[Plac w Centrum]W potrzebie
: Pon Lut 20, 2012 12:42 pm
Tea zignorowała swoje przeczucia, uznając, że to tylko jej bujna wyobraźnia płata jej figle pod wpływem przeżyć i wiadomości, które przyniósł Carl. Dziewczynom udało się jakoś załagodzić rodzący się konflikt, ale atmosfera w grupie była dość gęsta. Demonica zrezygnowała z uzupełniania swojego dziennika i zwyczajnie położyła się spać, gdy tylko rozbili obóz, wykręcając się od kolacji brakiem apetytu.
W nocy obudził ją jakiś hałas, jakieś krzyki. Zanim rozbudziła się na tyle, by zrozumieć, że nie jest w zamku w Otchłani, a gdzieś w alarańskim lesie, dookoła pojawiło się kilku, może kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Choć nie miała pojęcia, co się dzieje, napastnicy nie wydawali się jakby mieli dobre zamiary, ale też nie chcieli ich chyba zabić, bo mogli to o wiele łatwiej uczynić po cichu. Tak czy siak, gdy dwóch z nich zainteresowało się Teą, nie miała zamiaru z nimi rozmawiać. Błyskawicznie oceniła, że w walce z nimi nie ma żadnych szans, bo jej umiejętność posługiwania się sztyletem jest raczej mierna w porównaniu z dwoma bandziorami. Zerwała się na równe nogi i rzuciła do ucieczki, porywając przy okazji swoje, rzeczy, ciesząc się, że nie ma tego wiele i nie zdążyła niczego wyjąć z torby. Przemknęła obok jednego mężczyzn, o włos unikając jego miecza, który zapewne poważnie uszkodziłby jej ramię. Biegła w stronę, gdzie zostawili konie, ale panowało tam chyba największe zamieszanie, więc skręciła w stronę drzew, które wcześniej widziała, w nadziei, że może łatwiej będzie się między nimi ukryć, a napastnicy nie będą jej specjalnie szukać. W końcu była tu tylko przypadkiem, jeśli jej przeczucia były słuszne. Nie zdążyła jednak do nich dotrzeć. Kilka kroków przed nimi poczuła nagle jak coś uderza ją w tył głowy i potworny ból przeszywający czaszkę, a potem straciła przytomność.
Ocknęła się w jakimś wozie. Dość szybko doszła do siebie, chociaż głowa strasznie jej ciążyła i miała wrażenie, jakby ktoś w jej wnętrzu założył kuźnię. Wnętrze pojazdu było właściwie puste. Prócz niej leżało tam kilka worków, dwie skrzynki i jej rzeczy, których z niewiadomych powodów bandyci sobie nie przywłaszczyli. Tea miała związane ręce, ale z przodu, nie na plecach, co dawało jej dość spore możliwości ruchu. Ostrożnie przeczołgała się na tył wozu i wyjrzała na zewnątrz. Był już dzień, choć demonica nie potrafiła na podstawie pobożnienia słońca określić pory dnia. Wydawało się więc, że była nieprzytomna no najmniej kilka godzin. Za nimi, po nieźle utrzymanej, choć wąskiej drodze, biegnącej przez las jechał jeszcze jeden, prawdopodobnie taki sam furgon, a obok uzbrojony strażnik. Demonica schowała się ponownie i zastanowiła nad sytuacją. Nie miała bladego pojęcia, czego od niej chcą, bo cała sytuacja jawiła jej się dość absurdalnie. Nie tak wyobrażała sobie napaść i porwanie, a sami napastnicy byli jakby zbyt ostrożni i zbyt… mili. W pewnym sensie. Mimo to nie zamierzała zostać tu, nawet gdyby dzięki temu mogła zaspokoić swoją ciekawość. Ta cecha jej charakteru rzeczywiście często popychała ją do robienia głupich rzeczy, ale nie aż tak.
Po pierwsze musiała uwolnić ręce. Nie było to w sumie trudne, po prostu skupiła się przez chwilę i nadpaliła sznur w odpowiednim miejscu. Sprawdziła swoje obrażenia. Rozbita głowa, otarte nadgarstki, ale nic wymagającego natychmiastowej pomocy. Gdy więzy sprawdziła zawartość swojej torby. Nie brakowało niczego, włącznie z sakiewką z pieniędzmi, co tym bardziej dało jej do myślenia. Otrząsnęła się jednak i jeszcze raz wyjrzała na zewnątrz oceniając swoje szanse na ucieczkę „w las”. Nie były one wielkie. Może udałoby jej się w ostateczności zastrzelić w łuku kilku mężczyzn, ale wyglądało na to, że tej osobliwej „karawany” pilnuje, co najmniej kilkunastu, jak nie więcej, niejeden miał w dodatku całkiem porządną zbroję. Westchnęła ciężko. W tej sytuacji jedynym wyjściem była chyba teleportacja. Biorąc pod uwagę warunki, skutki mogły być mało przyjemne. Miała rozbitą głowę, czuła pod palcami zaschniętą krew, choć rana nie wydawała się jakoś specjalnie poważna, to utrudniała jej skupienie się. W dodatku nie zdążyła w pełni odpocząć po poprzednim przeniesieniu i nie miała bladego pojęcia gdzie się obecnie znajduje, a przy jej zdolnościach magicznych źle to wyglądało. Wydawało się jej jednak, że nie ma innego wyjścia. Pomyślała jeszcze o swoich towarzyszach. Zostawienie ich tak na pastwę losu, bez słowa wydawało jej się podłe, ale nie miała możliwości przedostania się do drugiego wozu. W teorii mogłaby się tam też teleportować, w praktyce jednak różnica w zmęczeniu w zależności od odległości była niewielka, nie demonica prawdopodobnie nie dałaby rady tego powtórzyć, a już na pewno nie zabierając kogokolwiek ze sobą. Nie przy jej zdolnościach. Po za tym nie miała nawet pewności czy oni tam są, czy w ogóle są gdzieś w pobliżu, mogło stać się cokolwiek, podczas tych kilku godzin. Zresztą znała ich zaledwie kilka godzin, podczas których niewiele tak naprawdę rozmawiali. Uznała więc, że wybaczyliby jej tą ucieczkę i uspokoiła tym swoje sumienie.
Potem założyła torbę na ramię, a łuk na plecy i usiadła na podłodze, starając się maksymalnie skoncentrować mimo pulsującego bólu w czaszce.
Przypadkowy przechodzień, który spacerowałby sobie po Leonii nie patrzył raczej w gorę i nie obserwował dachów budynków. Gdyby jednak zrobił to na placu w centrum miasta i miał trochę szczęścia, mógłby ujrzeć jak na dachu, a właściwie jakąś stopę ponad nim, pojawia się znikąd odziana w zieloną suknię, czarnowłosa kobieta. Zaraz tez zwróciła na siebie uwagę wszystkich osób znajdujących się w okolicy, gdy upadła na dach i zjechała z niego, przy akompaniamencie głośnego, wysokiego wrzasku. Tea próbowała wprawdzie uczepić się jakoś dachówek, ale te próby spełzły na niczym. Ześlizgnęła się więc po dachu i upadla na brukowany placyk, dostarczając mieszkańcom nieco wątpliwej rozrywki i tematu do wieczornego plotkowania.
Przez dłuższą chwilę leżała tylko bez ruchu, dochodząc do siebie. Następnie spróbowała poruszyć się, ale jej nogą przeszył ból. Syknęła głośno przez zęby i spojrzała w tamtym kierunku niechętnie i tak jak się spodziewała, zobaczyła nogę wygiętą pod dość nieodpowiednim kątem. Na ile potrafiła to ocenić złamanie nie było specjalnie poważne, ale z pewnością wykluczało chodzenie. Podciągnęła się ostrożnie na rękach, do trochę wygodniejszej półleżącej pozycji. I spojrzała dookoła:
- Czy ktoś mógłby wezwać lekarza? – zawołała. – Pomocy!
Potem znów zerknęła na nogę i położyła się na bruku, wzdychając ciężko, a zaraz potem roześmiała histerycznie. Prawdopodobnie w oczach mieszkańców zachowywała się jak wariatka, ale nie przejęła się tym zbytnio. Dopiero zaczynał się drugi dzień w Alaranii, a przeżyła więcej niż przez ładnych kilka lat w Otchłani i z całą pewnością odniosła więcej obrażeń. Dwukrotnie teleportowała się w okropnym stylu, ściągając na siebie uwagę gapiów, przypuszczalnie poznała likantropa i dziwne rodzeństwo, przez które została napadnięta i porwana, a teraz leżała, niezdolna do ruchu, wyczerpana na placu, nie wiedząc nawet gdzie się znalazła. To był cud, że jeszcze żyła, a jeśli jej pobyt tutaj miał dalej wyglądać w ten sposób, to jej szanse na powrót do domu były istotnie bardzo niskie.
W nocy obudził ją jakiś hałas, jakieś krzyki. Zanim rozbudziła się na tyle, by zrozumieć, że nie jest w zamku w Otchłani, a gdzieś w alarańskim lesie, dookoła pojawiło się kilku, może kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Choć nie miała pojęcia, co się dzieje, napastnicy nie wydawali się jakby mieli dobre zamiary, ale też nie chcieli ich chyba zabić, bo mogli to o wiele łatwiej uczynić po cichu. Tak czy siak, gdy dwóch z nich zainteresowało się Teą, nie miała zamiaru z nimi rozmawiać. Błyskawicznie oceniła, że w walce z nimi nie ma żadnych szans, bo jej umiejętność posługiwania się sztyletem jest raczej mierna w porównaniu z dwoma bandziorami. Zerwała się na równe nogi i rzuciła do ucieczki, porywając przy okazji swoje, rzeczy, ciesząc się, że nie ma tego wiele i nie zdążyła niczego wyjąć z torby. Przemknęła obok jednego mężczyzn, o włos unikając jego miecza, który zapewne poważnie uszkodziłby jej ramię. Biegła w stronę, gdzie zostawili konie, ale panowało tam chyba największe zamieszanie, więc skręciła w stronę drzew, które wcześniej widziała, w nadziei, że może łatwiej będzie się między nimi ukryć, a napastnicy nie będą jej specjalnie szukać. W końcu była tu tylko przypadkiem, jeśli jej przeczucia były słuszne. Nie zdążyła jednak do nich dotrzeć. Kilka kroków przed nimi poczuła nagle jak coś uderza ją w tył głowy i potworny ból przeszywający czaszkę, a potem straciła przytomność.
Ocknęła się w jakimś wozie. Dość szybko doszła do siebie, chociaż głowa strasznie jej ciążyła i miała wrażenie, jakby ktoś w jej wnętrzu założył kuźnię. Wnętrze pojazdu było właściwie puste. Prócz niej leżało tam kilka worków, dwie skrzynki i jej rzeczy, których z niewiadomych powodów bandyci sobie nie przywłaszczyli. Tea miała związane ręce, ale z przodu, nie na plecach, co dawało jej dość spore możliwości ruchu. Ostrożnie przeczołgała się na tył wozu i wyjrzała na zewnątrz. Był już dzień, choć demonica nie potrafiła na podstawie pobożnienia słońca określić pory dnia. Wydawało się więc, że była nieprzytomna no najmniej kilka godzin. Za nimi, po nieźle utrzymanej, choć wąskiej drodze, biegnącej przez las jechał jeszcze jeden, prawdopodobnie taki sam furgon, a obok uzbrojony strażnik. Demonica schowała się ponownie i zastanowiła nad sytuacją. Nie miała bladego pojęcia, czego od niej chcą, bo cała sytuacja jawiła jej się dość absurdalnie. Nie tak wyobrażała sobie napaść i porwanie, a sami napastnicy byli jakby zbyt ostrożni i zbyt… mili. W pewnym sensie. Mimo to nie zamierzała zostać tu, nawet gdyby dzięki temu mogła zaspokoić swoją ciekawość. Ta cecha jej charakteru rzeczywiście często popychała ją do robienia głupich rzeczy, ale nie aż tak.
Po pierwsze musiała uwolnić ręce. Nie było to w sumie trudne, po prostu skupiła się przez chwilę i nadpaliła sznur w odpowiednim miejscu. Sprawdziła swoje obrażenia. Rozbita głowa, otarte nadgarstki, ale nic wymagającego natychmiastowej pomocy. Gdy więzy sprawdziła zawartość swojej torby. Nie brakowało niczego, włącznie z sakiewką z pieniędzmi, co tym bardziej dało jej do myślenia. Otrząsnęła się jednak i jeszcze raz wyjrzała na zewnątrz oceniając swoje szanse na ucieczkę „w las”. Nie były one wielkie. Może udałoby jej się w ostateczności zastrzelić w łuku kilku mężczyzn, ale wyglądało na to, że tej osobliwej „karawany” pilnuje, co najmniej kilkunastu, jak nie więcej, niejeden miał w dodatku całkiem porządną zbroję. Westchnęła ciężko. W tej sytuacji jedynym wyjściem była chyba teleportacja. Biorąc pod uwagę warunki, skutki mogły być mało przyjemne. Miała rozbitą głowę, czuła pod palcami zaschniętą krew, choć rana nie wydawała się jakoś specjalnie poważna, to utrudniała jej skupienie się. W dodatku nie zdążyła w pełni odpocząć po poprzednim przeniesieniu i nie miała bladego pojęcia gdzie się obecnie znajduje, a przy jej zdolnościach magicznych źle to wyglądało. Wydawało się jej jednak, że nie ma innego wyjścia. Pomyślała jeszcze o swoich towarzyszach. Zostawienie ich tak na pastwę losu, bez słowa wydawało jej się podłe, ale nie miała możliwości przedostania się do drugiego wozu. W teorii mogłaby się tam też teleportować, w praktyce jednak różnica w zmęczeniu w zależności od odległości była niewielka, nie demonica prawdopodobnie nie dałaby rady tego powtórzyć, a już na pewno nie zabierając kogokolwiek ze sobą. Nie przy jej zdolnościach. Po za tym nie miała nawet pewności czy oni tam są, czy w ogóle są gdzieś w pobliżu, mogło stać się cokolwiek, podczas tych kilku godzin. Zresztą znała ich zaledwie kilka godzin, podczas których niewiele tak naprawdę rozmawiali. Uznała więc, że wybaczyliby jej tą ucieczkę i uspokoiła tym swoje sumienie.
Potem założyła torbę na ramię, a łuk na plecy i usiadła na podłodze, starając się maksymalnie skoncentrować mimo pulsującego bólu w czaszce.
Przypadkowy przechodzień, który spacerowałby sobie po Leonii nie patrzył raczej w gorę i nie obserwował dachów budynków. Gdyby jednak zrobił to na placu w centrum miasta i miał trochę szczęścia, mógłby ujrzeć jak na dachu, a właściwie jakąś stopę ponad nim, pojawia się znikąd odziana w zieloną suknię, czarnowłosa kobieta. Zaraz tez zwróciła na siebie uwagę wszystkich osób znajdujących się w okolicy, gdy upadła na dach i zjechała z niego, przy akompaniamencie głośnego, wysokiego wrzasku. Tea próbowała wprawdzie uczepić się jakoś dachówek, ale te próby spełzły na niczym. Ześlizgnęła się więc po dachu i upadla na brukowany placyk, dostarczając mieszkańcom nieco wątpliwej rozrywki i tematu do wieczornego plotkowania.
Przez dłuższą chwilę leżała tylko bez ruchu, dochodząc do siebie. Następnie spróbowała poruszyć się, ale jej nogą przeszył ból. Syknęła głośno przez zęby i spojrzała w tamtym kierunku niechętnie i tak jak się spodziewała, zobaczyła nogę wygiętą pod dość nieodpowiednim kątem. Na ile potrafiła to ocenić złamanie nie było specjalnie poważne, ale z pewnością wykluczało chodzenie. Podciągnęła się ostrożnie na rękach, do trochę wygodniejszej półleżącej pozycji. I spojrzała dookoła:
- Czy ktoś mógłby wezwać lekarza? – zawołała. – Pomocy!
Potem znów zerknęła na nogę i położyła się na bruku, wzdychając ciężko, a zaraz potem roześmiała histerycznie. Prawdopodobnie w oczach mieszkańców zachowywała się jak wariatka, ale nie przejęła się tym zbytnio. Dopiero zaczynał się drugi dzień w Alaranii, a przeżyła więcej niż przez ładnych kilka lat w Otchłani i z całą pewnością odniosła więcej obrażeń. Dwukrotnie teleportowała się w okropnym stylu, ściągając na siebie uwagę gapiów, przypuszczalnie poznała likantropa i dziwne rodzeństwo, przez które została napadnięta i porwana, a teraz leżała, niezdolna do ruchu, wyczerpana na placu, nie wiedząc nawet gdzie się znalazła. To był cud, że jeszcze żyła, a jeśli jej pobyt tutaj miał dalej wyglądać w ten sposób, to jej szanse na powrót do domu były istotnie bardzo niskie.