomaszerował na karczemne piętro, które wyglądało tak samo jak parter, były tam po prostu dodatkowe miejsca, a przy tym wejście na balkon. Tu też ludzi nie brakowało, choć dziwnie pusto było w okolicy jednego ze stolików na zewnątrz. Siedział tam zakapturzony jegomość, w czarnym, dostojnym płaszczu. Nie było widać jego twarzy, choć Verden wiedział, kto to był. Im bardziej się zbliżał, tym mocniej czuł silną energię magiczną, aż w końcu, gdy usiadł, zrobiła się ona przytłaczająca. Kellinael patrzył w dal, przyglądając się ruchowi na rynku zaczął mówić, nie odwracając twarzy do rozmówcy.
- Czy znasz strach zasypiania? Ciało ogarnia przerażenie, gdyż ziemia się rozstępuje i zaczyna się sen. Ten stan zanurza cię w najmroczniejsze odmęty świadomości. Jeżeli się skupisz, zobaczysz to. Zobaczysz twarze ludzi, których zabiłeś, których oszukałeś, którzy cierpieli przez ciebie. Nie pamiętasz ich, zresztą skąd miałbyś? To tylko pionki... Nie, schody, po których wspinasz się do fortuny. I po co ci ta fortuna? Jakież ona przynosi ci odkupienie, potępieńcze? Nie dość, że przeklęty przez los, przenosisz jeszcze swoje wypaczenie na...
- Tak, mi też cię miło widzieć... Kellinaelu Aileinie. - Verden przerwał mu popisową szopkę swoim oziębłym głosem, imię jego wypowiedział dodatkowo z pogardą. Strzepnął mu z głowy kaptur, odsłaniając jego twarz. Był to lodowy elf, przypominający do złudzenia Verdena właśnie. Był on delikatnie niższy, dużo mniej postawny, chudszy i miał dłuższe włosy, spięte w kitę. Poza tym, jak dwie krople wody. - Mogę mówić do ciebie "bracie", czy absolutnie się mnie wyparłeś? - rzucił prosto z mostu. Wszak wiedział, że monolog to pokazówka, dzięki której młody chciał się popisać. Był on o około 100 lat młodszy od Verdena, więc jeszcze trochę zostało mu do dwóch setek lat. Verden na standardy elfickie był młody, ale Kellinael był zaledwie smarkaczem.
- Przenosisz przekleństwo naszej rodziny na innych, bogu ducha winnych ludzi. Oczywiście, że się ciebie wyparłem! - odburknął ten, tym razem patrząc bratu prosto w oczy, widocznie będąc naprawdę wkurzonym, że tak bezczelnie Verden z nim postępuje.
- Mhm, rzekł mi ten, który siedzi w lesie, izolując się od świata. - Rzucił Verden. - Ach, zapomniałem, oprócz tego że mój młodszy brat żyje w izolacji jak mnich, to jeszcze ani trochę nie ingeruje w rozwój magii na świecie. Nigdy nie dał badać swojego znamienia czarodziejkom i sam nie prowadzi magicznych badań. - Im mocniej starszy brat drążył, tym bardziej Kellinael był naburmuszony, aż kompletnie został wywrócony z równowagi, gdy Verden docisnął klamrę. - Rozumiem, że lubisz mieć ideę i oszukiwać się, że nadal się izolujesz. Ale masz gorszy wpływ niż ja. Ja jestem tylko mieczem do wynajęcia.
- Czego chcesz? - rzucił wnerwiony młody elf. Widać, że młodzieńcza adrenalina w nim buzowała. Patrzył z nienawiścią na swojego brata, który uśmiechnął się tylko lekko.
- Widzisz? Od razu lepiej. Za długo siedzisz z tymi filozofami z gór. Przyszedłem odnowić więzy rodzinne, bo skoro już ingerujemy w świat, to możemy to zrobić razem. W Górach Druidów, jest taki skarb. Jesteś potężnym magiem, ja wojownikiem niezgorszym, możemy...
- Wynoś się! - wrzasnął młodszy elf. - Nie będę bezcześcić idei rodzinnej razem z tobą! Ja robię coś dla dobra ludzi, ty wyłącznie dla pieniędzy! Jesteś żałosny!
- Jak chcesz. - Verden wstał od stolika i wzruszył ramionami. To był kolejny raz, kiedy nie udało mu się dogadać z bratem. Aileinów było już mało, zaledwie paru, a on sam wiedział tylko o lokacji Kallinaela. Ten był jednak zaślepiony swoimi ideami i dziełami filozoficznymi starych elfów, podczas gdy ten starszy z rodzeństwa jako ideę wyznawał praktyczność. W duchu było mu źle, bo znów nie udało mu się pojednać z bratem. Nie miał zamiaru jednak ustępować, gdyż przekonany był że racja stoi po jego stronie. To akurat mieli rodzinne, choć Kall dużo szybciej wypadał z równowagi.
Verden zszedł szybko na dół, usiadł przy barze. Virdamir spojrzał na niego, a elf pokręcił tylko głową i położył monetę na blacie, na co karczmarz skinął porozumiewawczo i zalał mu kufel piwa.
- Nie poszło? - spojrzał na niego stary, pytając się bez żartów, na poważnie, z autentyczną empatią, co było dla niego rzadkie.
- Zgadnij... - Rzucił Verden i wychłeptał zawartość kufla, po czym trzasnął naczyniem o blat. Milczał przez chwilę, lecz gdy po paru minutach ochłonął, zwrócił się do karczmarza. - Virdamir, nie macie tu jakichś zawadiaków? Ale takich, wiesz, fachowych?
- A co, robota? - nagle stary ożywił się.
- Robota. Kasa duża. Tylko potrzebuję kogoś fachowego, nie dzieciaków co od cyca odeszli dopiero. Magowie, traperzy, najemnicy ze stażem.
- Kuźwa, to po toś do Kallineala poleciał? Z miejsca ci mogłem powiedzieć, że to nie wypali! Za bardzo zajęty jest tym całym magicznym gównem. I... dziedzictwem rodzinnym? Cholera wie. Płaci to siedzi, w dupie go mam, psia jego mać. A zawadiacy się znajdą, najemników tu nie brak, tak jak zbirów spod ciemnej gwiazdy. Szczegóły jakieś podasz?
- Wykopaliska - rzucił tylko szybko Verden. Nie chciał ujawniać dokładnego celu wszystkim dookoła, a Virdamir wiedział dokładnie o co chodzi.
- Rozumiem, że pieniężne te... wykopaliska. - Uśmiechnął się pod nosem oberżysta, kiwając głową porozumiewawczo. Zaczął się rozglądać momentalnie po przybytku. - Zaraz ci znajdę jakiegoś maga czy innego frajera... Idealnego do wykopalisk...
- Cholera - Verden odwrócił się, aby z ciekawości spojrzeć przez okno, i syknął. Oto właśnie jego ulubiony duet, Yve i Rubin, siedzieli przed piekarnią na drugim końcu targu. Przeciętny człowiek by ich nie zauważył, elf tak. I tak samo byłaby w stanie go dojrzeć lisołaczka. Założył więc szybko kaptur na głowę i pogonił trochę karczmarza. - Szybciej mi ich poszukaj. Właśnie pojawiły się... komplikacje w wykopaliskach.