Turmalia[Antykwariat] Między bajki

Malownicze miasto położone na środkowym wybrzeżu jadeitów. Słynące z ogromnego Białego Pałacu królowej i nietypowej architektury. W owym mieście budowle malowane są na kolory bardzo jasne, zazwyczaj białe i niebieskie. Wszelki wzory zdobnicze tutaj kojarzyć się mają z przepięknym oceanem. Rzecz jasna znajduje się tutaj ogromny port handlowy.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

[Antykwariat] Między bajki

Post autor: Mimosa »

        Jaki jest antykwariat, mało kto wie. Niewielu zapuszcza się w to ciche miejsce, które nie kusi ani dźwięczną muzyką i śmiechami dobiegającymi ze środka, ani ofertą noclegu po długiej podróży (bogowie wszelkiej literatury brońcie przed takowymi!), ani nawet barwną witryną, reklamującą asortyment kramu. Zdarzały się sugestie, by właścicielka urozmaiciła nieco wystawkę, która składała się aktualnie z jednej starej, nieco odrapanej, ale obdarzonej cudownymi, ręcznie malowanymi gałkami szuflad komodą, kilkoma stosami książek, błyszczącymi grawerowanymi w grzbietach złotymi tytułami oraz przecudowną lampą, ustawionym na ich szczycie. Przypominający nieco ptasią klatkę szklany lampion podzielony był na kolorowe fragmenty, jakby składał się z mozaiki mniejszych ułamków, dzięki czemu po wstawieniu do środka świecy, dawał różnobarwne światło, rozświetlając wszelki mrok na swój magiczny sposób.
        Lilly nie mogła pojąć, dlaczego do tej pory jeszcze nikt nie skusił się na cudowny element wystroju. Nie był tani, to prawda, ale przecież był ze szkła, czego innego się spodziewać? Jeszcze tak barwnego? Być może skłonna byłaby negocjować (ugiąć się szybko), gdyby trafił się ktoś, komu wyjątkowo zależałoby na przedmiocie, jednak nikt nawet nie zaszczycał lampy dłuższym spojrzeniem, a jedyna zainteresowana starsza pani zaczęła od niego, ale ostatecznie wyszła z innym lampionem, wcale nie tak magicznym, chociaż oczywiście także ciekawym.
        W każdym razie mało kto wchodził do antykwariatu przez przypadek lub z ciekawości. I tacy oczywiście się zdarzali, kręcąc bez ładu i składu pomiędzy regałami, śledzeni czujnym spojrzeniem dwóch par oczu. Jednych dwukolorowych, chyłkiem obserwujących klienta z bezpiecznej odległości, i drugich złotych, gdy Nesbo dzielnie dreptał za intruzem, by oszczędzić tego swojej opiekunce. Gdyby tylko zobaczył chociaż przejaw zapędów złodziejskich, czym prędzej wróciłby naskarżyć, och zdecydowanie!
        Zazwyczaj jednak niewielki kram odwiedzali stali bywalcy, by dowiedzieć się, co nowego (lub starego) ma ich ulubiona sprzedawczyni w asortymencie. Dobrze, że Mormon dla takich gości ustawił kiedyś przy wykuszu z wystawką wygodny fotel (który właściwie również miał przy nóżce przypiętą metkę, gdyby ktoś zdecydował się jednak go kupić), bo aktualna właścicielka przybytku z pewnością nie zdecydowałaby się na taki krok.
        Antykwariat więc zwyczajnie nie był dla każdego, bo oznakowany był porządnie i nie sposób było go nie znaleźć, można było być co najwyżej niezainteresowanym. Obok opisanego wcześniej wykuszu z wystawką znajdowały się proste drewniane drzwi, pomalowane na ciemną zieleń, podobnie jak okiennice witryny. Nad nimi zaś znajdował się prosty drewniany szyld, odstający od murowanej ściany, by być dobrze widocznym z ulicy. Na gładkiej powierzchni, pomalowanej pod kolor drzwi i okiennic, pod napisem „antykwariat” odznaczała się otwarta księga, o wyraźnie pożółkłych, lekko nadgryzionych zębem czasu stronach. Nikt chyba nie wie (a przynajmniej nikt nie powinien, bo Mormon obiecał nikomu nie mówić!), że autorem ikony jest Lilly Andersen we własnej osobie. Poproszona o odnowienie zwykłego szyldu zabrała się do malowania z taką pasją, że zwykły napis wzbogaciła o malunek, jej zdaniem wypełniający bijącą po oczach pustkę pod napisem. Dopiero po fakcie dotarło do dziewczyny w co się wpakowała i poważnie grożąc Mormonowi (wybuchem płaczu) najpierw próbowała go przekonać, by jednak tego nie wywieszać, a później po prostu, by chociaż nikomu nie mówić, że to jej dzieło. A że jej dziadek z zasady obietnic dotrzymywał, a i oni nie mieli przed sobą większych tajemnic (bo jakieś ma każdy), to mu uwierzyła i autor szyldu nad antykwariatem pozostał anonimowy.
        W środku zaś po lewej stronie znajdowała się niewielka drewniana lada, w całości właściwie zasypana księgami i różnorodnymi drobiazgami. Chociaż podpierały ją tylko dwie nogi, z drugiej strony zaś mocował do ściany solidny wspornik, i tak cała przestrzeń pod spodem zajęta była stosami ksiąg, sprawiając że zwykła lada zamieniała się w kontuar, zza którego można było dostrzec tylko ciemnozielony zagłówek potężnego fotela. Ten mebel też był na sprzedaż, gdyby ktoś bardzo, bardzo chciał – Mimosa miała czasami problem z asertywnością i jeśli na czymś jej zależało to zwyczajnie nie trzymała tego na wierzchu w sklepie, bo gdyby ktoś zechciał to kupić, nie umiałaby odmówić. Ten jednak był zwyczajnie dla niej, gdy odpoczywała zatopiona w lekturze, czekając na klientów.
        Ale dalej! Ścian właściwie nie było widać. Zarówno ta za kontuarem, jak i ta w głębi oraz po prawej stronie, zastawione były wysokimi aż po sufit, robionymi na wymiar biblioteczkami, których półki uginały się pod ciężarem książek. Jedyna widoczna ściana była tą od ulicy, z drzwiami i wykuszem, więc i tak niewiele pozostawało do podziwiania, chociaż widać było, iż jej powierzchnia była niedawno odmalowana na ciemny niebieski. Nie było to najmądrzejsze z punktu widzenia przestrzennego, bo gdyby ktoś chciał powiększyć optycznie pomieszczenie, zdecydowałby się na jasny kolor. Mimosie jednak nie zależało na pozorach. Atramentowa farba kojarzyła jej się z barwą morza nocą i na taką się zdecydowała, chociaż raz zadowolona z tego, że nie ma wokół siebie nikogo, kto mógłby zwrócić jej uwagę.
        Poza tym nawet jasna farba na jednej ścianie nie pomogłaby pomieszczeniu. Było ono zwyczajnie przepełnione do granic możliwości. Właściwie każda potencjalnie wolna przestrzeń w tym kramie była zagracona, to był chyba zwyczajnie urok tego miejsca. Nawet na fotelu przy wykuszu, gdzie siadali czasami goście antykwariatu, leżał codziennie inny stos ksiąg, które akurat tam musiały być na moment odłożone i które trzeba było ściągać, by klient mógł usiąść. Poza tym lekko prostokątną przestrzeń pomieszczenia dzieliły nieliczne meble przy wejściu oraz wyższe regały z książkami, piętrzące się w prawą stronę aż do ściany, tworząc mały labirynt. Sama Lilly gubiła się czasem w uliczkach własnej biblioteki, niepewnie obracając to w jedną, to w drugą stronę, mamrocząc później na własne roztargnienie. Nowym zaś radziłaby w razie wątpliwości kierować się w stronę światła (okna), gdyby oczywiście miała odwagę odezwać się niepytana. Zazwyczaj wysyłała więc Nesbo, by szczęśliwym zbiegiem okoliczności wyprowadził zagubionego między wiekowymi woluminami turystę.
        Była jedna luka w tym małym świecie staroci i była to barwna tkanina, przerywająca na krótki moment litą ścianę ksiąg w głębi pomieszczenia. Było to zasłonięte przejście do części mieszkalnej Lilly, ale jak tam wyglądało, chyba nikt nie wiedział. Poza tym i ona sama rzadko tam bywała, właściwie tylko na noc i poranną kąpiel, później całe dnie przesiadując w antykwariacie i tylko wymykając się na szybkie sprawunki lub wieczorami na plażę.

        Teraz jednak był pyszny zimowy poranek i Lilly robiła coś, czego nie robiła prawie nigdy. A mianowicie otulona grubym swetrem i z glinianym kubkiem herbaty w dłoniach, stała w otwartych drzwiach swojego antykwariatu i zauroczonym wzrokiem wpatrywała się w opustoszałą ulicę. Tej nocy spadł pierwszy śnieg w tym roku! Pierwszy, pierwszy! Teraz już nie padał, to niestety przegapiła, ale gruba warstwa puchu zaścielała jeszcze bruk, nieskalana nawet jednym odciskiem ludzkiej stopy. Wszyscy normalni ludzie jeszcze spali, ale Mim od zawsze miała problemy ze snem, a poranki były takie ciche i spokojne, więc korzystała z tych krótkich chwil, kiedy cały świat zdawał się zatrzymać w miejscu. Na moment była zupełnie sama, ale nie tak nieprzyjemnie samotna, jak zwykle, tylko taka… wolna.
        Nagle coś małego i zielonego śmignęło koło jej nóg, a po chwili zniknęło w teraz już wcale nie nieskalanej śnieżnej pościeli.
        - Nesbo! – Lilly skarciła towarzysza cichym tonem, gdy tylko mała główka ze śniegową czapeczką wyłoniła się z zaspy.
        Wyszczerzone w zwierzęcym uśmiechu kiełki błyszczały wesoło, a puch rozsypywał się na boki, gdy smoczy ogon merdał z zadowoleniem. Mim, chociaż widok uznała za uroczy, nie była jednak taka zachwycona. Ten łobuz łapał przeziębienie szybciej niż ona, a to już wyczyn!
        – Zaraz będziesz chory, do domu, ale już – tupnęła drobną nóżką i zwierzak zamruczał marudnie, w podskokach czyniąc jeszcze więcej zamieszania w śniegu, po czym cały mokry i z sypiącymi się za nim resztkami puchu, wpadł do sklepu.
        Dziewczyna tylko westchnęła i rzuciwszy ostatnim spojrzeniem na pustą ulicę zamknęła drzwi, wracając do swojego świata. Odstawiła kubek na wolny kawałek lady i wzięła leżącą nieopodal większą ścierkę, by z nią w ręce ścigać po sklepie smoka, który hasał wesoło, zostawiając wszędzie mokre ślady.
        - Nesbo, wracaj tu natychmiast, muszę cię… oj!
        Krótki pisk, głuche uderzenie i cichy jęk sprawiły, że zwierzak wystawił niepewnie łepek zza regału, kładąc zaraz po sobie uszy. Lilly w pół leżała, w pół siedziała na ziemi w pozycji sugerującej nie do końca umyślne jej przybranie. Rozmazana pod jednym z butów smuga wody, zostawiona przez smoczą łapkę, i grymas bólu na twarzy dziewczyny bezbłędnie dopowiadały resztę historii. Szybciutko, by zrekompensować poczynione zniszczenia, Nesbo podbiegł do swojej opiekunki, gramoląc się cały mokry na jej kolana i liżąc po twarzy, przepraszając, że przez niego się przewróciła. Mimosa początkowo tylko zaciskała usta, masując obolały łokieć, ale też nie dała się długo przepraszać. Usiadła ostrożnie, krzyżując nogi i korzystając z okazji zawinęła małego nicponia w szmatkę, czochrając go i wycierając jednocześnie. Nie mogła się nie uśmiechnąć, widząc rozdziawiony z zadowoleniu pyszczek wystający spomiędzy warstw tkaniny.
        - No już, zmykaj. Słońce ledwie wstało, a ty już narozrabiałeś – mruczała cichutko do zwierzaka i w żadnym planie ten ton nie mógłby zostać uznany za chociażby karcący. Nesbo jednak wciąż kładł uszka po sobie i szturchnąwszy ostatni raz nosem policzek dziewczyny, wrócił do biegania po antykwariacie (już o wiele spokojniej). Lilly zaś zabrała się do pracy, na śmierć zapominając o wystygłej już herbacie.
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

Czy to była próba?

        Mleko.
        O Wielki Zaanum, Matko Najłaskawsza, Opiekunko wszystkiego, co żyje, krwi moja i duszo łuski prasmoka, Matko Naturo, mamo... Proszę, daj mi drugą szansę, a chwalić będę Twe prawa jeszcze gorliwiej niż to było możliwe.

        Kanka.
        Kiedy nabrała świadomości biel, zaczęła oddawać czucie rzeczywistości. Przyszło zimno – to najgorsze, wilgotne, które przesiąka przez każdą warstwę twojej odzieży i dochodzi aż do samych kości. Czuła jak wilgoć napiera na jej powieki i oczyszcza policzki z łez.
        Nie widziała. Mleko było tylko wspomnieniem i wkrótce jego czuła barwa odeszła w zapomnienie, choć Oczko twierdził, że jest inaczej. Wyczuwała jego myśli, jednak nie była w stanie kontrolować jego umysłu na tyle, by spojrzeć jego oczyma. Musiała więc wierzyć jego chaotycznym myślom, które krzyczały, że wokół wciąż jest biało, a w dodatku nieswojo. Musiał się mylić, coś musiało mu się pomieszać. Może po połknięciu przez złotookiego wciąż był słaby i przerażony.
        Słaby. Biało. Zdenerwowany. krzyczały jego myśli, potwierdzając tylko przypuszczenia pustelniczki. Wkrótce poczuła, jak czucie wraca również do jej nóg i dłoni i wiedziała, że musi to wykorzystać, by sprawdzić, co też widzi gawron. Wcale jednak jej się to nie uśmiechało. Miała ochotę leżeć zwinięta w kłębek, tak jak dotychczas i czekać, aż po prostu nagle zmaterializuje się w swojej ciepłej chatce w lesie. Tylko że jeśli Matka jej wysłuchała, to mogła być wszędzie, być może znów przeznaczona do konkretnego celu. Jeśli tak było, musiała być wdzięczna i udowodnić, że warto było zlitować się nad swoją bezradną córką.

        Ulica była pełna. Pełna śnieżynek układających się jedna na drugiej i niezostawiających już miejsca dla ludzi – poza jednym, którego obecność usilnie próbowały zamaskować. W końcu tego poranka wybrukowana uliczka miała należeć do białej armii i do nikogo innego, a tu nagle – nie wiadomo skąd i w jaki sposób – zmaterializował się człowiek na środku jezdni, po której w późniejszych godzinach przejeżdżały wozy, konie i wszystko, co niebezpieczne. Człowiek, który okazał się kobietą, a u jej boku w równie przedziwnych okolicznościach pojawiło się rażąco czarne ptaszysko. Tfu, kto w ogóle wpada na takie pomysły?! Żeby chociaż istota ta bezczelna pozostała w bezruchu, ale nie! Musi nagle- bardzo powoli z trudem – zacząć unosić głowę, potem ręce, którymi niezgrabnie się podpiera, innymi słowy – siada i burzy idealny obraz... bieli. Przed nią jednak zamieszania narobiło zwierzę. Nagle poderwało się z ziemi, obskoczyło właścicielkę dookoła, kracząc przy tym wściekle. Po co ono robiło tyle hałasu z samego rana? Jego skrzydła były brudne, posklejane czymś, czego zawzięcie próbowało się pozbyć. W pewnym momencie poderwało się do góry, chcąc kawałek podlecieć, ale szybko z powrotem musiało lądować.
- Ciii.. Cichutko, malutki. – mówiła, ta, która siedziała teraz w śniegu, z elegancką białą czapą na głowie. - Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale z pewnością nie może być tak źle. Żyjemy.
        Rzeczywiście nie mogła wiedzieć, gdzie się znajduje, wiedziała jednak, że nie jest to to samo miejsce co przed spotkaniem z Matką. Wiedziała też, że nie ma prawa być z nią Hashiry. Czuła to, a gdy tylko jej imię pojawiło się w jej myślach, nagle ogarnął ją ogromny żal, który musiała szybko zdusić. Nie mogła teraz znów się poddać. Teraz znów musiała być silna i zadbać o siebie. Sama.
        Było cicho. Nie było słychać ludzi, zwierząt, ani szumu roślinności, ale przecież wiatr wiał delikatnie. Było również zimno i mokro. Szybko jednak zrozumiała, że to śnieg, że biel, o której tak krakał Oczko, nie była mlekiem Matki. Rzeczywistość była zimą - nauczką, Jej niezadowoleniem. Powietrze również było inne i to nie tylko dlatego, że zimowe. To było coś innego, bo nigdy jeszcze takiego nie czuła i ciężko jej było nawet jej określić. Wydawało się dziwnie świeże i... wolne. Miało nieznany zapach. Czuła je na policzkach, mokrym czole, we włosach i pod opuszkami palców. Wdychała odważnie, czując, jak orzeźwia jej zmysły i dziękowała za nie w myślach.
        Nagle coś się zmieniło. Oczko umilkł i przysiadł gdzieś daleko. Usłyszała ciężkie kroki. Ktoś przedzierał się przez białe przeszkody. Po chodzie rozpoznała mężczyznę.
- Proszę pani, czy wszystko w porządku? – rozległ się niski głos kilka kroków od niej. Usłyszała w nim szczerą troskę, ale i niepewność. Wiedziała, jak musi wyglądać. Z pewnością była brudna od ziemi i popiołu z tunelów w Valladonie. Ubrania były przemoczone, podobnie jak włosy. Oczy miała zamknięte, a skórę jak zwykle bardzo bladą. Blizna na środku czoła i torba pełna słoiczków i saszetek. Musiała sprawiać wrażenie kogoś pomylonego, kto zasnął na środku ulicy, by obudzić się przysypanym śniegiem. W końcu wokół niej nie miały prawa widnieć żadne ślady.
- Ja... – wydukała, ale zdała sobie sprawę, że nie wie, jak ma odpowiedzieć. – Nie wiem. Nie wiem, gdzie jestem. Nie widzę.
        Przez chwilę panowało milczenie. Pustelniczka wystraszyła się, że może mężczyzna postanowił ją ominąć, zignorować. Nagle jednak usłyszała, że podchodzi do niej jeszcze bliżej.
- Czy jest pani cała?
        Dziewczyna zastanowiła się. Chyba tak. Ciało wydawało się nienaruszone. Czuła tylko dziwne szczypanie na ręku, poza tym było jej tylko bardzo zimno. Skinęła głową.
- Proszę podać mi dłoń, pomogę pani.
        Gdy to zrobiła, silna dłoń chwyciła ją i pociągnęła lekko do góry, ale gdy próbowała wstać, zachwiała się, tak, że mężczyzna musiał ją podtrzymać drugą ręką.
- Jest pani bardzo słaba. Co pani tu robiła?
        Kerhje nie odpowiedziała. Nie znała odpowiedzi. Na szczęście dobra dusza oferująca jej pomoc nie spytała po raz kolejny. Zamiast tego pomógł jej stanąć na nogi i podtrzymując milczał przez chwilę.
- Da pani radę iść?
        Dziewczyna przełknęła ślinę, wzięła głęboki wdech i zrobiła mały kroczek do przodu. Była cała, ale zupełnie zmarznięta i wyczerpana.
- Tak – szepnęła.

        Mężczyzna był postawny. Miał zapewne sążeń wzrostu, szerokie ramiona i wielkie dłonie. Rozmiarów dodawał mu dodatkowo długi do kolan kożuch, z brunatnym niedźwiedzim futrem na wykończeniach. Jego kwadratową twarz zasłaniała w dużej części gęsta, lecz niedługa broda i wąsy w kolorze mahoniu. Był zadbany, poczciwy i sprawiał wrażenie pracowitego. Przez ramię przewieszoną miał skórzaną torbę, z której wystawał brzeg teczki na dokumenty. Przy nim Kerhje wyglądała jak z zupełnie innego świata. Jak laleczka porzucona przez znudzone dziecko.
        Antykwariat był jednym miejscem, w którym o tej porze ktoś już dawał oznaki życia. Nie znajdowali się w dzielnicy mieszkalnej, a bruk, po którym stąpali, prowadził wyłącznie do małych urzędów, sklepików, fryzjerów, szewców i krawcowych. Nawet jeśli właściciele krzątali się już w środku, przygotowując swe lokale do otwarcia, żadne nie zrobiło tego tak wcześnie, jak młoda Lilly Andersen. Mężczyzna znał tę młodą dziewczynę. Czasem przychodził do niej, poszukując zakurzonych ciekawostek wśród ksiąg czy oddając się swojej cichej pasji – oglądaniu kolekcji starych ołowianych figurek. Choć nikomu o tym nigdy nie powiedział i nawet przed sobą starał się nie przyznawać, to liczył, że kiedyś odnajdzie figurkę należącą niegdyś do słynnego generała Meffersena, który podobno na każdą ze swych wypraw wojennych zabierał ołowianego konika. Podobno podczas każdej z nich nabywał w jakimś mieście jednego, wierząc, że to przyniesie mu szczęście. Na podstawie figurki rył swoje inicjały, a gdy wyprawa okazywała się udana, sprzedawał szczęśliwego konika z powrotem za grosze. Jednak dzisiaj nie miał czasu jeszcze na oglądanie zbiorów, którym chyba tylko on poświęcał tyle uwagi. Dzisiaj w drodze do pracy napotkał na ulicy dziewczynę, której trzeba było pomóc, a antykwariat był najbliższym, otwartym miejscem.
        Dzwoneczek przy drzwiach zadzwonił cicho, kiedy drzwi otworzyły się, a do środka wpadł zimny podmuch.
- Panienko Andersen? Przepraszam, że nachodzę o tak wczesnej porze, ale zdaje się, że ta pani potrzebuje pomocy.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

Post autor: Mimosa »

        Ace Northug był spokojnym, pracowitym człowiekiem. Ci, którzy go znali aktualnie, postawiliby całe swoje dobytki na to, że mężczyzna urodził się i wychował w Turmalii, nosa nie wyściubiając poza miasto. Nie żył już bowiem nikt z jego przeszłości, kto mógłby opowiedzieć jego historię i pochodzący z północy mężczyzna w pewnym momencie po prostu pojawił się w tym mieście, szukając swojego nowego miejsca na Łusce. Nie miał już wielkich aspiracji, a duma jego złamała się pod doświadczeniem życiowym, które po raz kolejny pokazało, że w życiu każdego człowieka przychodzi moment, gdy musi on rozliczyć się ze wszystkich swoich uczynków, i nie zawsze jest to chwila jego własnej śmierci. Czasem to umiera ktoś inny. Ktoś bliski…
        Mężczyzna osiedlił się więc w Turmalii, znalazł pracę w banku, nowych znajomych, hobby i wiarę, prowadząc proste i uczciwe życie człowieka szczęśliwego na tyle, na ile było to możliwe w danych okolicznościach. Zawsze pomocny, zawsze obecny, zostawiając przeszłość zamkniętą w kufrze na poddaszu i nigdy do niej nie wracając. Mimo donośnego głosu nigdy go nie unosił, a gruby kark nie raz uginał, by zażegnać rodzący się konflikt. Swoje w życiu już przeżył; czas odpocząć, nawet jeśli oznacza to okazjonalne pozwalanie na pomiatanie sobą przez jakiegoś fircyka. Spokój jest najważniejszy. A jako sumienny i uczciwy człowiek, Ace zmierzał właśnie do pracy, by jak zawsze stawić się tam jako pierwszy i wyjść ostatni, gdy spotkał na swej drodze pogrzebane w śniegu zawiniątko, składające się z przybrudzonego odzienia i drobnej niewiasty.


        Brzmienie swojego dzwoneczka nad drzwiami znała doskonale, jednak zupełnie nie spodziewała się usłyszeć go o tej porze. Gdy tylko więc radosny dźwięk przerwał gęstą i absolutną ciszę panującą w antykwariacie, dziewczyna pisnęła i zatrzęsła się na stołku, rozrzucając na boki ręce, by szybko złapać równowagę. Na chwilę zamarła, rozluźniając się dopiero, gdy usłyszała znajomy głos i wtedy szybko zaczęła schodzić po szczebelkach małej drabinki.
        - Idę! – zawołała, ostrożnie przechodząc pomiędzy stosami ksiąg i z małym potknięciem wypadając zza regału akurat, gdy mężczyzna kończył zdanie, a jej wzrok padł na podtrzymywaną przez niego kobietę.
        - Ojej… - zawahała się, zatrzymując na moment jak wryta, z rozchylonymi ustami obserwując nieznajomą.
        Raczej młoda dziewczyna, ale tak przybrudzona, przemoknięta i… no nieco wyczerpana życiem, że ciężko było uczciwie ocenić jej wiek, nie dodając kilku lat. Jej nieustannie zamknięte oczy bezczelnie przyciągały wzrok Lilly, która pospiesznie obserwowała przybyłą, próbując przypomnieć sobie, czy widziała ją gdzieś w mieście. Podtrzymywana przez Ace’a zdawała się jeszcze drobniejsza niż mogła być w rzeczywistości, a błogosławiona zachodziła w głowę, co się stało.
        W końcu jednak pogoniła samą siebie i niepewnie podeszła do wchodzących gości, zamykając za nimi drzwi (z niemałym trudem warto dodać, co za wiatr!). Głośny skrzek sprawił, że z tłumionym okrzykiem podskoczyła w miejscu, szybko uchylając na powrót drzwi, a przez szczelinę wepchnął się jeszcze wielki czarny gawron, z oburzeniem potrząsając wielkimi skrzydłami i zupełnie wytrącając niebiankę z równowagi. Przypatrywała się z lekko rozchylonymi ustami na zmianę nieznajomej i ptaszysku, które chyba powinna miotłą wygonić z powrotem na zewnątrz, ale jakoś tak… nie mogła. Nie wyglądał, jakby wszedł tu przypadkiem.
        W międzyczasie Nesbo dostrzegł Ace’a i ruszył w jego stronę, z prędkością błyskawicy i radosnym piskiem. Tylko przez moment wyglądał na rozczarowanego, gdy nie powitała go wyciągnięta w jego stronę wielka dłoń z herbatnikiem, ale nie dał się zbić z pantałyku i podczas gdy mężczyzna wprowadzał do środka gościa, Nesbo wspiął się po nogawce swojej opiekunki, po czym bezczelnie wskoczył do kieszeni bankiera. Lilly zbladła na ten widok, próbując nicponia złapać w ostatniej chwili, ale mignęła jej tylko kita ogona, a po chwili Ace odwrócił się w jej stronę i dziewczyna szybko cofnęła ręce.
        - Może ją tutaj posadzimy? – zapytał, wskazując na fotel i Mim od razu porzuciła temat niewychowanego smoczyska, wracając do tych bardziej potrzebujących. – Tylko te książki trzeba by…
        - Tak, tak, już – szeptała dziewczyna, krzątając się wokół i z cichym sapnięciem zbierając na raz kilka grubych tomów rozsypanych na siedzisku. Woluminy zupełnie nie współpracowały, jakby nie rozumiejąc osobliwości sytuacji i bezczelnie rozsypywały się na boki, ignorując ograniczające je drobne ramiona. Mim ledwo odeszła kilka kroków, a musiała przykucnąć zsuwając książki na podłogę, by zaraz same nie spadły, robiąc sobie krzywdę.
        W międzyczasie Ace pomógł nieznajomej usiąść na fotelu, a czarne ptaszysko zaraz władowało się dziewczynie na kolana ku konsternacji pozostałej dwójki obecnej w pomieszczeniu. Nieznajoma wciąż miała przymknięte oczy, ale Northug i tak dość dyskretnie poprosił Lilly na bok, a ta podreptała za nim szybciutko, oglądając się niepewnie na swojego gościa. Nesbo zaś wychylił się nagle z kieszeni kożucha z pyskiem tak wypchanym herbatnikami, że ich okruchy aż mu się wysypywały. Mimosa tylko strzeliła spojrzeniem w jego stronę, zupełnie rozkojarzona pomiędzy czterema żywymi istotami, co mały złodziejaszek chętnie wykorzystał i wyskoczył z kieszeni na regał, wspinając się po nim szybko i znikając między woluminami. Och już ona sobie z nim później porozmawia!
        - Panienko, naprawdę przepraszam za najście, ale nie wiedziałem, gdzie pójść. Dziewczyna leżała w śniegu, chyba do końca nie kontaktuje – zaczął mówić Northug i Lilly przeniosła na nią swoją pełną uwagę.
        - Ale to może do medyka lepiej… - zaproponowała nieśmiało, skubiąc nerwowo rękawy swetra, ale brodacz pokręcił głową.
        - Nic jej nie jest, oszołomiona tylko jakaś, co oni jej pomogą? A niegroźna na pewno.
        - Ale co ja mam zrobić? – szepnęła, oglądając się znów na dziewczynę siedzącą w jej fotelu i prawie podskakując, gdy poczuła ciężką dłoń na ramieniu.
        - To co zawsze panienko Andersen – ponadprzeciętnie wysoki urzędnik uśmiechnął się tylko i odwrócił w stronę wyjścia. – Niestety muszę już uciekać, szef tylko czeka na jedno moje potknięcie – westchnął, poprawiając torbę na ramieniu, a Lilly przeżuła w ustach komentarz. Znała właściciela banku, w którym pracował Ace i nie był to dobry człowiek. Nie do niej należało jednak wygłaszanie podobnych tez, więc tylko uśmiechnęła się lekko do swojego stałego klienta, a nagle jej oczy rozbłysnęły, gdy coś sobie przypomniała.
        - Panie Northug, momencik! – zawołała, biegnąc szybciutko za ladę i szukając czegoś w zostawionej na ziemi skrzynce.
        - Panienko prosiłem, żeby mi panienka po imieniu mówiła – westchnął mężczyzna, zerkając za ladę i w ostatniej chwili odsuwając się, by dziewczyna nie uderzyła w niego głową, podnosząc się gwałtownie. Lilly nawet tego nie zauważyła podając mu coś w wyciągniętej dłoni.
        - Widziałam czasem, jak pan ogląda różne takie figurki… a ostatnio dostałam cały karton starych zabawek… no i nie wiem czy to taka, ale… - wzruszyła ramionami, nie bardzo wiedząc co powiedzieć i nie chcąc być natrętną.
        Ace nigdy nie pytał wprost o te figurki i nigdy żadnej nie brał, zawsze jednak oglądając każdą nową, która pojawiła się w jej sklepie. Ołowiane, malowane koniki były dość popularne wśród zabawek dla dzieci, a tym samym często lądowały w skrzynkach, które dziewczyna dostawała, lub kupowała za grosze na pchlim targu. Stare, nikomu już niepotrzebne przedmioty zawsze znalazły sobie jakieś miejsce w antykwariacie, a po jakimś czasie, krótszym lub dłuższym, i oczywiście dzięki pomocy pewnej niebianki, nowy dom. Ta figurka była trochę porysowana od spodu, ale Lilly postanowiła i tak spróbować, może akurat, mimo wszystko, przypadnie mężczyźnie do gustu. Nie chciała być wścibska i początkowo zwyczajnie ustawić figurkę na którejś z półek, ukradkiem czekając aż Northug sam ją znajdzie, ale teraz okazja napatoczyła się sama i dziewczyna zwyczajnie zareagowała zanim pomyślała. Teraz wyłamując sobie nerwowo palce skrytych w rękawach dłoni, niepewnie obserwowała rozszerzające się w niedowierzaniu oczy mężczyzny.
        - Panienko Andersen, czy panienka wie, co to jest? – zapytał zaskoczony, a Lilly zmarszczyła lekko brwi, niepewna i otworzyła na moment usta, ale zaraz zamknęła je szybko, wzruszając tylko ramionami. No co, konik.
        - Bo tak pan czasem je oglądał… - mruknęła nieśmiało, znów milknąc pod ciężkim spojrzeniem klienta. Chyba tylko lada ratowała ją od nagłego niedźwiedziego uścisku i dziewczyna dawno się tak nie cieszyła, że ją ma.
        - Ale ja nie mam przy sobie tyle pieniędzy! – rzucił nagle Northug, niemalże z trwogą i już zaczynając łapać się po kieszeniach.
        - Ależ, jakie pieniądze, to prezent – szepnęła nieśmiało, wychodząc zza lady i kierując się powoli w stronę chwilowo porzuconego gościa i wyjścia, niemo przypominając znajomemu bankierowi, że śpieszył się do pracy.
        - Jakże, prezent! Przecież to…
        - Ołowiany konik panie Northug, proszę nie przesadzać, za grosze kupiony na targu. U pana przynajmniej znajdzie uznanie – mamrotała, zaczynając już nerwowo przestępować z nogi na nogę i częściej spoglądać na siedzącą w fotelu dziewczynę. Chyba tylko jej obecność powstrzymała mężczyznę przed kolejnymi protestami i Ace milczał chwilę, przyglądając się uciekającej wzrokiem szatynce, nim westchnął, zaciskając wielkie dłonie na drobnej zabawce.
        - Najwyższy naprawdę zesłał nam panienkę w darze – westchnął Ace, opuszczając wzrok na ukochaną figurkę, a Mim tylko skrzywiła się w duchu.
        Co oni ciągle z tym Najwyższym, naprawdę. Jej pochodzenie nie było tajemnicą w mieście. Wystarczyła podstawowa umiejętność czytania aur lub zwykła znajomość ras, by rozpoznać błogosławioną; mimo że ta nigdy nie obnosiła się specjalnie ze swoją przynależnością, a z Mormonem wręcz milcząco uznali temat za niewarty poruszania. Czasami jednak zdarzały się sytuacje, gdy przypisywano jej jakieś zasługi, zupełnie bezpodstawnie, tylko dlatego, że miała taką a nie inną matkę. Chociażby teraz. Taka mała figurka, tyle radości, a i tak Jego wpakują w całe to zamieszanie, zupełnie niepotrzebnie przecież.
        W końcu jednak udało jej się przegonić oszołomionego bankiera ze sklepu do pracy, chociaż ten jeszcze ciągle się odwracał z podziękowaniami, obietnicą kolejnych rychłych odwiedzin i porozumiewawczym wskazywaniem na siedzącą do niego tyłem dziewczynę. Lilly naprawdę już musiała gryźć się w język, no bo naprawdę, co ona może? Przyprowadził jej przemokniętą dziewczynę… och na wszystkie baśnie! Przecież ona musi być cała przemarznięta!
        Lilly prawie przywaliła sobie otwartą dłonią w czoło, zdając sobie sprawę, że Ace musiał dosłownie wyjąć nieznajomą z zaspy, a teraz oni ją tak zupełnie niegrzecznie porzucili na moment. Dziewczyna zakrzątała się szybko wokół fotela, wciąż z jakiejś przyczyny nie łapiąc spojrzenia kobiety, ale bynajmniej jej to nie przeszkadzało. Miała okazję przyjrzeć się uważnie jej twarzy, drobnej bliźnie, spiętym ramionom…
        - Dzień dobry. Przepraszam najmocniej za to zamieszanie… - zaczęła, mając na myśli… chyba to wszystko właściwie, jednocześnie samej nie wiedząc co dokładnie, ale jakoś czując się w obowiązku przeprosić za ten chwilowy chaos. – Nazywam się Lilly Andersen. Czy… wszystko w porządku? To znaczy, czy mogę jakoś pani pomóc? Może herbaty ciepłej zrobię?
        Rany, jej herbata!
        Mim obejrzała się na ladę i tylko westchnęła cicho widząc zapomniany kubek z wystygłym naparem, który zdążył już pozostawić lekki osad na ściankach glinianego naczynia. Co za pech! Ale za to dojrzała też przerzucony przez oparcie swojego fotela pled i czym prędzej odpłynęła w tamtą stronę, łapiąc dzierganą narzutkę i wracając z nią w stronę nieznajomej. Dopiero tam też przygryzła wargę, nie do końca wiedząc, co dalej robić. Ani jej okryć, ani na kolanach zostawić, bo to ptaszysko ciągle tam siedzi (żeby tylko nic nie zniszczył!).
        - Proszę – wyciągnęła w końcu kocyk w ręce, w stronę dziewczyny.
        Ciekawe, jaka była jej historia…
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

        Przeznaczenia podobno nie można zmienić. Jest twoim towarzyszem od chwili poczęcia i nigdy cię nie opuszcza, popychając, czasem zaledwie paluszkiem w odpowiednią stronę. Może być też niczym wstęga, przywiązana do twoich kostek, wyznaczająca ci ścieżkę i wprawiająca członki w ruch. Cienka tak bardzo, że nie jesteś w stanie jej zauważyć, czasem zaplątujaca się między nogami, kiedy postanowimy obrać własny kierunek, a przeznaczeniu jest nie po drodze. Tak się mówi, ale czy naprawdę jest to coś niezmiennego? Czy raz będąc oznaczonym przez los, już nigdy nie zboczymy z jego szlaku? Co, jeśli przypadkiem potkniemy się, rozwiązując wstęgę, pozostając w tyle za towarzyszem, a ich ślady zmyje deszcz? Być może nawet z góry określone życie jest wyzwaniem, któremu możemy nie podołać, jeśli nie mamy wystarczająco dużo sił. Z góry ustalony porządek ulegnie zmianie.
        Przeznaczenie jest Wolą Matki. To ona decyduje co dzieje się z tymi, którzy jej bezgranicznie ufają. Kerhje nie wiedziała, czy może ona dotyczyć wszystkich istot, wiedziała jednak, że ten, kto oddaje swą miłość Najłaskawszej, godzi się, by zostać jej posłannikiem i wykonawcą życzeń. Nie trzeba się bać, w końcu Matka zawsze robi wszystko tak, by świat był pięknym i sprawiedliwym miejscem do życia. Każdemu ma się tu żyć dobrze, z równymi szansami, a przyroda ma być kodeksem zasad utrzymujących sen Prasmoka w istnieniu. Co by się stało, gdyby nagle wszystko zaczęło żyć po swojemu, wbrew np. prawom fizyki? To możliwe, oczywiście, że tak. Przeznaczenie musi mierzyć się z rzeczywistością, dlatego ma swoich wysłanników, którzy potrafią dostosowywać się do zmian.
        Narzędziem największych przemian najczęściej jest magia. Jakkolwiek absurdalne się to nie wydaje, to ona w swej potędze - choć również jest częścią natury - jest tym, co może zaburzać naturalny porządek. W Valladonie pycha czarodzieja była tego dowodem. Kerhje wolała nie myśleć, co by się stało, gdyby go nie powstrzymano. A przecież było tak blisko. Gdyby nie Seviron, skutki bezsilności Kerhje doprowadziłyby do tragedii. Przynajmniej o tym była przekonana. Miała wrażenie, że potknęła się, a wstęga u jej stóp poluźniła więzy. Jeden nieostrożny ruch i zgubi ją. Nie mogła do tego dopuścić. Musiała pokazać ile jest warta - teraz, tutaj, gdzie przysłała ją Matka... Gdziekolwiek to jest i cokolwiek ma zrobić.
        Aby móc naprawiać świat, trzeba było umieć sobie radzić z „dziwami”. Tak w Szepczącym Lesie nazywano efekty działa zaklęć. Żeby zaś dziwy przekuwać w porządek zielonych liści, urywających się z gałęzi tylko przy podmuchy drzewa, należało być odpowiednio przygotowanym. Najlepszą bronią przeciw magii była magia. Choć wydawało się, że pustelniczka wyruszyła ze swojej chaty z celem niezwykle indywidualnym, to jego realizacja z pewnością pozwoli jej również pewniej kroczyć po ścieżce przeznaczenia.
        Póki co jednak ktoś musiał ją poprowadzić.

        Silne dłonie pewnie podtrzymywały chude ciało zielarki, które w ostatnich dniach stało się jeszcze łatwiejsze do przenoszenia. Ostatnie wydarzenia były wyczerpujące, a brak ich przejrzystości w głowie Kerhje, sprawiał, że niełatwo było zwyczajnie zapomnieć.
        Wciąż jednak wyziębione ciało nie pozwalało zastanawiać się zbyt intensywnie, a każdą pomoc przyjmowało z ogromną ulgą.
        Jakie to szczęście i niesamowity przypadek, że tuż po przebudzeniu odnalazła ją jakaś dobra dusza, którą nie zrażając się wyglądem dziewczyny, bezinteresownie postanowiła pomóc. Kerhje miała ochotę pozostać w tych silnych dłoniach, które trzymając ją, pozwalały zapomnieć, że mięśnie w ogóle muszą pracować. Choć dzielnie przebierała nogami, starając się sprawiać jak najmniej kłopotów, to nie trzeba było wnikliwego obserwatora, by zobaczyć, że została niemal wniesiona do antykwariatu. Choć Kerhje nie mogła nawet wiedzieć, kim są jej obserwatorzy i do jakiego miejsca właśnie wchodzi. Zarejestrowała tylko cichy głosik dzwonka w drzwiach, który rozbrzmiał uroczo i nieco dziwacznie w porannej ciszy. Poza nim słychać było tylko szum wiatru, który rozwiewał śnieżne zaspy, trzepot skrzydeł Oczka i tupot jakiś małych nóżek. Wkrótce do melodii nowego miejsca doszedł nowy głos. Delikatny, dziewczęcy i ciepły.
        Kerhje starała się z uwagą słuchać toczącej się przy niej rozmowy, jednak nie do końca była w stanie się na niej skupić. Gdy tylko usiadła w obszernym fotelu, a drzwi antykwariatu zamknęły się, odgradzając ją od chłodu, poczuła się tak dobrze, że nie miała ochotę już robić niczego więcej, jak tutaj siedzieć.
        Miała tylko nadzieję, że Oczko czuje się tak samo. Że jest mu lepiej, bo te małe ciałko zawsze wszystko przeżywało gorzej. Ile to przeziębień musiała leczyć jego właścicielka, ile złamań i ile razy musiała pielęgnować jego mały umyślik. Na szczęście ptaszysko nie zamierzało jej odstępować na krok i szybko poczuła, jak kładzie jej się na kolanach. Wyciągnęła sztywną dłoń i z lekkim uśmiechem pogłaskała go po złożonych skrzydłach.
        Powietrze pachniało starością i bezpieczeństwem. Wydawał się niemal czymś nowym dla dziewczyny, która większość swego życia spędziła w lesie, jednak nieśmiałe wspomnienia z dzieciństwa pozwalały domyślić się, że woń ta należy do suchego drewna i papieru. Był kojący, a w połączeniu z głosikiem, odzywającym się co jakiś czas, pozwalał myśleć, że dobrze trafiła. Wystarczył sam ton głosu. Ten mówił jej, że nie musiała się martwić o własne bezpieczeństwo, przynajmniej póki tu jest. Tyle że nie będzie tu przecież wiecznie. Najpewniej bardzo krótko, kiedy tylko trochę dojdzie do siebie, będzie musiała uwolnić dziewczynę od problemu, jakim była.
        Musiała być młoda, a jednak wszystko wskazywało na to, że prowadzi ten mały lokal – czymkolwiek on był. Drewno, książki lub pergaminy, jakieś figurki... A więc jakiś sklep. I choć nie do końca wyłapała sens toczącej się rozmowy, zrozumiała z niej jedno – że zarówno mężczyzna, jak i... Lilly Andersen, bo tak się przedstawiła, musieli być dobrymi, miłymi ludźmi.
        Wkrótce mężczyzna, wyraźnie rozanielony czymś, co dostał od właścicielki lokalu, oznajmił, że musi iść i w kilku susach dopadł do drzwi. Już miał wyjść, lecz w tym momencie kobieca dłoń chwyciła go za nadgarstek, na co ten podskoczył, jakby trochę przestraszony. Wydawało się, że zaoferowany nabytkiem niemal zapomniał o pustelniczce, a nawet jeśli nie, nagłe schwytanie ręki przez niewidomą musiało być zaskakujące.
- Dziękuję, panie... Nor... Northug.
        Mężczyzna uśmiechnął się lekko, ale Kerhje nie mogła tego zobaczyć. Nawet nie próbowała wślizgiwać się w umysł zwierzęcia, by spojrzeć na otoczenie. Póki sytuacja nie nagliła, wolała nie ryzykować. W takim stanie mogło się to skończyć tylko oderwaniem.
- Ależ nie ma za co. – odparł. – Panienka Andersen to dobra kobieta, z pewnością dobrze się panią zaopiekuje. Proszę szybko wracać do zdrowia.
        I już go nie było. Jedynym wspomnieniem jego obecności był zimny podmuch, który wkradł się do środka, przy otwieraniu drzwi. Dzwonek znów zadzwonił, a potem zapanowała cisza.

        Matko, dziękuję ci za łaskawość.

        Lilly Andersen nie pozwoliła przybyłej czekać w niezręcznej ciszy. Szybko wzięła sprawy w swoje ręce, za co ta była jej niezmiernie wdzięczna. Gdyby się do niej nie odezwała, najpewniej zasnęłaby zaraz, co przy wiecznie zamkniętych oczach mogłoby pozostać niezauważone i wzięte za otępienie, przerażenie lub brak kultury.
        Była wdzięczna za każde słowo, które zostało wypowiedziane.
- O, to ja powinnam przeprosić. – szepnęła. – Przepraszam, szczerze mówiąc nie jestem w stanie wyjaśnić, w jaki sposób się tu pojawiłam. Jeszcze niedawno byłam w Valladonie.
        Przestała głaskać Oczko, wyprostowała się i uśmiechnęła, starając sprawić choć trochę przyjazne wrażenie. Podziękowała za kocyk i podnosząc gawrona, otuliła się nim po samą szyję. Wiedziała jednak, że przede wszystkim potrzebuje ognia, który wysuszyłby jej mokre ubrania. Może później pójdzie do jakiejś tawerny i ogrzeje się przy palenisku. Na razie trzeba było korzystać z tego, co jest. A to i tak było niezmiernie dużo.
- Będę bardzo wdzięczna za coś ciepłego do picia. Obiecuję nie kłopotać panienki zbyt długo. Jestem po prostu zmarznięta, zmęczona i trochę... trochę poobijana. Muszę tylko... trochę... odpocząć.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

Post autor: Mimosa »

        Lilly przyglądała się nieznajomej z zainteresowaniem, gdy ta wciąż nie uchyliła powiek. Nawet, gdy gawron wylądował na jej kolanach, jej dłoń bezwiednie podążyła do czarnego grzbietu w naturalnym i znajomym geście. Nie marszczyła brwi, więc chyba nic jej nie bolało, wydawała się wręcz niesamowicie rozluźniona. Na pewno była zmęczona, pewnie daje oczom odpocząć. To zaś Mim wykorzystywała skrzętnie, sunąc spojrzeniem po rysach jej twarzy i skołtunionej teraz, lecz niegdyś z pewnością misternej fryzurze wzbogaconej o koraliki w barwach ziemi. Palce Lilly odruchowo powędrowały do spoczywającego na jej piersi splątanego w nieładzie warkocza. Ciekawe czy też mogłaby mieć takie ładne uczesanie…
        Szczupłe dłonie przybyłej chętnie zagarnęły zaoferowany pled i ta pokusiła się w końcu powiedzieć nieco o sobie, chociaż te rewelacje sprawiły, że Andersen uniosła wysoko brwi.
        - Valladon? – powtórzyła, nie mogąc ukryć zdziwienia. – Jesteśmy w Turmalii – dorzuciła odruchowo, ale nieco ciszej, jakby niepewna, czy przybyła jest już tego świadoma i po prostu nie wie jak się tu znalazła, czy też nie ma żadnego pojęcia o aktualnym miejscu swojego pobytu. No i zwyczajnie nie zdążyła ugryźć się w język.
        Na dodatek nieznajoma wciąż jej się nie przedstawiła, a Lilly, która już podała swoje imię, nie miała odwagi spytać o to wprost. Niby drobiazg i przecież niezbędny na dłuższą metę, ale uznała, że dziewczyna przedstawiłaby się, gdyby chciała, a pytanie o to postawiłoby ją w niezręcznej sytuacji. Którąś z nich. Chyba. Ją na pewno. Ale może zwyczajnie zapomniała, a Lilly jak zawsze robiła z igły widły; tak to już wyglądało w jej głowie.
        - Proszę nie przepraszać, przecież to żaden kłopot. I proszę mi mówić po imieniu, tak będzie chyba łatwiej – uśmiechnęła się zażenowana, plącząc coraz bardziej. Nie radziła sobie w takich niezobowiązujących pogawędkach. Mając konkretny temat do rozmowy i tak zwane bezpieczne środowisko buzia potrafiła jej się nie zamykać, ale takie okoliczności miały miejsce naprawdę sporadycznie. Teraz przestąpiła jeszcze z nogi na nogę, a słysząc, że przybyła chętnie się czegoś napije, skinęła entuzjastycznie głową, ciesząc się, że ma jakieś zajęcie.
        - Żaden kłopot – powtórzyła się szybko. – To ja zrobię herbatę, zaraz wracam, proszę odpocząć – mówiła szybko i bezosobowo, wciąż nie wiedząc jak zwracać się do nieznajomej, aż w końcu odwróciła się na pięcie i popędziła w stronę części mieszkalnej, znikając za barwną kurtynką. Po raz kolejny zapomniała zabrać swojej zimnej już herbaty.

        Za zasłoną znajdowało się pomieszczenie dorównujące rozmiarami antykwariatowi po drugiej stronie ściany, równie zagracone i właściwie niewiele różniące się od sklepu, gdyż i tu wszędzie stały regały z książkami, komody i absurdalna ilość lamp i ceramicznych naczyń. Były to jednak rzeczy bardziej drogocenne, które Lilly przynosiła dopiero, gdy trafił się klient naprawdę czymś zainteresowany i warto było dla niego odsłonić tę część kolekcji.
        Gdzieś pomiędzy biblioteczkami znajdowały się spiralne schody prowadzące na piętro, do właściwej części mieszkania. O ile sam antykwariat stanowił jedno wysokie pomieszczenie, wymagając licznych drabinek do wspinania się na regały sięgające powały, o tyle tutaj był parter i piętro, a na nim maleńka kuchnia, łazienka i dwa pokoje. Nim jednak Lilly się tam udała, stanęła pośrodku zaplecza z rękami wspartymi na biodrach i najbardziej groźną miną, na jaką było ją stać.
        - Nesbo? Nesbo! – fukała uniesionym szeptem, rozglądając się po zapleczu. Cichy głosik wywołał w końcu smoczka, który wychylił łepek zza regału. Pełną niewinności minkę psuł mały okruszek na pyszczku, który umknął długiemu jak u węża smoczemu jęzorkowi.
        - Ile razy ci mówiłam, że nie wolno skakać na klientów? – zapytała, spoglądając surowo na zwierzaka, który wyszedł już do niej w pełnej uroczej okazałości i stanął na tylnych łapkach, unosząc przednie i wzruszając ramionami, jak zwykli czynić to ludzie. Później zapiszczał kilka razy i wywrócił oczami, kończąc pantomimę kolejnym piskiem i podrapaniem się za uchem.
        - No i co z tego, że Ace i tak ci zawsze daje herbatniki? Na tym to polega, że on cię częstuje, nie możesz sam sobie ich zabierać – tłumaczyła spokojnie, a Nesbo zaczął skubać kitkę ogona ze spuszczonym łebkiem i popiskując pod nosem, aż jego pańci nie opadły ramiona. Wtedy zerknął na nią czujnie i króciutko, by znów spuścić złote ślepka.
        - Oczywiście, że się na ciebie nie gniewam, po prostu chcę żebyś był grzeczny – powiedziała w końcu słodko do zwierzaka, a ten postawił na moment uszy i rozdziawił pyszczek w zwierzęcym uśmiechu.
        - Tak, dam ci herbatnika, tylko zrobię naszemu gościowi herbatę. No właśnie nie wiem, kto to, przekonamy się. Też myślę, że nie jest groźna. Wydaje się sympatyczna. Nie wiem tylko czemu nie otwiera oczu, myślisz że coś jej się stało? Tak, też nie czuję od niej bólu, ale może to coś innego, później spróbuję ją lepiej odczytać. Dobrze, to idź jej pilnuj, a ja zaraz do was przyjdę.

        Czekając w kuchni aż liście się dobrze zaparzą, Lilly nasłuchiwała odgłosów z dołu. Nie podejrzewałaby nieznajomej o nic złego, powierzchowne odczytanie mówiło, że jej aura była dobra, ale i tak powinna być czujna. Może akurat potrzebować pomocy, albo może przyjść nowy klient. Coś ciągle nie dawało jej spokoju i Lilly jak zawsze błądziła myślami, wpatrując się w delikatną siatkę pęknięć w farbie, którą pomalowała kuchnię. Może źle zaimpregnowała ścianę? Czytała dużo o tym jak przygotować ściany przed malowaniem, ale może zrobiła to niepoprawnie? Albo może to od ciepła? Mogłaby odsunąć kozę…
        - Och na los, gdzie ja mam głowę!
        Uczucie ciepła bijące od piecyka i sam jego widok sprawiły, że Mimosa po raz kolejny porzuciła herbatę (ale tym razem będzie o niej pamiętać!) i pobiegła do swojego pokoju. Otworzyła szafę i rozpoczęła szybkie przeglądanie ubrań i tonięcie w konsternacji. Przecież tamta dziewczyna była kompletnie przemoczona, a ona posadziła ją w fotelu i kocem przykryła, losie drogi, nic tylko pod ziemię się zapaść. Tak, jasne, ona się nią zaopiekuje, pewnie. Jak nieznajoma w ogóle przeżyje tą gościnę to będzie cud, o poprawieniu samopoczucia nie wspominając. A tak się starała!
        Posmutniała już, zwyzywawszy się wcześniej w głowie, ale wyciągnęła szybko jeden ze swetrów i proste spodnie, u których nogawki zawsze musiała sobie podwijać. Dziewczyna była wyższa niż ona więc powinny być dobre. Zresztą większość ubrań Mim była na nią w jakiś sposób za duża, nieznajoma zaś względnie podobna jej figurą, więc jakoś to powinno zadziałać. Z tymże naręczem ubrań popędziła w stronę schodów, („Herbata!”), zawróciła do kuchni po kubek z parującym naparem i tak obładowana ostrożnie schodziła po zdradzieckich spiralnych schodach, po których tyle razy zjechała już na tyłku. Teraz jednak bezpiecznie udało jej się dotrzeć na dół i przechodząc tyłem przez kurtynkę, wróciła do antykwariatu i swojego gościa.
        - Przepraszam, zupełnie nie pomyślałam, że musisz być zupełnie przemoczona. Przyniosłam suche ubrania, możesz się przebrać na zapleczu, tam na pewno nikt nie wejdzie. I zrobiłam herbatę.
        Lilly stała przed dziewczyną z ubraniami w jednej ręce i herbatą w drugiej, nie mając zupełnie pomysłu, co dalej. Czuła się niezręcznie i niespokojnie, jakby ktoś poddawał ją jakiemuś testowi, a ona nawet nie wiedziała jaką dziedzinę życia powinna teraz mieć opanowaną. Komunikacja nigdy nie była jej najmocniejszą stroną, ale skoro Ace zaufał jej z tą dziewczyną to starała się podołać zadaniu. Skarciła się w duchu na myśl o tym, że najchętniej zostałaby teraz sama i pogrążyła się w lekturze, bo przecież naprawdę chciała pomóc. Nie wiedziała jeszcze tylko jak to zrobić.
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

        Prawa natury wymagają równowagi. Woda i ogień, życie i śmierć, dobro i zło uzupełniają się i nie mogą istnieć jeden bez drugiego. Kiedy w życiu Kerhje nastąpiły gwałtowne zmiany, zrozumiała, że zbyt długo tkwiła w jednym stanie. Zaszyta w lesie porastała mchem, który zamieniał się w popiół, nie odnalazłszy substancji niezbędnych do życia. Była znieruchomiała jak skała, przyzwyczajona do spokoju o zapachu leśnego igliwia. Kiedy coś stąpa po plaży, nie zamoczywszy ani razu stóp w wodzie, skóra na stopach rogowacieje, stając się własnym pomnikiem. Życie zapomina, co znaczy być sobą.
        Matka Natura nie lubiła monotonni, więc wypchnęła swą córkę za burtę – na głęboką wodę. Ta była zimna i pachniała magią i niesprawiedliwością. Pustelniczka już dawno zapomniała, co to znaczy. Raptem doznała wszystkiego tego, o czym zdążyła bezpiecznie zapomnieć. Ignorowała przez lata mrok we własnej duszy, który przecież należał również do świata. Valladon przypomniał jej o drugiej stronie, czyli strachu, pysze, fałszu, i piekącej bezradności. Miasto było duszącą mieszaniną zapachów.
        Następnie znów nastąpiła zmiana. Powrócił spokój, lecz nie bez smutku i chłodu nieznanego. Pustelniczka po raz kolejny wyrównywała miarę swego życia. Antykwariat pachniał historią i pogodzeniem. Akceptacją. Matka Natura kontynuowała swą lekcję. Córka ukoi nerwy i stanie się silniejsza. Przypomni sobie i zrozumie.

        Turmalia, choć wypowiedziana cicho, rozbrzmiała w głowie pustelniczki, niczym kościelne dzwony. Kolejny przeskok, tak daleko w nieznane. Nigdy nie była w tym mieście. Nigdy nie była nawet na wybrzeżu, bo chyba na nim właśnie się znajdowało to miasto, prawda? To by tłumaczyło szczególną woń powietrza. Tylko dlaczego akurat Turmalia?
- Turmalia. – powtórzyła zawstydzona - To jest... na zachodnim wybrzeżu?
        Przestała głaskać gawrona. Uniosła głowę ku Lilly. Jej powieki były teraz doskonale widoczne. Gałki oczne pod nimi poruszyły się lekko.
         Rozumiała, że nie znajduje się już w Valladonie, to było czuć już od samego początku. Nie była jednak na sto procent pewna, czy dobrze umieszcza miasto na mapie. Tak dawno na żadną nie spoglądała.
        Na dodatek oszołomienie sprawiło, że jak zwykle zapomniała o podstawach dobrego wychowania, o którym powinno się pamiętać wśród ludzi. Zwierzęta nie wymagały znajomości imienia, jednak w przypadku ludzi było to pożądane i pomocne. Dopiero uprzejme słowa Lilly przypomniały zielarce o tym. Jednocześnie zrozumiała, że ta pozwalając nazywać się po imieniu w pewien sposób daje wyraz akceptacji Kerhje.
        Uśmiechnęła się leciutko, przepraszająco.
- Przepraszam, Lilly. Ty możesz mi mówić Kerhje. A to – wskazała gawrona – jest Oczko, mój mały pomocnik. Ty też nie jesteś tu sama, prawda?
        Wkrótce dziewczyna zniknęła, a zielarka usłyszała tylko odgłos stąpania po schodach, a później wołania, zapewne na małego zwierzaka, który musiał tu żyć. Nie dało się go nie usłyszeć, gdy przebierał małymi nóżkami, skrobiąc pazurkami niemal w każdym kącie. I choć pustelniczka nie miała pojęcia co to za stworzenie, jego obecność ucieszyła ją. Ktoś kto mieszka ze zwierzęciem, nie może być złą osobą. Do opieki potrzeba odpowiedniej wrażliwości, dobrego serca i rozsądku. Lilly już na wstępie wykazała się empatią, jednak nie można się oszukiwać, że wywołana ona została sztucznie przez Ace’a, który zrzucił na nią pewien kłopot. Dobre serce lub relacja z mężczyzną nie pozwoliło sklepikarce zbyć potrzebującej lub pójść na łatwiznę, o czym pustelniczka przekonała się później. Zamiast tego wydawało się, że naprawdę się przejęła i zależało jej, by pomóc jak najlepiej. A jeśli Kerhje mogła wątpić w szczerość chęci pomocy, to wrażliwości nie mogła odmówić. W jej głowie każdy, kto ma zwierzaka, stawiany jest na równi z wszystkimi troskliwymi zawodowo.
        Raptem Oczko poderwał się z kolan pustelniczki, jakby po raz kolejny zaniepokojony. Zaczął kraczeć i latać między półkami, tylko cudem niczego nie przewracając. Kerhje zaniepokoiła się. Zarówno nagłą zmianą zachowania gawrona, jak i tym, że przez nie zaraz zdarzy się jakieś nieszczęście. Nie chciała sobie narobić kłopotów u osoby, która właśnie udzielała jej pomocy. Co by było, jeśli ptaszysko coś zniszczy?
- Oczko! – syknęła, poderwawszy się z fotela. Szybko jednak znów na nie opadła, czując, jak kręci jej się w głowie. Zdecydowała się jednak zaryzykować i wysłała w stronę Oczka ramię umysłu, grubości najcieńszej nici, tylko takie, by szybko spojrzeć jego oczyma i równie szybko się wycofać.
        Znajdowali się wysoko, pod samym sufitem i Kerhje miała wrażenie, ze zaraz uderzy w niego głową. Gawron rozglądał się we wszystkie strony, wznosił i opadał. Znajdowali się nad zasłoną, prowadzącą najwidoczniej do drugiego pomieszczenia. Pewnie tam zniknęła Lilly. Szybko jednak gawron zaczął krążyć po głównym pomieszczeniu. Tylko dzięki krótkiemu impulsowi, pustelniczka zrozumiała gdzie jest. Zapach drewna i papieru, który wyczuwała, należał do całej kolekcji starych sekretarzyków, krzeseł i półek wypełnionych do granic starymi księgami. Nie miała czasu, by im się dobrze przyjrzeć, ale zrobiły na niej wrażenie. Poczuła się nieco przytłoczona ilością zgromadzonych rzeczy i ich wartości oraz historii, którą zapewne opowiadały. A jednak nie poczuła, że ma ochotę wyjść stąd jak najszybciej, przeciwnie – czuła się tu dobrze. Niestety poczucie bezpieczeństwa zastąpił znów niejasny niepokój.
        Putelniczka czuła, jak jej myśli wędrują zbyt głęboko. Musiała się szybko wycofać i nie miała czasu dokładnie przyjrzeć się pomieszczeniu, dzięki czemu mogłaby zrozumieć niepokój przyjaciela. Ten jednak dzięki obecności właścicielki w swoje głowie, nieco się uspokoił. Usiadł na jednej z półek i siedział tam, uważnie obserwując otoczenie.
        W tym też momencie wróciła dziewczyna. Nie wydawała się przestraszona, ale może była zwyczajnie czegoś nieświadoma.
        Kerhje z wdzięcznością przyjęła kubek gorącej herbaty, który parzył w dłonie. Mogła rozgrzać skostniałe palce. Czuła jak krew zaczyna lepiej krążyć. Napiła się łyka gorącego napoju, a ulga rozniosła się po jej gardle. Całość była jednak zbyt gorąca, by wypić wszystko od razu, więc pustelniczka trzymała kubek, rozkoszując się jego ciepłem.
        Na wieść o ubraniach, znieruchomiała. Poczuła się dziwnie. Trochę niezręcznie. Przyjęcie ubrań oznaczałoby, że musi tu pozostać dłużej – tak długo, aż jej własne ubrania wyschną, bo przecież nie może zabrać cudzych. To eliminowało możliwość szybkiego przestania być kłopotem dziewczyny, która się przecież o niego nie prosiła. Jednak czas potrzebny do powrotu do formy, w której pustelniczka sama mogłaby w końcu opuścić antykwariat i udać się wgłąb miasta, z pewnością policzyłoby się więcej niż jednym kubkiem gorącego naparu. Jakkolwiek więc bardzo chciała, nie miała wyboru, jak pozwolić o siebie zadbać, by jak najszybciej móc znów patrzeć na świat oczyma gawrona.
- Dziękuję ci bardzo, Lilly... Jesteś naprawdę dobra. Przykro mi, że sprawiam ci tyle kłopotu, ale obawiam się, że... musisz mnie zaprowadzić na zaplecze. Boję się, że idąc może strącić coś wartościowego. Niestety bez Oczka, nie wiem o wszystkim, co się wokół mnie znajduje, a teraz jestem zbyt zmęczona, żeby skorzystać z jego pomocy.
        Wstała z fotela i zatoczyła delikatnie krąg dłońmi. Palcami natrafiła na jeden z regałów. Wkrótce, idąc obok niego i z pomocą dziewczyny doszła na zaplecze, odgradzając się tym samym od swojego zdenerwowanego towarzysza. Usiadła na jednym, z – cudem! – pustych krzeseł i zaczęła sie przebierać. Warstwa po warstwie zdejmowała z ciała przemoczone ubranie, które kleiło jej się do skóry, jakby wciąż pokrywała je maź roślinnego monstrum z Valladonu. Wspomnienia wracały. Każde uderzenie przypominało o sobie, zapulsowawszy bólem. Zdarta skóra piekła, ale na szczęście obeszło się bez poważnych obrażeń. Obite żebra, po uderzeniu o zimną posadzkę zasłoniła szybko suchym swetrem. Zmęczenie przywołało wspomnienia.
        Chatka Vetery. Pomyłka. Babcia. Zimny deszcz na zewnątrz, osiemnastoletnia Kerhje wbiegająca do chatki bez suchej nitki na sobie.
- Babciu, mówiłaś, że nie będzie padać! Kości ci tak mówiły.
- Aaa, daj spokój moim starym kościom i nie chlap mi tą wodą dokoła. Wyglądasz jak zmokła kura.
        Dziewczyna zrzuca wszystkie ubrania i golusieńka siada przed paleniskiem. Babcia nakrywa jej plecy grubym kocem.
        Ale babci już nie ma.

        Na nogi szybko wsunęła spodnie. Pasowały idealnie. Dziwnie jednak było jej w tym stroju. Zwykle nie ubierała się w tak prosty sposób... Po męsku. Lubiła luźne, wygodne, lecz kobiece stroje. Niemniej, w tym momencie, były to najlepsze ubrania, jakie mogła sobie wymyślić – suche. Będzie musiała za nie podziękować. Zapewne tylko dzięki temu się nie przeziębi. Tylko jak mogłaby się za wszystko odwdzięczyć?
        Wstała z krzesła i powoli ruszyła w stronę kurtyny. Pamiętała drogę, więc nie chciała znów prosić Lilly o pomoc. Zatrzymała się jednak w pół drogi, znów czując dziwny niepokój.
        Na granicy słyszalności dało się słyszeć ciche chlupotanie. Wydawało się dochodzić z... Bardzo bliska. Jakby tuż obok pustelniczki ktoś bardzo chaotycznie mieszał łyżeczką herbatę. Być może to zwykłe odgłosy domu? A może dziewczyna miała tutaj niewielkie akwarium? Co prawda nie wyczuwała obecności umysłu kolejnego zwierzęcia, ale nie mogła wykluczyć jego istnienia. Mimo to nie wyszła od razu z zaplecza. Odwróciła się w stronę dźwięku i wtedy zahaczyła o coś trzymanym w dłoni mokrym ubraniem. Tępe uderzenie o drewnianą podłogę dało znać, że jakiś przedmiot spadł z pewnej wysokości. Kerhje wystraszyła się. Co, jeśli właśnie zniszczyła coś bardzo cennego?
        Szybko (i bardzo ostrożnie) kucnęła i zaczęła szukać przedmiotu na podłodze. Kiedy palce natrafiły na twardy sześcian, pustelniczka szybko odkryła, że w istocie jest pudełeczkiem z otwartym wieczkiem. Całe szczęście było otwarte do góry, więc zawartość nie mogła się rozlać.
        Szybko poczuła wydobywający się ze środka zapach magii. Palce zaszczypały od niej delikatnie, lecz szybko uczucie to zastąpiło coś innego. Wokół palca wskazującego pustelniczki owinęła się cieniutka, mokra gałązka.
        W pierwszym momencie dziewczyna się wystraszyła. Wspomnienia wciąż były żywe, a magiczne rośliny nie kojarzyły jej się teraz dobrze. Szybko jednak panikę zastąpiła ciekawość. Czyżby to była...
- Mimosa morska?
        Roślina odpowiedziała listkiem, gładzącym paznokieć i cichutkim, leniwym zawodzeniem. Wydawało się, że dopiero co budzi się ze snu.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

Post autor: Mimosa »

        - Południowy zachód, tak – odpowiedziała Mimosa, która nienawykła do poprawiania ludzi przytaknęła nawet, gdy nieco dokładniej precyzowała kierunek. - Nad Oceanem Jadeitów – dopowiedziała dla jasności. Później, jak gdyby dziewczyna czytała w jej myślach, przedstawiła siebie oraz towarzysza, a Mim dygnęła odruchowo, wciąż zapominając, że przybyła nie otwiera oczu.
        - Miło mi cię poznać Kerhje. I Oczko – dodała szybko, zerkając niepewnie na gawrona, a później oglądając się po antykwariacie. – Taak, ma na imię Nesbo. To… to taki mały smoczek, ale absolutnie niegroźny, zapewniam. Może być jedynie trochę nachalny, straszny z niego pieszczoch – uśmiechnęła się słabo, odgarniając włosy za ucho i wahając jeszcze moment, nim w końcu skinęła sobie samej i pognała na zaplecze. I tak za dużo gada.

        Gdy wróciła z powrotem zwolniła nieco krok, widząc przybyłą wyprostowaną w fotelu i nieco spiętą. Na jej kolanach brakowało gawrona, za którym Mimosa rozejrzała się odruchowo. Czarne ptaszysko siedziało na jednym z regałów, obserwując ją czujnie z lekko pochylonym łbem. Błogosławiona skuliła nieco ramiona, przyspieszając kroku. Nie bała się zwierząt w takim stopniu, w jakim ludzie zazwyczaj się ich obawiali. Jej prędzej wydawało jej się, że to ona może jakiemuś niechcący krzywdę wyrządzić, więc zwyczajnie trzymała się „swojego świata” zwierzęta pozostawiając samym sobie i pomagając tylko, gdy zajdzie taka konieczność, jak chociażby dokarmianie kociaków zimą. I znów, nie przeszkadzało jej, że kocie gromady zbierają się pod jej drzwiami gdy tylko znikną ostatnie ślady pożywienia w mieście, a bardziej, że ktoś może im zrobić krzywdę, jako że miastowi nie przepadają za bezpańskimi kotami, traktując je na równi ze szkodnikami. Taka pokrętna logika, ale nic nie mogła na nią poradzić, więc teraz zwyczajnie minęła szybko gawrona, by go nie niepokoić niepotrzebnie.
        Podała dziewczynie herbatę, z ulgą obserwując jej ukojenie ciepłem naczynia, jednak nagłe spięcie nieznajomej, gdy wspomniała o suchych ubraniach, wprawiło w konsternację ją samą. Przesadziła. Znowu. Przecież to impertynencja! Ale co miała zrobić? Pozwolić jej siedzieć w mokrych? A może trzeba było zaprowadzić do kozy, by się ogrzała i wysuszyła? Jedna w kuchni, ale druga przecież na zapleczu, głupia! Ach… nie wiedziała, co powinna; zrobiła to, co uważała za słuszne, z coraz większym ciężarem w sercu próbując porozumieć się z nieznajomą, a przecież, obiektywnie, łatwiejszej osoby do nawiązania znajomości niż spokojna szatynka chyba ciężko byłoby znaleźć.
        Na szczęście Kerhje jednak zdecydowała się przyjąć pomoc i chyba bardziej przejęła się tym, że sprawia kłopot (też się dobrały), niż że zachowanie sprzedawczyni było niewłaściwe. Mim mimowolnie odetchnęła z ulgą, ale jednocześnie sięgnęła do aury przybyłej, by w końcu lepiej ją poznać. Delikatna, samotna, harmonijna… piękna. W końcu też wyjaśniły się wiecznie zamknięte oczy nieznajomej, a bariera obronna niebianki opadła kompletnie, gdy jej mentalność wyciągała chude ramionka, by zaopiekować się niewidomym gościem, którego chociaż wciąż się lękała, nagle zapragnęła poznać. Nie było w jej intencjach nic z litości, a wręcz nawet pewnego rodzaju ulga niewiadomego pochodzenia, nad którym lepiej byłoby się nie zastanawiać. Lilly w każdym razie najzwyczajniej w świecie przyjęła fakt do wiadomości, postanawiając się dostosować i postarać nie zabić swojego gościa.
        - Żaden kłopot, naprawdę. Musimy tylko uważać, bo tu naprawdę jest dużo rzeczy – mruknęła, pomagając dziewczynie wstać i prowadząc ją na zaplecze. – Nie aż tak dużo drogocennych, nie przejmuj się tym proszę, po prostu… no dużo rzeczy… różnych – westchnęła, rozglądając się po swoim ukochanym gratowisku.
        Bałaganu nie było tu nigdy, przynajmniej nie w teorii. Wszystko bowiem miało swoje miejsce, kurz był regularnie ścierany (chociaż Lilly mogłaby przysiąc, że niektóre woluminy chyba umyślnie go produkowały), a książki ułożone równiutko. Niestety te „miejsca” były wszędzie, a idealne stosy znajdowały się również na podłogach, gdy zabrakło miejsca na książki na półkach, a na ścianach miejsca na półki. Więc porządek panował idealny, tylko że wszystko było wszędzie, więc nie każdy umiał to docenić. A droga na zaplecze chociaż prosta, była jednak nieco kręta, gdy Mim omijała ze swoją towarzyszką zalegające na ziemi rzeczy i meble.
        W końcu dotarły za zasłonkę a tam Lilly rozejrzała się za czymkolwiek, na czym można było względnie bezpiecznie posadzić dziewczynę. W końcu upolowała jakieś krzesło, z którego nawet nie trzeba było nic zrzucać i ostrożnie posadziła tam dziewczynę, podając jej ubranie. Sama zakręciła się bez celu, a gdy Kerhje zaczęła się przebierać, odwróciła gwałtownie i dosłownie wypadła z powrotem do sklepu. Zatrzymała się przy regale, znów pod czujnym spojrzeniem Oczka, przypominając sobie słowa przybyłej.
        Lilly była inteligentna, a Kerhje niespecjalnie owijała w bawełnę, prawdopodobnie nie uznając informacji za szczególnie ważną, by trzymać ją w tajemnicy, więc Andersen szybko domyśliła się, że gawron w jakiś sposób zastępuje dziewczynie oczy. Nie wiedziała tylko dokładnie, jak to działa. Czy niewidoma zwyczajnie umie komunikować się ze zwierzętami, a Oczko zdaje jej relacje z otoczenia? Wydawało się absurdalnie czaso- i energochłonne, nie mówiąc już o opóźnieniu, jakie następowałoby pomiędzy wymianą zdań, a każdym kolejnym krokiem szatynki. Inne opcje? Widziała tylko jedną. Kerhje dosłownie widziała za pośrednictwem gawrona. Posiadając tą wiedzę, którą ma, Lilly nie wydawało się to specjalnie skomplikowane, zwłaszcza gdy ktoś nie miał innego wyboru, za to ogrom wiedzy i potrzeb. Odruchowo spojrzała na siedzącego wciąż na regale ptaka, który jeszcze bardziej obniżył łepek, przechylając go lekko. Zaintrygowana Mim podeszła krok bliżej, wyciągając do niego rękę, a wtedy gawron zaskrzeczał donośnie. Błogosławiona odskoczyła jak oparzona, a z zaplecza rozległo się głuche uderzenie. Lilly momentalnie zawinęła się na pięcie, lecąc na pomoc dziewczynie, która musiała na coś wpaść, ale gdy odgarnęła kotarę i odnalazła źródło hałasu, stanęła jak wryta. Tuląc się do framugi i starając nie wydać najmniejszego dźwięku, obserwowała jak Kerhje zapoznaje się z… no właśnie, z czym?

        Mormon Andersen był człowiekiem prawdziwie dobrym, ale też nieco ekscentrycznym, stąd niektóre jego decyzje i działania nie zawsze były pozytywnie odbierane lub zwyczajnie budziły mieszane emocje. Nawet to, że wziął pod opiekę Nesbo, którego ostatecznie odziedziczyła Lilly początkowo nie zostało dobrze przyjęte. Większość istot z takich łapanek jest na tyle wypaczona, że nie może normalnie funkcjonować w świecie lub też nie wiadomo dokładnie, co kryją w sobie, pod licznymi warstwami zaklęć – czyli czy zwyczajnie nie są niebezpieczne. Każdy kto chociaż raz widział podopiecznego błogosławionej wiedział, że ten stworek na pewno jej nie skrzywdzi, wciąż jednak pozostawał nieznaną istotą o nieprzewidywalnych zdolnościach i skłonnościach. Tak więc smutną praktyką było to, że ocalone zwierzęta zabijano, oczywiście ze względów humanitarnych. Mormon miał jednak wielu przyjaciół w wielu różnych miejscach w mieście (Nesbo zaś tendencję do rozkochiwania w sobie każdego, kto położył na nim oczy), więc udało mu się odratować nieszczęsnego smoczka. Był to jednak nie jedyny ocalały.
        Roślinka, z którą właśnie zapoznawała się Kerhje, była mimosą. Lilly początkowo poczuła się zraniona, gdy dziadek przyniósł ją do sklepu, ale mężczyzna był nieugięty w swoim postanowieniu by oswoić dziewczynkę zarówno z tym przezwiskiem, nią samą, jak i niczemu niewinnej roślince. Kolejny efekt eksperymentów, podobnie jak Nesbo, nie był groźny, a winnemu stworzenia mimosy czarodziejowi prędzej było zarzucić nadmierną ciekawość szalonego botanika niż złe intencje, przynajmniej w tym przypadku (w końcu nie za tą roślinkę został sądzony…). Pradawny bowiem zwyczajnie stworzył nowy gatunek mimosy, która zdolna była do życia pod wodą, a właściwie stała się w pełni elementem morskiej flory, niezdolną do przetrwania na lądzie, gdzie jej wątłe listki zaraz opadały i wysychały. Mormon jednak nie był botanikiem i powód, dla którego pewnego dnia wrócił do domu z małym akwarium w rękach był zgoła odmienny.
        Mimosa charakteryzuje się tym, że nie znosi obcego dotyku. Jako określenie człowieka oznacza zaś kogoś nadmiernie wrażliwego, niestety zazwyczaj w negatywnym tego słowa znaczeniu. Niewielka roślinka, której cały świat zamykał się w drewnianym sześcianie z jedną szybką, w ramach „okienka”, okazała się jednak mieć drugą wyjątkową cechę poza zdolnością do istnienia pod wodą, prawdopodobnie zupełnie nieplanowaną. Szukała dotyku. Inteligentny człowiek, jakim był Mormon Andersen, niezwłocznie podarował wytęskniony pęd wnuczce w milczącym, jednak wyjątkowo dosadnym przekazie „skoro ona to potrafi, ty z pewnością też”. Lilly oczywiście przyjęła podarek z uśmiechem, podziękowaniem oraz wewnętrznym przekonaniem o jego bezsensowności i kolejnym przymusie ze strony dziadka, który przecież nigdy do niczego jej nie zmuszał. Z czasem jednak coraz częściej zaglądała do swojej „imienniczki”, spędzając z nią czas, rozmawiając i głaszcząc wesołe listeczki.
        Teraz Lilly spoglądała, jak jej kwiatek tuli się do palca niewidomej i (mimo lekkiego i irracjonalnego ukłucia zazdrości) uśmiechnęła się lekko pod nosem. Aż kusiłoby, żeby powiedzieć, że skoro roślinka zaufała przybyłej to i ona powinna, ale młodziutka łodyżka tuliła się akurat do każdego ciepłego ciała w zasięgu swoich zielonych ramionek, nie była więc najlepszym wykładnikiem. Poza tym Lilly, Mormon i Nesbo (!) byli jedynymi, z którymi miała styczność odkąd trafiła do antykwariatu, ponieważ Mim nie była zbyt chętna do wystawiania roślinki w głównej części sklepu. Bała się, że ktoś ją zechce kupić, a ona nie będzie potrafiła odmówić. Kilka razy też zanosiła akwarium nad morze, próbując „uwolnić” mimosę i pozwolić jej rozkwitnąć w jej „naturalnym” środowisku. Pęd jednak zanosił się wówczas jękiem, trzymając kurczowo palca błogosławionej i korzonkami uparcie rozgrzebywał piasek morskiego dna, w którym Lilly próbowała go zasadzić, aż w końcu dziewczyna się poddała i roślinka została w antykwariacie. Przecież i tak nie chciała się z nią rozstawać, a próby były jedynie dla dobra malucha. Skoro jednak i on uparł się by zostać, nie miała nic przeciwko.
        Kilka razy otwierała teraz usta, by zagaić rozmowę, ale nic mądrego, ani nie krępującego nie przychodziło jej na myśl, więc peszyła się coraz bardziej, czując jakby podglądała. W końcu, przeklinając nieco to małe oszustwo, zahałasowała kotarą i zrobiła dwa kroki w miejscu, jakby dopiero wchodziła.
        - Ubrania pasują? – zapytała od progu, jakby jeszcze nie dostrzegła spotkania z roślinką i dopiero wtedy podeszła do dziewczyny.
        – Pomogę ci, ono czasem spada, nie wiem kto wymyślił akwarium w tym kształcie – gadała od rzeczy, podnosząc pojemniczek i odstawiając je na miejsce. Roślinka czując Lilly prawie wylazła z akwarium, chcąc przytulić dziewczynę, ale ta tylko uśmiechnęła się lekko i żartobliwie wsadziła ją palcem z powrotem do puzderka. Listki pogłaskały jeszcze czule palec i pomachały na pożegnanie, uspokajając się powoli i znów zapadając w lekki letarg.
        Lilly zebrała mokre ubrania zostawione na krześle i rozwiesiła je na nim, możliwie równo, zaciągając następnie mebel w pobliże piecyka. Parę godzin i powinny być suche. W tym czasie… o rany, rany…
        - Hm, może wrócimy do sklepu? Tam jest twoja herbata i w razie gdyby jakiś klient przyszedł… – powiedziała, niepewnie biorąc znów dziewczynę pod ramię i ostrożnie prowadząc przez kotarę do sklepu. Oczko wciąż siedział na regale, spoglądając na dziewczyny uważnym wzrokiem, aż Lilly posadziła znów dziewczynę na fotelu, podając jej naczynie. Dopiero wtedy ptaszysko zleciało niżej, lądując na oparciu.
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

        Kerhje nie spodziewała się jak wiele miłych niespodzianek może ją czekać za nieznanymi drzwiami z dzwoneczkiem. Z pewnością jednak, wszystko, co ją do tej chwili tu spotykało było łagodnie zaskakujące i miłe. Na przykład ten mały smoczek... Jak to w ogóle możliwe, że ktoś trzymał pod tak niewielkim dachem stworzenie, które przecież wyrasta w pewnym momencie na potężnych rozmiarów stwora? Może gdyby Lilly mieszkała w lesie, tak jak Kerhje, byłoby to łatwiejsze do zrozumienia, ale przecież znajdowały się w całkiem dużym mieście, a ten maluch grasował wśród regałów pełnych oszałamiającej ilości cennych staroci. Dziewczyna musiała naprawdę umieć go wychować, choć może... Kto wie, może i on nie raz zrzucił akwarium z mimosą wodną? Czy to nie było jednak kłopotliwe dla obojga? Kerhje przypomniała sobie wszystkie opowieści o mieszczanach, tak chętnie kupujących na podejrzanych targach stworzenia, które co prawda zachwycały, ale absolutnie nie były stworzone do życia w mieście.
- Smoczkiem? - powtórzyła, w końcu zbliżając kubek z herbatą do ust tak blisko, że ciepła para otuliła jej oczy. Z jej twarzy zniknął uśmiech. Widać było, że się nad czymś zastanawia. - Żyjesz pod jednym dachem ze smokiem? Czy on... Został niedawno porzucony lub w inny sposób skrzywdzony?
        Tak, Kerhje była bezpośrednia. Pewnie nie wypadało jej pytać o takie rzeczy osobę, która właśnie się nią zaopiekowała, ale natura dziewczyny zwyciężyła. Próbowała sobie jakoś wytłumaczyć ten fakt. Może Nesbo trafił najlepiej jak mógł, bo gdyby Lilly się nim nie zainteresowała, to przytrafiłoby mu się coś dużo gorszego? Może żyją już razem na tyle długo, że nie można myśleć o wypuszczeniu go na wolność? Zupełnie tak, jak było z Oczko...

        Czytanie nigdy nie było dla niej łatwą sprawą. Nie mogła pochylić się nad książką i samodzielnie rozczytać zapisanych na stronicach znaków, tak by nie zajęło jej to uciążliwie dużo czasu. Kiedy jeszcze mieszkała z rodziną, dbano o jej edukację, czytając jej przeróżne naukowe woluminy. Sama również przynosiła sobie coś z biblioteki, zagłębiała się w umysł schwytanej myszki (a było ich na dworze mnóstwo, mimo równej mnogości kotów i kun) i przez wiele dni ślęczała nad jednym egzemplarzem. Kiedy sama sobie coś wybierała, starała się, by był to możliwie przyjemny wybór, dający wytchnienie po suchych mądrościach, które jej czytywano. Liczyła, że wybierając zbiory legend, romanse czy historie podróżnicze umili sobie wieczór i nada czytaniu odpowiedniej lekkości. Przecież nieraz słyszała, że książki to przepiękna ucieczka od rzeczywistości. Niestety nawet takie próby nie sprawiły, że zaczęła być częstszym bywalcem biblioteki. Właściwie to jej zapał gasł, gdy orientowała się, że cokolwiek nie zrobi, brak własnych sprawnych oczu jest przeszkodą w samodzielnym czytaniu. Nawet wynajmowane myszki nie pomagały. Dawały jej tylko mały fragment obrazu, który dodatkowo nie zawierał sensu. Kerhje odbierała z umysłu zwierząt widok, który dopiero w swoim mózgu musiała zinterpretować i choć później stawało się to dla niej coraz łatwiejsze, to wciąż w przypadku książek było wyjątkowo męczące. Nie tylko dla niej zresztą, ale i dla zwierząt. Czytanie wymagało dużo czasu i skupienia, więc po każdej takiej sesji zarówno zwierzę, jak i dziewczyna były zmęczone i bolały je głowy. Także mała jeszcze Kerhje coraz rzadziej decydowała się na wycieczki pomiędzy uginające się półki i regały i choć z czasem radziła sobie coraz lepiej z kontrolą umysłu, nie powróciła do czytania, odnajdując spełnienie w innych dziedzinach.
        Mimo to ostatnia książka, jaką przeczytała, pozwoliła jej w tej chwili zachwycić się znaleziskiem z zaplecza. "Flora klasyczna i magiczna środkowej Alaranii", leżąca zakurzona w skrzyni babki, pozwoliła jej lepiej poznać nie tylko roślinność Szepczącego Lasu (którą zgłębiła jednak głównie w praktyce), ale i innych części znanego jej świata. Mimosa wodna była jedną z tych roślinek, którym, choć nie poświęcono wielu stron do opisania, zapadała w pamięć swą uroczą niezwykłością. Przekornie buntowała się znaczeniu własnej nazwy, a jednocześnie jej podporządkowywała. Jakby chciała za wszelką cenę odróżnić się od swojej niemagicznej siostry, lecz pokrewieństwo nie pozwalało o sobie zapomnieć.
        Pustelniczka niemal z namaszczeniem pozwalała roślince owijać się wokół palca. Odruchowo sięgała również po umysł gawrona, tak bardzo chciała zobaczyć roślinkę, ale na szczęście powstrzymało ją przed tym wejście sklepikarki. Słysząc jak się do niej zbliża, a potem podnosi akwarium rozdzielając zachwycającą się sobą nawzajem dwójkę, poczuła żal, a potem zorientowała się, że chyba znowu coś poszło nie tak. Miała wrażenie jakby wybrała się na bal, nie potrafiąc tańczyć. Deptała innym po butach, a ci milczeli nie śmiąc powiedzieć, że do nich nie pasuje. Miasto nie było miejscem, w którym czuła się pewnie.
- Przepraszam, sprawiam same kłopoty... - mruknęła z zamiarem przemilczenia kwestii mimosy wodnej, mimo to czuła, że ciekawość będzie ją zżerała od środka, jeśli nie wyrzuci z siebie pytań. Najpierw pozwoliła jednak zaprowadzić się z powrotem do sklepiku. Cóż, może teraz, w suchym, normalnym ubraniu nie wystraszy potencjalnego klienta przychodzącego do antykwariatu. Po chwili siedziała z powrotem w fotelu, a Oczko strzegł jej - a może sam się chował? - siadając na oparciu fotela. Wciąż zachowywał się nieco dziwnie, ale zdecydowanie wracał do formy. Trzeba będzie mu tylko później wyczyścić piórka.
        Wtedy też krępująca cisza zaległa w pomieszczeniu i wydawało się, że każde uderzenie Nesbo pazurkiem o losowe podłoże jest niezwykle głośnym dźwiękiem, podobnie jak śnieg na dworze, który zaczynał skrzypieć pod podeszwami wychodzących z domów ludzi. W powietrzu wciąż unosiła się też dziwna atmosfera niepokoju. Pustelniczka zastanawiała się, czy to tylko z emocji, czy rzeczywiście jest coś na rzeczy i wyczuwa to nie tylko ona i najwidoczniej Oczko, ale również Lilly. Nie śmiała jednak pytać. Zamiast tego w końcu ciszę przetrwało kolejne pytanie:
- Lilly... czy to była mimosa wodna? Nie spodziewałam się, że może żyć w takich warunkach. To naprawdę niesamowite. Powiedz, jeśli jest coś, co mogę dla ciebie zrobić, to być może zająć się twoimi zielonymi mieszkańcami tego miejsca... Albo Nesbo. Uwierz mi, mam rękę do małych żyjących. Większych zresztą też, o ile nie jest zbyt pyskate. Chciałabym Ci się jakoś odwdzięczyć. Jak tylko Oczko odpocznie i znów będę mogła patrzeć.
        Całkiem niezwykle było usłyszeć tyle słów wyowiedzianych przez pustelniczkę w jednej chwili, ale wystarczył tylko odpowiedni temat.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

Post autor: Mimosa »

        Działo się tak niewiele, w ciszy i spokoju magicznego miejsca, jakim zawsze był antykwariat Mormona Andersena, a mimo to Lilly była ciągle spięta. Sama już nie wiedziała, czy woli osoby głośne i energiczne, które chociaż nieco ją przytłaczają, to zdawają się nie potrzebować innych, a w tym wypadku jej, do swojego funkcjonowania. Skutecznie zajmują się sami sobą, gdy Mim bezgłośnie schodzi im z drogi, dyskretnie podając tylko potrzebne rzeczy lub odbierając te, którymi nie byli zainteresowani. Cisi klienci byli mniej męczący, wędrując między regałami bez słowa, pod dyskretnym spojrzeniem sprzedawczyni, która po krótkiej wymianie zdań przy zapłacie żegnała ich uprzejmie, zamykając znów drzwi swojego królestwa. Teraz jednak, z Kerhje, czuła się zupełnie inaczej. Dziewczyna niby należała do tej drugiej grupy spokojnych, nieintensywnych ludzi, ale też nie przyszła tu z własnej woli, a tym samym wymagała zajęcia się nią w jakiś sposób. I nie by to miał być jakiś problem ogólnie, żaden zupełnie! Jednak… no może trochę. Ale tylko dlatego, że nie chciała by dziewczyna czuła się ciężarem, a chyba niewiele było potrzeba, by ta odniosła takie wrażenie. Co więcej, im bardziej Lilly starała się wprowadzić beztroską atmosferę, tym bardziej ta się zagęszczała, a niewidoma nieznajoma wycofywała z przeprosinami na ustach, sprawiając, że Mim czuła się coraz bardziej bezsilna.
        - Nie, Kerhje, naprawdę nie sprawiasz kłopotów! – zapewniała żarliwie, prowadząc dziewczynę z powrotem na fotel, a później samej siadając na stojącej blisko skrzyni z książkami. – Ja… po prostu nieczęsto mam gości, przepraszam – wymamrotała, starając się nie zastanawiać nad tym, za co właściwie przeprasza. Kolana sięgały jej teraz prawie do piersi więc objęła je ramionami, przyglądając się swojemu gościowi w ciszy przerywanej tylko przez chrobot małych smoczych pazurków po starych deskach. Powoli robiło się niezręcznie, ale wtedy przybyła odezwała się w temacie, który w pewien sposób uspokoił Lilly i zdawał się stanowić bezpieczny temat dla obu dziewcząt.
        - Tak… dostałam ją od dziadka – urwała szybko, niemal dodając nawiązanie do własnego przezwiska, którego Kerhje nie mogła przecież znać. Wysłuchała jej uważnie, przygryzając lekko dolną wargę w zamyśleniu, czy aby na pewno dobrze rozumie dziewczynę. Jasna była chęć odwzajemnienia się za pomoc, chociaż oczywiście nie widziała takiej potrzeby, jednak to, co ją zainteresowało to powody takiej a nie innej oferty. Czyżby Kerhje uważała, że Lilly sobie nie radzi? Spięła się mimowolnie, starając się ubrać myśli w uprzejme słowa.
        - Jak najbardziej, rośnie zdrowo nawet w akwarium. Próbowałam ją zasadzić w jej naturalnym środowisku, ale nie chciała. Jest dość… samoświadoma, jak na roślinkę – mówiła nieśmiało i wciąż z pozycji obronnej, podświadomie czując potrzebę usprawiedliwienia się, chociaż starała się, by jej ton brzmiał swobodnie. Przecież nie robiła nic złego, wiele razy przecież zanosiła pęd nad morze, ale wszystkie próby spalały na panewce. Poza tym mimosie było chyba dobrze tutaj…
        Andersen lekko zapadła się w sobie, skubiąc nitki powstającego na kolanie przetarcia w spodniach i spoglądając na przybyłą niepewnie, czego tamta nie mogła zobaczyć. Bardzo starała się nie oceniać Kerhje zbyt szybko, ale gdy sama poczuła się oceniana, jej emocje wzięły w górę, zwłaszcza gdy przybyła poruszyła temat Nesbo. Już wcześniej wydawała się zaskoczona słowami Lilly, ale dziewczyna dopiero teraz odważyła się odpowiedzieć w obronie relacji łączącej ją z podopiecznym. Wtedy jednak smoczek, jak na zawołanie, pojawił się koło niej i wdrapał na kolana popiskując cichutko i łapkami wyrabiając sobie legowisko, zagrzebał się w sweter na podołku Lilly, spoglądając na nią ufnie. Dziewczyna uśmiechnęła się lekko i wzięła głębszy oddech, postanawiając nie czuć się urażoną słowami swojego gościa. Będzie się starać zachowywać normalnie.
        - Nie musisz się odwdzięczać, naprawdę – zaczęła więc zamiast tego, głaszcząc chowańca po białym futerku na głowie. – Doceniam twoją propozycję, ale radzimy sobie z Nesbo – powiedziała możliwie pewnym siebie i pogodnym głosem. Nieznajoma była dość zdecydowana i już teraz ją onieśmielała, a co dopiero gdy zacznie widzieć? Widok smoczka też może być zaskoczeniem… wolała już teraz wyjaśnić sprawę, nieśmiało licząc, że to trochę zniechęci dziewczynę do ingerowania między nią, a jej zwierzaka. No i Kerhje już wcześniej o niego pytała.
        - Poza tym Nesbo nie jest zwykłym smoczkiem – zaczęła mówić, przypadkiem przysłaniając zwierzakowi wielkie uszy pod pretekstem pieszczoty, by nie słuchał. – Właściwie nie wiem dokładnie czym jest. Dziadek uratował go lata temu, gdy turmalijska straż wzięła się w końcu za nielegalne eksperymenty na zwierzętach i właściwie ciężko powiedzieć czy jest emm… takim… zmutowanym smoczkiem, czy czymś zupełnie innym – stwierdziła nieśmiało, dziwnie czując się z takim przedmiotowym opisywaniem przyjaciela. – Ma po prostu cechy… jakby… różnych zwierząt, ale jest wielkości kota już od lat i nie zapowiada się, by urósł. Znaleźli wtedy wiele zwierząt, ale nie wszystkie mogły dalej samodzielnie żyć. Część też została… no, dziadkowi udało się uratować Nesbo – zakończyła trochę koślawo nieprzyjemny temat, spoglądając na swojego gościa, a później przenosząc z ciekawością wzrok na gawrona.
        Kerhje już wcześniej dość swobodnie nawiązała do swojej więzi z tym ptakiem i nie trzeba było wiele, by Lilly domyśliła się, że jest on jej towarzyszem i oczami. Wciąż nie wiedziała, jak dokładnie działa ta współpraca i chociaż trochę obawiała się, że będzie zbyt wścibska, postanowiła dać upust ciekawości, a przy okazji zmienić temat. W końcu obie miały swoich zwierzęcych towarzyszy… może łączyło je więcej niż sądziła?
        - A Oczko? – zapytała więc, wciąż cichym i spokojnym tonem, pasującym do tego wnętrza, jakby jego stałe wyposażenie. – Dzięki niemu widzisz, tak? – upewniła się nieśmiało, wciąż męcząc nitkę i rzucając, nim zdążyła ugryźć się w język: - jak to działa? To znaczy… jak to działa? – powtórzyła się i uśmiechnęła z zażenowaniem, zaraz nieco wystraszona spuszczając wzrok. – Przepraszam, nie chcę być nieuprzejma. Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz oczywiście. To po prostu interesujące. To znaczy nie to, że nie widzisz, tylko to jak sobie z tym radzisz…
        „Jejku…”, jęknęła w myślach. Nie no, ona była beznadziejna w relacjach z ludźmi. Od tego był Mormon, on zawsze wiedział co i kiedy powiedzieć, i na pewno nie powiedziałby komuś niewidomemu, że jego sposób radzenia sobie z trudnościami jest interesujący. A może by powiedział? W sumie był trochę dziwny… Ale chyba i tak łatwiej nawiązywał relacje niż jego wnuczka, która chociaż bardzo lubiana, ciągle miała wrażenie, że niemal każdym słowem zniechęca do siebie każdego człowieka i nie szło jej wbić do głowy, że jest inaczej.
        Tym razem od wewnętrznych rozterek uwolnił ją dzwoneczek, który rozdzwonił się po raz kolejny, dźwiękiem tym razem gwałtowniejszym, a powtórzona melodia oznaczała szybkie zamknięcie drzwi. Nic dziwnego zresztą, zawierucha dzisiaj taka, że psa strach na dwór wypuścić, a co dopiero samemu brnąć przez wysokie zaspy. Oczywiście ona chętnie by się na taki spacer wybrała, ale dzień rozpoczął się już na dobre i ulice pełne były ludzi zmierzających w swoich kierunkach, czy to do pracy, czy do znajomych, czy do domu po ciężkiej nocy. Opatuleni grubymi szalami, z kapturami i czapkami zsuniętymi aż na brwi, splatali ręce na piersi, by pod pachami skryć przemarznięte dłonie i jak najszybciej dotrzeć do celu i zejść z drogi paskudnej pogodzie. Warczeli pod nosami na wysoki śnieg, chuchając w wełniane szale i przeklinając tak ukochaną przez Mimosę zimę. Ale ona poczeka do wieczora lub nocy. Gdy ulice na powrót opustoszeją, a jedynym towarzystwem będą nikłe światła latarni oliwnych tylko dodających magii płatkom śniegu sypiącym się z nieba. Bo wtedy będzie znów padać, była o tym przekonana. A ona będzie sama, by to podziwiać. W ciszy.
        Teraz jednak należało zająć się klientem, który z takim impetem wpadł do sklepu. Mim zerwała się na równe nogi, a przybysz otrzepał się ze śniegu na wycieraczce i rozejrzał z zainteresowaniem. Jego wzrok spoczął na twarzy dziewczyny, a po chwili opadł niżej i mężczyzna uśmiechnął się pod nosem, widząc małego zwierzaka, którego szatynka trzymała w tobołku ze swetra, jak naręcze jabłek w fartuszku. Inne stworzenie zaś siedziało na oparciu fotela, w którym spoczywała druga dziewczyna. Proszę bardzo, antykwariat i zwierzyniec w jednym.
        - Dzień dobry – przywitała się Lilly, a Nesbo wspiął się po niej na ramię i schował pod warkoczem dziewczyny, zerkając na klienta ciekawsko. Może miał herbatniki w kieszeni?
        - Czy dobry to nie wiem, zawierucha jak diabli – zaśmiał się młodzieniec, ściągając czapkę, spod której wychynęła potargana czupryna brązowych włosów. – Witam panie, proszę sobie nie przeszkadzać, ja się rozejrzę, za pozwoleniem – powiedział, wchodząc głębiej do antykwariatu, a Mim tylko skinęła głową. Skądś go kojarzyła, ale nie przypominała sobie, by widziała go w swoim sklepie.
        - Proszę – odparła, zapraszając gestem do wnętrza. – W razie czego proszę mówić, służę pomocą.
        - Dziękuję! – dobiegło już gdzieś spomiędzy regałów i Lilly zaczynała podejrzewać, że gości u siebie nie potencjalnego klienta, ale zwyczajnie kogoś, kto schronił się przed zawieruchą. Jednak i tacy byli mile widziani, więc dziewczyna nie była nachalna. Poza tym i tacy często wychodzili z jakimś łupem, znalezionym przypadkiem, więc wszyscy byli zadowoleni. Nesbo zbiegł ze swojej właścicielki na ziemię, pomykając za nieznajomym, by ukradkiem go przypilnować i również służyć pomocą, w razie gdyby wypadły mu jakieś herbatniki. Mim zaś wróciła uwagą do swojej towarzyszki.
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

        Ace Northug rozpoczął pracę jeszcze przed czasem. Zawsze wolał przyjść do swojego biura nieco wcześniej, niż ryzykować spóźnienie. Poza tym lubił być już przygotowany do pracy, nim ta na dobre się rozpocznie, a reszta pracowników wprowadzi do banku codzienny mały chaos zaspanych ciał zmuszających się do działania. W czasie gdy inni krzątali się porządkując dokumenty, przygotowując sobie zadania i rozmawiając na zupełnie nie zmierzające do żadnych konkluzji tematy, on już pochłonięty był rachunkami, weryfikacją informacji i planowaniem. Lubił swoją pracę. Popadał w niej w szczególny trans, z którego często ciężko było go wyrwać - skupiał się całym sobą na wykonywanych zadaniach i chciał być jak najbardziej skrupulatny, uczciwy i produktywny. Czuł się wtedy spełniony - miał swój wkład w funkcjonowanie ogromnej machiny systemu, pomagał ludziom się w niej odnaleźć, porządkował rzeczywistość, mierzył ją i wyceniał. Świat był prosty i nawet przyjemny, choć w banku należało być poważnym, a niektórzy ludzie lubili być nieufni, nieuczciwi i ogółem sprawiać problemy.
        Dzisiaj jednak było inaczej. Kiedy tylko zapoznał się z planem do realizacji, zaplanował jego wykonanie i otworzył pierwszą teczkę, zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie się skupić na analizowaniu jej zawartości. Jego myśli nieustannie wędrowały ku śnieżnym zaspom, w których odnalazł tę szczególną - jeśli nie powiedzieć "dziwną" - kobietę i antykwariatowi, w którym biedna Lilly Andersen zmierzała się z ciężarem zrzuconym na jej barki. Dobrze znał rodzaj ludzi, do których należała dziewczyna. Sam również taki był. Każda nowość traktowana była jako coś niepewnego i teoretycznie niebezpiecznego. W każdym razie niszczyło komfort rutyny. Zrobiło mu się więc głupio, gdy przypomniał sobie z jaką łatwością zostawił jej niewidomą pod opieką. Może nie powinien był się tak zachować? Szczególnie skoro dziewczyna zawsze była dla niego taka dobra.
        Ace Northug odłożył teczkę na stół i sięgnął pod stół, do kieszeni marynarki. Jego palce szybko wychwyciły ukochany kształt. Nieśmiało wyjął figurkę i zerknął na nią pod stołem.
        Niesłychane! To naprawdę był ołowiany konik generała Meffersena. Nie, nie, to nie mogła być podróbka. Wszystko się zgadzało. Zresztą... Bądźmy szczerzy, kto by miał coś takiego podrabiać? Sklepikarka nie wiedziała nawet czym w istocie jest ta figurka, podobnie do pewnie... 95% społeczeństwa. Nie ma zresztą mieć tego nikomu za złe. Ace wiedział, że ma nietypową fascynację.
        Ten konik świadczył jednak o czymś jeszcze. O tym jak dobra była Lilly Andersen! Nie, nie mógł jej tak zostawić. Będzie musiał ją odwiedzić.

❁❁❁

         Kerhje prawie się roześmiała słysząc jak pomieszczenie wypełniają kolejne przeprosiny. Obie były w tym naprawdę dobre. Były do siebie zbyt podobne i czuły się przez to niezręcznie. Przynajmniej tak to odczuwała pustelniczka, miała wrażenie, że ktoś postawił przed nią magiczne lustro i powiedział "To ty, gdybyś żyła w mieście". To ona byłaby tą co pomaga, to ona kryłaby się w bezpiecznej kryjówce swoich pasji i to ona mówiłaby "Nieczęsto mam gości". Kto wie, może nawet żyjąc w mieście zajęłaby się czymś podobnym... Może znalazłaby sposób na czytanie książek. Z pewnością jednak nadal by była inna wśród ludzi. Czy Lilly również była inna?
- Ja... też nie jestem przyzwyczajona do gości, a już na pewno nie do bycia gościem. Ale chyba... Chyba powinnyśmy rzeczywiście przestać przepraszać, może tak to się właśnie robi. Prowadzi normalne życie z ludźmi.
        Ostatnie zdanie wypowiedziała cicho, w zamyśleniu, bo też w jej głowie pojawiły się te nieliczne wspomnienia wizyt. W Menaos raz na jeden-dwa miesiące jeździła z rodziną w odwiedziny do różnych ludzi, ale wtedy zawsze była częścią grupy i zawsze trzymała się z boku ze swoją opiekunką, o ile nie zachodziła inna potrzeba. Czasem odwiedzała ją przyjaciółka, ale to wszystko wydawało się zbyt odległe. Dużo wyraźniej pamiętała odwiedziny elfiego przyjaciela w Szepczącym lesie. Może właśnie wtedy było normalnie? Ale nawet teraz to doświadczenie nie pomagało, kiedy nie pamiętało się kiedy samemu było się gościem. Wtedy, w chatce Vetery wszystko było zbyt wyjątkowe, a teraz było niemal zwyczajnie... Tak cudownie zwyczajnie i niezręcznie. Aż chciało się w tej atmosferze zanurzyć jak w balii gorącej wody.
        Kerhje westchnęła. Miała spuszczoną głowę, wydawało się, że mówi do siebie. Wspomnienia kłuły ją tysiącem cieniutkich igieł.
- Wszystko co teraz mówię... Ciężko jest mi patrzeć na rzeczy z innych perspektyw. Szczególnie gdy wciąż czuję... Valladon. Wszystko wydaje się groźne, a sens tego gdzieś mi ucieka.
        Jedynym oparciem była Hashira. Matka związała je ze sobą wspólną misją i nicią zrozumienia. To ta dzielna dziewczyna w czerwonym płaszczu prowadziła ją za rękę, tylko dzięki niej udało im się wypełnić Wolę Matki i... przeżyć. Ta znajomość przyszła naturalnie, obie zostały na siebie skazane i było to najlepsze co mogło ją spotkać. Pragnęła by tak pozostało, nie chciała żegnać się z jedyną przyjaciółką i wsparciem, a jednak zostały rozdzielone, nim choćby zdążyłyby się pożegnać. Bez słowa wyjaśnień. Pustelniczka nie wiedziała nawet, czy kapłanka przeżyła. Matka wzięła je przed swoje oblicze i...
        Nie. Wcale nie zostały rozdzielone, a Hashira żyła. Nie mogło być inaczej. Kerhje nie wiedziała czy to trauma, nadzieje i magia umysłu mieszają jej w głowie, ale raptem zdała sobie sprawę, że mimo obaw, w jej umyśle panuje dziwny spokój. Ten sam, gdy Hashira brała ją pod rękę. Teraz, cokolwiek się nie działo, i choć nie czuła jej pachnącego wiatrem kaptura, wcale nie była sama. Kapłanka żyła gdzieś w zakamarkach jej umysłu i nie były to tylko wspomnienia. Kerhje słyszała płynący nad wydmami wiatr. Wciąż były razem.
        Oczko dziobnął ją delikatnie w ramię. Przez cały czas uśmiechała się bardzo delikatnie. Musiała odpłynąć na chwilę, akurat w czasie, kiedy Lilly opowiadała o mimosie wodnej. Niewidoma musiała na powrót się skupić i zrozumieć co ją ominęło. A słowa, które ściągnęły ją do rozmowy wymagały uwagi kogoś związanego tak mocno z naturą. Czy naprawdę było z nią tak źle, że nawet w obliczu własnej pasji potrafiła odpłynąć w zupełnie innym kierunku? Ale przecież ten kierunek nie był taki zły, ostatecznie zapewnił jej spokój, więc czemu oderwał ją tak nagle od rzeczywistości? Dlaczego nagle w jej głowie pojawiła się Hashira?
        Kerhje wyprostowała się i wypiła kolejny łyk napoju. Mimosa wodna, mimosa... To co mówiła o niej sklepikarka naprawdę było dość nietypowe, ale przecież roślina ta nie należała do zwyczajnych. Mimo to Kerhje wydawało się dziwne, że mogła nie chcieć wrócić do swojego naturalnego środowiska. Naprawdę zdążyła się tak bardzo przywiązać do ludzi? Czy roślina mogła zachowywać się jak żywa, zdolna do takich uczuć istota? Pustelniczka zdała sobie sprawę, jak wiele jeszcze nie wie i zapragnęła wykorzystać tę okazję, by dowiedzieć się więcej.
- Rozumiem... Widzisz, pierwszy raz mam do czynienia z mimosą wodną. Tam gdzie mieszkam występują tylko te niemagiczne gatunki, tak bardzo stroniące od jakiegokolwiek kontaktu i... Nie nazwałbym je samoświadomymi. To wspaniałe, że masz taką pod swoim dachem!
        Dziadek Lilly musiał odgrywać ważną rolę w jej życiu. Z pewnością był niezwykłą osobą, skoro zajmował się równie fascynującymi rzeczami. Gdyby nie on nie byłoby tutaj mimosy wodnej, ani Nesbo... Kto wie czego i kogo jeszcze. To był kolejny element, przez który pustelniczka pomyślała, że coś łączy ją z Lilly. Choć z całą pewnością nie była tak delikatna jak ona, nie miała tak ładnego głosu, nie mieszkała wśród ludzi i nie znała się na książkach, czy zabytkach. Nie miała również towarzysza o tak szczególnej historii, ale szczerze mówiąc cieszyła się z tego faktu całym sercem. Strach pomyśleć, co ten pocieszny maluch musiał przeżyć. Nie był to zapewne temat, który się podejmowało z przyjemnością.
- Nie miałam na myśli nic złego, pomaganie dzieciom Matki Natury to mój obowiązek i pasja. Dlatego wierzę, że radzicie sobie z Nesbo. Szczególnie skoro to... Tak niezwykła istota. To podnoszące na duchu, że nielegalne eksperymenty są ukrócane. – na chwilę przerwała, gdy wspomnienie roślinnego monstrum powróciło, a ona musiała je zdecydowanie odepchnąć. – Na-nasłuchałam się wielu okropnych historii, które są nie do pomyślenia, tam gdzie mieszkam. Każdy, nawet najmniejszy żyjący zasługuje na wybór ścieżki życia, ale w takim wypadku Nesbo na pewno ma najlepszą opiekę. Po prostu... Nawet jeśli nie mam się odwdzięczać, wiedz, że mogę zrobić wiele. Czasem nawet z psychiką zwierząt, kiedy mają problemy.
        Potem padło pytanie o Oczko, ale Kerhje nie zdążyła odpowiedzieć, gdy rozległ się dźwięk dzwonka, a ona obróciła głowę w stronę drzwi. Chłód uderzył w policzek, a wraz z nią w niezbyt wyczulony magiczny zmysł dziewczyny uderzyła również silna magiczna emanacja. Była łagodna, przyjemna, objawiała się przyjemną wonią kadzideł i starych ksiąg, tak bardzo pasującą do antykwariatu. To co jednak było najdziwniejsze, to fakt, że wydawała się również dziwnie znajoma... Z krótkiej, aczkolwiek tak intensywnej chwili czytania aury, dziewczynę wyrwał zwyczajny odgłos otrzepywania butów i ubrań. Każdy ruch przybyłego był pewny, szybki, a dzięki temu też dobrze słyszalny. Głos, który po chwili się rozległ był zaś gładki, dość wysoki, ale z pewnością męski. Klient. Pustelniczka poczuła się niepewnie, ale nic nie wskazywało na to, by chłopak negatywnie zareagował na jej obecność. Ciekawe czy przychodził tu już wcześniej, czy znał Lilly. Czy Kerhje mogła również go znać...
        Po krótkiej wymianie zdań zniknął w głębi pomieszczenia i wydawało się, że dziewczyny znów pozostały same. Pustelniczka chwilę milczała, ale po pewnym czasie, trochę niepewnie, kontynuowała rozmowę:
- To nie jest niegrzeczne pytanie. Tak, Oczko to mój wzrok... Jedyny. Z pomocą jego oczu widzę naprawdę. Kiedyś znalazłam go rannego i...
        Przerwała, kiedy nagle poczuła, że obgadywany nurkuje w jej herbacie.
- Przestań! Oczko!
        Odsunęła kubek jak najdalej, ale to nie pomogło, bo ptak od razu powędrował za nim. Pustelniczka westchnęła. Będzie musiała poprosić Lilly o wodę na później. Tymczasem odstawiła kubek na podłogę, chwytając przy tym przyjaciela, by nie powędrował za nim. Następnie wyjęła z torby mały pakunek, z którego wnętrza wyjęła dwie suszone śliwki. Wyciągnęła jedną w stronę Lilly, przekonana, że znajdzie niedaleko również smoczka.
- Może Nesbo też będzie miał ochotę? Nie wiem co jada, ale... Oh, nie ma go tu? Może dam mu później.
        Po tych słowach z zaskakującą łatwością wstała, ale nie bez stałego kontaktu z fotelem, zbliżyła się do drzwi z ptaszyskiem na rękach. Otworzyła je, a ten od razu wskoczył w zaspę śniegu. Zaczął się myć i połykać biały puch. Kerhje podniosła się do góry i... Uderzyła w coś. A raczej w kogoś.
- Przepraszam! - znajomy głos rozległ się tuż obok niej. Poczuła jak obok niej ktoś przeciska się do antykwariatu. Zmarszczyła brwi. Dziwne... Czy przed chwilą nie słyszała tego głosu we wnętrzu sklepu? Kiedy zdążył wyjść na zewnątrz i czemu znowu wraca?
        Nie odpowiedziała mu, tylko odwróciła się słysząc, jak ten wita się z Lilly... a właściwie również nią, mimo, że znajdowała się już na zewnątrz. A jednak nic nie zrobiła, tylko zamknęła za sobą drzwi, żeby śnieg nie naleciał do środka. Kiedy Oczko skończył i zaczął już zbyt entuzjastycznie zachęcać do spaceru, nakazała mu wrócić do siebie. Usiadł na jej wyciągniętym nadgarstku i w nagrodę dostał suszoną śliwkę. Kerhje wróciła do środka.
-...proszę sobie nie przeszkadzać, ja się rozejrzę, za pozwoleniem.
        Dziwne. Słowa te brzmiały identycznie, jak wypowiedziane tuż po pierwszym wejściu do antykwariatu. Tak jakby była to ta sama osoba... w tej samej sytuacji. Coś było nie tak. Usiadła pospiesznie na fotelu i zmarszczyła brwi.
        Nagle usłyszała te same co wcześniej kroki, a po nich ten sam dźwięczny głos młodzieńca:
- Przepraszam panie, ale chyba jednak potrzebuję pomocy... pomocy. Poszukuję pewnej książki. Dość niezwykłej, bardzo starej i chyba jedynej takiej na świecie. Mam na myśli "Księgę powtórzeń", powtórzeń. Czy znajdę tutaj coś takiego? To takie opasłe tomisko w farbowanej na niebiesko lnianej okładce. Ma plamę po kawie na sześćdziesiątej stronie i czarną zakładkę.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

Post autor: Mimosa »

        Lilly Andersen chyba po raz pierwszy tego dnia uśmiechnęła się z ulgą. Niepewnie, lekko, jak to miała w zwyczaju, ale szczerze i swobodnie, już tylko z przyzwyczajenia bawiąc się końcówką warkocza. Słowa przybyłej trafiły w punkt, sprawiając że ta bariera, która dzieliła jej do tej pory, ustąpiła w końcu, pozwalając się dziewczynom porozumieć. Kerhje miała rację na tak wiele różnych sposobów. Powinny przestać się ciągle przepraszać, dziadek Mormon też jej to ciągle powtarzał. „Przestań ciągle przepraszać dziewczyno, za co ty w ogóle przepraszasz, wiesz sama? Ludzie mają swoje problemy i to, że będziesz za nie wszystkie brała winę nikomu nie pomoże” mówił, spoglądając na nią surowo znad okularów. I miał rację, jak zawsze, tylko błogosławionej trzeba było czasem o tym przypomnieć. I tak jak mówiła Kerhje – musiała próbować żyć normalnie. Z jej ust zabrzmiało to prawdziwie, jakby wiedziała, co mówi, co to naprawdę znaczy. Dla większości ludzi byłoby to stwierdzenie enigmatyczne, bo jak żyć inaczej niż normalnie? Nie napadać na karawany, nie włóczyć się po świecie, nie uciekać przed strażą po dachach budynków? Cóż, nie tylko. Lilly musiała starać się żyć normalnie nawet w spokojnym mieście, w swoim cichym antykwariacie i w towarzystwie przychylnych jej osób. Normalność nie przychodziła jej naturalnie, musiała się ciągle tego uczyć i nie zapominać, jak taka „normalna” osoba powinna się zachowywać. Jak gdyby nie pasowała do tego świata w ogóle, więc na siłę próbowała być jego częścią.
        Odruchowo skinęła głową, zgadzając się ze słowami swojej rozmówczyni, nim zorientowała się, że przecież ta jej nie widzi. Krótki moment dezorientacji sprawił zaś, że nie odpowiedziała od razu, a gdy spojrzała na Kerhje, słowa zastygły w jej ustach, gdy przyglądała się zamyślonej dziewczynie. Może nie widziała jej oczu, ale przyglądała się ludziom już na tyle długo, by wiedzieć, kiedy odpłynęli myślami. A gdyby domysły nie były wystarczające, dziewczyna po chwili odezwała się cicho, ale niestety zupełnie od rzeczy. No może niezupełnie… niewidoma mówiła, że jeszcze chwilę temu była w Valladonie i chociaż Mim nie bardzo potrafiła sobie to logicznie wytłumaczyć, wiedziała, że żyje w świecie przepełnionym magią i coś takiego po prostu mogło się zdarzyć. Widząc zaś, jak troski, ból i niepokój zostawiają swoje odciski na twarzy jej nowej znajomej, Lilly zaczęła martwić się o koleżankę. Odruchowo położyła dłoń na jej ręce w geście wsparcia, który wydawał jej się oczywisty, a jednocześnie stanowił przecież tak wielki krok dla stroniącej od ludzi Mimosy.
        - Tu jesteś bezpieczna, obiecuję – powiedziała z uśmiechem, mimo tego, że wiedziała, że Kerhje go nie dostrzeże. Lilly była inteligentna i zdawała sobie sprawę, że inaczej brzmi, a miała zamiar brzmieć najbardziej pokrzepiająco, byle tylko dziewczyna przestała się zamartwiać.
        Po chwili moment minął, przybyła na powrót zaczęła lekko się uśmiechać, a Lilly zabrała dłoń, zagrzebując ją na powrót w rękawie. Nie wiedziała czy jej udało się kobietę pocieszyć, czy może sama doszła do siebie, ale najważniejsze, że poczuła się lepiej. Temat roślinki również zdawał się ją rozruszać, chociaż tego Andersen wciąż się obawiała. I Nesbo i mimosa wodna były odratowane i chociaż wiedziała, że ona zapewnia im dobry dom, zawsze martwiła się, że ktoś przyjdzie odebrać jej przyjaciela. Nawet do roślinki się przywiązała, jakkolwiek głupio to nie brzmiało. Ale pęd naprawdę zdawał się żyć bardziej, niż tylko istniejąc i rosnąc. Rozróżniał ją, Mormona i Nesbo, widziała to. Więc chociaż była zainteresowana wiedzą Kerhje, obawiała się, że osoba tak zaznajomiona z naturą może chcieć odebrać jej roślinkę. Ale znów… czy w takich rękach nie byłoby jej lepiej?
        Mimo to, gdy tylko niewidoma zdradziła, że kieruje nią tylko fascynacja i profesjonalna być może ciekawość, błogosławiona odetchnęła z ulgą i znów się rozluźniła. Była zbyt podejrzliwa, zbyt wiele sobie dopowiadała, podczas gdy Kerhje była po prostu ciekawa czegoś nowego w dziedzinie, którą ona się zajmuje. Wystarczyło przecież pomyśleć, jak zachowuje się Lilly na widok białego kruka w zbiorze kogoś, kogo ktoś odważniejszy nazwałby ignorantem. Niebiance starcza odwagi tylko na przyznanie przed sobą, że być może zaopiekowałaby się daną książką lepiej, doceniła ją, ale przecież samo jej zachowanie też mogłoby zostać różnie odczytane. Więc… ech. Tak jak mówiła Kerhje – zachowujmy się jak normalni ludzie. Przecież dziewczyna nie zje jej, ani roślinki, ani Nesbo. Biła od niej dobra aura, a Lilly, mimo praktycznie zerowej pewności siebie, ufała swojej intuicji na tyle, by zaufać przybyłej.
        - Myślę, że przyda ci się trochę odpoczynku, nie tylko aż twoje ubrania wyschną. Proszę, Kerhje, bądź moim gościem aż nie nabierzesz sił, a w międzyczasie możesz zapoznać się bliżej z mimosą – powiedziała, wyjątkowo z siebie dumna. Zarówno z faktu, że otworzyła się przed kimś, sama zaproponowała gościnę, a dodatkowo kontakt z jej prywatnością, ale na dodatek nawet nie zająknęła się przy nazwie gatunku. Szło jej coraz lepiej! Mormon byłby dumny…
        Na moment przerwało im wejście klienta, ale gdy zniknął między regałami, a za nim popędził czujny Nesbo, dziewczęta wróciły do przerwanej rozmowy. Kerhje zaczęła opowiadać, ale gawron albo miał wyjątkową intuicję, albo niezwykle złośliwe wyczucie czasu, bo przerwał im, rozrabiając niczym pijany zając i doprowadzając tym Lilly do cichego chichotu, gdy zza okutanych w rękawy swetra piąstek obserwowała wyczyny chowańca. Mimo to kilka rzeczy się wyjaśniło, a jej ulżyło, że gdy tylko Kerhje poczuje się na siłach, będzie mogła prawie normalnie widzieć. To ułatwi sprawę im obojgu. Teraz jednak tylko pokiwała przecząco głową, po czym skarciła się w duchu i odpowiedziała na głos.
        - Nie, dziękuję. Nesbo żywi się głównie suszonym albo pieczonym mięsem. O dziwo nie chce ruszyć surowego… Ale chyba najchętniej żyłby tylko na ciastkach i innego rodzaju słodkich wypiekach – opowiadała, uśmiechając się i obserwując jak jej koleżanka wynosi gawrona na zewnątrz. Przez moment było jej szkoda ptaka, bo pogoda naprawdę nie sprzyjała lotom, ale jej wątpliwości zostały zagłuszone szokiem, gdy zobaczyła, kto mija się w drzwiach z Kerhje.
        Mim zerwała się na równe nogi, a przybysz otrzepał się ze śniegu na wycieraczce i rozejrzał z zainteresowaniem. Po raz kolejny. Ściągnął czapkę, spod której wychynęła potargana czupryna brązowych włosów, a Lilly stała jak zamurowana, z głupio otwartą buzią, ale wstrzymując oddech i wpatrując się w młodzieńca, który przed chwilą zniknął między regałami.
        - Proszę – odparła, zapraszając gestem do wnętrza. – W razie czego proszę mówić, służę pomocą.
        Zamrugała, gdy surrealistyczne wrażenie dosłownie uderzyło ją w pierś. Już to mówiła. Prawda? Ale nie mogła, dopiero co wszedł. Czy to było zwykłe déjà vu?
        - Nesbo! – syknęła kucając, a po chwili dźwięk pazurków po starych deskach poprzedził pojawienie się smoczka. – Gdzie on jest? – szepnęła najciszej, jak potrafiła, ale zwierzak tylko stanął na tylnych łapkach, unosząc dwie przednie i wzruszając ramionami, jak zaobserwował u ludzi. – Zgubiłeś go? – zapytała, ale smoczek najpierw pokręcił przecząco łebkiem, a wybałuszone ślepka chciały wyjaśnić, że nigdy by jej nie zawiódł, ale po chwili znów wzruszył ramionami zrezygnowany. Nie zgubił, był zaraz za nim… ale on nagle zniknął… To on! Smoczek nagle rozpiszczał się na dobre, wskazując młodzieńca łapką, a Lilly szybko zatkała mu dłonią pyszczek.
        - Ciiii, cicho Nesbo – uspokoiła zwierzaka, biorąc go na ręce, a ten dalej już sam wspiął się na jej ramiona, chowając pod luźnym warkoczem. Mim zmarkotniała, czując jak maluch trzęsie się ze strachu i tylko pogłaskała go dłonią, samej nie będąc zbyt pewną tego, co się dzieje. Wstała, spoglądając na siedzącą znów w fotelu Kerhje i początkowo nie chciała jej niepokoić swoimi wrażeniami, ale dziewczyna również wyglądała na przejętą. Jeżeli ona zorientowała się, że coś jest nie tak, to Mim, mając potwierdzenie wizualne, jakkolwiek by to nie brzmiało, tym bardziej nie powinna wypierać faktów. Coś się stało.
        Drgnęła, gdy chłopak powrócił, tym razem zwracając się do nich bezpośrednio. Słuchała uważnie, wciąż zaniepokojona, ale teraz uczucie to powoli było wypierane przez zawodową fascynację. Znała tę księgę i tak, miała ją. Błądzące wokół tomiszcza myśli uspokoiły ją na tyle, by nie wpadła w panikę, że właśnie znalazła się w jednej z pętli, o których czytała.
        - Ttak… zaraz przyniosę – zająknęła się, spoglądając tylko niepewnie na Kerhje, którą bała się zostawiać samą. Nie miała jednak wyboru, bo księga była na zapleczu. I dlatego, że czuła, że powinna mu pomóc.

        ”Księga Powtórzeń” to nie było coś, co po prostu leżało na półce i czekało na chętnego. Zgodnie ze słowami Mormona, przekazywana była przez właścicieli antykwariatu, jako jeden z artefaktów będących w ich własnym posiadaniu. Teoretycznie nie na sprzedaż, ale po to, by przysłużyła się, gdy nadejdzie jej moment. Cóż, trudno było o lepszy niż wpadnięcie w splot jej wydarzeń. Och, będzie się gęsto tłumaczyła swojej nowej koleżance. Teraz jednak pomknęła na zaplecze, krzywiąc się lekko, gdy Nesbo przy pomocy pazurków trzymał się pewnie jej ramion.
        Nie było jej krótką chwilę, ale to że wciąż się gdzieś kręci potwierdziło kilka głuchych uderzeń, gdy coś spadło, lub gdy Mim na coś wpadła – tym razem zahaczając biodrem o jedną z komód. Naprawdę, ktoś mógłby już ją kupić, wielka kobyła… Wróciła do sklepu akurat, gdy dzwoneczek zadzwonił po raz kolejny i Lilly już nie wytrzymała. Ciężkie tomiszcze upadło z hukiem na ziemię, a dziewczyna zdusiła okrzyk, przykładając dłonie do ust i przyglądając się otrzepującemu ze śniegu młodzieńcowi.
        - Zawierucha jak diabli – zaśmiał się młodzieniec, ściągając czapkę, spod której wychynęła potargana czupryna brązowych włosów. – Witam panie, proszę sobie nie przeszkadzać, ja się rozejrzę, za pozwoleniem – powiedział, wchodząc głębiej do antykwariatu i ignorując wytrzeszczającą na niego oczy Mimosę. Ta dopiero wtedy ruszyła z kopyta. Szybko zebrała z ziemi księgę i popędziła w stronę Kerhje, potykając się o jeden ze stosów powieści, ale nawet na niego nie spojrzała.
        - Dobrze, Kerhje, to będzie bardzo dziwne, ale zaufaj mi, proszę – powiedziała do niej, przekładając Nesbo na kolana niewidomej, a samej przyklękając na ziemi i otwierając księgę. Spomiędzy stronnic natychmiast buchnął lodowaty wiatr, wzburzając włosy i ubrania obu dziewcząt, oraz poruszając wszystkimi luźnymi kawałkami pergaminu w całym antykwariacie. Szatyn zaś, jak gdyby nigdy nic, wyszedł spomiędzy regałów, kierując się w ich stronę.
        - Przepraszam panie, ale chyba jednak potrzebuję pomocy... pomocy. Poszukuję pewnej książki. Dość niezwykłej, bardzo starej i chyba jedynej takiej na świecie. Mam na myśli "Księgę powtórzeń", powtórzeń. Czy znajdę tutaj coś takiego? To takie opasłe tomisko w farbowanej na niebiesko lnianej okładce. Ma plamę po kawie na sześćdziesiątej stronie i czarną zakładkę.
        Lilly już go nie słuchała, przełykając ślinę i uspokajając się stopniowo, przysiadła na piętach, wertując stronnice księgi. Wiatr już ucichł, pozostawiając po sobie tylko zaróżowione policzki dziewcząt i bałagan w pomieszczeniu. Sprawne dłonie błogosławionej przemykały po kolejnych kartach tomu, podczas gdy dziewczyna mówiła jednocześnie do siebie i do Kerhje.
        - Zaraz ci wszystko wyjaśnię, tylko muszę coś sprawdzić, strona sześćdziesiąta… mam! – przejechała dłońmi po stronnicach, rozkładając książkę bardziej, by się nie zamknęła i zmarszczyła brwi w skupieniu. – Nie ma plamy… może nie ma jej jeszcze? – zamyślona podniosła wzrok na młodzieńca, ale już go nie było. Spojrzała na drzwi, ale dzwoneczek jeszcze milczał. Mim potarła czoło wierzchem dłoni.
        - Ta księga… dziadek mówił, żeby nigdy jej nie sprzedawać i że ona sama się o siebie upomni. Nie umiał, albo nie chciał, kto go tam wie… w każdym razie nic więcej nie powiedział, ale to musi o to chodzić. Powiedział, że księga ma władzę nad czasem. To znaczy nad jego fragmentem, ciężko mi to opisać… ale chodzi o taką pętlę, w której powtarza się ciągle jeden fragment wydarzeń. Był tu pewien mężczyzna. Trzy razy ten sam, ale tak naprawdę chyba wcale go nie było, dopiero przyjdzie… znowu i po raz pierwszy jednocześnie, tak myślę – mamrotała, podnosząc w końcu wzrok na Kerhje i szukając w jej twarzy zrozumienia, albo chociaż jakiejkolwiek oznaki akceptacji dla stanu rzeczy, który ją zastał. – Mówił o śladzie na stronie, ale go nie ma. Ale wiedział o czym mówi, znał księgę… musiał gdzieś utknąć – szeptała do siebie już zupełnie chaotycznie, przejęta sytuacją.
        Nie wiedziała, co robić. Zgodnie z tym co wiedziała, mężczyzna powinien znów pojawić się w drzwiach, ale te były wciąż zamknięte, a w antykwariacie nie było już nikogo poza nimi, była tego pewna. I dlaczego opis mężczyzny był tak szczegółowo poprawny, a jednak brakowało śladu po kawie? Intuicja podpowiadała jej, że pętla się jeszcze nie zamknęła i ślad dopiero tam powstanie, ale jak? Czy chłopak nie wróci, dopóki sytuacja nie stanie się taka, jaka być powinna? Czy to będzie ta ostateczna pętla, którą będzie mogła przerwać? Co ona ma zrobić? Czy powinna robić cokolwiek? Nie, to nie tak. Musiała coś zrobić i wiedziała co. To był jej świat, tu sobie poradzi. Wiedziała nawet z czyją pomocą.
Amarok
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Rozbójnik
Kontakt:

Post autor: Amarok »

        Życie rabusia z jednej strony było wyjątkowo proste. Łupiłeś i grabiłeś by potem przepuszczać zarobki na uciechy. Z drugiej strony regulowało je znacznie więcej zasad niż ktokolwiek spoza branży gotów byłby pomyśleć, jedne całkiem logicznie brzmiące, jak na przykład ta, że herszt obierał cele i wymyślał plan ataku, a cała reszta musiała się go trzymać i słuchać, funkcjonując jak dobrze naoliwiony mechanizm. Tylko taka niezawodność i możliwość polegania na kompanach dawała szanse powodzenia. Nie, oczywiście, że nie było to zaufanie. Nikt nie ufał sobie nawzajem ani na jotę. Ba, plecami do siebie się nie odwracali jeśli nie musieli. Ale każdemu towarzyszyła świadomość, że kumpel wykona swoją część roboty i skupiał się na własnej działce. Tak przynajmniej powinno być. Herszt rozkazywał, reszta słuchała. Koniec i kropka. Gdy działo się inaczej grupa szybko się rozpadała, albo zostawała wytrzebiona, takie prawo dżungli.
Cóż... do hersztów Amarok wielkiego szczęścia nie miał, ale o tym później, gdyż Mały Mike był łebski i wymagany posłuch miał. Obłowić się można przy nim było jak szlachciura. Nie tylko znajdował same smakowite kąski. Nie tylko wymyślał wyjątkowo skuteczne sposoby na ich złapanie, ale przede wszystkim trzymał ciżbę krótko za pysk. Jak już mówiliśmy, herszt bez posłuchu, krótko był skuteczny nawet jeśli łeb miał na karku. A Mike’a każdy słuchał jak rodzonego ojca i boga w jednym. Jeśli ten kazałby skakać, to banda pytała jak wysoko i wcale nie był to frazes. Nie trudno się domyślić, że gościu zyskał podobną renomę bynajmniej nie głaskaniem po główkach, i nie były to plotki. Co jakiś czas przecież trafiał się jakiś nad ambitny pajac, który myślał, że przewodnictwo to jego powołanie. Wtedy właśnie można było ujrzeć Małego w akcji. Amar widział go raz, zaraz na początku przyłączenia się do grupy i chociaż nie należał do wywrotowych typków, lubił znać swoje miejsce i nie pchał się na szczyty, to po takim popisie i tak raz jeszcze zastanowiłby się czy pyskować, nawet jeśli wcześniej nie zamierzał tego czynić. Tak, dobry herszt był podstawą sukcesu i jedną z zasad, których powinien przestrzegać zbójnik pragnący długo żyć.
        Poza tym rozbójnicy byli podobni na przykład rolnikom. Nie wierzycie? Otóż to sama prawda. Tak jak oni zależni byli od pogody, może nawet nie tak bardzo od jej kaprysów, (niektóre można było wykorzystać na swoją korzyść, jak na przykład jakąś paskudną burzę czy inne zawieruchy, które blokowały trakty), ale od pór roku. Tak, tak, nie inaczej. Dlaczego? Wyjaśnienie jest prostsze niż mogłoby się zdawać. Spróbuj skryć się w krzakach czy lesie liściastym, które nie mają liści… no właśnie. Nie, lasy iglaste i góry również nie sprawdzą się najlepiej, gdy na śniegu zostawia się ślady idealnie prowadzące do kryjówki. Tu właśnie dochodzimy do wyjaśnień, dlaczego mimo zalet Małego Mike’a, Amarok nie miał szczęścia do hersztów.
Mike’y był nie tylko cwany ale i łakomy jak sam diabeł. Przez nienasyconą ambicję i żądzę złota pchał swoją bandę w kolejne akcje aż do samego końca jesieni, zamiast wycofać się w bezpiecznym okresie. Amar jak to zwykł, przyłączył się do bandy tylko na rok, tej zasady sumiennie przestrzegał od jakiegoś czasu. Nawet myślał o odejściu nim zaskoczą ich niezapowiedziane śniegi, ale to wróżyło niezadowolenie herszta i prawdopodobne gwałtowne ukrócenie żywota, więc zacisnął zęby posłusznie podążając z resztą. Miał być rok, musiał być rok, brak dyskusji.
        Już na starcie obławy na kupiecką karawanę miał złe przeczucia. Z daleka widać było, że jest doskonale chroniona. Gromadzące się ciemne chmury, tylko pogorszyły nastawienie uszatego, ale cóż było robić jak nie swoje. Potem był już tylko odwrót przez coraz gęściej padający śnieg i próby umknięcia pogoni. Banda nie tylko się rozsypała, gdy każdy ratował własna skórę, ale i całoroczne zyski poszły się bujać na hamaku, gdy każdy jak jeden wiał zamiast wracać do kryjówki.
Zyski poszły też i w niepamięć, gdy w rozpaczliwych próbach zgubienia grupki najemników podążających jego tropem od kilku dni (bo w każdym szanującym się mieście za głowę rozbójnika płacono jak za głowę pirata czy był poszukiwany czy nie, a ochrona zapragnęła sobie dorobić) wpadł do miasta, tam próbując zgubić swój trop i wtopić się w tłum mieszkańców.
Niestety ani to był wieczór by mógł się włamać do jakiegoś kramu i tam odetchnąć oraz opatrzyć rany, ani południe, gdy w intensywnym ruchu przechodniów wystarczyło zdjąć maskę wychodząc z zaułka, by zniknąć.
Dzięki bogom ten sam śnieg, który tak uprzykrzał życie, na bieżąco zasypywał też przez ślady, zarówno stóp jak i szkarłatu, które pozostawiał za sobą niczym postrzelony leśny zwierz, dając rozbójnikowi trochę czasu.
W niższej zabudowie przemieszczał się po dachach, myląc goniącym trop, starając się jednocześnie nie odstawać od dachówek. W dogodnym miejscu zeskoczył na ziemię by resztę drogi ponownie pokonywać zaułkami i tam zacząć szukać schronienia. Zaplecza, magazyny, to mogło się nadać by przeczekać śnieżną zawieję, oraz zregenerować siły.
Gdy więc w jednym z nich zauważył niewielkie okno prawie całkiem zarzucone gratami, rozejrzał się czujnie po czym z wrodzoną gracją i wprawą poważnie rannego, z wysiłkiem podciągnął się na parapet. Do zamka okna dobrał się już sprawniej i niewiele później bardziej wtoczył się niż wszedł, do ciepłego, prawie ciemnego wnętrza.
Lokal naprawdę przypominał magazyn i gdyby nie ciche odgłosy dochodzące z dalszych pomieszczeń, potraktowałby go jako opuszczony. Co prawda mógłby zastać na miejscu zwinąć się w kącie i liczyć, że nie zostanie odnaleziony, zanim sam się nie zwinie, ale było to wyjątkowo ryzykowne zagranie.
Zamiast tego więc skierował kroki wprost do źródła dźwięku. Idąc podpierał się na półkach i regałach, po drodze gubiąc topiący się śnieg i zostawiając za sobą kałuże zabarwione czerwienią.
        - Cicho sza - odezwał się pewnym siebie głosem, podnosząc palec do skrytych pod chustą ust w wymownym geście, gdy tylko postacie ukazały się w zasięgu jego wzroku. Druga dłoń uzbrojona już była w szablę, dla podkreślenia powagi sytuacji. - To nie jest napad i żadna krzywda się wam nie stanie, ale bądźcie cicho - mówił półszeptem. - Przeczekam śnieżycę i zniknę jak się… - to było ostatnie co powiedział. W głowie mu zawirowało i runął na podłogę jak długi, zrzucając za sobą książki, które miały nieszczęście stać na półce używanej przez Amaroka jako wsparcia.
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

        ”Tu jesteś bezpieczna, obiecuję” słowa te rozlały się w umyśle pustelniczki, jak ciepłe mleko z miodem, powodując podświadome rozluźnienie mięśni, wygładzenie zmarszczek zmartwienia i wyłączając zdroworozsądkowe reakcje. Dusza skazana na samodzielność i samotność, tak bardzo pragnęła odmiany w postaci wsparcia, że jakkolwiek niepewne wydawało się ono, gdy zapewniała je młodziutka, nieśmiała sklepikarka, przyjmowało się ją na ślepo. Kerhje nie miała prawdziwych podstaw, by wierzyć, że nic jej nie grozi, ale pragnęłaby było inaczej i świadomie odsunęła od siebie wszelkie obawy i podejrzenia. Wkrótce jednak miała za to sobie pluć w brodę. Sytuacja miała się odwrócić.
        Na razie jednak pozwoliła delikatnemu uśmiechowi kwitnąć na ustach, ramionom rozluźnić się, a słowom zatrzymać się w gardle. Nie powie nic. Po prostu przyjmie propozycję bycia gościem, pozwalając sobie na nieco więcej swobody. W końcu sama wcześniej to zainsynuowała.

        Ale prześladujący Kerhje nieporządek świata dosięgnął ją i tutaj i zachwiał spokojnym życiem Lilly Andersen.
        Zaczęło się niepozornie. Przyszedł klient, którego aurę Kerhje wyczuła w progu, gdy się mijali. Ta subtelna zmiana odczuwania, była sygnałem, którego nie należało ignorować. Pustelniczka nie była szczególnie wrażliwa na magiczne sygnały, jakkolwiek sama często je tworzyła. Niemniej, niektóre są zbyt oczywiste, by móc je zignorować. Nie musiało oznaczać to niczego złego. Nie czuło się wdzierającego zła za próg antykwariatu, ale kiedy sytuacja zaczęła się rozwijać, dziewczyna coraz bardziej czuła, że trzeba nad nią zapanować, nim zanadto się rozwinie i zainteresuje swoim odstępstwem od porządku inne, łase na chaos siły. A jednak nici po raz kolejny zaczęły wypadać jej z rąk. Najgorsze było jednak to, że umykając spod palców, końcami zahaczały o sieć Lilly, która w swej dobroci, postanowiła zaopiekować się nieznajomą i której należało za to okazać wdzięczność. Szybko okazało się, że okazje lubią pojawiać się same, nagle i bez pukania.
        Lilly wydawała się bardziej zaskoczona od pustelniczki, choć to właśnie ona zorientowała się, co właściwie się dzieje. I może ta wiedza była tak poruszająca. Wydawało się – ot, zwykły klient i sklepikarka, która właśnie poszła odszukać upragniony towaru. Ale wiadomo było, że nie jest zwyczajnie. Zajście powtórzyło się kilkakrotnie i mogło się wydawać, że dziewczyny wpadły w pętlę snu, z którego ciężko będzie się wybudzić. Tu po raz kolejny Mimosa wykazała się zaradnością, choć może zwyczajnie nie miała innego wyboru. Wiedza zobowiązała ją do wzięcia sprawy w swoje ręce. Chyba wiedziała, co może przeciąć krąg, by rozciągnąć go na powrót w linię.
        Kiedy przyniosła wspomnianą Księgę Powtórzeń, pustelniczka poczuła, jak z jej kierunku bucha lodowaty wiatr. Jak dobrze, że miała na sobie suche, ciepłe ubranie – inaczej poczułaby się, jakby śnieżne zaspy na powrót wołały ją ku sobie. Od razu dało się też poczuć ten dziwny smak emanacji, ten sam, którą roztaczał wokół siebie przychodzący do antykwariatu chłopak.
        Słowa, które później wypowiadała Lilly, próbując pustelniczce tłumaczyć, z czym właściwe mają do czynienia, były tak dziwne, że wydawałoby się, że to tylko niewinna zabawa dwóch małych dziewczynek, marzących o czarodziejach, smokach i wyrośnięciu na egzotyczne księżniczki.
        Księga mająca władzę nad czasem? Księga, która sama się o siebie uominała? Co to właściwie znaczyło? Kerhje nie rozumiała, nie potrafiła, bo wiedziała zbyt mało, jednak pojęła powagę sytuacji. To wcale nie była zabawa. Lilly nie stworzyła przedstawienia, w którego widzem i uczestnikiem miał być jej nowy gość. To nie był wymysł znudzonej dziewczynki. Gdyby tak było, historia nie jawiłaby się tak niewyraźnie, poplątanie i bez celu narysowanego kawałkiem węgla. Lilly wiedziała, w którą stronę pójść, gdy chłopak postawił ją na rozdrożu, ale nie wiedziała, dokąd ta droga ją zaprowadzi. Wiadomo było tylko jedno – pójdą w tym kierunku obie.
- Może powinnyśmy tę plamę zrobić celowo? – spytała nieśmiało pustelniczka, bardzo próbując zrozumieć i pomóc. Rozumiała, że opis chłopaka jest bardzo ważny, a to, że nie pokrywa się z rzeczywistością, choć powinien, coś komplikował. Może gdy zaistnieją odpowiednie warunki, historia ruszy dalej, może nawet się skończy. Uwolnią chłopaka, cokolwiek to miało znaczyć i... kimkolwiek był.
        Kerhje zawołała Oczko i z cichymi przeprosinami, że nie daje mu więcej czasu na odpoczynek, wślizgnęła się do jego umysłu.
        Obcy sweterek na znanym ciele. Ciepło bijące z piersi.
        Kawał materiału oddzielający zaplecze od głównej części antykwariatu.
        Belka, na której niedawno ptaszysko siedziało. Sufit.
        Obca dziewczyna pochylona nad opasłym tomiskiem. Przyjrzyjmy się mu lepiej.
        Wiele słów w wielu linijkach, niespokojne spojrzenie uniemożliwiajace odczytanie całych zdań. Tylko pojedyncze słowa: uwięziony, chłopiec powtórzeń, przyjąć, zamknąć, jarzębina.
Kerhje niewiele z tego rozumiała. Wyciągnęła dłoń w kierunku stronic i znów poczuła to przejmujące zimno. Gdy dotknęła księgi nie poczuła nic. Nawet krzty magii, a przecież czuć ją było w powietrzu. Zrezygnowana cofnęła dłoń.
- Lilly, co tu jest napisane? Rozumiem tylko kilka słów.
        Niestety, nawet jeśli zapytana zdążyła odczytać choćby fragment, raptem Kerhje musiała zrozumieć, że nadszedł czas, kiedy powinna się odwdzięczyć i że nie tylko ona powinna czerpać korzyści z obecności tej drugiej. Bezpieczeństwo. O czyje bezpieczeństwo tu chodziło?
        Czuły słuch dziewczyny zarejestrował trzeszczenie desek jeszcze w trakcie obserwacji księgi, ale przecież była zima i różnice temperatur oraz niezwykłość miejsca, w którym się znajdowały, mogły tłumaczyć wiele. A powinna być bardziej czujna. Obietnica bezpieczeństwa za bardzo ją rozluźniła.
        Wtedy nadeszło zagrożenie.
        Pustelniczka w jednej chwili poderwała się z miejsca, a Oczko wzbił w powietrze kracząc. W ten sam sposób, co wcześniej, gdy tak niespokojnie badał antykwariat. Ah, głupi ludzie. Trzeba ufać zwierzęcej intuicji.
        Nie było czasu na zaklęcie ochronne. Oczko pokazał jej intruza, który nagle zmaterializował się przed dziewczynami, z wyciągniętą szablą i groźnymi słowami na ustach. Twarz miał zasłoniętą, ubranie praktyczne, lecz też kojarzące się od razu z profesją najemnika. To, co jednak zwróciło uwagę dziewczyny i ptaka najbardziej to krew... W powietrzu rozeszła się woń cierpienia. Paradoksalnie okazało się, że ten właśnie element je uratował.
        Kiedy raptem pustelniczka wygrzebała z fałd tuki mały sztylet, okazało się, że ten jest już niepotrzebny. Włamywacz osunął się na podłogę, a jego śladem podążyła sterta książek. Kerhje drgnęła, marszcząc brwi, gdy huknęły w zderzeniu z ciałem i podłogą.
- Nie podchodź do niego. - powiedziała stanowczo do sklepikarki, po czym odwróciła się w stronę fotela. Z torby, która na nim leżała wyciągnęła rytualny rysik, odwróciła się z powrotem i nakazała przyjacielowi zbliżyć się do mężczyzny. Po chwili zrobiła to samo. Kucnęła i chwilę przypatrywała się ciału, odszukując oznak życia. Żył. Ale był ranny i kimkolwiek by nie był, należało mu pomóc. Najpierw jednak bezpieczeństwo.
         Wyciągnęła dłoń w stronę broni, wyjęła mu ją i odrzuciła na bok. Potem wyciągając rękę jak najdalej w jego kierunku, zaczęła kreślić runy, które w odpowiednim momencie mogłyby mu osłabić niespodziewanie płuca. Tak na wszelki wypadek. Nie chciała nikomu zrobić krzywdy, ale nie można było ukryć faktu, że mężczyzna oznaczał wyłącznie kłopoty. Pomoże mu, ale jeśli będzie próbował je skrzywdzić... Zdrowie i życie dziewczyn było najważniejsze.
- Chyba powinnyśmy wezwać straże... – powiedziała, kończąc i odsuwając się od mężczyzn, by znów sięgnąć po swoją torbę - Ale najpierw... Masz jakieś bandaże?
        W tym też momencie po raz kolejny rozległ się dzwonek.
Awatar użytkownika
Mimosa
Błądzący na granicy światów
Posty: 23
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Kolekcjoner , Opiekun , Kupiec
Kontakt:

Post autor: Mimosa »

        Pogrążona w lekturze Lilly wyglądała zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Nie kryła twarzy za kosmykami włosów, a właśnie odgarniała pasma za drobne uszka, by nie wpadały jej do oczu. Nie chowała się za rękawami swojego swetra, a podwinęła je do łokci, by nie przeszkadzały, gdy drobne dłonie sunęły po połaciach pergaminu w poszukiwaniu wskazówek. Momentami zatrzymywały się, a szczupły palec pukał w jakieś słowo, gdy Mim mamrotała pod nosem, ale po chwili sunął dalej.
        - Emm… może tak, nie wiem… - mruczała zamyślona, w jedynym komentarzu dla słów koleżanki.
        Dopiero po chwili zamrugała i podniosła na nią spojrzenie, pesząc się na moment i szybko uwalniając włosy zza uszu, by znów opadły na skronie i policzki. Była zaskoczona, jak szybko Kerhje pozwoliła wciągnąć się w niecodzienną sytuację. Chyba podświadomie oczekiwała, że dziewczyna nie potraktuje jej poważnie, prychając na możliwość istnienia takiej księgi w ogóle, nie mówiąc już o braniu udziału w splocie jej wydarzeń. Niewidoma jednak myślała wyjątkowo logicznie, biorąc się razem z Lilly do rozwiązywania zagadki i błogosławiona, gdy już opanowała pierwsze speszenie, uśmiechnęła się ciepło. Wiedziała, że Kerhje tego nie widzi i tym razem nic nie mówiła, by dało się „usłyszeć” jej uśmiech. Po prostu cieszyła się, że spotkała kogoś tak przyjemnie nietypowego. Zaraz jednak potrząsnęła lekko głową, jakby sama przywołując się do porządku i wróciła uwagą do księgi, której stronnice wciąż głaskała jakimś bezwiednym gestem.
        - Wiesz, dziadek mi mówił, że zarówno czas, jak i los, to wyjątkowo kapryśne byty, jeden z drugim ściśle powiązane – zaczęła ostrożnie, na powrót wątpiąc, czy dziewczyna zrozumie, co dokładnie ma na myśli. Lilly prowadziła z Mormonem długie dyskusje, nie raz zahaczające o filozofię czy teorie chaosu, a omawianie zagadnień rządzących światem było jej zastępstwem za bajki na dobranoc. Nie bardzo był to materiał do streszczeń, ale robiła co w jej mocy. – Mówił, że jest coś takiego, nazywają to efektem motyla, co oznacza teorię, iż najdrobniejsza zmiana na jednym krańcu Łuski, pozornie nieistotna, może drastycznie wpłynąć, lub w ogóle wywołać, wydarzenia w miejscach odległych o całe tysiące smoków – opowiadała z przejęciem. – Więc możesz mieć rację i nasza ingerencja jest niezbędna, ale musimy się dobrze zastanowić, czy właśnie nie zaburzymy tym tej pętli, która najwyraźniej już się toczy. Chyba… chyba się jeszcze nie zamknęła…
        Lilly mówiła cicho i powoli, ale jej miękki głos doskonale docierał do uszu słuchaczy, co nie raz ją peszyło. Teraz cieszyła się, że są same, bo zdawała sobie sprawę, jak nietypowe zagadnienia porusza. Przyglądała się jeszcze chwilę Kerhje i już miała wrócić do intrygującej ją księgi, gdy zobaczyła nagle lądującego obok niej gawrona. Nesbo szczeknął, niezadowolony z towarzystwa i dał nura między regały. Mim zaś spojrzała na ptaka wielkimi oczami i zamarła, bojąc się go spłoszyć, ale chowaniec przechylił tylko łepek nad książką, nie poświęcając jej żadnej uwagi. Wtedy Lilly otworzyła oczy jeszcze szerzej, jednocześnie niekulturalnie rozdziawiając buzię. Kerhje patrzyła! To niesamowite… Błogosławiona prawie podskoczyła, gdy usłyszała głos z drugiej strony, ale odetchnęła głębiej, kiwając samej sobie głową, jakby uprzedzając, że zaraz odpowie na wszystkie jej pytania. Otwierała już nawet usta, a palec wylądował przy pierwszym akapicie, gdy Andersen zamarła.
        Znała swój antykwariat, jak własną kieszeń. Nieważne, jak bardzo był zagracony, ile rzeczy do niego przybyło lub z niego ubyło, znała wszystkie jego dźwięki i zapachy, a nawet temperaturę i specyficzny posmak powietrza we wnętrzu. Dlatego kroki na zapleczu sprawiły, że zamarła, dostając zaraz gęsiej skórki. Ktoś tu był. Nie Nesbo, stukanie pazurków tego potworaka znała już doskonale. Może to ten chłopak? Powinien wejść głównym wejściem, jak wcześniej, ale może…
        Lilly zerwała się na równe nogi, przypadkiem zamykając księgę. Zachłysnęła się powietrzem, przytykając odruchowo dłonie do ust, gdy zobaczyła postępującego w ich stronę mężczyznę. Posłusznie nie wypowiedziała nawet słowa i znad dzierganych rękawów spoglądały na przybysza tylko wielkie oczy, odruchowo skanujące sylwetkę. Ubranie. Chusta. Broń. Krew. Ledwo słyszała słowa wypowiadane przez bandytę, chociaż słysząc „napad” (co z tego, że wcześniej powiedział, że to nie napad) spojrzała na niego znowu, w lęku o swoje księgi. Na los, co robił bandyta w antykwariacie? Czy oni nie mają już czego rabować? Przecież tu nie ma nic dla niego cennego! Sytuacja zaraz się jednak wyjaśniła i oprzytomniała nieco Lilly pokiwała posłusznie głową. Nie odzywać się słowem, on przeczeka zamieć i odejdzie…
        - Uważaj! – pisnęła, gdy mężczyzna się zachwiał.
        Za późno. Bandyta runął na ziemię z łoskotem własnym, oraz walących się za nim książek, sprawiając, że dziewczyna podskoczyła, zaraz ruszając w ich stronę. W tym samym momencie jednak usłyszała surowy głos Kerhje i posłusznie zamarła w pół kroku. Co z tego, że była u siebie, a niewidoma dziewczyna była jej gościem. Chwilowo to ona była bardziej pewna siebie i to wystarczyło, by przejąć nad Mim kontrolę. Błogosławiona stała więc niepewnie, zerkając to na nieprzytomnego mężczyznę, któremu chciała pomóc, to na niewidomą, która, dzięki Oczku zapewne, teraz widziała chyba całkiem nieźle, zaczęła kreślić wokół włamywacza jakieś znaki… runy! Ojejku, ona znała runy! Musi koniecznie ją ich nauczyć! Tak, ale to później…
        Lilly znów drgnęła na łoskot broni, która odrzucona przez Kerhje posunęła się ślizgiem pod jeden z regałów.
        - Tak, straże… - mruknęła niepewnie i zerknęła w stronę ulicy. Zaraz jednak padło kolejne pytanie i Lilly najpierw pokręciła lekko głową, nim przypomniała sobie, że Kerhje jej nie widzi. – Nie potrzebujemy bandaży… - powiedziała tylko cicho, podchodząc w końcu do koleżanki i włamywacza, i przyklęknęła przy nim ostrożnie.
        Nie chciała wzywać straży. Zaraz się wszyscy zbiegną, mundurowi i gapie… Będą później jeszcze bardziej pokazywać sobie sklep i ją palcami. Poza tym musiałaby krzyczeć na całą ulicę, co samo w sobie już przerażało ją bardziej niż nieprzytomny bandyta w jej antykwariacie. Przecież powiedział, że przeczeka tylko śnieżycę i ruszy w swoją drogę. Szkoda tylko, że zrzucił książki. Poprawiła kilka odruchowo, te które leżały otwarte, by nie pogniotły sobie stronnic. Nie zdążyła jednak jeszcze pochylić się nad mężczyzną, gdy po raz kolejny zadzwonił dzwoneczek przy drzwiach.
        - Na Najwyższego, panienko Lilly, co się stało?! – Ace wpadł do środka, wytrzeszczając oczy na nią, Kerhje i nieprzytomnego mężczyznę. Zaraz jednak zamknął za sobą dokładnie drzwi i wyjrzał jeszcze na ulicę, jakby upewniając się, czy nikt inny nie idzie. Lilly nie dostrzegła w tym nic dziwnego, zbyt zaskoczona widokiem znajomego, którego się nie spodziewała o tej porze, jak również w pierwszej chwili myślała, że to młodzieniec z pętli.
        - Nic, panie Northug – odpowiedziała odruchowo, jak zawsze, bo co z tego, że ma nieprzytomnego włamywacza na podłodze. Zreflektowała się jednak szybko, jakby dopiero sobie o nim przypomniała i kontynuowała zmieszana. – To znaczy ten… emm… mężczyzna chciał tu przeczekać zamieć. Był uzbrojony, ale powiedział, że nic nam nie zrobi…
        - Na Najwyższego, panienko Lilly! – powtórzył się Northug niskim głosem, już surowiej spoglądając na dziewczynę, która tylko wzruszyła bezradnie ramionami. Czekała w milczeniu, aż się odezwie, bo przecież to oczywiste, że teraz on podejmował tu decyzje, ale brodaty bankier o dziwo milczał jeszcze przez chwilę, przyglądając się zamaskowanemu mężczyźnie. „Czyżby przeszłość się o mnie upomniała?”, pomyślał z dziwnym spokojem ducha, nim przeniósł wzrok znów na właścicielkę antykwariatu.
        – Wołała już panienka straże? – zapytał spokojniej, podchodząc do niej bliżej, a Mim pokręciła gwałtownie głową, aż zawirował warkocz, który jednak złapała zaraz w dłonie.
        - Nie… i wolałabym nie, panie Northug, tu się zaraz zbiegowisko zrobi… a ten mężczyzna jest ranny.
        „Nie jestem naiwna!”, broniła się w myślach sama przed sobą. Przecież w dokładnie takiej samej sytuacji niedawno poznała Kerhje, a ta nie była ranna! Co prawda była dziewczyną, więc nie była taka przerażająca, ale z drugiej strony bandyta był nieprzytomny, co dawało mu duży plus. W każdym razie rozchodziło się o to, że Lilly Andersen nikomu nie odmawiała pomocy, a nieznajomy może i się tu włamał z bronią, ale póki co był równie groźny co regał obok niej. A poza tym teraz był tu Ace Northug i niczego nie musiała się obawiać przy mężczyźnie postury i siły niedźwiedzia, prawda?
        - Dobrze, panienko – odparł o dziwo brodacz i Lilly nie mogła się powstrzymać przed spojrzeniem na niego z zaskoczeniem i wdzięcznością. Przyłapał jej wzrok i uśmiechnął się cierpko pod wąsem, nim dziewczyna uciekła spojrzeniem. – Niech mu panienka pomoże, a ja go przypilnuję – dodał zaraz, znowu przyciągając ciekawskie oczy szatynki, teraz mogące obserwować go w spokoju, jako że sam skupił się na twarzy zamaskowanego mężczyzny. – Wiele o mnie panienka nie wie i może kiedyś będzie okazja, by opowiedzieć panience tę historię… ważne jest jednak, że ludzi nie tak łatwo zakwalifikować na dobrych i złych, niech to panienka wie.
        Mimosa pokiwała zgodnie głową, przyjmując do wiadomości to, co jej mówiono i nie pytając o więcej, chociaż zżerała ją ciekawość. Była przekonana, że Ace Northug mieszka tu i pracuje odkąd ona pojawiła się na świecie i na myśl jej nie przyszło, że mężczyzna może mieć jakąś historię, którą można by opowiedzieć. Ale teraz rzeczywiście nie było na to czasu. Czas wziąć się do pracy, bo oni tu gadu gadu, a nieprzytomny mężczyzna krwawi jej na podłogę.
        - Emm… Kerhje, czy mogę cię prosić… jeśli to nie problem… czy możesz zaparzyć herbaty albo kawy? – zapytała nieco jąkliwie, ale nie wiedziała na ile niewidoma poradzi sobie z takim zadaniem, oraz czy to w ogóle nie jest nieuprzejme, delegować gościa do takich czynności. Ale na los, skąd mogła wiedzieć, nie miała często gości, a i sytuacja była raczej niecodzienna, delikatnie mówiąc. – Przyda mu się coś ciepłego – dodała dla usprawiedliwienia. – I przy kozie powinien leżeć jeszcze jeden koc…
        - Rum by mu się przydał – prychnął Ace. – Mormon trzymał co nieco, prawda panienko?
        - Tak, jest jeszcze trochę w butelce, w szafce nad umywalką – potwierdziła. – Ale nie wiem czy to jeszcze dobre…
        - Rum się nie psuje panienko, spokojnie. No, to herbata z rumem, albo mocna kawa – potwierdził Ace, przyglądając się Kerhje przez moment, nim przeniósł wzrok na włamywacza. – To ja może panience pomogę, ten tutaj jeszcze pochrapie – mruknął tonem znawcy i ruszył za niewidomą na zaplecze. Po drodze zatrzymał się jeszcze tylko na chwilę i rozejrzał. – Panienko Lilly, mówiła panienka, że był uzbrojony…
        - Tak, miał szablę, ale Kerhje ją odrzuciła na bok, jest gdzieś pod regałem…
        - Dobrze, niech na razie tam zostanie. Zaraz wracam. Pomoże mu panienka? – zapytał, spoglądając na nią przenikliwie, a dziewczyna zarumieniła się lekko na myśl o oczekiwaniach, którym może nie sprostać.
        - Postaram się – odpowiedziała cicho i Ace skinął głową, odchodząc, a dziewczyna pochyliła się w końcu nad zamaskowanym mężczyzną.
        Nie chciała zwlekać, już chwilę temu roztoczyła nad nieprzytomnym swoją magię i czuła upływ krwi. Nie potrafiła się jednak przemóc i speszona odczekała, aż Ace i Kerhje znikną za kotarką, nim w ogóle odważyła się dotknąć włamywacza. Wtedy upewniła się jeszcze czy na pewno nie odzyskał świadomości, a wówczas szybkimi ruchami odrzuciła poły płaszcza i zaczęła rozpinać koszulę. Krew jej nie brzydziła. Praktykowała na uzdrowicielkę i nie raz przyjmowała rannych. Bardziej więc niż nietypowa sytuacja, przeszkadzały jej wspomnienia z dzieciństwa. Dopiero czując ciepło na ramieniu, gdy wskoczył na nie Nesbo, owijając się troskliwie na jej barkach, nabrała głębiej powietrza, podwinęła rękawy swetra i wzięła się do roboty.
        Obnażony tors mężczyzny pokryty był krwią niemal wszędzie, rozmazaną przez przemoknięty materiał koszuli. Jej połami otarła mniej więcej klatkę i brzuch mężczyzny, wypatrując ran. Jedno cięcie w boku, jedna dziura po grocie w barku. Lilly przysiadła wygodniej na piętach i oparła dłonie na ranach, przymykając oczy. Odszukała magią obrażenia i zmarszczyła brwi. Jeszcze jedno na ramieniu, to za chwilę. Zamknęła naczynia krwionośne. Upewniła się, czy organy są nienaruszone. Zasklepiła zerwane tkanki, mięśnie i skórę, a po jej ingerencjach nie zostawała nawet blizna, a jedynie przyjemne ciepło rozchodzące się od miejsca, którego dotykała, w głąb organizmu. Teraz ramię. Otworzyła oczy, przyglądając się mężczyźnie, ale nie widziała możliwości dotarcia do rany bez rozbierania go zupełnie, a to było zupełnie niepotrzebne i bardzo nie chciała tego robić. Przyłożyła dłoń do jego obojczyka i po prostu sięgnęła magią głębiej, docierając w końcu do obrażenia i lecząc je na wzór poprzednich. Nie robiła tego od lat, a jednak czuła się jakby ostatniego pacjenta opatrywała zaledwie wczoraj. Nie minęło więc kilka chwil, a bandyta był zdrów jak ryba, chociaż wciąż nieprzytomny.
        Był też demonem, jak się okazało podczas magicznych oględzin. Mimosa rozejrzała się, czy Ace z Kerhje już wracają, ale pozostawiona jeszcze chwilę sobie, dała upust ciekawości. Tylko zerknie. Delikatnie odchyliła palcem chustę, przykrywającą częściowo twarz mężczyzny. W razie czego powie, że to po to, by mu się lepiej oddychało, zupełnie logiczne. Musiała jednak sprawdzić, jak wygląda, nie widziała wcześniej demona. Ale wyglądał… najzwyczajniej na świecie. Lilly przechyliła lekko głowę zdziwiona, ale w tym samym momencie usłyszała ciężkie kroki i zza kotary wyłonił się Ace. Dziewczyna szybko zabrała ręce, składając je na kolanach, ale przytomnie – wnętrzem do góry, by nie pobrudzić spodni krwią.
        - Właśnie przyniosłem panience ciepłą wodę, pomyślałem że się przyda. - Mężczyzna postawił przy niej pełną misę i świeży ręcznik. Rozpoznała je, stały zazwyczaj w kuchni. Podziękowała skinieniem i opłukała szybko dłonie, wycierając je zaraz w ręcznik. – Przeżyje? – zapytał, wskazując brodą na włamywacza, a Lilly skinęła głową.
        - Uleczyłam wszystkie rany, ale były dość poważne, powinien był poszukać medyka – powiedziała cicho, zastanawiając się, czy zdradzić też rasę przybysza, ale stwierdziła, że to nie jej tajemnica. Niedługo i tak się ocknie, jak będzie chciał to sam powie. Zaraz po tym, jak przeprosi, że włamał się do jej antykwariatu i zrzucił jej książki. Tak, to byłoby na miejscu.
Amarok
Błądzący na granicy światów
Posty: 12
Rejestracja: 5 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Rozbójnik
Kontakt:

Post autor: Amarok »

        Przy życiu Amaroka utrzymała jedynie magia kontraktu. Gdyby był zwykłym człowiekiem, już dawno leżałby martwy pośród śniegu. Dzięki szabli miał więcej sił i był odporniejszy na rany, ale nawet ona nie potrafiła w tak krótkim czasie wyleczyć obrażeń ani tym bardziej zregenerować zużytej energii. Uciekający od dłuższego czasu rozbójnik ciągnął już dosłownie na oparach i chyba głównie upór wciąż trzymał go na nogach.
Niepozorne i zagracone okno okazało się być niczym dar niebios. Co prawda nie włamał się do magazynu jak początkowo sądził, a do antykwariatu, albo jakiejś biblioteki. Wszędzie, dosłownie wszędzie były książki, gdzieniegdzie poprzetykane starociami. Ale to również było dobre miejsce, gdyż raczej nie było zbyt uczęszczane. Jednak to co w nim było najlepsze, to dwie niewiasty. W budynku nie było nikogo poza dwiema dziewczynami. O ile tylko nie zaczęłyby krzyczeć, był bezpieczny. Tak sądził. W najmniej odpowiednim momencie zdradziło go własne ciało, które uznało, że już dłużej nie wytrzyma.
Świat zawirował przed oczami bruneta. Próbował ratować się stabilną podporą z regału, ale ręka zsunęła się z półki zrzucając część książek i demon nawet nie poczuł jak upadał na ziemię. Pogrążył się w zupełnej ciemności.

        Ace wrócił z dwiema mocnymi kawami, do jednej z nich dolewając rumu. Poznał ten zajzajer w “poprzednim rozdziale” swojego życia. Mikstura umarłego by rozgrzała i postawiła na nogi, szczególnie, że alkoholu nalał od serca, a i kawę zrobił jak się należało, czarną jak smoła i pewnie o porównywalnej gęstości. Mieszanka niezawodna, chociaż jej wyrazisty aromacie i smak nie każdemu przypadały do gustu.
Mężczyzna postawił kubek pełen naparu zbyt gorącego do picia w tym momencie na ladzie, w pobliżu księgi, którą wcześniej przyniosła Mim. Zresztą bandyta wciąż jeszcze był nieprzytomny, więc nie miał jak go wykorzystać. Swoją szklankę Ace trzymał w rękach. Bankier posiadał tę niecodzienną zdolność picia napojów gdy wciąż były wrzątkiem. Podmuchał nieco nim wziął się za szybkie siorbanie kawy starając się nie poparzyć i jednocześnie nie pozwolić by za mocno przestygła.

        Pierwszym co zaczęło budzić zmysły elfa, było delikatne ciepło. Wpierw ledwie wyczuwane przez odrętwiałe i obolałe ciało, wraz z mijającymi chwilami otulające niczym przytulny koc. Potem powoli zaczął odbierać dźwięki. Najpierw jak przez mgłę, niewyraźnie, nie rozumiejąc sensu słów, te stopniowo nabierały znaczenia. Przy kobiecych głosach zaczął rozróżniać męskie brzmienie. To zaś nie wróżyło dobrze. Ponowne poczucie zagrożenia tym szybciej przywracało Amaroka w stan gotowości. Udając wciąż nieprzytomnego, przeczekał aż zmysły obudzą się zupełnie. Wstrzymał się aż słuch dokładnie rozpozna lokalizację głosów, nakładając przestrzenne wyobrażenie na zapamiętany obraz pomieszczenia w którym urwał mu się film. Pozostało mieć nadzieję, że go nie przenieśli gdy leżał bez czucia.
Nasłuchując rozmowy wybrał dogodny moment i gwałtownie zerwał się do pionu. Może zmysły działały już nienagannie, przynajmniej względnie, ale nie można było tego samego powiedzieć o ciele.
Podrywając się na nogi, ciężko łapiąc balans, na swoje szczęście, nieświadomie ścierając jedną z run wyrysowanych przez znachorkę. Koordynacja i równowaga zbójnika wyraźnie wciąż pozostawiały wiele do życzenia. Znowu podparł się o regał, zataczając się lekko i to od niego odepchnął się by zyskać na szybkości, która wspierana adrenaliną nie zawodziła w tym trudnym momencie aż tak jak gracja. Nawet nie zwrócił uwagi na suchary, które częściowo wysypały się z podróżnej kaletki, zostając w miejscu gdzie elf leżał. Prowiant był mało istotną kwestią gdy w grę wchodziło pojmanie.
        Doskoczył do wielkookiej szatynki, stojącej najbliżej. Szarpnął za luźny sweter przyciągając dziewczynę ciasno do siebie, w międzyczasie wyciągając nóż. Kolejnym szarpnięciem pociągnął zakładniczkę w tył, zwiększając dystans od głównego zagrożenia - gościa wielkiego jak niedźwiedź, którego już zdążył obrzucić spojrzeniem. Po drodze niechcący, ale i z impetem, wpadł na ladę. Zaskoczony nieplanowaną bliskością mebla, ponownie łapiąc równowagę smagnął łokciem po blacie, strącając to co napotkał. Księga runęła na ziemię otwierając się na losowej stronie. Za nią poleciał kubek kawy z rumem, rozbryzgując ciemny płyn wokół na podłodze i plamiąc stary pergamin. Zdecydowanie do formy było mu daleko, ale uszaty nie przejął się uczynionym spustoszeniem zwyczajnie zmieniając kierunek gwałtownego wycofywania się. Nóż oparł na obojczyku dziewczyny, nie chcąc ani straszyć jej za mocno, ani też niechcący uczynić jej krzywdy, skoro nawet orientację w przestrzeni miał jeszcze tak marną.
        - Nie róbcie głupot, a nikomu nic się nie stanie - odezwał się lekko zachrypniętym głosem tuż przy uchu Lilly. Wciąż kręciło mu się w głowie i w zasadzie w większej mierze podpierał się na dziewczynie niż trzymał ją przy sobie, co oczywiście nie przeszkodziło mu w próbie wydostania się z domniemanej zasadzki. Rozbójnik zareagował bardziej jak ranne i schwytane zwierzę walczące o życie, niż myśląca istota. Dopiero teraz, z dystansu próbował zrozumieć sytuację w której się znalazł. W tym samym momencie rozległ się brzęk dzwoneczka, a do antykwariatu wszedł młodzieniec.
        - Zawierucha jak dia… - zaczął, urywając w trakcie, zapominając nawet by otrzepać się ze śniegu.
Awatar użytkownika
Kerhje
Przybysz z Krainy Rzeczywistości
Posty: 77
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Zielarz , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Kerhje »

        Życie zielarki było nieustanną walką. Walką o szansę, by móc zawalczyć, lecz zawsze pojawiał się ktoś, kto robił to za nią. Może powinna czuć się wdzięczna Matce, że tak ją oszczędza, niestety w cudzej pomocy nie widziała łaski z góry, a raczej własną niedołężność. Dlatego tak bardzo lubiła mieszkać w swojej samotni, gdzie była zdana tylko na siebie.
        Tymczasem teraz pojawiła się w życiu kogoś i przez wydarzenia, które chyba ściągnęła ze sobą, wymogła na innych, by stali się wspomnianymi wojownikami. Kiedy Lilly opowiedziała o tej dziwnej teorii - o efekcie motyla (choć pustelniczka wierzyła w taki porządek świata, nie miała pojęcia, że ktoś kiedyś nazwał go w tak ładny i trafny sposób) - w głowie Kerhje pojawiła się dość egocentryczna myśl, że to ona jest powodem całego zamieszania. W antykwariacie nagle zaczęły rozgrywać się trzy historie, ale wydawało się, że w jakiś subtelny, choć bardzo ważny sposób, są one ze sobą powiązane. Szatynka w to uwierzyła. Pojawienie się jej tutaj, potem chłopca powtórzeń i na końcu włamywacza mogły mieć wspólny czynnik. Być może początek którejś z tych historii wywołał lawinę pozostałych. Na przykład... Co, jeśli to ona była czynnikiem wspólnym? Co, jeśli jej zmaterializowanie się w śniegowej zaspie ściągnęło na głowę Lilly te wszystkie problemy, które należało rozwiązać? Oczywiście pustelniczka tego nie planowała, nie miała więc za co przepraszać, niemniej... Przecież mogło tak być. Jeśli tak, to można by się zagłębić jeszcze bardziej: może aktualny stan rzeczy nie zaistniałby, gdyby nie eksperymenty w Valladonie? A może gdyby nie chatka Vetery... Albo posiadłość szalonej Anny, czy nawet Ariosa...
        Dziewczyna z zaspy śniegowej przypomniała sobie o nim, mieszając kawę z alkoholem, z której przyrządzeniem w dużej mierze musiał jej pomóc Ace. Śmieszne. Nawet w tym była kiepska, tylko tyle mogła zrobić. Ale była tu gościem, więc czy mogło się oczekiwać od niej więcej? Kiedy skończyła, znów pojawił się ten dobry człowiek, który zainteresował się nią rano, a teraz pomagał biednej sklepikarce. Tylko... Właściwie co on tu robił? Czy nie powinien być w pracy? - Zdaje się, że nieproszony gość powinien się lada chwila znów ocknąć. – powiedział brodacz odbierając od niej kubki z gorącymi napojami - Panienka Lilly to prawdziwy cud.
        ...Ocknie się, tak jak duch lasu. Wydawało się, że do dziewczyny ledwo co dochodzi. Nie mogąc się skupić na konkretnym działaniu, umysłem wciąż przebywając na poły w tym Oczka, myślami wędrowała daleko wstecz. Niebezpiecznie odrywała się od rzeczywistości, jakby umysł w ten sposób próbował ją bronić, lecz przy tym prowadził także do niebezpiecznego momentu, w którym pustelniczka straci kontrolę - zapomni o własnym umyśle.
        Arios... Kerhje poczuła znajomy przypływ ciepła, które jawiło się w jej głowie jako poczucie bezpieczeństwa. Tęskniła za strażnikiem lasu, choć może było to nieuzasadnione. Miała jednak wrażenie, że rozumieli się bez słów jak nikt. Mieli tę samą naturę. Wtedy (wydawało się, że od tego czasu minęły miesiące, tak inne życie reprezentowały te wspomnienia) pojawił się w pobliżu jej chatki. Niebezpieczny, milczący i ranny. Zaopiekowała się nim, choć nie mogła być pewna, że nie przypłaci za to życiem. Zaufała jednak jego sławie strażnika lasu. Jeśli ktoś taką dostaje, trzeba go wspierać.
        Walcząc z oderwaniem, próbowała myśli nakierować na bardziej aktualne problemy... Wraz z Acem ruszyła z powrotem na dół i zatrzymała się tylko na chwilę za nim, by zgarnąć opisany wcześniej koc.Teoretycznie teraz miała do czynienia z podobną sytuacją, co ta ze wspomnień: uzbrojony mężczyzna - z pewnością maczający palce w krwi różnych osób - pojawił się w cichym azylu samotnej dziewczyny i trzeba było mu pomóc. Tak samo po uleczeniu sytuacja wymknęła się spod kontroli. Wtedy jednak to była jej wina. Weszła w umysł wilka i straciła kontrolę. Teraz zaś nie zapewniła nawet ochrony osobie, która się nią zaopiekowała. Nie uruchomiła run na czas, najemnik zdążył je zetrzeć. A przecież oczyma Oczka widziała co się dzieje. Nie zawsze jednak wszystko idzie po naszej myśli.
        Wciąż jednak mieli przewagę. Kerhje wróciła do rzeczywistości, kiedy coś znów się przewróciło, uderzyło o ziemię, a Oczko spojrzał na to dopiero po chwili. Księga. Kubek. Plama. Ostrze przy jaśniutkiej skórze Lilly. Słodkiej sklepikarki, która się zaopiekowała nią, nie chciała wzywać straży i uzdrowiła mężczyznę grożącego jej szablą.
- Nie róbcie głupot, a nikomu nic się nie stanie.
        Te słowa tak zwyczajnie zirytowały pustelniczkę. Policzki jej poczerwieniały. Z całą siłą zaszczepiła się w rzeczywistości i ani myślała odpływać, choć niedawno było do tego tak blisko. Oczko poderwał się do góry i zaczął lecieć w stronę głowy najemnika.
- Póki co ty robisz najwięcej głupot – warknęła pustelniczka w tym samym czasie, w zupełnie niepodobnym do siebie tonie i w momencie, gdy z ust Ace’a dobyło się niecenzuralna obelga, zupełnie nie pasująca do wrażenia, jakie starał się wywierać zazwyczaj. Również postąpił krok do przodu, ale nie chcąc narażać dziewczyny, szybko się wstrzymał, w przeciwieństwie do gawrona, który odchylił się do tyłu z zamiarem ataku. Już miał to zrobić, kiedy drzwi do sklepu tworzyły się.
        Kiedy chłopiec powtórzeń dostrzegł, co się dzieje, najpierw poważnie się przeraził, ale w następnej chwili jego usta rozciągnęły się w niespodziewanym uśmiechu.
- Znalazłyście! – wykrzyknął radośnie i nie czekając na niczyją reakcję, pognał do leżącej na podłodze księgi. Przykucnął przy niej niezwykle ostrożnie.
- Tak, to właśnie to, czego szukałem, bardzo paniom i panom dziękuję.
        I jeśli ktoś zamierzał cokolwiek zrobić w tym właśnie momencie, to trzeba uprzedzić fakty – najpewniej nie zdążył, bo kiedy właściciel mokrej czupryny włosów dotknął księgi, wszystko raptem zamarło. Czas stanął w miejscu. Śniegowe gwiazdki za oknem zawisły w powietrzu, na co ucieszyć mógł się malutki smoczek Nesbo ( w końcu te śmieszne stworzonka nie uciekały!), a zirytować mógł pewien gawron (co to za wstrętne przeszkody na autostradzie turmalijskiej?!). Tylko oni bowiem ( i chłopiec z mokrą czupryną) byli świadomi tego, co się wokół nich dzieje. Tylko ich nie dotknęło zmrożenie życia. Kurz nie wirował w powietrzu i był jakiś taki twardy, przez co ptaszysko bardzo powoli zaczęło opadać w dół, na zaciśniętą na ostrzu dłoń włamywacza. Ta powoli odchyliła się na zewnątrz, oddalając od obojczyka Lilly, a potem powędrowała w dół, opadając wzdłuż boku napastnika. W chłodnych smugach zimowego światła, które wpadało zza szyb i próbowało zaanektować mrozem ogrzewane kozą wnętrze, można było dostrzec coś jeszcze: cieniutkie, mieniące się barwami tęczy nici. Tworzyły spiralne wzory w całym pomieszczeniu i wszystko było nimi połączone. Przecinały się, plątały ze sobą, a czasem próbowały od siebie uciekać (choć z niedostrzegalną dla ludzkiego, czy zwierzęcego oka prędkością), przede wszystkim jednak wyrastały z palców zgromadzonych ludzi, łapek i skrzydeł zwierząt, z zakładek ksiąg, nóg stołów. Nawet te białe gwiazdki miały swoje cieniutkie, niemal przezroczyste nici! Strach było się poruszyć, by przypadkiem nie przerwać jednej z nich. Ale chłopiec wiedział co robi. Zaczytywał się w księdze, lecz na jego twarzy nie pojawiał się wyraz ulgi a radość z każdą chwilą coraz widoczniej zastępowało rozczarowanie.
- Oh nie, Księgo, kochana, szanowna Księgo Księgo! Dlaczego wciąż nie chcesz mnie mnie przyjąć? Przecież sama się odezwałaś! Przecież sama mnie tu wysłałaś!
        Ale Księga nie chciała przyjąć swojego dziecka z powrotem. Litery na jej stronicach rozmazały się i nie można było odczytać historii, która je tu sprowadziła. Wolumin wymagał pokarmu. Takiego nie przekonasz. Kiedy coś postanowi, nie zmieni zdania. Trzeba więc było robić, co każe.
        Z głębokim westchnieniem chłopiec wstał i spojrzał na zgromadzonych w antykwariacie. Chwilę coś obmyślał, wzdychał jeszcze kilka razy, brzdąkał nićmi, kręcił się na piętach.
        No nic. Wygląda na to, że historię trzeba powtórzyć. Stworzyć ją na nowo – przeżyć jeszcze raz. Rozpoczął więc przygotowanie do przedstawienia. Zbliżył się do Amaroka i chwycił nici jego dłoni, a później nóg. Mężczyzna mechanicznymi ruchami po kolei puścił więzioną sklepikarkę, odsunął się w bok, kucnął. Potem wszyscy siadali w ten sam sposób: blisko siebie, po turecku, bez broni, którą reżyser sytuacji odbierał i odkładał na bok. Wkrótce wszyscy znajdowali się w małym kółeczku, wraz z chłopcem, skupieni wokół Księgi Powtórzeń. W oknach pojawiły się ciemne zasłony, zrobione ze znalezionych kocy i chust, drzwi wejściowe udekorowane zostały tabliczką „zamknięte”. Teraz potrzebny był tylko bajarz, który opowie historię chłopca, by ta mogła znów pojawić się na stronie sześćdziesiątej piątej. Jeśli im się to nie uda... W antykwariacie już zawsze będzie się pojawiał klient proszący o ten jeden, konkretny tytuł.
        Czas znowu ruszył.
- Drodzy aktorzy i bohaterowie. Potrzebuję potrzebuję was, byście stworzyli moją moją historię.
Zablokowany

Wróć do „Turmalia”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości