DemaraKot, wampir i tajemnica

Warowne miasto położone na granicy Równiny Drivii i Równiny Maurat. Słynące z produkcji bardzo drogich i delikatnych tkanin, takich jak aksamit czy jedwab oraz produkcji wyrafinowanych ozdób. Utrzymujące się głównie z handlu owymi produktami.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Czy zachowa dyskrecję? Oczywiście, że nie będzie o tym plotkować! Co gorsza nie ma nawet komu o tym powiedzieć, choćby żeby się zdrowo wygadać. Nie znała tutaj osób, na których mogła aż tak polegać i wplątywać je w takie sprawy.
Chyba, że przez "dyskrecję" lord rozumiał absolutne milczenie. Marika była świadkiem, więc jeżeli zapyta ją ktokolwiek uprawniony powie wszystko co wie. Nie zinterpretowała tego jednak w ten sposób, więc skinęła głową. To nie był temat do rozpowszechniania, choć rankiem będzie pewnie na ustach wielu ludzi. Trzeba było się na to przygotować.
Maka była otumaniona, ale po pewnym czasie zaczęła dostrzegać reakcje ludzi na prowadzącego mężczyznę. Wbrew temu co słyszała (a może mimo tego) większość się mu kłaniała i tylko niektóre kobiety starały się ograniczyć kontakt. Największą uwagę kotołaczki zwróciła jednak grupa dzieci, najpewniej bezdomnych. One bez cienia strachu podbiegły do białowłosego i zaczęły mówić o czymś, czego Marika nie rozumiała. Lord jednak nie miał dla nich czasu.
Kobietka popatrzyła na nie smutno - biedne dziatki… nie było tu dla nich żadnego sierocińca? Od dawna, bardzo dawna nie widziała aż tylu dzieciątek biegających bez opieki. W dodatku robiło się coraz zimniej… Ścisnęło jej się serce. To miasto było niebezpieczne, wręcz dzikie w jej oczach. Ulice i alejki wydały jej się labiryntem pełnym biedy i okropieństw, wśród których bezimienne bestie tylko czekały na odpowiedni moment, by zaatakować, a sama natura - by pożreć co słabszych uwięzionych.
Dawno, dawno nie czuła się tak źle.
Jak otępiała podążyła za lordem na wzgórze, gdzie z prawdziwą ulgą spojrzała na opuszczony ogród i palące się światła. W dzień wręcz minorowy dwór, teraz stał się spokojnym i przyjemnym miejscem, gdzie kobieta w końcu mogła nieco odetchnąć. Fizycznie i psychicznie była wycieńczona, ale jeszcze trzymała się na nogach. Odczuwała jednak spadek adrenaliny i ogarniającą ją słabość - o niczym nie marzyła tak jak o rzuceniu się na coś miękkiego i zaśnięciu, najlepiej połączonym z utratą pamięci. Na to jednak nie mogła liczyć. Na żadną z tych trzech rzeczy. Położenie się na czymkolwiek w domu lorda było wykluczone, sen także jej nie przystawał, a pamięć miała niezłą. Może nie wybitną, ale wątpiła by udało jej się z niej wyprzeć to co dziś widziała. Z jakiegoś powodu była wręcz pewna, że nie zapomni.
Z ulgą weszła do środka, gdzie światło zdawało się być żywsze nawet niż za dnia, ciepłą aurą rozpraszając jej lęki. Posłusznie weszła za gospodarzem na górę i ostatkiem sił przekroczyła próg biblioteki.
Tam, ku jej zdumieniu, poczuła jak wstępuje w nią nowy duch. Nie było tego po niej widać, a i zmiana ta nie była gwałtowna i mocna - jednak dawała kotce szansę niepostradania zmysłów dzisiejszego wieczora.
Lubiła biblioteki i w ogóle wszelkie pomieszczenia wypełnione regałami pełnymi książek, choć nie kojarzyły jej się z wypoczynkiem, a pracą - i to nie tylko jej własną, ale i matki. Jako młoda dziewczynka często wyjeżdżała z nią i chodziła do różnych urzędów, na uniwersytety czy do wielkich gmachów, gdzie jej rodzicielka w otoczeniu pnących się po sam sufit szaf na wszelkiego rodzaju pergaminy, księgi, zeszyty i tomiszcza siadała przy swoim skryptorium. Maka oczywiście jako dziecko dość szybko zaczynała się tam nudzić, ale ten rodzaj wystroju do dzisiaj budził w niej bardzo pozytywne odczucia. Nie zabrakło ich także w tej chwili, choć tutejsza biblioteczka, jak wszystko w tym domu, wydawało się pannie Ragrafford zakryte jakąś tajemnicą, a i jej stan psychiczny pozostawiał wiele do życzenia.
Niewiele widzącym wzrokiem rozglądała się po pokoju, rejestrując tylko tyle, że ogólnie jej się podobał, a zbiór woluminów nie należał do największych jakie widziała, ale jest imponujący. Poza tym nie można było oceniać wartości kolekcji po samej tylko ilości - bardziej liczyła się treść tomów, zawarta w nich wiedza i to czy jest regularnie wykorzystywana. Tak postrzegała to Marika. Sama nie była naukowcem, uczonym, ani nawet genialnym samoukiem-amatorem, ale niezwykle ceniła wysiłki i odkrycia innych. Lubiła kiedy mogli wymieniać się między sobą informacjami, poglądami, rozwijać siebie i otaczający ich świat - ona nie należała do osób, które mogły coś takiego uczynić. Może dlatego wybrała zawód, którym mogła wspierać mądrzejszych od niej ludzi. Dzięki temu mimo oczywistych ograniczeń mogła być pożyteczna i dumna z siebie.
Mimo zmęczenia nie chciała usiąść nim nie zrobi tego lord. Nie wypadało jej usadawiać się pierwszej, jako pracownikowi i ogólnie osobie o niższym statusie społecznym.
Nie czekała jednak bezczynnie, bo i zaraz spojrzała w osłupieniu na zastawę materializującą się na stole. Przetarła oczy, ale naczynia nie zniknęły. Zerknęła więc skołowana na białowłosego - nie wyglądał jakby miał z tym coś w spólnego, a właściwie w ogóle nie zwracał na to uwagi, tylko usiadł zebrawszy potrzebne materiały. Ona też nie miała siły mocniej zareagować. Widocznie tak miało być i koniec.
Opadła w końcu na fotel.
Przejechawszy delikatnie opuszkami po gładkim obiciu, westchnęła, próbując się rozluźnić. W innych okolicznościach mogłoby tu być bardzo przyjemnie. Tutaj także stał kominek, od którego biło teraz przyjemne ciepełko. Szubkę, którą uprzednio zdjęła, położyła obok siebie, częściowo mimo wszystko się nią przykrywając. Ciepła nigdy nie było za dużo. Zamyśliła się.
Był to jej błąd, ale błąd konieczny. Musiała wszystko co się stało przemyśleć i przeanalizować. Nie znalazła się w tym na własne życzenie, ale skoro była już częścią wydarzeń, nie mogła ich od tak od siebie odepchnąć. Szokujące wspomnienia i niewesołe domysły wysysały z niej jednak energię i przygnębiały z zaskakująco brutalną mocą.
Dobrze, że nie została sama. Choć chwilowo nie mogła się odzywać, bo lord de Loer wyraźnie nad czymś pracował, lepsze było siedzenie tu we dwójkę aniżeli borykanie się z tym wszystkim w samotności. Dla niej przynajmniej było to zdrowsze wyjście.
Sięgnęła (z początku nieufnie) po herbatę - wyglądała w porządku. Ozdobna filiżanka nie rozpadła się w jej dłoni, płyn był gorący i aromatyczny. Zdecydowanie tego potrzebowała.
Piła powoli - na ciasteczka nie miała ochoty. Po tym co widziała obawiała się, że będzie mieć problemy ze swoją dietą przez najbliższe tygodnie. Ale nic nie szkodzi - na samej tylko herbacie i mleku też na pewno da się funkcjonować, przynajmniej przez jakiś czas.
Lord nadal skrobał piórem po wyciągniętym pergaminie. Ciekawe czy ona będzie mu jeszcze potrzebna? Może zaprosił ją tylko po to by mogła odpocząć, ale może miał do niej jakieś pytania? Widzieli w sumie dokładnie to samo, nie licząc ciała, do którego się nie zbliżyła, więc może była to faktycznie kwestia dżentelmeńskiego gestu.
Jednak nawet jeżeli mężczyzna nie miał pytań do niej, ona miała do niego. Frapowały ją one, ale nie wiedziała czy je zada. Nadmierna ciekawość zawsze kończyła się źle. Nie mówiąc o tym, że dociekanie byłoby zwyczajnie nie na miejscu. Choć bardzo chciałaby wiedzieć dla kogo tak naprawdę przyszło jej pracować. Czym lord się zajmuje? Jaki jest jego związek ze strażą, w tym z inspektorem? Czym było monstrum, które widzieli? Dlaczego mężczyzna był taki spokojny, oglądał ofiarę i wyjął z jej kieszeni najprawdopodobniej właśnie ten klucz, który teraz położył na stoliku, przy ciastkach? Czy tamta kobieta także zginęła z rąk tej bestii? I czy lord wie o nich coś więcej?
Z tych wszystkich pytań Maka mogła zadać z jedno. Mianowicie to o… zajęcie jej pracodawcy. Tutaj byłoby to w pełni uzasadnione i wcale nie nazbyt osobiste - ludzie zwykle nie ukrywali kim są z zawodu, a to, że u arystokratów trudno było to tak określić, nie znaczyło, że zatajali co robią. Choć mogli nie wdawać się w szczegóły. Marika jednak była pewna, że lord nie siedzi po próżnicy w swojej posiadłości - sam zresztą wspominał, że pracuje nad pewnym ,,projektem”. A ona miała mu dostarczyć rzadką soczewkę potrzebną do czegoś naukowego. I może wszystko ponad to co już wiedziała, byłoby właśnie tymi szczegółami, o których lord nie zamierzał mówić?
Ciężka sprawa.
Milczenie przedłużało się, ale Marika miała o czym rozmyślać. Po falach przygnębienia i strachu nastąpiły zmiany w jej sposobie rozumowania. Sprawa pozostawała tak samo koszmarna, ale teraz już z nieco innych powodów - winy.
Tak jak wcześniej, tak i teraz Maką wstrząsała myśl, że o zbrodnię zostanie posądzony zmiennokształtny. Pomijając już sam fakt, że osądzanie (a tym bardziej skazywanie) niewinnych było obrzydlistwem, teraz odczuwała to wyjątkowo dotkliwie. Gdyby tylko mogła zeznawać! Ona albo lord. On jednak z jakiś powodów nie kwapił się do spotkania ze strażą, a ona… ona mogła nie zostać uznana za odpowiedniego świadka. To ją gryzło. Choć była całkowicie niewinna czuła się podle, że nie może nic zrobić. Znanie (pewnej części) prawdy i obawa, że nie uwierzą w twoje słowa to paskudne uczucie. Tak paskudne, że kobietka nie zauważyła kiedy w jej pyszczku zniknęło ostatnie ciasteczko.
Kiedy się zorientowała, było już za późno - półmisek stał pusty. Zakryła usta dłońmi, zawstydzona. Mężczyzna nie załapał się nawet na jedno… ale i nie posłał jej teraz oburzonego spojrzenia. Może… może wcale nie był głodny? Chcąc odciąć się od nieprzyjemnych emocji i własnego wnętrza Maka zerknęła na pracujące dłonie mężczyzny. Widać było, że poważnie podchodzi do sprawy.
- To nie był zmiennokształtny, prawda? - zapytała nagle, jakby z nadzieją ukrytą w głosie. Potrzebowała potwierdzenia, że to stworzenie faktycznie nie przypominało normalnego przedstawiciela rasy, a nie że ona wyparła z pamięci prawdę wyjątkowo dla siebie niewygodną i zastąpiła ją innym obrazem.
- Nie wyglądał… chciałabym, aby ludzie nie myśleli, że to był zmiennokształtny - dodała cicho i smutno, zapadając się głębiej w czerwony mebel, a kapelusz przysłonił jej oczy.
Ciekawe, o której dziś wróci do domu.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Lord mógłby szkicować bez końca, poprawiając co i rusz najdrobniejsze detale. Delikatnie rozmazywał tusz w niektórych miejscach, a na jego bladych opuszkach zostawały ciemne plamy. Linia za linią na pergaminie wyłaniał się obraz potwora, który ich zaatakował. Cały czas nie mógł uchwycić oczu - były przymrużone i demoniczne, a jednak nie miały w sobie tego jadowitego, przepełnionego złością wyrazu. Złością i… determinacją? Coś w spojrzeniu stwora sprawiało wrażenie bardzo świadomego, tak jakby istota miała jakiś cel. Demon zabijający z zimną krwią był jeszcze bardziej niepokojącą wizją niż demon pogrążony w bezmyślnym szale.
        Kiedy wampir skończył, położył kartkę na stoliku. Przez chwilę zamarł w bezruchu, wpatrując się w płomienie. Zastanawiał się czy inspektor znowu odwiedzi jego dwór. Wypożyczenie (tak, zdecydowanie nie była to kradzież) medalionu niefortunnie zbiegło się w czasie z drugim morderstwem. Miał nadzieję, że rudy młokos nie powiąże jednego z drugim i na razie da mu spokój. Pęcherze na palcach już znikły i mógł wziąć się za konfigurowanie mikroskopu. To przypomniało mu o soczewce. Ciekawe czy jego nowy nabytek nadal będzie chciał jej szukać, czy raczej z samego rana weźmie nogi za pas. Na to się póki co nie zanosiło, bo kobietka siedziała w fotelu pogrążona w myślach i pałaszowała ciasteczka. Już po chwili ostatnie zniknęło w jej buzi. Dom zaskrzypiał cicho zadowolony.
        Fobos podniósł się z fotela i ruszył w stronę regałów. Zamierzał przynieść kilka książek traktujących o demonologii. Potrzebna była też mapa miasta - adresu wypisanego drobnym maczkiem na kluczu zupełnie nie kojarzył. Szukanie informacji o potworze mógł zlecić kotołaczce. Skoro siedziała tu razem z nim, niech się chociaż na coś przyda.
- To nie był zmiennokształtny, prawda? - miauknęła cicho, unosząc na niego wzrok. Zapadnięta w fotel wydawała się jeszcze mniejsza niż dotychczas - Nie wyglądał… chciałabym, aby ludzie nie myśleli, że to był zmiennokształtny.
Przez chwilę wampir milczał, zastanawiając się ile może jej powiedzieć. Nie znalazł jednak żadnych powodów, by ją zwodzić, więc odpowiedział wprost
- Nie. To był demon. Ale to co zobaczą ludzie to kolejne ślady pazurów.
Na chwilę zniknął za regałem, po czym wrócił z naręczem pełnym książek.
- Dlatego dzisiaj ustalimy co to był za potwór. Może wiedząc czym jest będziemy mogli dojść do tego skąd się wziął.
Położył księgi na stoliku pomiędzy nimi.
- Niech panna przejrzy te pozycje i porówna je ze szkicem, który wykonałem. Myślę, że mamy trochę czasu zanim zabije ponownie, ale nie potrafię powiedzieć ile. Proszę też zwrócić uwagę na język jakim się posługuje - dodał, zakładając na nos delikatne okulary i skrobiąc na skrawku pergaminu symbole, które już drugi raz pokrywały bruk. - Nasz demon używa takiego sanskrytu. Może to będzie jakąś wskazówką.
Sam zdumiał się tym z jaką otwartością odnosi się do kotołaczki. Była dobrą pomocą - słuchała w ciszy i posłusznie wypełniała jego polecenia. W dodatku miała dużo więcej wigoru niż stary Amonn. Ciekawe jak długo się to utrzyma.
        Zamierzał rozwiązać tajemnicę tych morderstw tak szybko jak to tylko możliwe. Ciekawość paliła go coraz bardziej. Dlaczego demon zabijał pozornie nie związane ze sobą osoby? I co z tym wszystkim miał wspólnego jego rodowy wisior?
        Na podłodze rozłożył mapę i przyjrzał się jej uważnie. Położył monetę w miejscu pierwszego zabójstwa, a drugą niedaleko niej. Następnie wziął się za szukanie adresu przypiętego do klucza. W końcu go znalazł - była to zapewne jedna z wielu brudnych kamienic wciśniętych w Dzielnicę Biedy. Będzie musiał się tam wybrać czym prędzej.
        Zerknął kątem oka na kotołaczkę. Niemalże słyszał cichy szum krwi w jej pokrytej futerkiem szyi. Gdzieś na skraju świadomości, głęboko pod wszystkimi emocjami i myślami ciągle odczuwał delikatne pulsowanie. Powoli narastający głód. Wiedział, że bez problemu zapanuje nad nim przez kolejne dni. Musiał jednak rozejrzeć się za kolejnym posiłkiem. Niezadowolony westchnął głośno. Silne emocje zawsze zaostrzały jego apetyt.
- Z jakiegoś powodu demon zabił prostytutkę i bogatego kupca, który w ogóle nie powinien znajdować się w tamtej dzielnicy - powiedział, odciągając swoje myśli od odległego problemu - Zapewne nasz dzielny inspektor wkrótce ustali tożsamość denata. Czy kolejność ma tutaj jakieś znaczenie? Co łączyło tych ludzi? Dlaczego zostali zabici akurat tam? - zastanawiał się głośno lord, notując na kartce kolejne słowa. Blask płomieni odbijał się co jakiś czas w jego okularach, a białe iskierki przenikały po nitkach cienkich włosów. Pojedyncze kosmyki wysunęły się z końskiego ogona, otaczając jego twarz lekką pajęczyną. Oglądał uważnie klucz, studiując jego fakturę. Wyglądał na zrobiony tanim kosztem, ale często używany. Co sprowadzało członka Gildii Handlowej (i to dosyć wysoko postawionego, jak się domyślał) w tak odrzucające miejsce? Zamyślony sięgnął po kieliszek koniaku i upił drobnego łyka. Choć alkohol na niego nie działał, lubił jego dymny posmak i lekką słodycz na języku, jaką po sobie pozostawiał. Przez chwilę oglądał budzące się w płynie przy każdym ruchu rdzawe rozbłyski. Ciemność nocy działała na niego refleksyjnie, zwłaszcza po niedawnych wydarzeniach. Odwrócił wzrok na kotołaczkę i przyjrzał się jej pracy uważnym spojrzeniem złotych oczu. Było coś fascynującego w ruchliwości dłoni, wąsów i ogona kobiety. Wola życia. A może zwykłe przyzwyczajenie?
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Lord miał rację. Nieważne czym w rzeczywistości był potwór z dzielnicy biedy - przez te nieszczęsne ślady, plotki same zaczną się rodzić. Póki co było niewielu świadków i kto wie ilu z nich wiarygodnych. Bestia przebiegła przez kilka ulic, ale to co będą o niej mówić ludzie na pewno będzie skrajnie różne, sprzeczne ze sobą i niekoniecznie zupełnie zgodne z prawdą. Tak powstawały miejskie legendy.
A może inaczej. Na tym się Maka nie znała.
Tym chętniej słuchała gospodarza i obserwowała uważnie jego poczynania, jakby się rozbudzając. Pchana ciekawością spojrzała nawet na rysunek pozostawiony przez niego na stoliku. W mig pożałowała, że się na to pokusiła, ale z drugiej strony - zaraz i tak miała czekać ją dogłębna analiza szkicu.
Delikatnie zjeżyła się, gdy o tym usłyszała. Nie było to wymarzone zajęcie dla dobrze wychowanej panny, która właśnie doznała szoku i ogólnie nie lubiła za bardzo rzeczy ,,złych” i ,,groźnych”. Przez myśl jej jednak nie przeszło, żeby odmówić wykonania polecenia. Zadanie może nieprzyjemne, ale Marika już poczuła jego rozkoszną wagę na swoich niewielkich barkach, a te zaraz uniesione zostały wyżej, kiedy usiadła prosto. To niesamowite jak obowiązki, zwłaszcza te mające jakieś większe znaczenie dla pewnej grupy osób, działały na nią pobudzająco.
Bez widocznego wahania wzięła do rąk pierwszą księgę. Oglądanie skórzanej oprawy było jedynym na co miała odwagę przez pierwszą minutę. Nie chciała zwlekać tak długo, ale przełamanie się nie mogło zająć mniej. Poza jej możliwościami leżało przyspieszenie tego procesu - choć samo spojrzenie na lorda sprawiło, że żadna dodatkowa sekunda nie przyplątała się do chwil oswajania z zadaniem.
Nie był to wynik strachu, choć białowłosy mężczyzna bezsprzecznie budził respekt. Marika naprawdę nie chciała go zawieść i już pierwszego dnia pokazać się od najgorszej strony. Jako ślamazarna, roztrzepana i niezdecydowana kobietka. Byłby to najgorszy z możliwych początków!
Drugim powodem była jej wiara w słuszność sprawy. Nie wiedziała dlaczego i co konkretnie jej pracodawca chce osiągnąć, ale najwidoczniej zależało mu na prawdzie. Jej też. Chciała oczyścić swoją rasę z zarzutów! Niesłusznych zresztą. I miała do tego teraz niepowtarzalną okazję. Mogła pomóc lordowi, czynnie wziąć udział w rozwiązywaniu sprawy pod jego przewodnictwem. Czy naprawdę łatwiej (i lepiej) było siedzieć pod kołdrą w wynajętym pokoju i biadolić o tym jak to jest na ulicach strasznie i jak nic nie można na to poradzić?
Nie, zdecydowanie nie!
Jak patrzenie na na naszkicowane kreatury nie byłoby okropne, to odrzucenie tej szansy byłoby zwyczajnie niszczące dla psychiki kotołaczki. Dręczyłoby ją to przez miesiące, a może i lata.
Dlatego w końcu otworzyła wolumin i z zaciętym wyrazem pyszczka przyjrzała się pierwszej stronie. Same litery.
Odetchnęła i przewróciła kartkę. W końcu ponownie spojrzała na szkic wykonany przez mężczyznę, tym razem odwracając pergamin w swoją stronę.
Szybko oderwała palce od kartki, na której jak żywy pochylał w drapieżnej pozie potwór o gęstym futrze i ślepiach, które Marika uważała za aż za dobrze odzwierciedlone. Była już jednak w pełni zdecydowana wziąć się do pracy i zgodnie z wytycznymi przyjrzeć się każdemu jednemu rysunkowi w tomach przed nią położonych. Żałowała jedynie, że tak się napchała tymi pysznymi ciastkami, które teraz przewracały się jej w żołądku.
Nie wszystkie stworzenia opisane w księgach przedstawiały sobą co prawda obraz zniszczenia i obmierzłości - niektóre były wręcz zwodniczo małe, a nawet milutkie. Ale Maka miała już punkt odniesienia i jednoznacznie wyrobione zdanie o tych bestiach - byli to bezwzględni zabójcy, a ona wśród nich znajdzie tego, który grasował po mieście! Znaczy… spróbuje.
I wtedy lord będzie wiedział co dalej.
Kobieta przez dłuższy czas w milczeniu wertowała księgi. Przy niektórych nazwach, zamiast rysunków były zamieszczone jedynie opisy, ale ku uldze panny Ragrafford - w językach, które znała. Co jakiś czas zaznaczała jakieś informacje, wkładając pomiędzy strony małe zakładki, które nosiła ze sobą w torebce. Zadziwiająco często jej się przydawały, choć tym razem zwyczajnie zapomniała ich wypakować. Nie sądziła, że znajdzie się w bibliotece. Pomyślała jednak, że dobrze się stało i od tej pory nie powinna zostawiać w domu nietypowych, ale praktycznych przedmiotów. W końcu nie można przewidzieć kiedy będą potrzebne.
- To straszne, że coś takiego potrafi pisać - stwierdziła nagle, znad kolejnego tomiszcza. Pamiętała o tym, by zwracać uwagę na język demona. Co prawda nie była pewna skąd lord ma te… próbki pisma, ale liczyło się, że są. Ufała mu całkowicie w tej sprawie.
- Skoro pisze to znaczy, że i myśli… czyli robi to wszystko z premedytacją? - Niby pytała, ale nie oderwała oczu od kartki. Kiedy już coś robiła potrafiła się na tym skupić. Widać było jednak zmianę w jej mimice - mówienie o takich sprawach wyraźnie budziło w niej jakiś wewnętrzny sprzeciw.
Przewróciła stronę.
Przez cały czas poszukiwań między linijkami tekstu i wśród kolejnych ilustracji ani razu nie oznajmiła ,,tu coś jest!”, ,,znalazłam!” lub ,,to może być to”. Zamiast tego zaznaczała kolejne informacje i odkładała tomiki na bok. Po pewnym czasie bardziej zagłębiła się w temat i jakby więcej zaczęła dostrzegać. Przejrzała jeszcze raz to co uprzednio sobie zostawiła - parę zakładek zostało wyjętych. Powoli odrzucała najmniej trafne pozycje, by przedstawić Lordowi tylko te, do których jest najbardziej przekonana, a nie zarzucać go wszystkim po kolei - inaczej równie dobrze sam mógłby przeglądać te tomy. A przecież nie po to jej to zlecił.
Parę razy (może paręnaście) poprawiła się w fotelu - właściwie to często się kręciła nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pomagało jej się to jednak skoncentrować i wytrzymać dłuższy czas bez rozprostowywania łapek. W końcu westchnęła i otworzyła kolejną księgę - szło jej coraz sprawniej. Przestała wzdrygać się na widok coraz to kolejnych demonów, a nawet chwilę zatrzymała się przy ,,Nemorianach”. W jej odczuciu wyglądali całkiem jak ludzie…
Nie miała w tej chwili czasu na zaczytanie się, ale zapamiętała wygląd okładki - może kiedyś uda jej się namówić lorda by udostępnił jej tę odrobinkę wiedzy? Na razie jednak chciała się jakoś wykazać i zrobić na pracodawcy jak najlepsze wrażenie. Może już nie pierwsze, ale zawsze jakieś!
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Lord zamyślił się nad pytaniem kobiety. Dlaczego właściwie demon to robił? Co ściągnęło go do takiego miasta jak Demara? Czy działał z własnej woli?
- Podejrzewam, że ma w tym jakiś cel. Nie jestem tylko pewien jaki - odpowiedział. Sięgnął po książki odłożone przez pannę Marikę. Zakładki, które w nich porobiła, były całkiem zmyślne. On z reguły używał w tym celu kartek zapisanych notatkami z badań. Nic dziwnego, że później nie potrafił ich znaleźć. Może kiedyś powierzy jej zadanie uporządkowania biblioteki?
        Kolejne pozycje okazywały się niestety nietrafione. Nie pasowały szczegóły - postura stwora, dialekt, jakim się posługiwał, rozstaw jego oczu. Lord odkładał tomy na stolik kawowy, a ich wieża rosła coraz bardziej.
        W pewnym momencie jeden z obrazów przykuł jego uwagę. Była to stara rycina, wykonana w dosyć prymitywnej formie. Wszystko się jednak zgadzało. Wielkość demona, jego gęste, czarne futro, kły, żarzące się, lekko skośne ślepia, a przede wszystkim ogromne pazury. Potwór wpatrywał się w niego intensywnie, jakby próbował mu coś powiedzieć. Fobos zerknął na okładkę - “Demonologija” była dużym, źle opisanym tomem. A jednak kotołaczce udało się wypatrzeć to, czego poszukiwali.
- To chyba nasza zguba - mruknął wampir, kładąc wolumin przed sobą tak, by i panna Ragraford mogła go zobaczyć.
- To pomniejszy Demon cierpienia zwany Gnark. Według autora opuszcza Otchłań tylko podczas przywołania, a ludzie, którzy go sprowadzają muszą posiadać… "potężny artefakt”. Wiąże on demona z ziemskimi “właścicielami”, którzy w ten sposób są w stanie wydawać mu rozkazy. To fascynujące. - Oczy lorda zabłysły jasno w szarzyźnie powoli nadchodzącego świtu. - Jeżeli rytuał zostanie przerwany, a demon wyrwie się na wolność, będzie zabijał wszystkich, którzy łączą go z ziemskim padołem.
Uniósł głowę znad księgi, wpatrując się w kotołaczkę z mocą dużo większą, niż gdyby próbował ją zahipnotyzować. Natychmiast zapomniał o swoich manierach, pozycji i tym, że miał nie dopuszczać kobiety bliżej niż to absolutnie konieczne. Fragmenty tajemnicy powoli układały się w jego głowie w jedną, logiczną całość.
- Wygląda na to, że ktoś przyzwał tego… Gnarka w jakimś celu. Okultyści w Demarze? Czegoś takiego nie było tutaj od bardzo dawna! To nawet miałoby sens - bogaty kupiec idealnie nadaje się na pasywnego członka sekty, regularnie oddającego jej swoje pieniądze i podnieconego wizją konspiracji oraz tajemniczości. Tylko co w tym wszystkim robiła prostytutka?
Celowo pominął fakt, że domyśla się już, do czego mógł służyć wisior znaleziony przy pierwszych zwłokach. W końcu panna Marika nie wiedziała, co niosła inspektorowi w kopercie. Być może była trochę nieporadna i wyglądała nieco śmiesznie, ale na pewno nie podejrzewał jej o wścibstwo.
Najprawdopodobniej jego rodowa pamiątka posiadała silną, magiczną moc, działając jako wspomniany w książce artefakt. Posłużyła do przywołania demona i związania go z okultystami. Co więc poszło nie tak? Być może przebadanie krwi i próbek pobranych z wisiora w czymś by pomogło?
- W najbliższym czasie wybiorę się pod adres ze znalezionego u kupca klucza. Zaczyna się robić jasno. - Ręką wskazał okno w odległym końcu pokoju. Na dworze niebo powoli przechodziło z granatowego w szare. Zapowiadał się kolejny pochmurny dzień. - Może panna wrócić bezpiecznie do domu. Radzę się przespać. Będę potrzebował tej soczewki jak najszybciej, żeby kontynuować… śledztwo. - Uśmiechnął się pod nosem na dźwięk tego słowa. Nigdy nie podejrzewał, że kiedykolwiek będzie się bawił w detektywa. Wstał i wskazał kotołaczce drzwi. Sam nie czuł zmęczenia. Ekscytacja powoli cichła w jego ciele, ale zastąpiła ją już wszędobylska ciekawość. Poza tym musiał rozejrzeć się za ofiarą. Niedługo trzeba będzie zapolować.
- Do zobaczenia, panno Mariko. Odezwę się, gdy będę panny potrzebował.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

Kotka pogrążona w pracy powoli przestała rejestrować jak mijają kolejne godziny. Zdarzało jej się czasem pracować po nocach, więc poniekąd była do tego przyzwyczajona. Potrafiła się skupić i oderwać myśli od zmęczonego ciała. Choć zanim księgi na dobre ją pochłonęły była pewna, że padnie. Wszystko na to wskazywało. A jednak jakoś tak odwlekała przerwę i odwlekała… aż w końcu odłożyła dość materiałów, by lord de Loer mógł się im przyjrzeć. Na początku wszystkie propozycje odrzucał. Najwidoczniej cały czas coś się nie zgadzało… Było jej trochę wstyd, że wytypowała aż tyle nietrafionych opisów. Lecz w końcu mężczyzna zatrzymał się przy jednym z rysunków. Kotka aż drgnęła i podniosła z zaciekawieniem uszy. Czyżby jednak?
Spojrzała na pokazane jej przedstawienie potwora, ale była tak zadowolona, że znaleźli czego szukali, że zamiast odwrócić się z odrazą nawet się uśmiechnęła. Była zmęczona, nie reagowała już prawidłowo.
Popatrzyła na Lorda z zainteresowaniem przykrytym nieco mgiełką, która pojawiała się przed jej oczami. Rozbudziła się nieco kiedy zaczął tłumaczyć czym konkretniej może być demon.
- Straszne… - mruknęła w odpowiedzi na jego słowa i zmarszczyła brwi. Nie chciała się przed sobą przyznać, ale jego ekscytacja mimowolnie zaczęła jej się z lekka udzielać, mimo że sprawa była paskudna. Bardzo, bardzo nie w jej typie. A jednak dowiadywała się coraz więcej, a poza tym spędziła nad tym całą noc!
- To znaczy, że ofiary nie są przypadkowe? - bardziej stwierdziła niż zapytała, choć lekko zawinęła końcówkę zdania. W życiu nie powiedziałaby, że to dobrze, ale wyraźnie jej ulżyło. Bała się… chyba każdy bał się, że bestia może dopaść właśnie jego. I dużo innych niewinnych osób. Za to w działaniu tego… zaklęcia przyzywającego był jakiś rodzaj sprawiedliwości. To nadal było obrzydliwe, ale jeżeli ktoś próbował przywołać demona i wykorzystać go do własnych (najpewniej wcale nie dobrych) celów to teraz zwyczajnie płacił za pomyłki. Nie, Maka najchętniej odnalazłaby ich i ukarała w inny sposób. Może spaczone umysły dałoby się jeszcze naprostować pod odpowiednim nadzorem. Na pewno nie pozwoliłaby im zginąć w tak straszny sposób! Ale co ona mogła zrobić z gigantycznym demonem i okultystami? Nie znała się na tym! I bała się tak jednych jak i drugich. Jednak mimo wszystko - miała nadzieję, że lord zdąży coś zrobić nim pojawią się następni martwi nieszczęśnicy.
- Dobrze wiedzieć przynajmniej tyle… cieszę się, że mogłam pomóc. - Uśmiechnęła się blado, wstając i kłaniając się grzecznie. Była już wycieńczona i zapewne było to po niej widać, ale jakoś się trzymała. Na pewno nie chciała marudzić czy okazać się niewdzięczna. Na swój pokrętny sposób… cieszyła się, że dostała tę pracę.
- Do widzenia… będę czekać na polecenia. - Uśmiechnęła się nagle nieco żywiej, po czym wyszła z biblioteki. Oczywiście zadaniem związanym z soczewką także zamierzała się zająć. Tak, tak - ty był priorytet! Zaraz po odrobinie snu.

Na zewnątrz panował chłód i głęboka, wynaturzona cisza, otulona szarawą mgłą. Maka wpadła w nią w momencie otwarcia drzwi. Poczuła odrętwienie w łapkach i chłód na pyszczku. Zamrugała powiekami i próbowała otrząsnąć się z tego wrażenia. Poranki były na ogół rześkie, ale teraz wydawało jej się, że z każdym krokiem zagłębia się w tajemniczą, wymarłą krainę z baśni. Stara fontanna i alejka z różami idealnie komponowały się z jej półprzytomnymi wyobrażeniami. Jak zahipnotyzowana stąpała powoli przed siebie, stawiając ostrożne kroki i lekko się chwiejąc. Po ukończeniu wielogodzinnej pracy wszystkie bodźce, których odczuwanie tłumiła w trakcie jej wykonywania, uderzały w nią ze zdwojoną siłą. Zmęczenie mięśni i oczu, głód czy skutki siedzenia przez dłuższy czas w jednej pozycji… to jednak było normalne i dało się znieść. Gorsze rzeczy działy się z psychiką. Kotka nie miała jeszcze szansy odreagować po wczorajszych wydarzeniach - przespać się, uporządkować myśli, pogodzić się z nimi… ale zajęcie się tą sprawą wraz z lordem bardzo jej pomogło. Nie czuła już tej bezsilności i - co najważniejsze - nie tkwiła w rozdzierającej zmysły niewiedzy. Arystokrata miał cel, a ona mogła zrobić coś, aby go wesprzeć. To dodawało sił. Lecz nadal - zobaczenie nie tylko monstrum, ale przede wszystkim tego biednego człowieka… kupca… było ponad mentalne siły kotołaczki. Nawet nie zarejestrowała kiedy z jej oczu zaczęły lecieć gorące łzy. Kapały sobie jakby bez jej wiedzy i rozmazywały i tak już niewyraźny obraz drogi, spowalniając ją i opóźniając powrót do domu.
W końcu też, po kilkunastu minutach ich zapas się skończył, a chłodny wiaterek osuszył puchate policzki. Mijając nielicznych ludzi dotarła w końcu do gospody.
Karczma nie była jeszcze otwarta dla gości, ale w środku już krzątała się gospodyni i jej pomocnica.
,,Może powinnam poczekać?” pomyślała Maka nie chcąc łamać tutejszych zasad, ale jednak nazbyt była zmęczona, by się przy tym upierać. Znała już trochę właścicielkę, później spróbuje jej się jakoś wytłumaczyć, a teraz przeprosi, że nęka ją tak z rana…
Zapukała na wszelki wypadek, po czym pchnęła na zielono pomalowane drzwi. Weszła cichutko i pokornie.
- Panna Marika, a więc jest pani! - zawołała młoda dziewczyna, po czym zaraz dodała:
- Wiedziałam, że pani wróci. Mówiłam? - zwróciła się nieco bezczelnie, ale z miłym uśmiechem do pracodawczyni.
- Też sądziłam, że tak będzie - odpowiedziała surowo. - No, myślałam, że może wśliznęła się panienka w nocy. Ale to do panny niepodobne. Mam tylko nadzieję, że nie czekała panienka pod drzwiami?
Maka zamrugała. Słowa docierały do niej z lekkim opóźnieniem, a na dodatek, te które usłyszała teraz wydały jej się wyjątkowo dziwne. W końcu jednak zareagowała:
- Nie… nie, przepraszam. M-musiałam zostać w pracy. Zdarzył się mały wypadek - powiedziała dość słabym jak na siebie głosem, ale z miną nie odbiegającą od jej standardowego repertuaru.
- Tak, to straszne kiedy trzeba pracować po nocy, prawda? - Uśmiechnęła się młoda pomocnica, za co dostała upominająco po głowie.
- Z rzadka zdarza ci się zostawać tak długo aby nam pomagać. Nie narzekaj. - Gospodyni, choć wydawała się bezwzględna, mówiła to wszystko z dozą rozbawienia. - Panno Mariko, jakaś młoda kobieta zostawiła list dla pani. - Przypomniała sobie i wręczyła kotołaczce niewielką kartkę.
Ta oglądała ją przez chwilę bezmyślnie, po czym coś nagle zaczęło jej świtać. Spotkanie z grupą kobiet, blondynka, kolacja…
Otworzyła szeroko oczy z przerażenia i aż podskoczyła, jakby właśnie miała gdzieś pobiec. Kiedy zrozumiała, że przecież nowa znajoma i tak już dawno wróciła do siebie tylko obróciła się w miejscu i przycisnęła łapkę do czoła.
Kolacja! No tak! Miały się spotkać tu wczorajszego wieczora, a ona się nie zjawiła! Jakie okropne nieporozumienie… absolutny wstyd! Jak ona jej się teraz wytłumaczy? W ogóle się jeszcze spotkają?
Maka mogłaby zamartwiać się dłużej, ale jej organizm odmawiał. Poza tym, choć nie do końca, to jednak trochę potrafiła się usprawiedliwić. Cały ten wypadek i lord, który nagle się pojawił, przeszukiwanie ksiąg… posiłek z prawie-nieznajomą po prostu wypadł jej z głowy. Ale jak ona się musiała czuć!
Podziękowała za kartkę i choć gospodyni wyglądała jakby miała jeszcze coś powiedzieć, pobiegła na górę, by przeczytać wiadomość.
Brzmiała ona mniej-więcej tak:

,,Szanowna Panno Ragrafford,

Gdzie się pani podziewa!? Proszę się do mnie odezwać kiedy tylko pani wróci.
Trochę się niepokoję, skoro nie pojawiła się pani do później nocy.
Poniżej podaję mój adres, gdyby nadarzyła się okazja - proszę wpaść.”


Marika opadła na łóżko. Próbowała sennym umysłem ogarnąć myśli kobiety oraz swoje własne.
Chyba się nie obraziła? Nie, zrobiła co trzeba, żeby Maka mogła ją znaleźć… Martwiła się o nią? Dopiero się poznały, ale to było do niej całkiem podobne.
Tak, miała w sobie coś co właśnie kupiło sobie jednoznacznie sympatię żółtookiej.
Będzie musiała się od niej wybrać, kiedy tylko zregeneruje siły.

Nie pamiętała kiedy zdążyła się przebrać i jak znalazła się w przytulnej norce z puchowej kołdry, ale spała twardo aż do godziny trzynastej. Jej wypoczynku nie mogły przerwać tym razem żadne hałasy, choć zwykle spała lekko i budziła się od czasu do czasu, nawet tego nie rejestrując. Tym razem jednak nawet zbicie wazonu czy głośna sprzeczka na dole nie były powodem, by wykończona kobieta poświęciła im choć odrobinkę uwagi.
Obudziła się gwałtownie, nieco odrętwiała, ale przyjemnie wygrzana. Czuła, że oczka ma nieco opuchnięte, ale umysł trzeźwy i gotowy do działania. Zasłonki były rozsunięte, więc pokój wypełniało dzienne, motywujące do działania światło. Wszystkie nieprzyjemności jakich doznała rano, w związku ze sprawą demona, nagle się gdzieś rozwiały. Zostały obowiązki. Zawodowe i towarzyskie.
Szykując się do wyjścia kombinowała jak dalej powinna zabrać się za szukanie soczewki. Chyba wrócić tam gdzie nie zdążyła dotrzeć ostatnim razem. Musi też po drodze wpaść na chwilę do nowej znajomej, żeby ją uspokoić i okazać należytą wdzięczność za jej troskę. Rozmowa też na pewno dobrze jej zrobi - pogawędka o zwykłych codziennych sprawach często niosła za sobą nadspodziewanie dużo korzyści.
No i oczywiście śniadanie. Em… obiad. Ważne, żeby było ciepłe i niezbyt tłuste. Musi mieć dużo energii, żeby móc latać po zimnym mieście. No i stawić się na wezwanie lorda. Ciekawe czy dzisiaj także będzie jej do czegoś potrzebował? Na pewno musi uwzględnić w swoich planach jakieś nagłe polecenie, ale przede wszystkim wizytę na dworze, by dostarczyć przesyłki, nakarmić kotki i wypełnić resztę obowiązków… Oj, zdecydowanie za długo spała. Już pół dnia jej uciekło! Będzie musiała się naprawdę pospieszyć, żeby ze wszystkim zdążyć.
Pośpiech na szczęście był z Maką zaprzyjaźniony od dawna. Czuli się w swoim towarzystwie bardzo komfortowo i czerpali z tej znajomości rozliczne korzyści. Szybka toaletka, szybki posiłek i szybki krok. Maka stanęła przed furtką nowej koleżanki niecałe czterdzieści minut po przebudzeniu. To przyzwoity czas, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze musiała odnaleźć jej dom.

Był to budynek raczej niewielki, kwadratowy, z czterospadowym dachem i jasnym, szerokim kominem. Piętrowy. Bielą zewnętrznych ścian odcinał się od demarskiego stylu, choć w najbliższym sąsiedztwie znajdował się jeszcze domek szary i jeden ciemny, porośnięty bluszczem. Oba wyglądały na zaniedbane, lecz ten, choć także miał swoje lata (zacieki i porosty na dachówkach wiele o tym mówiły) prezentował się wcale nieźle. Znajdował się pośrodku zdziczałego, lecz utrzymanego w doskonałej harmonii ogrodu, obecnie w większej mierze pozbawionego liści. Czarniawe gałązki zachodziły gdzieniegdzie na otwarte okiennice malowane we kwiecisto-geometryczny wzór, a także na ramy okienne z malowanego na ciemno drewna. Ościeżnice wraz z drzwiami najpewniej niedawno były wymieniane - wydawały się jeszcze trochę lśnić czystością jaka charakteryzuje przedmioty nowe. Ich nadproże było bardziej leciwe, ale zdobione w przyjemnie ludowy sposób. Z boku, po lewej stronie widać było drewnianą werandę, od której odcinała się kolorem podmurówka z kamienia.
Mace działeczka ta od razu wydała się jakaś taka magiczna i wyjątkowa, jakby odcięta od reszty miejskich zabudowań, czy nawet - od reszty świata. Za rdzewiejącym ogrodzeniem nadal rządziła soczysta trawa niedająca się mrozom oraz poddane mu powiędłe kwiaty i krzewy. Do frontowych drzwi prowadziła przez poletko ciemnej zieleni wydeptana dróżka, na której mieścił się dodatkowo chodniczek z luźno co prawda, ale w przemyślany sposób ułożonych płytek. Wszystko to razem sprawiało wrażenie wyjętego z nizinnych pól ustronia, które siłą przeniesiono w obręb Demary i osadzono w przypadkowym miejscu. A jednak na swój sposób chałupka pasowała do reszty w niewytłumaczalny sposób. Może to właśnie dzięki owym dwóm zapuszczonym budynkom, które łagodziły jej kontrast z otoczeniem i odciągały uwagę od bielonych ścian.
Kobietka pchnęła furtkę i z przyjemnością przeszła przez ogród, nawet jakby na chwilę zwalniając. To był ten rodzaj natury, który najbardziej jej się podobał. Miał w sobie coś dzikiego, ale widać było, że ludzka ręka nad nim panuje. Nawet pochmurność dnia zdawała się nie dosięgać tej małej krainy. Tonęła ona w mlecznym blasku i najwyraźniej za nic miała kaprysy pogody.
Zapukała do drzwi. Kołatka co prawda wisiała, ale nieco za wysoko, więc Maka ponownie musiała posłużyć się własną łapką. Otworzył jej młody mężczyzna o zmęczonym spojrzeniu. Od razu rzucało się w oczy jego uderzające podobieństwo do blondynki - błękitne tęczówki, platynowe, lekkie włosy i coś w twarzy… wyraźne, rodzinne podobieństwo. Co ciekawe nie wyglądał na zaskoczonego pojawieniem się gadającego kota w żółtym kapeluszu. Mimo to robił nieco odpychające wrażenie.
Przedstawiła mu się i powiedziała z jaką sprawą przychodzi. Skinął powoli głową i zwyczajnym, niechlujnym gestem zaprosił ją do środka.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Kiedy tylko panna Marika zniknęła za drzwiami, lord zerwał się z miejsca i ruszył w stronę wyjścia. Zaczynało świtać, ale jeśli się pospieszy, zdąży wykorzystać resztki mroku. Pod postacią dymu dotrze do Dzielnicy Biedy o wiele szybciej niż tradycyjnymi sposobami.
        Wypadł na zewnątrz, o mało nie tratując kotów. Fuknął na nie ze złością, a one uskoczyły spod jego nóg, rzucając mu urażone spojrzenia i jeżąc sierść. Nie miał czasu martwić się o ich humory. To w ich interesie leżało, żeby były dla niego miłe. Zawsze mógł sprawić sobie psa.
        Otulił się szczelnie długim, ciemnym płaszczem i rozpłynął w porannej mgle. Jego bezosobowa postać idealnie się z nią komponowała, mieszając się i tworząc piękne, szaro-czarne zawirowania. Tylko ktoś o bardzo wprawionym oku mógłby wychwycić niebezpieczeństwo. Unosząc się nad równo przystrzyżonym trawnikiem pomknął w stronę miasta.
        Przemieszczanie się pod postacią dymu niosło za sobą tylko jeden warunek. Trzeba było wykorzystywać naturalne cienie i przemieszczać się pod ścianami. Gdyby środkiem zalanego słońcem placu przeleciała nagle czarna chmura, mogłoby to wzbudzić zaniepokojenie ludzi. Strach. Ciekawość. Każda z tych rzeczy byłaby niepożądana, choć ta ostatnia najgorsza. Ktoś ciekawski mógłby odkryć, że bardzo nieliczne wampiry poruszają się właśnie w ten sposób i sprowadzić na niego kłopoty…
        Dlatego też lord szybko skierował się w stronę wąskich uliczek, w które nigdy nie wlewało się do końca światło dnia. Tam bez problemu mógł podróżować. W Demarze zapowiadał się kolejny pochmurny dzień, choć pogoda ostatnimi czasy była bardzo zmienna. Zapobiegawczo schował do kieszeni maleńki słoiczek z niebieską maścią. Jeśli zajdzie taka potrzeba, ukryje się i zabezpieczy przed słońcem.
        Mijając dom inspektora, wpatrzył się w zaciągnięte zasłony. Za jedną z nich płonęło blade światło. Najwidoczniej młody rudzielec nie spał do późna. Zapewne próbował poukładać wszystkie elementy tajemnicy do kupy. Brakowało mu tylko klucza.
        Fobos z zadowoleniem pomyślał o metalowym przedmiocie, który leżał teraz spokojnie na dnie jego kieszeni. W pewien sposób cieszył się, że znalazł się na miejscu zbrodni tak szybko. Krew była jeszcze ciepła, zapach demona nie zdążył się rozwiać, a ślady nie zostały zadeptane przez nieuważnych strażników. Postanowił, że będzie czujny - jeśli uda mu się ponownie wyłowić tę woń, mógłby odkryć jego kryjówkę. Podejrzewał jednak, że już niedługo ludzie zapełnią miasto swoim smrodem - pomyjami, poranną toaletą, zapachem przygotowywanych i przypalanych potraw, ryb i całą resztą, o której wolał nawet nie myśleć.

        Ulica, której adres miał zapisany na karteczce obok klucza, wyglądała dokładnie tak jak wszystkie inne w Dzielnicy Biedy. Była ciasna i smutna, w ten charakterystyczny sposób, kiedy nie pozostaje już żadna perspektywa na lepszą przyszłość. Kamienice stały przykucnięte jedna obok drugiej, a nieliczne domki oddzielające kamienne szeregi kuliły się, jakby ze wstydu. Gdzieniegdzie można było dojrzeć pozostałości dawnych rzeźbień - roślinne zawijasy i lunarne wzory. Nieśmiałe przypomnienie, że to miejsce zwano kiedyś Dzielnicą Księżycową.
         Domek, pod którym zatrzymał się Fobos, znajdował się na ulicy Blasku 125E. Nazwa wydawała się tym bardziej ironiczna, że na jego ścianach widać było poczerniałe ślady pożaru. Sam budynek wydawał się jednak nienaruszony.
        Gmach był dwupiętrowy, pokryty porośniętymi mchem, czarnymi dachówkami. Jego drzwi były sklecone z krzywych desek, tworząc groteskowe wrażenie zepsutych zębów. Trzymały się jednak dzielnie w pordzewiałych zawiasach, rzucając czasowi drwiące wyzwanie. Okna miały całe szyby, co było zaskakujące, bo budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. Mimo to nikt nie odważył się wybić szkła lub włamywać się do środka. Zamek był solidny, co również zwracało uwagę. Z jakiegoś powodu ludzie bali się tego miejsca. Fobos wiedział doskonale jak wygląda życie w biednych dzielnicach. Ludzie pomagali sobie nawzajem, ale na wszystkich trzeba było uważać. A jeśli coś dało się ukraść, można było być pewnym, że zostanie to ukradzione.
        Zaintrygowany wsunął klucz do zamka, wstrzymując lekko oddech. Mechanizm zgrzytnął i skrzydło uchyliło się z cichym jękiem. Wszedł do środka, wpatrując się uważnie w mrok. Jego wampirzy wzrok pozwolił mu rozróżnić korytarz, drzwi prowadzące rzędem na prawo i lewo, zniszczony dywan wyścielający podłogę. W pierwszym momencie pomyślał, że od dawna nikogo tu nie było. Potem dostrzegł jednak przetarte ślady w kurzu zaścielającym podłogę. Ktoś często tędy chodził i nie starał się ukryć swojej obecności. Czyżby właśnie tu spotykała się sekta?
        Przeciągle skrzypienie desek sprawiło, że zamarł bez ruchu. Nie sądził, że demon zamieszkał akurat tutaj, ale powinien być czujny. Szybko analizował wszystkie docierające do niego bodźce. Usłyszał chrobot pazurków o drewno, czuł pulsowanie szczurzego serca za ścianą. Poza nim i gryzoniami nie było tu nikogo. Chyba.
        Powoli ruszył tropem odciśniętych w brudzie śladów. Należały do wielu osób o różnej wadze i płci. Niektóre odciski były drobne, inne szerokie, część zlewała się ze sobą.
         Większość pokoi, do których zaglądał po drodze, stała pusta. Tu i ówdzie walały się zniszczone meble i pojedyncze butelki. Poza zatęchłym zapachem kurzu w środku nie panował jednak smród uryny i biedy, tak charakterystyczny dla porzuconych ruder. Być może ludzie bali się tego miejsca z powodu pożaru. A może coś innego ich odstraszało?
        W końcu dotarł do prowadzących w dół schodów. Na ich końcu znajdowały się zwyczajne, drewniane drzwi. Nie posiadały nawet zamka, tak jakby ktoś, kto z nich korzystał był pewien, że nie zastanie żadnych nieproszonych gości. Lord pchnął je ręką i znalazł się w zalanym mrokiem pomieszczeniu. W czasie spotkań na pewno wypełniało je chybotliwe światło świec. Niemal widział jak porzucone w nieładzie ogarki płoną równym blaskiem, oświetlając zebranych w kręgu ludzi.
        Na podłodze wyrysowano ciemne symbole. Pociągnął nosem. Krew, choć stara, nadal pachniała intensywnie. Pośrodku koła stał kamienny stół przykryty czarnym, pomiętym aksamitem. Podszedł bliżej, uważnie przyglądając się zawalającym podłogę przedmiotom. Zdobione kielichy, również umazane krwią. Zgubiony but, rozmiar 42. Solidna skóra. Porzucona peleryna, bardzo dobrej jakości. Z pozoru nie wyróżniała się niczym szczególnym - głęboki kaptur, gruby materiał. Piękna czerń. Odchylił jej poły, szukając jakiejkolwiek wskazówki. Uśmiechnął się pod nosem, trafiając na delikatne zdobienie wyhaftowane tuż nad karkiem. Herb z dwiema liliami i kluczem. Próżność ludzi nie zna granic. Nawet bawiąc się w okultystów nie mogli odmówić sobie podkreślenia swojej pozycji.
        Ślady w kurzu robiły się coraz bardziej chaotyczne. Na podłodze leżał strącony ze ściany obraz, przedstawiający rogatego demona. Gnark.
Obok stołu, częściowo przykryty materiałem lśnił mocno zdobiony, srebrny nóż. Wampir natychmiast wyczuł w nim magię. Czyżby przy jego pomocy chciano przywołać potwora?
         Sytuacja póki co rysowała się jasno. Nie wiedział ile obrzędów przeprowadzono tutaj dotychczas, ale wiedział jak przebiegały. Na łożu kładziono ofiarę, którą następnie (oczywiście w bardzo ceremonialny sposób) szlachtowano srebrnym nożem. Przy pomocy potężnego, zaklętego przedmiotu przyzywano demona, a nieborak musiał przysiąść posłuszeństwo wszystkim obecnym na sali.
         Zapewne w przypadku słabszych demonów to działało, jednak tym razem okultyści przecenili swoje siły. Gnark wyrwał się na wolność i uciekł z budynku, przerywając rytuał. Ślady szamotaniny i zerwany płaszcz mogą sugerować, że ofiara - kobieta - podniosła się ze stołu i ratując swoje życie, wywalczyła sobie drogę na wolność. Być może dlatego przywołanie nie zostało zakończone? Demon krążący w okolicy natychmiast ją wyczuł. Dopadł ją kiedy tylko oddaliła się od chałupy. To dało czas innym członkom obrzędu na paniczną ucieczkę. Ona jednak nie miała tyle szczęścia.
         Obecność prostytutki w całej tej historii stała się nagle jasna jak słońce. Była pierwszym ogniwem łączącym demona z ziemią. Jej śmierć miała przypieczętować przywołanie. A jednak jak na złość nie chciała dać się zabić.
Kupiec zapewne był jednym z sekciarzy - dostał dokładnie to, na co zasłużył.
“Ciekawe kto jeszcze jest w naszym małym kółeczku wzajemnej adoracji”, zastanawiał się wampir, badając pomieszczenie. Sądząc po śladach przy życiu zostało nadal pięć, może sześć osób. Demon na pewno będzie próbował je upolować. To jednak dalej nie dawało mu odpowiedzi na najważniejsze pytanie. Skąd w tym wszystkim wziął się jego rodowy medalion?
         Obracał w dłoni buta, kiedy nagle do jego uszu dobiegł odległy głos. Ktoś wszedł do budynku.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

- Jeszcze raz bardzo przepraszam, że się nie zjawiłam… - Maka z pełną skruchy miną obracała w dłoniach pszenne ciasteczko, wpatrując się w nie z żalem. Blondynka oraz jej, jak się okazało, brat siedzieli wraz z nią przy okrągłym stoliku, ale chwilowo nie miała odwagi podnieść na nich wzroku. Nadal była pewna, że wczoraj zachowała się karygodnie, choć przywitano ją teraz ciepło i wcale nikt nie robił jej wyrzutów.
Wręcz przeciwnie - zawołana przez brata kobieta zbiegła chyżo na dół i z nieukrywaną radością powitała kotkę, najpierw pytając o stan jej zdrowia, a dopiero potem pozwalając sobie na zagłębianie się w powody, dla których została wystawiona. Wyglądała na trochę przejętą, mówiła prędko choć z sensem oraz wrodzonym wdziękiem i klasą, nie wychodząc ani na wścibską ani na nieczułą, za to zdumiewająco przyjacielską. Trochę pobladła kiedy dowiedziała się, że Maka całą noc przesiedziała u nowego pracodawcy, ale skoro stała przed nią teraz cała i miała jeszcze siłę gorąco tłumaczyć się z ,,haniebnego niedopatrzenia” to chyba można było przejść nad tym do porządku dziennego. Choć jej zdaniem takie wykorzystywanie nowego pracownika było barbarzyństwem. A kotka zgadzając się na to pakowała się tylko w kłopoty - blondynka czuła to przez skórę. Jednak nawet kiedy wyraziła swoje wątpliwości nie zmieniło to stanowiska panny Ragrafford. Mówiła ona coś o bardzo ważnym projekcie, niezwykłej okazji i obowiązku i paru innych rzeczach, które zwykły przywoływać zauroczone pracą nowo zatrudnione. Oczywiście nie dowiedziała się od niej wszystkiego. Kotce, choć urodzonym kłamcą nie była, udało zmyślić się jakąś mało precyzyjną, ale całkiem przekonującą historię o tym jak spotkała się z lordem w mieście i jak trafiła do jego dworu, gdzie siedzieli do rana z nosami w książkach. Z miny blondynki trudno było wywnioskować co sądzi tak o bajeczce jak i o faktach i które z nich za co bierze. Może uwierzyła we wszystko, może część przemyśleń zachowała dla siebie. Pewne było tylko jedno - ona sama dla żadnego szlachcica by po nocach nie pracowała choćby jej płacił samymi pałacami. Co to w ogóle za pomysł! Najwyraźniej była typem osoby, która pierwszego dnia żąda podpisania listy swoich praw, przychodzi równo z ustaloną godziną i kończy zgodnie z umową, a każda nadprogramowa minuta przekłada się u niej albo na brutalne skargi, albo na pokaźny zarobek. Coś było w takim podejściu, choć Maka średnio je rozumiała. Może dlatego jeżeli chodzi o jakąkolwiek karierę to była na etapie, na którym nawet się o niej nie marzy. A blondynka? Czy ona w ogóle pracowała? A może to jej brat utrzymywał dom? Zdecydowanie nie należało pytać, choć Marika była bardzo ciekawa. Jej zdaniem taka kobieta jak jej nowa znajoma spokojnie mogłaby prowadzić własną działalność, a nawet rozstawiać elegancko ubranych panów po kątach. Tak, zdecydowanie coś było w tym podejściu.

Właściwie to z każdym kolejnym spotkaniem blondynka imponowała jej coraz bardziej - niby dopiero się poznały, ale czuła się przy niej swobodnie i pewnie, a podziwianie kobiety za rozliczne cechy tak wyglądu jak i charakteru wcale jej w tym nie przeszkadzało, choć jakby się zastanowić, wypadała przy niej blado. A jednak wcale nie odnosiła takiego wrażenia - rozmawiając z nią nabierała jakiegoś dziwnego przeświadczenia, że jest silniejsza i bardziej rezolutna niż w rzeczywistości. To wszystko sprawiało, że wcale nie miała ochoty szybko żegnać się z koleżanką, choć masy zadań wisiały jej nad głową upominająco, gotowe boleśnie spaść na nią jeżeli się zapomni.
Nie minęło jednakże jeszcze pół godziny, a właśnie tyle wyznaczyła sobie na tę wizytę. Ba - jeszcze połowa tego czasu została niewykorzystana. Dała się więc posłusznie ugościć i poczęstować słodkim, a także skorzystać z dobrodziejstw ciepłego napitku. Wyglądało na to, że wszędzie gdzie się zjawiała, czekały już na nią ciasteczka wraz z herbacianymi ziołami. Wręcz nie mogła się od nich uwolnić. Ale na szczęście nie zamierzała - zamiast diety preferowała codziennie zażywać ruchu, do czego zresztą była przymuszona tak ciałem, przez którego rozmiar bardziej biegała niż chodziła, jak i okolicznościami, dzięki którym znalazła pracę, która wymagała aby nie siedzieć cały czas w jednym miejscu. Pszeniczna przekąska znikała więc z talerzyka pojawiając się za to na chwilę w dłoni futrzastej kobietki. Nauczona wczorajszym doświadczeniem pragnęła pamiętać, by zostało coś dla gospodarzy, ale zatapiając się w intrygującej, a zarazem pociesznej rozmowie po drugim kawałku przestała w ogóle zwracać uwagę na to co robi jej ręka. A tej, puszczonej luzem nie potrafił zatrzymać nawet świdrujący wzrok blondyna, który z nieokreślonym wyrazem twarzy obserwował los ofiarowanych pazernej kotce wypieków.
Można się było założyć, że gdyby zauważyła jego spojrzenie przez następny tydzień miałaby wyrzuty sumienia przy każdym posiłku. Albo więcej - wstydziłaby się tego, że w ogóle jest głodna.
Ten mężczyzna źle na nią działał. Przygarbiony, siedział przy stoliku jak żywy trup i wgapiał się w losowe miejsca przeszywającym wejrzeniem bladych oczu. Choć bardzo podobny do siostry, był niejako jej odwrotnością - oboje byli bardzo przystojni z natury, ale ona potrafiła wspaniale o to zadbać i uwydatnić swoje atuty, podczas gdy on, swoją postawą, ruchami i aurą zgnilizny doprowadził do stanu, w którym Maka miała ochotę odwracać od niego wzrok. Charakter zresztą niczego nie rekompensował, a może i w dużej mierze sprawiał, że uroda młodzieńca ginęła w zmęczeniu i beznadziejności. Tak jak siostra była pełna wigoru, śmiałości i trudnej do opisania wyrozumiałości dla co mniej walecznych jednostek, tak brat zdawał się rozlazły, miałki i niechętny. Prawie wszystkim i niemal wszystkiemu.
Nie był to oczywiście stan, od którego nie byłoby wyjątków - podczas pogawędki parę razy się ożywił i wtrącił wcale nie głupie uwagi. Czasami, kiedy patrzył tylko na blondynkę rozpogadzał się i łagodniał, ale gdy przypominał sobie o istnieniu Maki wracał do stanu zobojętnienia.
Starała się to ignorować, ale musiała przyznać, że czuła się tym dotknięta. Mężczyzna chyba jej nie lubił - w najlepszym przypadku - miał ją w głębokim poważaniu. Pewnie już na wejściu wyrobił sobie o niej złą opinię, bo nie spodobał mu się jej kapelusz. Czyżby nie przepadał za żółtym? Bo jasnymi kolorami jako takimi raczej nie gardził - miał na sobie zimno-białą koszulę ze średniej wielkości guzikami, srebrną bransoletkę zwisającą na nadgarstku, opierał łokieć na śnieżnym obrusie i czasem dotykał błękitnej serwetki. Niektóre ze ścian jego domu były świetliste, inne nadal obłożone starą tapetą, ale zawsze pastelową. Z tego co Maka zauważyła, jego płaszcz wiszący w przedsionku był z kolei popielaty. Może więc nie lubił barw ciepłych? To już mogłoby się zgadzać. Gdyby nie liczne meble i parapety z różnych rodzajów lakierowanego, przeważnie ciemnego drewna Marika w swojej pomarańczowej sukience i słonecznych bucikach wyglądałaby jak ognisko na zimowej polanie. No, ratowały ją także zielone zasłony, intensywne do granic, soczyste i niemal dziecinnie rażące, oraz płowiejące dywany w kolorach różnych. Dzięki temu nie wyróżniała się aż tak i nie czuła nie na miejscu, choć należało przyznać, że rodzeństwo do swego domu pasowało o wiele lepiej. Jaśni z karnacji, a także grzywek i oczu, ubrani w szarości, brązy, biele i błękity - to było tak niesamowite, że aż zdawało się Mace nierealne. Jak to miejsce od razu wydało jej się odcięte od otoczenia tak oni odcięci byli wraz z nim - jak księżniczka i… i jej wierny sługa, bo książę gdzieś zniknął.
Kotołaczka właśnie rozgadała się na dobre, gdy jej instynkt pracownika miesiąca zaalarmował - trzeba było się żegnać i wracać do obowiązków.
Z wielkim żalem, ale i nadzieją na rychłe następne spotkanie wymieniła ze znajomymi ostatnie uprzejmości. Choć w przypadku mężczyzny cieszyła się, że obeszło się bez uścisku dłoni czy też innego podobnego kontaktu.
Chyba trafiła na tak zwanego ,,trudnego człowieka”.

Trudny czy nie, nie można było mu odmówić wspaniałej siostry. Może trochę zbyt upartej czasami, ale godnej podziwu. Szkoda, że musiała patrzeć krytycznie akurat na sprawę pracy kotołaczki. Tutaj w ogóle się nie zgadzały. Maka nawet nie wyobrażała sobie bycia tak wybredną i stanowczą jak byłaby blondynka w stosunku do… no nie tylko lorda, ale każdego zwierzchnika w ogóle. A co dopiero gdy był to lord.
,,Ciekawe czy jej udałoby się jej zdobyć tę posadę… czy w ogóle byłaby zainteresowana?”, zastanawiała się odchodząc. ,,Myślę, że mogłaby być w tym dobra… Wygląda na okrutnie kompetentną. Tak, tak. Bardzo kompetentną”. Pokiwała z uznaniem głową i skręciła w boczną alejkę.

Jeszcze kilka takich skrętów, kilkanaście minut i jedno niewpadnięcie pod powóz, a znalazła się w miejscu, które choć kojarzyła, to z niczym przyjemnym. To tutaj właśnie wczorajszej nocy spotkała lorda. Powietrze jakby się ochłodziło, przechodnie zrobili się jakoś bardziej szemrani. A może tylko jej się wydawało? Przed chwilą w całkiem dobrym nastroju, teraz znowu zaczęła się denerwować. Z głośno bijącym sercem minęła uliczkę prowadzącą na napiętnowany zbrodnią placyk… głębokie ślady szponów nadal wyraźnie zdobiły brudny mur szpetnymi rysami. Ktoś się musiał im przyglądać - zwały śmieci leżące pod dowodem obecności demona zostały odsunięte na bok, by nie utrudniać dostępu. Ciekawe czy to robota straży czy może zwykłych ciekawskich? A może ktoś postanowił zbadać sprawę na własną rękę? Nawet jeżeli ktoś taki by się znalazł, to lord i tak był chyba najbliżej rozwiązania zagadki.
No i tak - ona musi znaleźć w końcu tę soczewkę!

Nabrała tempa i odganiając od siebie niewesołe myśli udała się do wskazanego jej zakładu. O dziwo był to zakład krawiecki, ale właściciel podobno coś wiedział. I może udałoby jej się dowiedzieć co to, gdyby tuż przy drzwiach nie czaił się bardzo podejrzany, wielki jak góra typ z opróżnioną butelką w ręce. O nie, nie, nie. Każde szaleństwo ma swoje granice. Tak jak szła, tak zawróciła, płynnie, jakby od początku planowała dojść właśnie do tego miejsca. ,,Zwykły spacer, nic podejrzanego, nie musicie zwracać na mnie uwagi”, powtarzała gorączkowo w myślach uśmiechając się panicznie. Postanowiła, że wróci tu później. Musi wrócić jeżeli nie chce mówić potem ,,Przepraszam, że nie zdobyłam żadnych nowych informacji o soczewce, która potrzebna jest do rozwikłania sprawy morderstw i przyzwania demona, ale bałam się łysego faceta, bo był straszny”. Było to jednoznaczne z przyznaniem się do bycia bezużyteczną. A ostatnie kim Maka chciała zostać tak w rzeczywistości jak i w oczach świata to bezużytecznym nierobem.
Skóry jednak też nie chciała sprzedawać za odrobinę dumy, więc zwyczajnie zamieniła kolejność obowiązków - tak też udała się po przesyłki, by dostarczyć je właścicielowi. Zgodnie z instrukcjami nakarmiła także kociaki - choć była dla nich kimś obcym, większość z nich nie miała nic przeciwko jej towarzystwu. Kucnęła więc w pobliżu i obserwowała. Zwierzaki były różne - mniejsze, większe, czarne, łaciate, bure - chyba w większości zdziczałe, choć wypatrzyła i parę domowych kocurów, które przychodziły tu najwyraźniej na dodatkową przekąskę. Jednego tłuściocha postanowiła nawet odciągnąć od miski, bo w kolejce czekało kilka wychudzonych, mniej odważnych młodzieńców. Rudy nie był zadowolony i prychnął na nią, choć nie śmiał stanowczo protestować. Po chwili wyczuła zresztą, że w sumie bardziej zadowolony jest z faktu, że ktoś go obejmuje niż dokucza mu brak nadprogramowej porcji pożywienia.
Skończyła więc na klęczkach, głaszcząc z entuzjazmem rudą mość i jeszcze jednego bardziej oswojonego bywalca, pilnując, by chudzielce mogły się w spokoju posilić. Nie mogła jednak zostać i z nimi zbyt długo - należało wrócić do nieszczęsnego krawca i stawić czoło mężczyźnie z butelką (choć miała nadzieję, że zwyczajnie już go tam nie zastanie).
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Głos dobiegający z góry plótł coś bełkotliwie o wdziękach Mary Lou i kolejnej butelce gorzałki. No tak, zostawił otwarte drzwi, co tu się dziwić, że ktoś z tego skorzystał. Suche, ciche wnętrze musiało być nieodpartą pokusą dla pijanego mieszczanina. Lord bezgłośnie zamknął drzwi od piwnicy i wrócił na górę. Skryty w cieniu obserwował mężczyznę rozwalonego w kącie izby.
Mimo zniszczonej skóry wydawał się dosyć młody. Miał czerwony nos i potargane, jasne włosy. W ręku trzymał butelkę Demarskiej Żytniej i mamrotał coś niewyraźnie. Wampir ocenił go na całkiem zdrowy okaz jak na warunki Dzielnicy Biedy. Nie widział go nigdy w okolicy, a fakt, że był sam sugerował, iż nie ma zbyt wielu kompanów do picia.
        Głód zawrzał w żyłach Fobosa, paląc jego wnętrzności z gwałtownością węża atakującego z wysokiej trawy. Mógłby powstrzymać się jeszcze kilka dni, a nawet tygodni gdyby zaszła taka potrzeba, ale po co? Obiad miał tuż pod nosem.
        Bezszelestnie podszedł do uchylonych drzwi wejściowych i powoli je zamknął.
- Eee, jest tu kto?! - zawołał pijak, rozglądając się niespokojnie dookoła. Zła sława tego domu go nie odstraszyła, więc postanowił i tym razem ją zignorować.
- Pff! Przesłyszało mi się! - powiedział głośno, jakby chciał zapewnić o tym wszystkich w pobliżu. Opuścił głowę i smętnie wpatrzył się w resztkę przezroczystego alkoholu, chlupoczącego cicho w naczyniu.
Kiedy ją ponownie uniósł, ujrzał przed sobą bladego, wysokiego mężczyznę w czarnym płaszczu. Jego złote oczy lśniły złowrogo w ciemności.
        Fobos szybko wdarł się do umysłu ofiary i zahipnotyzował ją. Nie miał ochoty wysłuchiwać wrzasków ani gonić go na wyższe piętra. To fatalnie wpływało na trawienie... lub raczej delektowanie się posiłkiem. Zresztą w tym przypadku i tak nie było o tym mowy - osobnik ten miał we krwi podłej jakości alkohol, który na pewno zepsuje jej smak. Lord uniósł go z łatwością i przytrzymał jedną ręką. Drugą wydobył z kieszeni malutką buteleczkę wyśmienitej whiskey. Kilka kropli na chusteczce wystarczyło by przetrzeć i zdezynfekować szyję przyszłego denata. Nie mógł się zarazić co prawda żadnym z noszonych przez niego paskudztw, ale jako człowiek nauki nie zamierzał próbować. Poza tym zapach whiskey zabijał nieco odór niemytego ciała jakim emanował.
        Palcami lord wyczuł pulsowanie krwi pod zaróżowioną skórą. Docierało ono zresztą do wszystkich jego zmysłów z coraz większą siłą. Oddał się temu uczuciu, słysząc coraz głośniejszy szum i wyczuwając bijące z wnętrza ciała ciepło. Z precyzją wgryzł się w szyję, przebijając żyłę jarzmową.
Pozwolił, żeby aksamitny płyn spłynął mu do ust. Tak jak podejrzewał, miał lekko gorzkawy posmak alkoholu, ale ten aromat... Szybko zapomniał o wszystkich niedogodnościach i łapczywie wczepił się w swoją ofiarę. Czuł jak wypełnia go rozkoszne ciepło i ogarnia nieokiełznana radość. Euforia przypominała potężny łyk tlenu dla tonącego - wypełniła wszystkie członki, kończąc się cudownym, wszechogarniającym dreszczem. Zmysły wampira eksplodowały. Widział dziesiątki nowych barw, słyszał hałas całej dzielnicy, czuł perfumy kobiet spacerujących na placu handlowym. Gdyby chciał, mógłby teraz pewnie znaleźć kotołaczkę i wyczuć co robi, ale na tym chwilowo mu nie zależało. Westchnął zadowolony i wyprostował się, puszczając trupa na ziemię. Dokładnie wytarł resztki krwi z twarzy.
Trzymając chusteczkę przy ustach, przez chwilę zastanawiał się, czy jest sens pozorować morderstwo albo samobójstwo. Doszedł jednak do wniosku, że powinno wystarczyć, jeśli zniesie zwłoki do piwnicy i zamknie wszystko na klucz. Groza otaczająca dom zrobi za niego resztę.
        Nadal w świetnym humorze, lord ruszył w stronę karczmy Nagietka. Zapach demona zniknął w codziennym zgiełku, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Teraz mało co mogłoby wyprowadzić go z równowagi. Na pewno karczmarz będzie miał dla niego jakieś nowiny. A jeśli nie, to co z tego? Zawsze może poczekać na kolejną ofiarę, żeby się czegoś dowiedzieć.
        Spacerując między spieszącymi za swoimi sprawami ludźmi, Fobos wspominał pierwszy raz kiedy napił się krwi. A właściwie pierwsze razy, bo wspomnienia z tego okresu zacierały się w jego umyśle.
Wędrował wtedy ulicami Demary niemal non stop w stanie euforii, choć upojenie co jakiś czas mieszało się z przerażeniem. Nie wiedział co dokładnie się z nim działo i często tracił przytomność albo popadał w odrętwienie.
Dopiero parę lat później uświadomił sobie, ile miał szczęścia. Świeżo przemieniony wampir napadający na przypadkowych przechodniów i wałęsający się bez celu po ulicach mógł szybko paść ofiarą samozwańczego łowcy potworów albo żądnych zemsty mieszczan. Wtedy jednak w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy się budził, wpadał w niekończący się zachwyt. Jego na nowo odkryte zmysły, wzmocnione pulsowaniem krwi, odsłoniły przed nim nieznany dotąd świat. Dziesiątki oszałamiających kolorów, głosy słyszane zza grubych ścian i murów, kręte ścieżki zapachów, prowadzące prosto do komnat bladych, uległych mieszczanek. Wszystko wydawało się piękne i łatwe.
Z czasem na szczęście nieustające pragnienie ucichło, dając mu możliwość zapanowania nad popędami i osiedlenia się. Teraz (choć nigdy nie przyznałby tego głośno) pogardzał nawet sobą z tamtego okresu. Za bardzo przypominał wtedy ćpuna, a za mało się kontrolował. Jedna rzecz nigdy się jednak nie zmieniła. Zachwyt w jaki popadał po napiciu się krwi pozostał taki sam. Oczywiście był już na tyle opanowany, żeby nie szczerzyć się głupio i nie wpatrywać godzinami w okruszki kurzu mieniące się w świetle świec, ale pozostawał w dobrym humorze.
        Nucąc pod nosem, pchnął drzwi karczmy. Było wcześnie, więc w środku siedziało tylko kilkoro niedobitków - potargany mężczyzna drzemał z głową opartą o blat, a dwoje innych ziewało szeroko, dopijając rozgazowane piwo. Nagietek, tak rześki jak zwykle, raźno pucował świeżo umyte kufle. Na widok wampira skinął głową, a w jego oczach błysnęło coś na kształt uśmiechu. Reszta jego twarzy pozostała bez wyrazu, jak zawsze. Słuchając dobiegającej z góry piosenki, którą usłyszeć mogli tylko oni dwaj, Fobos przysunął sobie stołek i usiadł przy barze. Czuł się nierealnie, niemal magicznie. Potworny elf i krwiopijca, zatrzymani razem w spokoju poranka.
        Ciepłe oczy Nagietka lśniły różnymi odcieniami zieleni. Lord przez chwilę kontemplował z zadowoleniem ten widok, zastanawiając się, czy tak postrzegają to jego pobratymcy. Ciekawe, ilu z nich rozpoznało w tym szpetnym olbrzymie inne dziecię lasu?
- Jak minęła noc, przyjacielu? - zapytał, obracając w palcach kluczyk. Czuł się naprawdę zadowolony z życia. Nawet rozwiązanie zagadki przestało być już takie istotne. W tym momencie chciał tylko napawać się nadchodzącym dniem i towarzystwem ponurego barmana.
- Jak zwykle panie. Ludzie i nieludzie przychodzili, pili, odchodzili. Czasem razem, a czasem osobno. Było parę bójek, ale umiem utrzymać tu spokój.
Dokładnie wypolerowane naczynia zalśniły w promieniach słońca, które z jakiegoś powodu przedarło się przez chmury. W bezpiecznym wnętrzu lord mógł podziwiać ich barwy, jednak miał nadzieję, że zanim wyjdzie, znowu zrobi się szaro. Zdecydowanie nie chciało mu się dzisiaj używać magicznej maści.
- Rozesłałem wici w sprawie mantykory. Na razie niestety jeszcze nic nie wiem - dodał elf, nalewając lordowi szklaneczkę złotego płynu.
- Co to? - spytał wampir z żywym zainteresowaniem. Złe nowiny nie zirytowały go tak, jak można się tego było spodziewać. Nagietek ledwo zauważalnie odetchnął z ulgą.
- Miód z Turmalii panie. Dzisiaj wieczorem sprowadziłem pierwszą dostawę. To jeden z najznakomitszych wyrobów całego Wybrzeża.
Mężczyzna przyjrzał się cieczy, która wydawała się cudownie gęsta. W jej wnętrzu migotały rubinowe iskierki. Pociągnął łyk, a słodki, aksamitny smak wypełnił jego gardło. Zamruczał z zadowoleniem.
- Faktycznie, wyborne. Chcę, żebyś dowiedział się dla mnie czegoś jeszcze. Szukam szlachcica należącego do rodu opatrzonego dwiema liliami i kluczem. Interesuje mnie konkretnie kobieta, pachnąca różami, o wzroście około pięciu i pół stopy. Jeśli będziesz miał jakieś informacje dla mnie, wiesz w jaki sposób je przekazać.
Kto by pomyślał, że porzucona peleryna może tyle powiedzieć o swoim właścicielu? Jeżeli w całą sprawę faktycznie zamieszani byli możni Demary, musiał postępować ostrożnie. Nie chciał, żeby ktoś zbyt spostrzegawczy zaczął za bardzo mu się przyglądać. Na szczęście Nagietek był pewnym i dyskretnym źródłem informacji.
        Dopił resztkę miodu i ruszył w stronę drzwi. W tym temacie pozostało mu tylko oczekiwać na list od barmana. Panna Marika na pewno zadba o to, żeby poczta była dostarczana regularnie. To mu przypomniało o soczewce, od której zaczęła się cała ta historia. Ciekawe jak idą pannie kici poszukiwania na własną rękę? Uśmiechnął się pod nosem i otworzył drzwi.
Powitała go łagodna szaruga, której większość z mieszkańców miała już serdecznie dosyć. Zadowolony wyszedł na zewnątrz i skierował się spacerem w stronę Ogrodów Różanych. Chciał posłuchać trochę plotek, ludzi rozprawiających o tajemniczej sprawie morderstwa. Może mógłby usłyszeć przy okazji coś ciekawego? Trop znalezionego buta zostawił sobie na później. Solidne wykonanie i rozmiar to niestety zbyt mało, żeby stwierdzić coś konkretnego. Miał co prawda pewne podejrzenia, jednak do ich potwierdzenia niezbędne było ukończenie mikroskopu. Oddychając głęboko ruszył przez plac pełen przekrzykujących się ludzi. Jego czarny płaszcz i białe włosy odcinały się wyraźnie na tle innych przechodniów, jednak większość z nich nie reagowała na niego strachem ani zainteresowaniem, pochłonięta własnymi sprawami. Zadowolony z takiego stanu rzeczy, wrócił do kontemplowania uroków spaceru.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

        W drodze powrotnej pod wskazany adres, z przyjemnością wspominała wizytę u płowowłosego rodzeństwa. Ciekawe czy jeszcze kiedyś ją zaproszą? Co prawda została zapewniona, że zawsze będzie u nich mile widziana, ale wolała nie trafić na moment kiedy w bielonym domku zastanie jedynie brata albo co gorsza oboje będą zajęci. Nie wyglądali na bezrobotnych staruszków, którzy całymi dniami siedzą w oknie licząc na to, że coś się wydarzy lub ktoś zapuka do ich drzwi. Nawet jeżeli on zdawał się przeważnie gnić w środku, to sprawiał wrażenie zapracowanego. Wolała więc na wszelki wypadek umówić się ze znajomą na konkretną godzinę lub chociaż dzień i nie zaskakiwać ich nagłymi wizytami. Tak, na tym etapie zdecydowanie nie wypadało wpraszać się do nich na siłę.

- Ależ spokojnie możesz przychodzić kiedy zechcesz! - mówiła blondynka, ale kto wie, czy nie była to jedynie oznaka dobrego wychowania. - Oliver niemal zawsze jest w domu, więc możesz poczekać na mnie w środku, gdybyś chciała porozmawiać, a akurat byłabym na mieście… nie ma problemu!
Maka niepewnie zerknęła wtedy na mężczyznę; właśnie wbił w nią zmęczone spojrzenie pochmurnie sugerujące, że chyba chętniej łykałby płonące sztylety, ale nie wysili się, aby powiedzieć to na głos. Otworzy. Oczywiście, że jej otworzy. Czemu nie? Zaprasza!
Przełknęła głośno kawałek ciasteczka i z uśmiechem podziękowała koleżance stwierdzając, że chętnie ich jeszcze odwiedzi, ale myśląc, że zdecydowanie poczeka na zaproszenie.

Skręciła w biedniejszą alejkę. Znowu poczuła dziwny niepokój, ale postanowiła się nie zatrzymywać. Zmrużyła oczy i spostrzegła, że przy interesujących ją drzwiach nie kręci się tym razem nikt podejrzany. Jakie szczęście!
Przyspieszyła, by wykorzystać okazję i już po kilku chwilach wyciągnęła łapki ku klamce. Szczęściem dosięgnęła jej bez problemu. Skrzydło skrzypnęło i weszła do ciemnego, oświetlonego jedynie dwiema oliwnymi lampkami zakładu. Pachniało tu zarówno stęchlizną jak i nowością - starymi zużytymi materiałami, pełnym kurzu magazynem i świeżo dostarczonymi pudełkami guzików. Bardziej przypominało jej to pasmanterię niż właściwe miejsce pracy krawca, ale może prowadził kilka rodzajów biznesu? Nikt w końcu nie mógł mu tego zabronić - może nawet tak było rozsądniej? Ludzie musieli umieć o siebie zadbać, a taniej wychodziło kupienie łatki niż oddawanie koszuli do szycia. Choć z drugiej strony gdyby nie sprzedawał im materiałów może nie mieli by wyboru?
Uch, okropne myśli!
Pewnie po prostu był dobrym człowiekiem.
Dobry czy nie, obserwował ją w milczeniu zza lady, marszcząc gęste brwi. Ona równie cichutko rozglądała się dookoła i wyglądała jakby nie dostrzegała jego obecności. Zagapiła się chyba nieco, a otrząsnęła dopiero, gdy do jej uszu dotarło wymowne chrząknięcie po czym padło rzeczowe pytanie:
- Czy panna czegoś potrzebuje?
Owszem, potrzebowała. Zaraz powiedziała czego i co w związku z tym. Rozmowa nie była zbyt długa jeżeli chodzi o ilość wypowiedzianych słów lecz jeśli naliczyć by minuty zastanawiania się, oceniania i posyłania sobie to pewnych, to nieufnych spojrzeń wyszłoby na to, że trwała ona z piętnaście minut. Jednak wszystko w końcu udało się ustalić. Maka była bardzo zadowolona.
Wreszcie zdobyła zapasową wstążkę do ulubionej sukienki.
Teraz należało zapytać jeszcze o soczewkę.

,,Nic z tego!” pomyślała zrozpaczona zamykając za sobą drzwi i wypełzając ze smutkiem na ulicę. O ile wstążeczka była pierwszej klasy, o tyle soczewka, którą po kolejnych długich minutach negocjacji udało jej się obejrzeć była bez dwóch zdań fałszywa. Szczęście, że lord powiedział jej na co uważać, bo inaczej niechybnie wzięłaby ją i kupiła od przekonującego sprzedawcy.
,,Chciał mnie oszukać jak dziecko”, westchnęła. ,,I co gorsza jeszcze niedawno dałabym się nabrać… cóż, trzeba będzie wrócić na rynek”.
Aura miasta była buro-szara, ale klarowna, a jak na dni jesienne temperatura powietrza była zaskakująco wysoka. Ludzie zdawali się poruszeni lub niczego nieświadomi - jakby część z nich żyła ponurymi nowinkami, a część w ogóle nie zwracała na nie uwagi. Przekupki wracały z targu z koszykami, z których wystawały głowy żywych jeszcze kurczaków. Jakiś starszy pan prowadził osiołka, a za nim biegł młody chłopiec zbierając co wypadło z juków. Gdzieś dalej szczelnie ubrane damy w kolorowych sukniach próbowały przejść przez błotnistą ulicę nie brudząc przy tym butów, co okazało się zadaniem ponad ich możliwości. Podbiegł do nich elegancko ubrany dżentelmen, chyba proponując, że podwiezie je swoim powozem. Czyżby je znał?
,,Hmm… ciekawe czy będzie padać?”, myśli Maki nagle pobiegły w zupełnie innym kierunku. Skręciła na rynek, by spędzić tam kolejnych kilka godzin. Postanowiła, że będzie błądzić, pytać, oglądać i słuchać aż się czegoś nie dowie. Już była tak blisko! Ale potrzebuje prawdziwej soczewki. Naciskając na ,,potrzebuje” i ,,prawdziwej”, a najlepiej także ,,szybko”. Nic innego tak lorda jak i jej samej nie zadowoli.
Zdeterminowana, zaciągnęła kapelusz na oczy i wbiła się w powoli rzednący tłumek. Właśnie zaczęło docierać do niej, że zrobiła się głodna, ale nie pokusiła się na nic więcej poza pieczonym jabłkiem. Dwoma. Niech będzie, że zjadła trzy, ale dlatego, że były malutkie.

Zaczepiała po kolei sprzedawców różności, pytała czy nie słyszeli o czymś takim jak soczewka, a jeśli tak to gdzie może być. Bo musiała być! Tylko jak znaleźć coś tak malutkiego w takim dużym mieście? ,,Nie, poradzę sobie”, fuknęła, by przywołać się do porządku ,,Dostałam takie zadanie to takie wypełnię. Trzeba po prostu być sprytnym… Wymyślę coś w końcu. Usłyszę. Zobaczę. Coś musi tu być!” Zaczynała z rozpaczą myśleć o tym jak arystokrata trafia na coraz to nowe i nowe poszlaki, a ona szamocze się cały czas przy tym jednym, prostym zadaniu. Nie była z siebie dumna. Z drugiej strony sądziła, że dzieje się tak, bo robi coś takiego po raz pierwszy. Następnym razem na pewno będzie lepiej zorientowana w sytuacji; będzie miała pojęcie dokąd się udać i kogo o co zapytać. Póki co wszystko malowało się dla niej nieco tajemniczo i zagadkowo… ale jeżeli nie da z siebie wszystkiego następnego razu może nie być. Nie będzie miała okazji na poprawę!
- Uch, przepraszam! - powiedziała nagle, gdy odbiła się od czyiś nóg. Zamiast upaść została jednak sprawnie przytrzymana przez czyjąś dłoń, która zaraz puściła ją i odsunęła się gwałtownie. Dłoń owa nie wydawała się należeć ani do mężczyzny, ani do kobiety. Dziecko?
- To ja przepraszam! - Młody, wychudzony blondynek z potarganymi włosami cofnął się o krok i podniósł ręce w obronnym geście.
Kotka popatrzyła na niego z niejakim zdziwieniem. Nie dlatego, że było w nim coś specjalnego - ot, chłopaczek, brudny nieco, ze spodniami przetartymi na kolanach. Ale miał takie miłe, szczere oczy! W tej chwili był nieco wystraszony i niepewny, ale Maka sądziła, że potrafi się pięknie uśmiechać. Miał twarz kogoś, kto się pięknie uśmiecha!
- Nic się nie stało - zapewniła łagodnie i o wiele spokojniej niż to miała w zwyczaju. - Zagapiłam się - dodała przyjaźnie. Chciała podtrzymać rozmowę z dzieciakiem, choć nie umiała pojąć dlaczego. Ale czasem tak miała. Nazywała to intuicją i zwykle nie żałowała słuchania się jej.
Chłopak po pierwszym szoku też w sumie nie rwał się do ucieczki. Zerkał na stojącą przed nim kocią kobietę i przystawał z nogi na nogę nie wiedząc czy odejść, zbliżyć się do niej, czy może stać w miejscu.
- Pani, emm… tu mieszka? - zapytał w końcu, wbijając ręce w kieszenie.
- Nie, niezupełnie. Przyjechałam tu na jakiś czas.
- To tak jak ja.
Chwila ciszy.
- Masz coś czym musisz się zająć? - Teraz to Marika zadała pytanie.
- Nie… Nie mam.
- To choć ze mną - zdecydowała, nie wyjaśniając niczego. Nie było takiej potrzeby. Chłopak i tak posłusznie ruszył za nią.
- I wyjmij ręce z kieszeni, bo jak się potkniesz to sobie zrobisz krzywdę - zwróciła mu uwagę. Uśmiechnął się. Już dawno nikt mu o tym nie przypominał.

Razem plątali się po targu do późnych godzin. Słońce jeszcze nie zaszło, ale głód zmusił ich do zatrzymania się przy straganie z przekąskami. Młody nie miał pieniędzy, ale Mace wystarczyło na posiłek dla nich obojga.
,,Do wypłaty będę musiała oszczędzać… to te jabłka były strasznie drogie!” Inna sprawa, że nikt nie zmuszał jej, aby je kupowała.
- Po co właściwie szuka pani tego szkiełka? - Blondynek szedł tuż obok trzymając w spodniach już tylko jedną rękę. Drugą otarł resztki tłuszczu z ust.
- To dla mojego pracodawcy.
- Pracuje pani?
- Jest w tym coś dziwnego?
Chłopiec zamyślił się. Po chwili pokręcił głową.
- Dobrą pracę ciężko znaleźć - westchnął.
- Oj tak…
- Żeby pracować trzeba dużo umieć chyba.
- Niekoniecznie. Poza tym każdy coś umie. No i ja sama tylko pomagam.
- A co pani robi?
- W tej chwili: szukam soczewki.

W lepszych humorach i już nie tak głodni, przyspieszyli. Mieli jeszcze szansę udać się w pewne miejsce nim zacznie się ściemniać. I choć bez zbędnych przygód tam dotarli, interesująca ich placówka była o tej godzinie zamknięta.
- Otwierają o…
- O dziewiątej - przeczytała Maka przybitą do desek tabliczkę. - Zamykają niedługo po południu… Dobrze mają. No nic, przyjdę tu jutro.
- Ja też mogę?
- Oczywiście. Czekaj tu na mnie. Odprowadzić cię gdzieś?
- Nie, dziękuję! - zaprotestował gwałtownie, po czym zmieszany dodał: - Nie trzeba, dziękuję.
Uśmiechnął się blado na pożegnanie (naprawdę miał ładny uśmiech) po czym oddalił się nie tyle pospiesznie, co bez zerkania za siebie. Maka jednakże odprowadziła go wzrokiem do końca ulicy. Coś niepokojącego było w tym wybiedzonym stworzeniu.

Niebo od wschodu poczęło się robić granatowe kiedy zdecydowała, że nic już więcej w temacie soczewki dzisiaj nie wskóra. Miała jednak w pamięci pewne nazwisko, którego postanowiła się na razie trzymać - to mogło być to czego szukała. Tylko osobnik okazał się być popołudniami nieuchwytny. Ale to nic - jeżeli jest tym, za kogo się innym podawał istniała szansa, że już jutro Maka dostarczy lordowi brakujący element jego "ważnego projektu" albo przynajmniej istotne o nim informacje.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Słońce nie znalazło sił, żeby przebić się przez grubą warstwę chmur, więc róże wydawały się szare i smutne. Zbite w grupki lub posadzone w równych rzędach zdobiły klomby i stały na straży ogrodowych ścieżek. Lord z zadowoleniem zaciągnął się ciężkim powietrzem wypełnionym słodkim, lekko mdlącym aromatem kwiatów. Przypomniało mu to, że obiecał dworowi czerwone róże na wiosnę. Zamierzał dotrzymać słowa. Jeszcze parę dni i może zacznie szukać porządnego ogrodnika.
        Rozejrzał się dookoła, szukając ciekawych tematów do posłuchania. Nie musiał zbliżać się do ludzi, których zamierzał podsłuchiwać ani poświęcać im więcej uwagi niż to absolutnie koniecznie. Szybko wyłapał słowa szykownie ubranych kobiet.
- Nie wiem o co wszyscy robią tyle szumu z tymi morderstwami! Inspektor Ian powinien się trochę pospieszyć! - oznajmiła mocno upudrowana blondynka, krzywiąc brzydko arystokratyczne usta. Otaczał ją wianuszek kobiet ubranych w bogato zdobione suknie. Wszystkie co do jednej chowały się pod koronkowymi parasolkami, choć nie było już ani cienia słońca. W drugiej dłoni trzymały wachlarze, którymi synchronicznie się wachlowały. Fobos gardził takimi kobietami. Wyniosłe kopie, jedna obok drugiej przekonana o swojej niezwykłości.
- Nie powinnaś mówić o nim po imieniu. W końcu to jeszcze kawaler i wcale nie jest zainteresowany znalezieniem żony!
- Dokładnie dlatego powinnam mu mówić po imieniu. On po prostu jeszcze nie wie, że jest zainteresowany mną.
Na te słowa wszystkie wybuchnęły dźwięcznym śmiechem. Ciekawe co powiedziałby McColley słysząc tak bezczelną pewność siebie. Wyobrażając sobie jego reakcję, która zapewne nie należałaby do najpochlebniejszych, wampir uśmiechnął się pod nosem.
        Fobos spacerował spokojnie dwie alejki dalej z rękoma założonymi za plecami. Czuł na sobie ciekawskie spojrzenia szlachcianek. Ignorował je jednak ostentacyjnie, przyglądając się mijanym kwiatom i rzeźbom. Wszystkie były tak samo szare.
Jego uwagę przyciągnęła w końcu grupka mieszczanek siedzących na ławce obok fontanny i karmiących gołębie. Z zadowoleniem przestał słuchać skwaszonej panny i bezszelestnie ruszył w ich stronę.
- Coś przerażającego! - oburzyła się pulchna matrona, rzucając na ziemię obfitą garść okruchów. - Aż człowiek się boi wyjść na ulice!
- Maria mówiła, że jakiś klient wyciągnął przy niej nóż! Podniosła taki raban, że pół dzielnicy ją słyszało. Nie wyobrażam sobie takiej pracy! Umarłabym ze strachu! - powiedziała druga z nich, opatulona w niebieski szal. Jego ładny, niezapominajkowy odcień był miłą odmianą dla otaczającej ich szarugi. Lord wpatrzył się w niego z zadowoleniem. Dopiero kiedy kobieta się zarumieniła uświadomił sobie, że pod szalem znajduje się jej biust.
- Ten dziwak po drugiej stronie jeziorka się na ciebie gapi Anette! Zasłoń się dokładnie! - oznajmiła trzecia przekupka władczym głosem.
- Uważam, że jest całkiem przystojny - wyszeptała cicho Anette, poprawiając posłusznie szal na ramionach. Oczywiście kobiety nie mogły mieć pojęcia, że szlachcic dokładnie słyszy o czym rozmawiają. Skinął głową, odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia z Ogrodów. Nie, tutaj nie usłyszy niczego poza pustymi słowami. Cudowny nastrój powoli się rozwiewał, a on chciał zdążyć wrócić do dworu i napić się jeszcze wina, zanim wyostrzone zmysły wrócą do normy.

        Smakując słodki, bogaty bukiet wina, lord pochylał się nad kartką papieru. Eleganckim pismem pokrywał linijkę za linijką. Dom zapalał kolejne świece w salonie, budując wokół niego atmosferę ciepła i spokoju. Był zadowolony, że pan wrócił już ze swojej wycieczki. Co jakiś czas podsuwał mu pod nogi zagubionego kociaka, tak jakby chciał zapytać “Kiedy wróci sympatyczna panna kicia?”. Pręgowane stworzonko, zupełnie nieświadome swojej roli, z zadowoleniem ocierało drobne ciałko o nogi wampira i mruczało głośno. Fobos co jakiś czas je głaskał, jednak zdecydowanym ruchem spychał z kolan, gdy pozwalało sobie na zbyt wiele. W końcu maluch, rozdrażniony brakiem zainteresowania, zaczął rozglądać się za wejściem na stół. Wbijając cienkie pazury szybko wdrapał się na kanapę, a z niej z trudem przeskoczył ogromną przepaść, dzielącą ją od blatu. Dumny ze swojego wyczynu, wysoko unosząc łapy, ruszył po koronkowym obrusie w stronę białowłosego mężczyzny. Włosy, uwolnione spod jarzma aksamitki, wyglądały jak roztańczone pajęczynki. Gdyby tylko mógł dostać je w swoje łapki! Przyczaił się obok karafki z winem, zamiatając ogonem na wszystkie strony. Jego wielkie, żółte oczy otworzyły się szeroko, a źrenice urosły do rozmiarów talerzy. Teraz tylko cicho, cichutko, musi upolować te białe niteczki…
        Kiedy wybił się w górę, lord jednym zręcznym ruchem złapał go, nim zdążył dolecieć do jego pochylonej głowy. Trzymając malucha za kark uniósł go w górę i spojrzał na niego swoimi złotymi oczami, unosząc wysoko brwi.
- No i co ja mam z tobą zrobić, co? Zero instynktu samozachowawczego. - Obrócił go na boki, oglądając uważnie. - Pierwszy raz widzę aż tak głupiego kota.
Maluch miauknął cienko, niezadowolony z żelaznego uścisku, w którym się znalazł. Zamachał w powietrzu nogami i próbował łapą trafić lorda w nos. Ten odsunął go od siebie i zaśmiał się cicho. Większość kotów uwielbiała go, ale na pierwszy objaw jego rozdrażnienia odsuwały się na bezpieczną odległość. Czuły, że nie warto go denerwować.
Posadził malucha na swoich kolanach i pogroził mu palcem.
- Siedź grzecznie. Piszę list do inspektora. Przyda mu się parę wskazówek.
Stworzonko zwinęło się w pręgowany kłębek i mrucząc głośno, natychmiast zasnęło.

        Poranek zaczynał się spokojnie w Demarze. Miasto wrzało co prawda po drugim morderstwie, jednak w tej sytuacji pojęcie spokoju mogło obejmować po prostu brak kolejnej masakry. Wszyscy modlili się w duchu do swoich i cudzych bogów, żeby taki stan utrzymał się już zawsze. Tylko kilka osób wiedziało, że modlitwy nic nie dadzą i demon na pewno uderzy ponownie.
        Lord skończył lekturę pięknej, czerwono oprawionej księgi i z najwyższego pokoju dworu oglądał rozpoczynający się dzień. Zastanawiał się czy panna Marika już wstała. Nie chciał przerazić jej, wdzierając się do jej umysłu we śnie. “Kiedy stałem się taki sentymentalny?” zganił się w myślach. Przeciągnął się z zadowoleniem, a na stoliku obok niego pojawił się kubek parującej herbaty.
- Dziękuję. Zawsze wiesz, czego mi potrzeba.
Kryształowy żyrandol zadzwonił dźwięcznie w reakcji na jego słowa. Fobos odziany w bordowy, jedwabny szlafrok ujął kubek w bladą, smukłą dłoń i ruszył powoli w stronę schodów. W nocy wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł. Skoro nie mógł sobie poradzić z ukończeniem mikroskopu gołymi rękoma, wykorzysta do tego magię lodu. Dzięki temu urządzenie będzie gotowe do osadzenia soczewki zanim panna Ragrafford ją przyniesie.
        Pchnął drzwi pracowni i usiadł przy olbrzymim, dębowym stole. Całe pomieszczenie było jasne i duże. Podłogę pokrywał gruby, czerwony dywan w czarne wzory. Wielokrotnie pojawiały się w nim już dziury, wygryzione przez różne podejrzanej natury substancje. Dom, choć niezadowolony z tego stanu rzeczy, nie zgodził się jednak na usunięcie materiału. Z jakiegoś powodu uparł się, że skoro lord spędza tam najwięcej czasu, musi mieć ciepło pod nogami.
        Kociak z zadowoleniem wędrował przez czerwony bezkres, oglądając w zachwycie piętrzące się księgi, zwoje zaścielające podłogę, dziwne, metalowe przedmioty i całe mnóstwo innych, których nie potrafił nazwać. Część z nich iskrzyła się od magii, a kilka syczało na niego groźnie. Napuszył się i ofuknął je, pokazując im jak bardzo się ich nie boi. W końcu upatrzył sobie dużą, błyszczącą, metalową kulkę i w szaleńczym pędzie zaczął zaganiać ją po całym pomieszczeniu.
        Wampir pochłonięty mocowaniem trybików zupełnie nie zwracał uwagi na zwierzątko, które z całą pewnością wygoniłby z pracowni. Ustawił mikroskop przed sobą - było to przepiękne, mosiężne urządzenie wielkości trochę ponad trzech stóp, z wieloma pokrętłami i lustrami odbijającymi światło. Ostrożnie ustawił trybiki w odpowiedniej pozycji przy pomocy długiej, cienkiej pęsety. Ich dokładne kątowanie nie było możliwe nawet dla niego - już wcześniej wpadał w ciągłą irytację z tego powodu. Delikatnie wyciągnął palec i używając podmuchu lodowego powietrza przesunął przedmiot na miejsce. Cichutkie, ledwo dosłyszalne “klik” oznajmiło, że znalazł się we właściwej pozycji. Cała konstrukcja w tym miejscu pokryła się szronem, co jednak nie było żadnym problemem. Lord z ulgą wypuścił wstrzymywane powietrze. Udało mu się! Zadowolony powtórzył zabieg jeszcze raz, ustawiając drugi trybik w odpowiednim miejscu. Teraz wreszcie mikroskop będzie gotowy, by pokazać mu prawdziwą istotę magii.
        Potężne “łubudu!” wyrwało go z zadowolenia tak gwałtownie, że aż podskoczył. Kociak wystrzelił jak z procy przez środek pokoju, o włos unikając zmiażdżenia przez stos książek, który zwalił się tuż za nim. Stworzonko zjeżyło się niczym szczotka i schowało za fotelem, zerkając ostrożnie przed siebie. Jego chudziutka klatka piersiowa falowała jak szalona. Nastroszył wąsy i z godnością ofuknął książki, teraz już bezpiecznie nieruchome.
- No dobrze, wystarczy tego dobrego. Wynocha! - zawołał wampir, wstając z fotela. Futrzak, choć bezczelny i odważny, zdecydowanie nie był głupi. Wziął nogi za pas i w ułamku sekundy zniknął za drzwiami. Fobos odetchnął głęboko, zamknął oczy i przywołał w pamięci twarz panny Mariki. Dzień dobroci dla kotów się skończył. Pora wstawać!
“Witam, panno Mariko. Jak idą poszukiwania soczewki? Chciałbym by dzisiaj dostarczyła dla mnie panna pewien list. Ponadto potrzebuję by znalazła panna w Demarze dobrego ogrodnika. Proszę stawić się we dworze do godziny dwunastej”, oznajmił, odzywając się w głowie kotołaczki.
Ostatnio edytowane przez Fobos 6 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

        Po w miarę spokojnym wieczorze z książką kobieta zasnęła szybko, choć nie na tak długo jakby mógł jej organizm potrzebować. Wtulona w ciepły kocyk, zamykając oczy była pewna, że zbudzi się wypoczęta dopiero około godziny szóstej z minutami, przyszykuje i po rozsądnym śniadaniu wyjdzie do instytutu. Tymczasem trudne do opisania podekscytowanie zaczęło zastępować strach i obawy związane z nową pracą i tym co działo się w Demarze odkąd tu przyjechała. Kiełkowało ochoczo w małym ciele, aż ogarnęło je całe i wkroczyło do krainy sennych marzeń Mariki - była pewna, że w jasny, letni dzień udało jej się wreszcie zdobyć bezcenną soczewkę (która z niewiadomych przyczyn miała teraz wielkość jej głowy), więc cała rozradowana pobiegła kwiatową alejką, by pokazać ją Lordowi. Skojarzenia szturchnęły świadome poczucie obowiązku i kotka zamiast wpaść w tunel z kwiecia, usiadła na łóżku.
Nieco skołowana, ale i wyraźnie pobudzona postanowiła wykorzystać rozpęd i wyjść z kołdrzanej dziupli szczęścia, w objęcia chłodnej ciemności pokoju nim uzna, że na świecie jest ostatnio za zimno by wstawać i postanowi śladem niektórych gatunków popaść w stan hibernacji - niech zawołają ją na wiosnę. Wątpiła jednak, by lord chciał czekać tak długo, a i ona uważała tak długi sen za stratę czasu.
Podeszła do swojej ulubionej misy z wodą, by przemyć pyszczek i zasyczeć, bo mokro. Logiczne. Ale normalnie całkiem lubiła wodę, tolerowała nawet tę o niższej temperaturze (choć nie była jej zagorzałą fanką), po prostu nie o tej godzinie. O czwartej nad ranem była kotem bardziej niż nim nie była, a wraz z chęcią na kawałek świeżego mięska przychodził wstręt do bezsensownego namaczania się.
Ubrała się jednak jak przystało na dobrze wychowaną kobietę i parząc dla siebie herbatkę zastanowiła się nad planem na dziś. Nie musiała go sobie nigdzie zapisywać - była pewna, że zapamięta. Tym bardziej, że poza soczewką, chłopaczkiem, odebraniem lordowskich przesyłek i resztą typowych obowiązków nie było żadnych pewników. Ta praca wymagała jednak dużej elastyczności…
Tym lepiej. Miała dużo czasu i póki co była nawet zwolniona z zajmowania się własnym mieszkaniem, bo go (ha ha) nie kupiła ostatnio za kończące się oszczędności.
Tylko co dało się zrobić o tak wczesnej porze?
Była już właściwie gotowa - ale śniadania jeszcze nie podawali. Na zewnątrz… niby widziała w ciemności, ale i tak było nierozsądnie plątać się o tych godzinach, jeszcze w dodatku nie znając zbyt dobrze miasta. Do spisania ani przejrzenia nic nie miała. Szkoda - teraz był dobry moment na takie zabawy.
Westchnęła i klapnęła na łóżko. Zapomniała się i w pewnym momencie zaczęła nawet machać powoli nogami, a jej myśli skierowały się ku dzieciakowi, którego spotkała wczoraj. Ciekawe czy jeszcze spał? I na czym. Coś jej mówiło, że warunki życia blondynka mocno odbiegają od normy. Jej znanej normy, ale zawsze. ,,Może dzisiaj zabiorę go na obiad?”, myślała. Czuła bardzo silną wewnętrzną potrzebę nakarmienia tego nieboraka i nie mogła sobie darować, że wczoraj upchnęła w niego tak mało. ,,Dla rosnącego chłopca to prawie jak nic!”, uświadomiła sobie z przerażeniem. Nie powinna była mierzyć go własną miarą - przecież wiadomo, że niziutka kocia dama potrzebuje mniej…
Rozważania o posiłkach i ich porcjach przypomniały jej, że właśnie z niecierpliwością czeka na otwarcie kuchni. Wstała i rozejrzała się po jaśniejącym powoli pokoju. O ile dobrze pamiętała w jednej z torebek miała jeszcze jakieś sucharki… A może nieopatrznie zostawiła gdzieś niedokończone ciastko albo bułeczkę? Tylko kiedy ona ostatni raz zostawiła coś niedokończone? Nie, chwila! Jednak coś tu jest! O! Ukruszony herbatnik… no cóż, dobre i to.
Chrupiąc zeszła po schodach, aby nie czekać w odosobnieniu. Co prawda przy jednej z bardziej oddalonych ław siedziała tylko jakaś jedna, pochylona osoba, ale atmosfera miejsca publicznego robiła swoje.
Usadziła się wygodnie na ulubionym miejscu i wyjęła książkę o roślinach doniczkowych. Nie będzie marnować czasu na bezczynność - a następnym razem poprosi o jakąś robotę do domu.


Wyszła (już najedzona) jakiś czas przed otwarciem interesującego ją przybytku. Jeżeli miała być kolejka chciała być tam pierwsza. Druga albo trzecia. Miała nadzieję, że petenci i łowcy soczewek nie nocują tam pod namiotami.
Mimo niepewności nie biegła, tylko żwawo dreptała przez zapełniające się ludem uliczki zastanawiając się jak lordowi idzie rozwiązywanie makabrycznej zagadki, czy jej blond chłopaczek był przez noc bezpieczny, na ile dni w gospodzie wystarczy jej jeszcze pieniędzy i dlaczego fittonia jest tak trudna do utrzymania (szkoda, bo zawsze chciała mieć jedną na parapecie).
Nagle podskoczyła i złapawszy kurczowo szubkę rozejrzała się gwałtownie dookoła. Napuszyła się do tego, a serce zaczęło jej walić jakby właśnie przebiegła maraton.
Głos lorda całkowicie ją zaskoczył - w pierwszym odruchu pomyślała, że mężczyzna stoi za nią albo gdzieś obok… ale nie mogła zlokalizować źródła dźwięku. Dopiero po chwili przypomniała sobie co mówił o komunikacji między nimi i zrozumiała, że to co słyszy to telepatia - czy coś takiego. Szczęściem nie rozproszyła się na tyle, by nie zarejestrować co miał jej do przekazania, a szelest ubrania i stukot obcasików nie mogły zagłuszyć jego poleceń. Przyjęła je więc do wiadomości, przytaknęła i odparła:
- Dobrze, właśnie idę… - Urwała skonsternowana, gdy pojęła, że na dobrą sprawę gada do siebie. Na środku ulicy. Bo przecież lord jej nie słyszy!
Popatrzyła spłoszona na wgapiającą się w nią ze niepokojem kobietę i poczuła jak policzki palą ją ze wstydu. Ukłoniła się szybciutko i pobiegła dalej, chcąc zapomnieć o wpadce i może nie straszyć dalej biednej gospodyni… gadający kot w kapeluszu to jedno, ale kot w kapeluszu gadający do siebie to już całkiem inna historia. Sama by się bała czegoś takiego.
Uspokoiwszy się nieco i zebrawszy myśli wróciła do normalnego tempa marszu.
,,Przed dwunastą tak?… bardzo dobrze, akurat wtedy będę już miała coś o soczewce… A gdyby mieć tak i soczewkę! Ale nawet jeżeli jej teraz nie zdobędę to przynajmniej nie wrócę z niczym. I ogrodnik… sama chciałabym być dobrym ogrodnikiem. Miło by było pracować w lordowskim ogrodzie. Chociaż i tak nie mogłabym robić wszystkiego… nie, mnie pokonuje nawet fittonia. Nie mogę być ogrodnikiem. Chociaż ona nie jest ogrodowa, prawda? Ale nie, nieważne. Ech, szkoda, że znam tu tak mało ludzi… w innych miastach mam na oku po kilku dobrych ogrodników! Ale to nic i tu kogoś znajdę. Może mogłabym się przy okazji trochę poduczyć?” Mogła także zawsze poprosić o pomoc blondynkę. Patrząc na jej przydomowe królestwo raczej nie można było założyć, że jakiegoś wynajmuje, ale sama trochę znała się na roślinach, więc mogła mieć znajomych, którzy się tym zajmują lub interesują… tak, do dobry pomysł zapytać ją o kogoś takiego.
Ustaliwszy to Maka zaczęła od czasu do czasu zerkać na twarze przechodniów - nie, nie sądziła, by od razu w oczy rzucił jej się wykwalifikowany treser kwiatów - chciała rozeznać się w ogólnym nastroju panującym w mieście. I faktycznie, niektórzy byli zaniepokojeni, inni naburmuszeni, a reszta zajęta ustalaniem grafiku (skądś to znała) lub skupianiem się na tym, by nie wpaść niechcący w błotnistą kałużę (w nocy trochę padało).
A jednak gdzieś po drodze minęła uśmiechniętą promiennie młodą dziewczynę i idącą za nią służkę będącą w równie dobrym humorze, choć nie tak beztroską. Uznała, że to dobry znak widzieć z rana pełne wigoru mieszkanki Demary. W końcu dzień był chłodny, ale całkiem przyjemny - wypełnione blaskiem powietrze było lekkie i ożywcze; wirował w nim zapach wilgotnej trawy i (zdawało jej się) przywiana zza murów woń lasu - aż szkoda byłoby się nie uśmiechnąć. Odegnała więc od siebie przykre skojarzenia i zrobiła to samo co dwie młódki - uśmiechnęła się, by pokazać światu, że jest dobrze i może być lepiej!

Kąciki jej ust uniosły się jeszcze wyżej, gdy pod ceglanym ogrodzeniem, przy szerokich, płaskich schodach zobaczyła czekającego już na nią chłopca. Miał na sobie tę samą prawie-czerwoną koszulkę co wczoraj (Maka poznała po małym rozdarciu na boku), ale wydawała się ona nadal być wystarczająco czysta. Gorzej ze "świeżymi" spodniami - w ich fałdkach kryły się tchórzliwie kawałeczki słomy, a ciemne plamy na kolanach łypały groźnie na będącą w zdecydowanie lepszym stanie sukienkę kotki.
- Dzieńdobry. - Chłopak przywitał ją grzeczniej niż jego ubranie, a na jego twarzy pojawił się grymas, który był chyba zmęczonym uśmiechem. - Przyszła pani - powiedział, jakby zupełnie nie tego się spodziewał.
- Oczywiście! Przecież się tu umówiliśmy - przypomniała nieco zaskoczona. Nie zrozumiała tego komentarza. - Poczekasz tu na mnie jeszcze chwilę? Muszę wejść do środka… długo tu stoisz?
- …Ymmm… trochę…
- Czy ktoś już wchodził?
- … Tylko jakiś bogato wystrojony pan i… i ktoś bocznymi drzwiami. Ale nikt więcej…
- Uff, to dobrze. W takim razie będę pierwsza! Nie wiem ile mi to zajmie, ale… - Spojrzała na niego niepewnie.
- Dobrze, posiedzę tu. - Na potwierdzenie od razu klapnął pod murkiem i tym razem faktycznie się uśmiechnął.
Już miała odejść, cała zadowolona, ale nagle coś ją zatrzymało:
- Nie jesteś głodny?
Spojrzał na nią boleśnie, ale pokręcił głową.
- Nie, nie bardzo. Dziękuję - odparł i subtelnym ruchem głowy przypomniał jej o drzwiach, za którymi czekała na nią tajemnicza soczewka.
I które jak się okazało musiał jej otworzyć, bo nie sięgała klamki.

Czekał na jej powrót dobrą godzinę. Raz czy drugi ktoś go przeganiał, ale upewniwszy się, że oprawca zniknął, chłopak i tak wracał na swoje miejsce. Uciekł na drugą stronę schodów dopiero, gdy jakiś niezbyt szlachetnie wyglądający dżentelmen o mało na niego nie nasikał. ,,Co za ludzie, oczu nie mają, czy co!?” Złościł się w myślach marszcząc groźnie brwi. ,,I teraz pan-dozorca nie raczy się pokazać, jak szczają na głowy, tylko jak grzecznie czekam to wyskakuje? Pewnie specjalnie na mnie poluje… a teraz siedzi za oknem i ma zabawę.” Wściekły wbił ręce w kieszenie, a wtedy też jedna z nich na dobre się rozpruła i poczuł jak jego dłoń przelatuje przez nią na wylot.
Usiadł westchnąwszy ciężko na jednym ze schodów, już w sumie mając w nosie to czy komuś będzie to przeszkadzać czy nie.
Drgnął dopiero wtedy, kiedy usłyszał ciężkie skrzypnięcie i znajomy stukot butów. Wstał i spojrzał z zaciekawieniem na panią-kotkę, która migiem pokonywała kolejne stopnie.
- Dostała ją pani? - zapytał nie mogąc się powstrzymać.
Oczy Mariki zalśniły, a wąsiki poruszyły wymownie.
- Nie do końca! Ale już wiem! Mam to czego potrzebowałam! - mówiła podekscytowana i najwyraźniej zadowolona. - Nie wierzę, że tyle mnie trzymali… robili to chyba tylko dla zasady, ale opłaciło się! Cierpliwość się zawsze opłaca! - To mówiąc minęła go i obróciwszy się ruszyła przed siebie lekko machając ogonem.
- Taa… - mruknął tylko cicho, chyba powątpiewając i poszedł za nią.


- Gdzie właściwie pani idzie? - zapytał po dobrych kilkunastu minutach, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że przecież nie wie, a jej towarzyszy. Do tej pory był jednak zajęty przeżuwaniem kupionych po drodze kanapek z pastą rybną i zastanawianiem się nad tym jak kot może chodzić na dwóch nogach i w dodatku wydawać pieniądze - był więc poniekąd usprawiedliwiony.
- O, teraz do posiadłości lorda. Muszę mu przekazać czego się dowiedziałam no i mam tam parę rzeczy do zrobienia…
Chłopak miał ochotę się zatrzymać, ale nawet nie zwolnił.
- Czy ja… na pewno mogę tam pójść?
Teraz to Marika stanęła gwałtownie przez co o mało jej nie zdeptał. Niby miał tylko jedenaście lat, ale i tak górował nad nią wzrostem i o dziwo także i masą.
Zastanowiła się.
- Nie jestem pewna… może lepiej będzie jeżeli poczekasz przed bramą… nie znam jeszcze lorda zbyt dobrze, może mu się nie spodobać przyprowadzanie obcych. Zwłaszcza, że nawet mnie samej jeszcze nie poznał. Tak, to mogło by być niegrzeczne… - Nadal mówiąc wznowiła marsz, a jej młodociany asystent zrobił to samo, choć tym razem postanowił bardziej uważać na jej ruchy i może w ogóle iść nieco z boku. Tak na wszelki wypadek.


Marika bez problemów wchodziła ostatnio do dworku - drzwi jakby same się uchylały kiedy tylko pod nimi stawała, co mogło być trochę niepokojące, ale jakie poręczne! Nie trzeba było kombinować z jakimś krzesełkiem, którego i tak na zewnątrz nie było, ani niepokoić lorda lub bać się, że akurat nie będzie go w domu…
Postanowiła szybko go znaleźć i odebrać od niego list i kolejne instrukcje. Miała też chyba całkiem pomyślne wieści dla niego. Oczywiście jej samej aż tak nie cieszyły, bo wiązały się z pewnymi niedogodnościami i sporym wydatkiem, ale Lord nie miał czasu, a miał zdaje się spory majątek. I te dwa czynniki były tu bardzo istotne.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Lord chodził w tę i z powrotem z rękoma założonymi za plecami, a poły jego fioletowego fraka podskakiwały miękko w takt kroków. W jasnych, rzeźbionych guzikach delikatnie odbijało się światło, a ciemne, wysokie buty dopełniały eleganckiego obrazu. Kociak obserwował go uważnie swoimi jasnymi oczami i spacerował za nim krok w krok. Jego zadarta kitka przypominała antenkę wyłapującą nastroje nowego pana. Wampir był jednak zbyt pochłonięty myślami, żeby go zauważyć, a maluch przezornie nie wchodził mu pod nogi. Co jakiś czas Fobos zerkał przez okno. Odczuwał lekkie zniecierpliwienie, co było dla niego nowym doznaniem. Od wielu, wielu lat przepełniało go bowiem poczucie, że posiada cały czas świata i z niczym nie musi się spieszyć. Jeszcze nie wiedział, czy odpowiada mu ten nowy stan czy nie.
Oczywistym było, że niecierpliwił się w związku z nowinami - zarówno tymi dotyczącymi ogrodnika jak i soczewki. Absolutnie nie miało to nic wspólnego z przynoszącym je posłańcem. Absolutnie.
        W końcu dwór zadrżał radośnie kryształową zastawą, a na dole skrzypnęły drzwi. Szlachcic zszedł dostojnym krokiem po schodach, obserwując wędrującą korytarzem kotołaczkę. Szukała go, choć nie robiła tego zbyt nachalnie. Taktownie nie zaglądała do pracowni ani innych pomieszczeń, do których nie zezwolił jej wchodzić. Jej wąsiki drgały lekko, jakby wyrażając skupienie kobiety, a ogon poruszał się w tę i z powrotem z uwagą. Dom zawczasu poodsłaniał okna i teraz południowe światło wlewało się do ponurego wnętrza, nadając mu radosnej atmosfery. Fobos wszedł w plamę światła, a jego srebrne włosy zabłysły jasno niczym aureola. Przezornie nasmarowany kremem, przez najbliższe kilka godzin był niewrażliwy na działanie słońca. Cienka warstwa nie pozostawiała na skórze żadnych śladów poza ledwie zauważalnym, błękitnawym odcieniem. Odchrząknął i skinął uprzejmie głową, zwracając pannie Marice uwagę na swoją osobę.
- Witam. Mam nadzieję, że dobrze panna spała. Jadła już panna śniadanie? - zapytał, mając w pamięci, jakim apetytem kotka wykazała się ostatnio.
- Zapraszam na spacer do ogrodu, chciałbym pannie naświetlić parę spraw dotyczących ogrodnika. Później możemy coś zjeść, jeśli jest panna głodna.
Ruszyli w stronę drzwi, a te otworzyły się same. Dwór chyba domyślał się co się święci, bo Fobos mógł wyczuć w powietrzu elektryzujące wyczekiwanie. Z jakiegoś powodu twór wykazywał niesamowitą sympatię do czerwonych róż, które mężczyzna uważał za nieco pretensjonalne.
        W promieniach słońca ogród uległ niesamowitej przemianie. Czarne płatki róż nabrały niesamowitych odcieni fioletu i granatu, a ponury, szary kamień murów i rzeźb mienił się zielenią porastającego go mchu. Nawet pluszcząca cicho fontanna przed wejściem była mniej wulgarna, tak jakby nawet niedoszła nimfa uśmiechała się w taką pogodę.
        Wampir zmrużył lekko oczy i ruszył w stronę labiryntu zbudowanego z żywopłotów. Przy jego wejściu znajdowało się małe oczko wodne otoczone ławeczkami, tuż pod murami domu. Wskazał ręką puste miejsce i usiadł na kamiennym siedzisku. Dzięki magii lodu w ogóle już nie odczuwał chłodu.
- Wiem, że nie jest łatwo znaleźć dobrego ogrodnika i z całą pewnością nie jest to zadanie na zaledwie kilka godzin. Poinformowałem pannę o tym, by mogła się panna wstępnie rozeznać w tym środowisku. Mój dotychczasowy ogrodnik, niejaki pan Ziemowicz, niestety w pośpiechu opuścił Demarę. Ogromna szkoda, bo jego praca zawsze utrzymywała ogród w dobrym stanie.
Strzepnął z ramienia niewidoczny gołym okiem pyłek i oderwał na chwilę złote oczy od twarzy kotołaczki. Z zadumą spojrzał na trawę, która mimo braku opieki w ostatnich tygodniach nadal była równa i miała ładny, szmaragdowy odcień. Może wpływ dworu i jego zamiłowanie do porządku zaczynały sięgać aż tutaj? Delikatny wiaterek poruszył źdźbłami, wywołując wśród nich cichy szelest. Poruszyły się również włosy lorda, tańcząc jak lekka pajęczyna. Kilka kotów, zaintrygowanych obecnością ludzi w ogrodzie (i najprawdopodobniej liczących na dodatkowy posiłek) podeszło odważnie do ustawionych wokół oczka ławeczek. Część z nich usiadła grzeczne i zadarłszy głowy spoglądała to na Fobosa to na Makę. Reszta machając niespokojnie ogonami wpatrywała się w gładką taflę z nadzieją na rybną przekąskę.
- Oczywiście panny zadaniem jest ogólne pilnowanie porządku i pomniejsze czynności ogrodowe. W tym przypadku chodzi mi jednak o wykonanie konkretnej pracy, a mianowicie zasadzenie specjalnej odmiany róż. Czy ma już panna jakichś konkretnych kandydatów albo ogólne informacje? Potrzebny jest mi człowiek solidny, ale przede wszystkim nie zainteresowany tanią sensacją. Ktoś kto nie będzie wściubiał nosa w nie swoje sprawy, a dobrze opłacony, szybko wykona zleconą robotę. Postanowiłem zasadzić czerwone róże z Efne tu, pod murem i po drugiej stronie domu. To specjalna odmiana zwana Karmazynową zjawą. Ich odcień zmienia się w zależności od pory roku - raz jest głęboki niczym rubin, intensywny jak zachód słońca nad pustynią Nanher lub ciemny jak krew w świetle księżyca. Osobiście nie gustuję w czerwonych różach, jednak obiecałem to przyjacielowi i obietnicy zamierzam dotrzymać.
Nie był pewien dlaczego powiedział jej to ostatnie zdanie. Zdecydowanie nie była to rzecz, którą musiała wiedzieć. A jednak w jakiś sposób czuł, że powinien jej to wytłumaczyć.
        Aż tu dotarło do niego trzaskanie okiennic, które rozległo się nad nimi. Dwór był zachwycony. Gdyby nie obecność kotołaczki zacząłby trząść się w posadach.
- To tylko przeciąg - powiedział uspokajająco, odwracając uwagę kobiety od niepokojącego zjawiska. - Jak już mówiłem, jest to wyjątkowo rzadka odmiana kwiatów, która wymaga specjalnej opieki zarówno podczas transportu jak i przesadzania. Dlatego właśnie potrzebuję kogoś kto zna się na swojej robocie. Przede wszystkim liczy się dla mnie jednak dyskrecja. Będzie panna osobiście odpowiedzialna za nadzorowanie tego człowieka - dodał by podkreślić wagę jej zadania. - Nie jest to jednak rzecz bardzo pilna. Niech panna spokojnie zasięgnie języka i rozejrzy się w mieście za kimś z odpowiednimi kompetencjami.
Podniósł się i ruszył powoli z powrotem w stronę dworu. Skoro wszystko zostało już omówione nie widział powodu by przesiadywać dalej z kobietą w ogrodzie.
- Jak idzie pannie poszukiwanie soczewki? Nasze śledztwo zmierza w interesującym kierunku, ale jej odnalezienie z pewnością przyspieszyłoby niektóre sprawy.
Zacisnął usta i w duchu zganił się za użycie słowa “nasze”. Zdecydowanie za bardzo spoufalał się z tą pannicą.
        Znajome wnętrze salonu z dużym kominkiem powitało ich nieco odmiennym wystrojem. Dwór w wyrazie dobrego humoru rozjaśnił ciemne tony na ścianach i dywanie, a na stole, w pięknym, kryształowym wazonie, stał duży bukiet słodko pachnących lilii. Lord z zadowoleniem zaciągnął się ich odurzającym aromatem i ciekawie zerknął na kotołaczkę. Zauważyła zmiany?
Na stoliku, tym samym, przy którym wcześniej pili herbatę, stał teraz srebrny talerzyk wypełniony niedużymi kanapeczkami. Budynek nie bardzo orientował się czym odżywiają się istoty inne niż wampiry, więc wypełnił je najróżniejszymi rzeczami - od słodkiego, cytrynowego kremu, przez brokuły po anchois.
Fobos usiadł wygodnie w fotelu, wskazał ręką talerzyk i zetknął ze sobą czubki palców. Z uwagą słuchał tego, co kobieta miała do powiedzenia. Gdy skończyła, przypomniała mu się jeszcze jedna kwestia
- Zanim zapomnę. Proszę dostarczyć ten list do dworu inspektora Iana McColleya. Mniemam, że pamięta panna jeszcze drogę?
Podał jej ładną, żółtą kopertę, tym razem zalakowaną oficjalną pieczęcią. List zawierał informacje, jakie udało mu się dotychczas zgromadzić. Cóż, przynajmniej ich część. Spodziewał się, że przemądrzały oficjel niedługo wybierze się do niego z wizytą. Tymczasem jednak stała przed nim decyzja dotycząca soczewki.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

        Kobieta z tłumioną ekscytacją spojrzała na swojego pracodawcę, kiedy tylko raczył na nią chrząknąć. Chciała jak najszybciej opowiedzieć o soczewce, ale że to lordowi przypadały zawsze pierwsze słowa w rozmowie, wyciszyła się nieco, by móc skupić się na tym co miał jej do przekazania i niczego nie zignorować w oczekiwaniu na swoją, dyktowaną wymogami kultury kolejkę. Zwłaszcza, że pytanie o posiłek szkoda by było przegapić. Chociaż…
- Bardzo dziękuję lordzie, już jadłam - odparła z wdzięcznością choć i lekkim żalem.
Ale jednak propozycja nie została odwołana.
Tak!
Znaczy - nie chciała wychodzić na łakomczucha i objadać szefa, co to to nie, ale to bardzo miłe, że mężczyzna dbał o swoich… pracownicę. Bardzo, bardzo na miejscu. Choć niestety wcale nie obowiązkowe. Nie każdy pamiętał o tym, że te szare, pracujące stworzonka mają coś takiego jak ograniczony zasób energii, żołądek i resztę ciała. Tutaj lord wykazywał się wielkim taktem, a przynajmniej daleko idącym rozsądkiem nie zamęczając swojej nowej pomocnicy. Ciekawe dlaczego przy takim podejściu nie zatrudniał więcej służby? To nadal było dla Maki tajemnicą i w sumie była pewna, że pozostanie przez dłuższy czas niewyjaśnioną.
Mimo tego, zamiast się przejmować machnęła lekko ogonem i z rosnącym zainteresowaniem udała się za białowłosym do jego pięknego, choć wyjątkowo smętnego ogrodu zastanawiając się czego dowie się o preferencjach arystokraty odnośnie ogrodnika. Chciała dobrze się przygotować i znaleźć osobę, która by satysfakcjonująco wykonała swoje zadanie. A zdecydowanie łatwiej będzie szukać i pytać jeżeli dostanie więcej wytycznych. Miała jednak przeczucie, że będzie to musiał być fachowiec nie tylko pierwszorzędny, ale i pokorny, a najlepiej jeszcze z artystycznym zacięciem. Tylko taki mógł odpowiednio zająć się ziemiami okalającymi dwór i nie zniszczyć niepowtarzalnej atmosfery tego miejsca.

Wyszła i jak zwykle kiedy opuszczała posiadłość doznała małego szoku estetyczno-odczuciowego. Jak to się działo, że ilekroć wychodziła zapach, wygląd i całokształt tego wręcz parku uderzał ją z siłą rozpędzonej dorożki? W dodatku za każdym razem wrażenie było inne i rozchodziło się po całym niewielkim ciele kobietki znajdując dla siebie miejsce także w umyśle oraz duszy. Były to wrażenia oczywiście chwilowe, bo Maka stąpała po ziemi dość twardo jak na osobę o tak jaskrawym guście, ale za to intensywne i w tym przypadku - bardzo przyjemne. Pogodne. Odprężające. I w jakiś tajemniczy sposób optymistyczne. Rozliczne barwy powychodziły z ukrycia, by niczym płochliwe jaszczurki wygrzewać się w słońcu. Siedziały na murach i kwiatach, liściach i na kamyczkach w alejce. Odkrywały przelotnie łaskawsze oblicze ogrodu i łagodziły drapieżne rysy fontannowej panienki zastygłej w wiecznym bezruchu wśród migoczącej wody.
Taka przemiana od razu wpłynęła na kotkę - uśmiechnęła się w duchu i zrobiła głęboki wdech, by poczuć zapach róż i ziemi mieszające się ze sobą w jasności powietrza. Na wulgarną rzeźbę popatrzyła z dziwną sympatią, a resztę otoczyła wiecznie czujnym lecz otwartym spojrzeniem kogoś, kto gdzieś, w głębi podświadomości ma w sobie coś ze zwierzęcia.
Przede wszystkim była jednak oddaną pracy dziewczyną, więc szybko oczy przeniosła na lordowskie plecy przyodziane w fioletowy frak i podreptała za nim, by otrzymać dalsze instrukcje. Nie mogła jednak ukrywać, że z tego małego spacerku czerpie też dużo przyjemności.
,,Piękne miejsce!” mówiło jej ciałko od położonych pod kapeluszem uszu po złączone chwilowo w geście zachwytu dłonie. W stale rozszerzających się z ciekawości i zwężających od światła źrenicach pojawiły się duszki wesołości - coś poetyckiego w tej dość prostej damie.
Ostrożnie, choć z pełną ufnością zajęła wskazane miejsce i starając się siedzieć jak najbardziej elegancko zaczęła z uwagą słuchać. Wzrok swój chciała skupiać w neutralnych punktach na twarzy lorda, by nie okazać się bezczelną, miała jednak zwyczaj przy rozmowie zaglądać ludziom prosto w oczy i tak też zrobiła tym razem. Znów naszła ją przez to ochota na ciastko cytrynowe, ale nie była to pokusa tak silna, by panna Ragrafford musiała jej poświęcać w tej chwili uwagę.
Za to z każdym zdaniem mężczyzny rosło jej (już i tak silne) zaangażowanie w sprawę, a także dochodziła do wniosku, że trafiła na bardzo mądrego człowieka. Mądrego… życiowo. Choć oczywiście suchej wiedzy teoretycznej także na pewno mu nie brakowało (o czym świadczyła chociażby jego biblioteka), a i praktyki naukowe zdaje się nie były mu obce (zamknięty gabinet i ,,projekt”, do którego była potrzebna magiczna soczewka). Zdecydowanie można było go za to podziwiać. Ciekawe czy inspektor, z którym arystokrata korespondował podzielał tę opinię. Może prosił go o porady albo… może Lord był potajemnie konsultantem? Albo detektywem!
Tylko… nie wyglądał jak osobnicy z książek. Chociaż bywał zamyślony i miał swoje dziwactwa (chyba…) to czy aby na pewno tak powinien wyglądać detektyw? A gdzie był wąsik albo czapeczka?!
Ten dysonans poznawczy odbił się na jej pyszczku, ale szybko wróciła myślami do ogrodnika, czując już gdzieś w brzuchu kiełkującą ekscytację. Wypełni swoje zadanie najlepiej jak potrafi!
- Znam paru ludzi, którzy umieliby zadbać o coś takiego - powiedziała uprzejmie. - Ale myślę, że jeszcze się rozejrzę i popytam. Na pewno nie przyprowadzę tu kogoś, kto sprawiałby kłopoty, ale dobrze też by znał tutejszy klimat. - To mówiąc chciała dać do zrozumienia, że bierze pod uwagę raczej osobę stąd, ale nikogo kto rozsiewałby potem po Demarze jakiekolwiek plotki.
Jeden z kotów szukających towarzystwa otarł się o jej bucik przypominając jej dodatkowo, że ktokolwiek to nie będzie, powinien lubić nie tylko swój zawód i rośliny, ale także zwierzęta. Kto wie czy kociaki nie miały tu swoich kryjówek. One, a pewnie i ptaki. Ciekawe ile gatunków można było tu zaobserwować, gdy siedziało się dłużej w bezruchu albo miało się na to cały, spokojny rok. I ile motyli musiało objawiać się latem, ile rechotało tu żab, sunęło niegroźnych węży i dreptało jeżyków. W tym labiryncie zieleni rzadko najwidoczniej uczęszczanym przez ludzi mogła spokojnie wieść życie zadziwiająca ilość stworzeń. Choć mimo wszystko, ogród przeważnie wyglądał na wymierający i cichy. Może to kwestia pory roku lub aury ostatnich dni? A może tego, że ostatnio nikt się nim nie zajmował?
- Przepraszam… - odezwała się w pewnym momencie. - Kiedy już róże zostaną zasadzone i odpowiednio zadbane… czy ogrodnik nadal będzie potrzebny? Chciałabym wiedzieć czy szukać osoby faktycznie tylko do jednego zlecenia czy może kogoś kto mógłby zostać na dłużej. - Uśmiechnęła się lekko, bo szczerze mówiąc chyba po cichu liczyła na to, że lord przygarnie jeszcze z jedną duszyczkę. Czułaby się pewniej, gdyby wiedziała, że ktoś… tu bywa. Tym bardziej chciała znaleźć osobę, która mogłaby jej pracodawcy przypaść do gustu. Choć kto wie - może najbardziej gustował w spokojnej samotności?
Akurat przy tej melancholijnej myśli Lord wspomniał o przyjacielu, a swoją obecność podkreśliły okna, trzaskając przejmująco.
Kotka o mało nie podskoczyła, ale mężczyzna w porę ją uspokoił. Uwierzyła mu na słowo.

Zaczynała interesować ją ta odmiana czerwonych róż. Chętnie by je zobaczyła… może nawet pasowałyby jej do sukienki? Musiały być śliczne i kusić swoją zmiennością. Więc może niekiedy pasowałyby i do pantofelków?
Na pewno jednak musiały być trudne do opanowania. Wszystko co piękne i zmienne wymagało wiele uwagi i poświęcenia. Choć nawet tak śliczne róże nie były zapewne trudniejsze w utrzymaniu od fittonii.

Skinęła głową na znak, że zrozumiała i przyjęła to zadanie z ostrożnym entuzjazmem. Jeżeli ogrodnikiem miał zostać ktoś z kim miała spędzać trochę czasu i odpowiadać za niego przed białowłosym… będzie musiała rozsądnie wybrać. Naprawdę szkoda, że najpewniej nie padnie na kogoś kogo zna, ale jeżeli blondynka poleciłaby jej kogoś… Maka miała wobec niej duży kredyt zaufania, choć na pewno najpierw musiałaby zobaczyć kandydata na własne oczy, by ostatecznie podjąć decyzję, czy przedstawiać go Lordowi.

Kiedy mężczyzna wstał, Maka niemal zerwała się z miejsca i jakby zaskoczona podążyła z nim z powrotem do wnętrza.
Tam, w progu salonu drgnęła zaniepokojona i zamrugała. Coś w pomieszczeniu wyraźnie się zmieniło, choć nie umiała powiedzieć co. Pokój po prostu wyglądał inaczej, jakby żywiej, idąc najwyraźniej śladami rozpromienionego ogrodu.
Nie… to musiała być jej wyobraźnia. Chyba niejedną osobę ponosiła w tych murach - trzaskanie okien, otwierające się drzwi, skrzypiące podłogi czy pojawiające się same z siebie przedmioty… musiała tkwić w tym jakaś magia, ale Marika wolała chwilowo nie pytać. To nie był czas dla niej na zadawanie pytań szlachetnie urodzonemu i w dodatku stale zajętemu chlebodawcy.
Rozpogodziła się kiedy spojrzała na elegancki, choć lekki w formie wazon i roślinki o sześciolistkowym okwiecie koloru śniegu. Lubiła kwiaty, a te okazy były wyjątkowo urodziwe.
Zajęła wyznaczone miejsce i zaczęła opowiadać o układzie, który jej zaproponowano.
- Właściwie lordzie to już ją znalazłam… tylko nie tak do końca - powiedziała tonem o dziwo całkiem spokojnym, choć niewątpliwie wolałaby po prostu przynieść przedmiocik w ręku i z dumą powiedzieć ,,Mam!”. Zaraz jednak przystąpiła do wyjaśnień:
- Wiem kto obecnie posiada soczewkę i za ile jest gotów ją sprzedać, ale ta pierwsza została już ,,zarezerwowana” dla kogoś. Mogą sprowadzić kolejną w przeciągu kilku miesięcy, ale uznałam, że to za długo - dodała gotowa wrócić tam i cofnąć swoje słowa, w razie gdyby białowłosy uważał inaczej. - Zaproponowali jednak, że mogą tą zarezerwowaną udostępnić lordowi na jakiś czas… i niestety za dodatkową opłatą. Wymagają też podpisania umowy, że w razie uszkodzenia soczewki pokryje lord straty i zapłaci jej pierwszemu nabywcy. - Westchnęła. ,,Bogacą się na wszystkim!”, pomyślała i zdała sobie sprawę, że nie powinna była mówić wcześniej tego dobitnego ,,niestety”. To tak jakby sugerowała, że mężczyzna jest skąpy albo ma problemy finansowe! Niedopuszczalne! Jednak to był jej nawyk… sama musiała się z wydatkami cały czas pilnować i weszło jej w krew ciche narzekanie na ceny. Jednak postanowiła pilnować się następnym razem. Arystokrata może wydawać ile chce i kiedy chce, a ona nie może ściągać go do swojego poziomu.
- Żądają by podpis złożył lord osobiście - dodała szybko, by nie utknąć w niezręcznym punkcie. - Odmówili też powierzenia mi umowy, bym ją dostarczyła… są dość podejrzliwi. Ale mają dobrą opinię. Takie rzeczy zdobywają jednak tylko dla specjalnych osób, wykorzystując kontakty, nie zajmują się tym zawodowo. Nie zależy im na ,,rozgłosie w niższych kręgach” - dodała to co usłyszała od jednego z nich, by podkreślić, że białowłosy nie będzie musiał spotykać się z żadnymi opryszkami. Raczej… z cwanymi przedsiębiorcami.
- Czy kilka dni to będzie wystarczająco? - zapytała po chwili dla upewnienia się. Nie chciała się wywiązać z zadania w sposób, który przyniesie mężczyźnie więcej problemów niż korzyści. - Oczywiście mogę także zamówić drugą soczewkę, już tylko dla lorda. Założyłam jednak, że wolałby lord otrzymać jedną już teraz, nawet jeżeli tylko na określony czas. - Tym stwierdzeniem zakończyła wypowiedź i sięgnęła po ,,zagadkową kanapeczkę”. Czuła już dłuższy czas ich zapach, tłumiony nieco przez lilie i aż skręcało ją z ciekawości co może znajdować się w środku.
Być może ktoś odkrywszy, że są to brokuły lub słodki krem odłożyłby z niesmakiem przekąskę na talerzyk resztę wypluwając w chusteczkę pod pozorem ocierania ust, ale panna Marika po pierwszym zaskoczeniu z chęcią sięgała po następne kanapki, nie mogąc doczekać się co w nich znajdzie. Nigdy nie była wybredna, a cytrynowa nuta ukryta w jednej z nich rozwiązała problem kupowania ciasta. Dwór spisał się zaskakująco dobrze.

Ona zaś miała kolejne zadanie - przyjęła od lorda kopertę i skinęła głową na potwierdzenie. Pamiętała jak trafić do domu inspektora. Miała tylko nadzieję, że tym razem nie dopadnie jej uczucie zakradania się, gdy będzie w pobliżu. Ale była szansa - ładna pieczęć zdobiąca kopertę w jakiś niewyjaśniony sposób ją uspokajała.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Pytanie Maki w pierwszym momencie zaskoczyło lorda, choć po krótkiej chwili namysłu wydało się całkiem zrozumiałe. Na pewno chciała mieć jeszcze jakieś towarzystwo w tym nawiedzonym dworze. Problem w tym, że on żadnego nie potrzebował. Kotołaczka była tym maksimum obecności osób trzecich jakie był w stanie wytrzymać. Gdyby obok niej pojawił się tu jeszcze na przykład inspektor, byłoby to już o dwie osoby za dużo. Zdawał sobie sprawę, że będzie musiał wytrzymać obecność ogrodnika, gdy pomocnica już mu takiego znajdzie, jednak miał jeszcze trochę czasu by się do tego przygotować. Na razie nie potrzebował nikogo innego.
- Nie, wolałbym, żeby to panna zajmowała się ogrodem na co dzień. Zdecydowanie nie potrzebuję tutaj nikogo na stałe. Na pewno panna rozumie, jak zależy mi na prywatności.
Z tymi słowami spojrzał uważnie w jej oczy, pragnąć upewnić się, że dotarły do niej jego słowa. Póki co wydawała się domyślną kobietą.

        W reakcji na pierwsze słowa relacji kotołaczki lord wysoko uniósł brew. Jak mogła coś znaleźć, ale nie do końca? Brzmiało to dla niego jak niezgrabna próba powiedzenia, że nie udało jej się niczego załatwić.
Zirytowała go ta myśl. Mimo że Marika była najprzyjemniejszą w obejściu pomocą z jaką miał dotychczas do czynienia, nie oznaczało to, że była czymkolwiek innym niż tylko pomocą. A to do czegoś zobowiązywało. Postanowił jednak na razie się nie odzywać i wysłuchać do końca słów kobiety.
        Z każdym kolejnym zdaniem jego złote oczy ciemniały, choć brwi ani usta nie drgnęły już ani o milimetr. Gdyby ktoś go nie znał, nie zauważyłby nawet irytacji, która odmalowała się w pięknych tęczówkach. Z daleka wyglądał jak rzeźba, zupełnie jakby w ogóle nie obchodziły go jej słowa. Tak jednak nie było.
Wyćwiczoną przez dziesiątki lat obojętnością przyjął więc stwierdzenie o wypożyczeniu soczewki za uprzednią opłatą. Nie odezwał się nawet gdy kotka oznajmiła mu, że ma złożyć osobiście podpis przyrzekający jakiemuś błaznowi, że takową zwróci.
Podejrzliwość obecnych właścicieli również zignorował, choć zapewnienia o tym, że tajemniczy “oni” nie zajmują się tym zawodowo wywołała minimalne, szydercze drgnienie jego bladych warg. Na kilometr trąciło to lewymi interesami, choć akurat to w niczym mu nie przeszkadzało. Przestępcy giną tak samo jak szlachcice.
Milczał przez chwilę, pozwalając ostatniemu pytaniu Maki rozbrzmieć w powietrzu. “Nie” myślał “Kilka dni zdecydowanie nie będzie wystarczających.” Poświęcił temu projektowi tyle czasu, że nie zamierzał teraz odstawiać prowizorki ze względu na czyjąś wydumaną pazerność. A potem jeszcze musiałby zdemontować mikroskop, by soczewkę zwrócić! Niedoczekanie!
        Westchnął cicho, lecz na tyle głośno, żeby kotołaczka zrozumiała jego niezadowolenie. Nie zamierzał karać jej za to czego się dowiedziała. Wypełniała swoje zadanie najlepiej jak umiała, nie rozumiała jedynie, że półśrodki go nie satysfakcjonują. Musiał jej zatem to uświadomić. Wyraźnie.
- Niestety, takie rozwiązanie mi nie odpowiada - odparł zimno, swoim niskim głosem. - Natomiast zdobyte przez pannę informacje są niezwykle cenne. Proszę zapisać mi tutaj kto jest obecnie w posiadaniu soczewki i gdzie się ona znajduje. Dane… przestępców (zaakcentował to słowo wyraźnie, by rozwiać jakiekolwiek wątpliwości, które mogły powstał w jej kudłatej główce) z którymi panna rozmawiała również będą mi potrzebne. Resztą zajmę się osobiście.
Podsunął kobiecie pod nos kartkę i pióro, które Dwór usłużnie wsunął w jego dłoń. Zabobonni mieszczanie mogliby porównać go do diabła, który podsuwa swojej ofierze cyrograf, co nawet by się zgadzało, gdyby nie fakt, że panna Marika już dla niego pracowała.
        Zamierzał wybrać się do miasta i wyjaśnić sprawę własności soczewki. Miała tylko jednego właściciela. Jego.
Awatar użytkownika
Maka
Szukający drogi
Posty: 35
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Kotołak
Profesje: Mieszczanin
Kontakt:

Post autor: Maka »

        Kotka była niepocieszona. Nie popisała się, zdenerwowała Lorda, wyszła na bezużyteczną dziewuchę. Białowłosy i tak był łaskawy i miły, ale dostrzegła jego irytację. Niezadowolenie. Z niej, z jej pracy… poczuła się bardzo przybita i zażenowana tym, że nie udało jej się zrobić wszystkiego jak należy. Ze spuszczoną głową zapisała wszystkie informacje jakie posiadała na podanej jej kartce, pożegnała się uprzejmie i jak najszybciej wyszła.
Ale nawet radosny koloryt ogrodu nie mógł poprawić jej humoru.
Minęła wzdychając ciężko fontannową panienkę, przeszła przez alejkę czarnych róż… zostaną zastąpione czerwonymi czy dalej będą im towarzyszyć? Czuła z nimi jakąś dziwną więź w tym momencie. Zwłaszcza jeżeli razem skończą wywaleni poza mury - staną się sobie podobni.
Pocieszała się jedynie listem, który miała dostarczyć. Przynajmniej nadal mogła coś robić. Mogła spróbować się jakoś wykazać. Tylko co to za osiągnięcie wrzucenie wiadomości do skrzynki?
Nie, ze swojego doświadczenia wiedziała, że to też da się spaprać. Aż przycisnęła kopertę do piersi. O nie, nie, nie - zdecydowanie nie! Nie zgubi jej, nie upuści, nie zapomni i nie poplami. Musiała w ogóle o tym pomyśleć? Teraz przez całą drogę będzie denerwować się o los nieszczęsnego listu. Wspaniale!
Przeszła przez bramę z rozpaczą wymalowaną w oczach i jakimś takim wewnętrznym niepokojem. Jej blondynek zaraz ją zauważył.
- Coś się stało? - zapytał odkładając powstający powoli w jego rękach model okrętu z kory, mchu i patyków. - Nie wyszło? - Wyglądał na zatroskanego, jakby silnie współodczuwał dręczące ją emocje. Właśnie dlatego nie mogła ich na niego zrzucić.
- Nie wszystko poszło po mojej myśli, ale… mamy nowe zadanie! - Uśmiechnęła się pokazując kopertę i wyprostowała się dziarsko.
- Musimy zanieść to do Inspektora McColleya. Pewnie nie kojarzysz tego nazwiska?
Młody pokręcił głową, ale na słowo ,,inspektor” spiął się lekko. Oczy jednak zdradzały jego zainteresowanie i pewien rodzaj ekscytacji. Był nawet w stanie zostawić swój niedokończony galeon, by w gotowości pełnić wartę u boku kobiety i ruszyć na misję spotkania z przedstawicielem władzy!
Potem dowiedział się, że list mają po prostu wrzucić do skrzynki. Ale szczerze mówiąc - chyba przyjął to z pewną ulgą.

Ruszyli zgodnie przed siebie wymieniając się od czasu do czasu luźnymi uwagami. Chłopak stał się nieco bardziej gadatliwy niż przy pierwszym spotkaniu, choć trudno było uznać go za gadułę. W pewnym momecie lepiej niż słowa usłyszeć można było burczenie jego brzucha, na co Maka zdecydowała, że po oddaniu wiadomości koniecznie muszą zajrzeć do jakiejś knajpki. Przy okazji dostała ataku wyrzutów sumienia, bo ona oczywiście podjadła sobie u Lorda, zupełnie zapominając o nieszczęsnym blondynku. Powinna była wziąć dla niego chociaż jedną kanapkę-niespodziankę! Nie zasłużyła na nie… była złym człowiekiem. Nie tylko źle wywiązała się z obowiązków, ale i przy okazji głodziła dziecko. Miała ochotę uklęknąć na chodniku, zaciągnąć sobie kapelusz na oczy i zniknąć. Ale wiedziała, że to też jej nie wyjdzie.
- A wie pani gdzie chce pójść na obiad? Często jada pani na mieście?
- O tak, teraz tak. Nie mam w końcu kuchenki. Ale najczęściej stołuję się w zajeździe, w którym mieszkam. Chciałbyś tam pójść? Tylko, że to nie po drodze…
- Właściwie… - Zamilkł na chwilę i spojrzał na swoje obdarte buty.
- Tak? - Zachęciła go zerkając na niego spod szerokiego ronda. Wyglądała jak kot proszący o informacje i chyba nieco go ośmieliła.
- Właściwie jest taki jedno miejsce… nie wiem co tam podają i czy jest drogo, ale czasem gra tam taki… Chłopak trochę starszy ode mnie. Kiedyś zaczepiłem go na ulicy i pomyślałem, że miło byłoby go znowu spotkać.
- Aaa, rozumiem! A wiesz czy dzisiaj także tam będzie?
- Nie, ale to się poznaje z daleka. Trochę rzępoli.
Uśmiechnęli się do siebie, a Marika postanowiła, że pójdą poszukać grajka. Skoro nie był wybitny to znaczy, że lokal na pewno mieścił się w jej możliwościach finansowych. Co najwyżej zamówi coś dla młodego, a sobie zamówi herbatę czy trochę mleka. Chyba i tak nie należało jej się więcej jedzenia.

Zobaczywszy znajomą furtkę przypomniała sobie, że ostatnim razem zakradała się do niej jak złodziejaszek. Coś w tym było. Wrzucasz list do skrzynki normalnego obywatela to jesteś doręczycielem (doskrzynkowrzucaczem?). Jak do inspektora - stajesz się podejrzanym. Ciekawe czy tylko ona miała takie skojarzenia? I dlaczego, skoro nigdy nie była na bakier z prawem? Mimo ogólnego przybicia zaczynała się nieco rozpogadzać. Ten inspektor… ciekawe jaki on jest? Młody czy stary? Surowy i poważny czy może… jaki jeszcze może być inspektor? Za wielu raczej nie poznała. Jeżeli miałaby powiedzieć jak go sobie wyobraża powiedziałaby, że jest to postawny mężczyzna około czterdziestki z siwiejącym brązowym wąsem, bujną czupryną, groźnymi zmarszczkami i blizną na twarzy. Ubrany w jakiś dziwny mundur i chodzący sztywno, tak by wydawał się jeszcze większy… I chyba miał też brodę. Chociaż nie, gdyby miał brodę podchodziłby już pod marynarza… to może miał tylko lekki zarost. Ale czy to tak wypada?
Wątpiła, by chłopaczek umiał odpowiedzieć na to pytanie.
- To tutaj - powiedziała jeszcze nim doszli na miejsce. Tak jak sądziła blondynek szerzej otworzył oczy. Chyba oboje mieli podobne skojarzenia.
Zwolnili i popatrzyli czujnie na dom. Potem opanowali się i podeszli, a Marika wyjęła list (całe szczęście nadal go miała) i wepchnęła go do skrzynki. Młody z zainteresowaniem spojrzał na pieczęć, a ona odetchnęła z ulgą. W tym momencie dostrzegła twarz. Wisiała nieruchomo w oknie i patrzyła na nich. Męska twarz.
- O matko, inspektor! - krzyknął młody na całą ulicę budząc pewne podejrzenia, a Maka z przerażenia aż podskoczyła. Kiedy tylko wylądowała z powrotem na demarskim bruku ukłoniła się grzecznie w stronę okna, składając rączki i pokazując w całej okazałości swój lekko pomarańczowy kapelusz z żółtą tasiemką i niewielkimi kwiatkami w chłodniejszych kolorach, wyglądający na zdecydowanie letni, ale idealnie pasujący do mlecznożółtej prostej sukieneczki, którą na sobie miała. Prostej, ale oczywiście odpowiednio eleganckiej.
Zaraz też klepnęła upominająco młodziaka, aby także okazał wyrazy szacunku. On na szczęście nie złożył niewieścio rąk przed sobą, a ułożył je wzdłuż ciała, ale i tak ukłonił się jak przed samym królem. Chyba trochę spanikowali.
Awatar użytkownika
Fobos
Szukający drogi
Posty: 33
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Wampir
Profesje: Arystokrata , Alchemik , Badacz
Kontakt:

Post autor: Fobos »

        Ian McColley wstał od wykonanego z ciemnego, lśniącego drewna biurka i uważnym ruchem wygładził poły surduta. Poskładał raport i zapatrzył się na ustawione na stole żonkile. Nowa pokojówka, którą zatrudnił dwa tygodnie temu, sprawdzała się doskonale. Elegancki salon lśnił czystością. Zamyślony założył ręce za plecami i podszedł do okna. Śledztwo w sprawie “Rozpruwacza z Demary” utknęło w martwym punkcie. Drugie morderstwo doprowadziło ich do konfrontacji z połową Gildii Handlowej, która zupełnie nie chciała współpracować. Wszędzie trafiał na zdawkowe odpowiedzi i wykręty. Nikt nic nie wie! Witamy w Demarze! Nawet pismo od samego króla nie rozwiązało ludziom języków. Miał wrażenie, że coś wymyka się jego palcom, coś co powinno być tuż obok!
        Nagle jego uwagę odwrócił nieznaczny ruch na zewnątrz. Dostrzegł pomarańczowy kapelusz poruszający się tuż ponad linią ogrodzenia. Jego żywy kolor kontrastował intensywnie z szarością bruku. Mężczyzna zmrużył oczy i przyjrzał się uważnie jego poczynaniom. Kapelusz przesunął się nieco w stronę bramy, a przez ozdobnie wygięte pręty Inspektor dojrzał jego właścicielkę. Malutka kobietka w prostej, żółtej sukience, wrzuciła list do skrzynki i odetchnęła głęboko. Nagle podskoczyła i spojrzała na niego spanikowanym wzrokiem, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że jest obserwowana. Szybko wyprostowała się i złożyła ładnie dopracowany ukłon. Szturchnęła również niewielkiego obdartusa, który skłonił się głęboko i niezgrabnie. McColley odpowiedział im skinieniem głowy, jednak jego myśli znajdowały się zupełnie gdzie indziej. Znał pieczęć, którą dojrzał na kopercie! Lord de Loer! Rzucił się w stronę drzwi, żeby zatrzymać nieznajomą.
        Wypadł na zewnątrz krokiem, który być może nie przystoi przedstawicielowi prawa, jednak został już wielokrotnie wypróbowany podczas pościgów. W ciągu kilku chwil znalazł się koło kotołaczki i jej towarzysza. Zatrzymał się gwałtownie i odchrząknął, prostując się. Jego ruda czupryna zmierzwiła się lekko, jednak szybko przejechał po niej dłonią, układając z powrotem niesforne kosmyki. Na wyraźnie zarysowane kości policzkowe wykwitły delikatne rumieńce, a jasne oczy prześwidrowały pannę Marikę niemal na wylot.
- Czy pracuje pani dla lorda de Loer? - zapytał bez zbędnych ceregieli. Nie zamierzał marnować czasu na formalności. Skoro mała kobietka przyniosła dla niego kopertę, musiała wiedzieć kim jest. Uświadomił sobie, że białowłosy mężczyzna może być teraz najbardziej żywym tropem w całej sprawie. Nawet nie wiedział, jak nie trafione jest to porównanie.
- Chciałbym zadać jej kilka pytań - oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu, wskazując wnętrzne domu. Obrzucił nieprzychylnym spojrzeniem chłopca, jednak sumienie nie pozwoliło mu zostawić go czekającego na dworze.
- Pani towarzysz może pójść z nami.
“...a moja służba na pewno będzie miała na niego oko”, dodał w myślach, kierując się w stronę drzwi wejściowych. Lokaj, który je otworzył, natychmiast pochwycił jego surowe spojrzenie i wlepił uważny wzrok w dziecko. Inspektor skierował kroki w stronę salonu, tego samego z którego przed chwilą wybiegł w pośpiechu. Ściany były jasnożółte a meble ciemne, co dawało elegancki i wyrafinowany kontrast. W pomieszczeniu natychmiast pojawiła się ubrana w fartuszek pokojówka o burzy kręconych włosów, która postawiła na stoliku tacę i dygnęła wdzięcznie. McColley podziękował jej skinieniem głową i usiadł na sofie z ciemnego drewna, obitej miodowymi poduszkami w brązowawe kwiaty. Ręką wskazał miejsca naprzeciwko kotołaczce i chłopcu. W kącie pokoju stał otwarty fortepian, pod oknem górowało zaś biurko.
        Przeniósł uważny wzrok ponownie na kobietkę, wyciągając zza pazuchy notatnik.
- Chciałbym zadać kilka pytań dotyczących lorda de Loer i jego poczynań w ostatnich dniach.
Choć z zewnątrz Inspektor przypominał nieruchomą rzeźbę (bardzo dobrze wyglądającą rzeźbę, trzeba dodać), w środku aż gotował się z ekscytacji. Z białowłosym arystokratą rozmawiało się wyjątkowo trudno. Być może od tej zaniepokojonej pracownicy, która dziwnie nie pasowała do tajemniczego Fobosa, uda mu się wyciągnąć coś więcej.

        Lord szedł opustoszałą ulicą, a echo niosło stukot jego kroków. W mokrym bruku odbijała się sylwetka w czarnym, długim płaszczu. Ciemnozielony szalik powiewał lekko na wietrze. Na miasteczko spadła delikatna mżawka, od której włosy wampira przykleiły się do twarzy. Nie dbał o pozory. Miał teraz ważniejsze sprawy do załatwienia. Szedł szybko, a w jego złotych oczach błyszczały zimne iskry. Miał coś do zrobienia i nic nie mogło go powstrzymać.
        Panna Marika zapisała mu dokładny adres rzezimieszków, od których próbowała kupić soczewkę. Teraz, gdy tylko kilka kroków dzieliło go od upragnionej zdobyczy, jego nieruchome serce zdawało się bić mocniej niż kiedykolwiek przedtem. Pchnął skrzypiące drzwi sklepu i zniknął w jego ciemnym wnętrzu.
        W środku siedziało dwóch mężczyzn, którzy obrzucili go krzywym spojrzeniem. Za kolejnymi drzwiami czaił się trzeci, zapewne przekonany o tym, że jest niewidoczny. Wampir postanowił na razie nie dawać do zrozumienia, że go widzi. Póki co zależało mu na tym, żeby poznać dokładne położenie soczewki. Skinął lekko głową i podszedł do tego, który stał za ladą w niedbałej, nonszalanckiej pozie. Jego pokryta bliznami gęba i wyświechtany frak na dobrych kilka staj biły lewymi interesami. “Dobrze, że kotce nic się tu nie stało. W końcu ona w ogóle nie potrafiłaby się obronić. A może?” przemknęło mu przez myśl, jednak gwałtownie odepchnął te rozważania od siebie. Położył dłonie na ladzie i uśmiechnął się cierpko
- Witam panowie. Moja pracownica niedawno rozmawiała z wami na temat pewnej soczewki. Na pewno ją pamiętacie, malutka, ma ogon i kocie uszy…
Chichot z kąta pokoju się przybliżył, a przytłumione światło wyłoniło z mroku drugiego rzezimieszka.
- Toż to panicz lord we własnej osobie! Jednak się do nas pofatygował! Kto by pomyślał!
- Taki zaszczyt nas kopnął! Spodziewałeś się, Gellard? Bo ja nigdy w życiu! Aż mnie zad boli!
Lord skrzywił się nieznacznie, jednak na razie postanowił zignorować obelgi.
- Gdzie jest soczewka? - zapytał zimno. Łysy Gellard wyciągnął zza pazuchy zawiniątko, które położył na ladzie. Rozwinął materiał, a w półmroku błysnęły tworzące się pośrodku pryzmatu zielonkawe zawirowania. To był jego błąd.
        Widząc swój cel, Fobos nie zamierzał marnować ani sekundy więcej. Błyskawicznym ruchem chwycił bandytę za kark i grzmotnął jego głową o ladę, oczywiście na tyle daleko, by cennemu przedmiotowi nic się nie stało. Z rozbitego nosa obficie polała się krew. Płynnie przeskoczył drewno i znalazł się po drugiej stronie, przyciskając ogłuszonego przeciwnika po ściany. Szybko, bez większego wysiłku skręcił mu kark. Nie zamierzał pić jego krwi. Zostawienie zbyt wielu trupów z dziurami w szyi w zbyt krótkim czasie mogłoby zaalarmować ludzi, a ostatnim czego teraz potrzebował było dochodzenie w sprawie wampiryzmu.
Drugi z przeciwników z wrzaskiem skoczył w jego stronę, a trzeci wypadł zza drzwi, będąc ewidentnie pijanym. Lord w ułamku sekundy zamienił się w dym i przeleciał dokładnie przez napastnika. Zmaterializował się po jego drugiej stronie i wbił pazury w gardło, rozszarpując je. Krew trysnęła na podłogę, a on, zadowolony oblizał palce. Drobna rozpusta nie zaszkodzi. Czując przyjemne upojenie i lekkie drżenie w brzuchu, posłał w stronę trzeciego, chwiejącego się mężczyzny, lodowy kolec, który przebił jego serce na wylot. Momentalnie stopniał i zniknął jeszcze zanim trup uderzył o ziemię.
        W nieruchomej ciszy Fobos podszedł do blatu i pieczołowicie zawinął soczewkę w czarny materiał, ścierając z niej pojedynczą kropelkę krwi. Ukrył zawiniątko w kieszeni kamizelki i pod postacią nisko ścielącego się dymu opuścił ruderę. Wreszcie miał to, czego szukał. Zadowolony poszybował z powrotem w stronę dworu.
Ostatnio edytowane przez Fobos 6 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Zablokowany

Wróć do „Demara”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości