Strona 2 z 3

Re: [Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Śro Sty 08, 2020 8:36 pm
autor: Kelsier
Słuchał rozmowy między Ijumarą i Kvaserem, którą tamta dwójka toczyła na temat książki. Książki, o której właściwie nigdy nie słyszał, co stwierdził nawet po tym, jak jedno z nich otwarcie podało jej tytuł, żeby upewnić się, że mówią o tej samej pozycji. Z drugiej strony zaczęło wydawać mu się – przynajmniej na podstawie wiedzy, którą mimowolnie podzieli się z nim towarzysze – że autor tego „dzieła” mógł rzeczywiście przebywać na tej wyspie, jedynie może opisał ją trochę inaczej, żeby brzmiało to trochę bardziej wiarygodnie. Poza tym wydawało mu się, że pozostała dwójka też myśli podobnie, a przynajmniej miał większą pewność co do Ijumary, która rozpoczęła dyskusję o tym, że autor książki mógł przebywać na tej wyspie.
         – Znam trochę magii przestrzeni, może udałoby nam się jakoś połączyć siły, żeby wspólnie rzucić silniejsze zaklęcie? Myślisz, że dałoby się coś takiego zrobić? - zapytał, spoglądając na Kvasera. Według niego coś takiego nie było głupie, ale przecież sam nie za bardzo znał się na tym wszystkim. Znaczy… trochę się znał, ale na pewno wiedza czarodzieja przewyższała jego kilkukrotnie.
         – Oczywiście po tym, jak już uda ci się odzyskać siły – dopowiedział szybko. Bez względu na to, czy to, co zaproponował, byłoby możliwe, czy niekoniecznie, to i tak powinni zadbać o to, żeby Kvaser odzyskał utraconą magiczną energię. Krótko po tym musieli ruszać, a dwójka, która przyprowadziła tu jego i Ijumarę, w końcu chyba straciła cierpliwość i chwilę wcześniej podeszli do nich, pytając czy mogą ruszać. Najpewniej w miejsce, w którym chcą ich komuś „pokazać”.

Szli w górę, ścieżką tak wąską, że musieli iść jedno za drugim – jako pierwszy szedł jeden ze zmiennokształtnych tubylców, natomiast drugi zamykał ten „pochód”. Marsz nie był długi, chociaż mógł być męczący przez to, że przez większość czasu droga prowadziła ich w górę, aby na końcu dotrzeć do miejsca, w którym stało kilka zabudowań, które można było zwyczajnie nazwać szałasami. Kelsierowi wydawało się, że może tu mieszkać ktoś ważniejszy od zwyczajnych mieszkańców tej wioski. Szybko zostali wprowadzeni do pierwszego szałasu, do którego podeszli, a w środku dowiedzieli się, że mają się na coś przygotować i że spotkają się z „wysokim”. Kotołak pomyślał, że nazwa ta dotyczy raczej wysokiej pozycji, którą osoba ta zajmuje, a nie – na przykład – tego, że jest najwyższą osobą w tej wiosce, pod względem wzrostu oczywiście.
Rozejrzał się po wnętrzu, ale właściwie nie było tu dużo rzeczy do oglądania. Na szczęście szybko zjawiła się tu nowa osoba, która od razu powiedziała im, co powinni zrobić. Ten kotołak o szarym futrze raczej nie był „wysokim”, bo w końcu to oni mieli się spotkać z nim, a nie on z nimi – może był jakimś pomocnikiem wodza. Kelsier właściwie nie miał problemu z rozebraniem się, a przynajmniej jeżeli chodziło o górną część jego ciała, bo na pewno nie miał zamiaru rozbierać się cały. W ogóle nie zaskoczyło go to, gdy usłyszał słowa sprzeciwu, które padły z ust Ijumary. Nie dziwił jej się, że nie chciała tego zrobić, dlatego też uważnie obserwował sytuację i był gotów do tego, żeby bronić dziewczyny, jeżeli szary kotołak zdecyduje się na coś tak głupiego, jak zaatakowanie jej. Był gotów do reakcji, gdy tylko zmiennokształtny podszedł do pani kapitan i pociągnął za jej koszulkę, jednak Ijumara postanowiła obronić się sama i zdzieliła zaskoczonego kotołaka otwartą dłonią po twarzy. Spodziewał się, że tamten przeprosi ją albo powie, że może zostać w koszulce czy coś, jednak zmiennokształtny postanowił wyjść z szałasu, zachowaniem przypominając wtedy obrażone dziecko, a nie dorosłego, który dodatkowo pełnił też jakąś ważną funkcję w wiosce.
Kelsier przypomniał sobie, że przecież nadal znajduje się w ubraniu, dlatego też ściągnął z siebie pozbawioną rękawów koszulę, zostając nagi od pasa w górę. Najpierw chciał jakoś włożyć ją sobie za pas albo zrobić coś, żeby nie zostawiać jej tutaj, bo nikt nie mówił przecież, że jeszcze wrócą do tego pomieszczenia, ale… właściwie nie udało mu się tego zrobić, a nie zmieściłaby się ona do już i tak zapełnionej torby podróżnej. Westchnął tylko cicho i położył ją gdzieś obok. Poczekał, aż jeden ze zmiennokształtnych podejdzie do niego i zacznie rysować na jego ciele te różnokolorowe wzory, które widocznie różniły się od tych widniejących na koszulce Ijumary – te na torsie i brzuchu Kelsiera wydawały się jakieś… ostrzejsze, jednak kotołak nie zapytał o ich znaczenie, bo najpewniej także nie uzyskałby odpowiedzi. Gdy już wszyscy byli odpowiednio przygotowani, nadszedł czas na to, żeby opuścili „szałas do przygotowań” i w końcu spotkali się z wodzem tej wioski.

Kelsier nie był pewien, czego się spodziewał po „wysokim” i jak go sobie wyobrażał. Może widział w tej roli jakiegoś silnego panterołaka albo kotołaka, ewentualnie tygrysołaka – leonida chyba spodziewał się tutaj najmniej, chociaż, gdy się chwilę nad tym zastanowił, to może miało to większy sens, niż mu się wydawało na samym początku. Dopiero po tym jak przyjrzał się wodzowi, szybko rozejrzał się po szałasie, do którego zostali wprowadzeni, a także spojrzał na dwie kocice i… tego szarego kotołaka, którego wcześniej spotkali w mniejszym szałasie. Miecz na kolanach wodza także robił wrażenie, tym bardziej, że nie wyglądał na broń stworzoną z jakiegoś metalu, a z – prawdopodobnie – kości jakiegoś stworzenia. Dużego stworzenia, które najpewniej albo leonid ten upolował sam, albo upolował je kiedyś ktoś z jego rodu i broń ta mogła być symbolem władcy w tej wiosce. Na początku, może z jakiegoś przyzwyczajenia albo coś, chciał po prostu zapytać, jaki jest cel tego „spotkania”, ale w porę nie pozwolił sobie na to, bo domyślił się, że pewnie byłoby to potraktowane jako brak szacunku dla wodza wioski. Dlatego też uznał, że najlepiej będzie, jeżeli po prostu w ciszy poczekają na to, aż leonid odezwie się do nich jako pierwszy. On albo jeden z jego pomocników, czy kim tam dla niego byli.

Re: [Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Czw Lut 20, 2020 9:21 pm
autor: Kvaser
        Kvaser przytaknął na słowa kotołaka oferującego pomoc. Jeżeli tylko czarodziej zapozna się ze szczegółami zaklęcia lub jakoś logicznie obmyśli plan działania, to z pewnością umiejętności Kelsiera w tej kwestii się przydadzą. Jeszcze nie wiedział jak... ani jakim zaklęciem pradawny ich stąd wyciągnie, ale to miejsce kryło w sobie na pewno jakąś przydatną tajemnicę, którą należy zbadać.
        Kapłan spojrzał przyjaźnie na dwójkę panterołaków mających za zadanie przyprowadzić obcych na „prezentacje niechcianych turystów”. W czasie krótkiej przechadzki czarodziej analizował słowa pani kapitan. On sam nie był zwolennikiem wykładania wszystkiego na talerz, tak od razu całej prawdy. Był raczej ostrożny, wolał obeznać się w sytuacji, zbadać grunt a dopiero potem lekko popychać los do przodu na własnych zasadach. Nawet, gdy cienki lód zacznie pękać pod stopami to nadal jest szansa przejść przez lodowisko bez szkód, zamiast rzucać się jak wariat do biegu, czego doskonałym przykładem był sam Kvaser pyskujący strażnikowi zimowej wyspy. Gdyby nie ten zryw emocji to teraz płynęliby „Kaprysem” i kto wie, może na jakąś rajską wyspę, żeby odpocząć i zebrać zapasy? Cóż, po część planu się udał. Tropikalna wyspa jest? Jest.
        Nie, nie. Zdecydowanie muszą rozeznać się w sytuacji. Najbardziej intrygowała go Naima, która ostro spoglądała na całą trójkę. Gdy wyszli z namiotu „medycznego”, ona również wynurzyła się zaciemnionego kąta wychodząc na słońce, ale stanęła w wejściu odprowadzając trójkę jedynie wzrokiem. Trudno było odczytać sygnały z oczu zmiennokształtnej, ale były one raczej niepokojące. Kvaser jednak nie wiedział czy jest to zmartwienie obejmujące trójkę nieznajomych, czy dotyczące mieszkańców wyspy. Czuł, że muszą na nią uważać, ale... być może ona była częścią rozwiązania jego problemu. Głównie jego, bo czarodziej czuł się w pełni odpowiedzialny za dwójkę towarzyszy.
        Miejsce, do którego dotarli, widocznie odcinało się atmosferą w porównaniu do poprzedniej lokalizacji. Kvaser od razu poczuł respekt. Barwne tarcze miały za zadanie odstraszać wrogów intensywnymi i wyrazistymi malunkami. Wbite w ziemie włócznie prezentowały się groźnie, szczególnie, że większość z nich ozdobiono czerwonymi tasiemkami, jakby symbolizowały krew i potęgę zarazem. Nie mieli jednak okazji przyjrzeć się bardziej okolicy, ponieważ zagoniono ich do jednego z namiotów. Skromne pomieszczenia nawiedził godnie prezentujący się kotołak, widać ktoś z wyżej postawionych. Czarodziej, zgodnie z własna kulturą, lekko się ukłonił witając nieznajomego, który szybko zaczął się panoszyć. Tak śmiało określił to w myślach Kvaser, gdy zmiennokształtny bez skrupułów i namyślenia nakazał rozebrać się Ijumarze. Zachowanie nie spodobało się pradawnemu, wszak dopiero się poznali, a ktoś pokroju futrzastego, rasowego kocura powinien zrozumieć tak negatywną postawę damy. Tematy różnic kulturowych nie należały do tych łatwych więc tym bardziej powinien zaakceptować odmowę albo chociaż się nad nią zastanowić. Ten zaś sam prosił się o porządnego liścia, choć Kvaser nie spodziewał się tak gwałtownej reakcji pani kapitan. Dla pradawnego było to jak najbardziej zrozumiałe, lecz mieszkaniec wioski mógł zareagować... niekoniecznie z wyrozumiałością. Stąd też kapłan nabrał porządnego wdechu zaciskając pięści za plecami i nie wiedząc czego się spodziewać. Czy zaraz im nie przyjdzie z powodu nachalności kotołaka bronić się przed całą wioską zdziczałych kotów? Ten jednak zachował zaskakujący spokój i prędko się wycofał, co przywołało na twarzy czarodzieja nieznaczny uśmiech pewnej mieszanki satysfakcji i dumy z powodu postawy Ijumary. Dziewczyna umiała o siebie zadbać i bardzo dobrze!
        Potem przyszedł czas poddania się zabiegom mieszkańców. Nim Kvaser zdjął kapłańską, przerobioną pod klimat wyspy szatę, jeszcze podciągnął bandaże w obawie, że odsłonią one nieciekawy na ten moment skrawek jego ciała. Właściwie będzie musiał poświęcić chwilę na obejrzenie ran jakie pozostawił mu kostur, ale... jeszcze nie w tej chwili.
        Sam akt rozbierania się pradawnego nieco zadziwił dwóch panterołaków, którzy byli kotami z natury prostymi i ani im nie przyszło na myśl by każdą część odzienia starannie składać. Oni zrzuciliby z siebie szmaty i zapewne zostawili tam gdzie akurat wygodnie im było je zrzucić, zaś kapłan dbał o materiał. To zbiło ich nieco z tropu, nagle poczuli się trochę nieswojo, bo tak specyficzne ruchy wykonywali ludzie albo służący komuś w ceremonii, albo będący poddawani obrządkom. Starali się skupić na malowaniu wzorów i widać ten, który malował Kvasera wyraźnie się stresował. Łapa mu się trzęsła i gdy zawijas nie wyszedł jak powinien, to i ten drugi zaczął się niemalże pocić. Niepokoiły ich te kapłańskie, charakterystyczne ruchy! Szacunek wobec obcej religii przychodził Kvaserowi naturalnie. Starał się nie obrazić mieszkańców, ale też udawało mu się zachować pewien dystans, dzięki któremu wyznaczał granicę własnych przekonań i których to nie należało naruszać. Dwa koty odetchnęły z ulgą, gdy ta z pozoru przyjemna dla nich czynność teraz stała się tak wymagająca!
        Potem przyszło dusić się trójce w oparach kadzideł, co dla Kvasera też nie było uciążliwe. Choćby kazali mu włożyć łeb nad palące się ognisko to mógł wdychać dym, a to już było prawie namacalnym dowodem na jego doświadczenie w jakiejś religii! Tak podejrzewały dwa panterołaki i nie odbiegali oni daleko od prawdy. Kvaser swoje w świątyniach przeżył, a sam często używał kadzideł do „oczyszczania”. Mimo że dym niemiłosiernie drapał w gardło i przez niego oczy momentalnie robiły się czerwone od podrażnienia, to czarodzieja efekty uboczne najmniej dotknęły. Nie pozwolił jednak ani pomalować bandaży, ani tym bardziej ich zdjąć. Ta dwójka panterołaków niemalże prosiła się o jakiś mały psikus. Na przykład można było powiedzieć im, że ta ręka należy do „jego” bogów, jednak w czas czarodziej zacisnął usta, bo jeszcze ten drobny kaprys wciągnąłby jego, Iju oraz Kelsiera w kolejne kłopoty. Wszedł więc do „komnaty” z odcinającymi się widocznie białymi pasami na swojej ręce. Na całe szczęście pozwolono im zostać we własnych spodniach, a nie daj na Prasmoka kazali opasać się w jakieś bardziej roznegliżowane stroje tych „niżej ustawionych” albo „bardziej wyzwolonych”. Dzięki temu Kvaser czuł się niebywale swobodnie, choć z pewnością nie dorównywał posturą żadnemu z mężczyzn w pobliżu. Przez wymalowane wzory nie wyglądał agresywnie, groźnie czy jak rasowy wojownik. W ciemnym pomieszczeniu jawił się bardziej jak ten jeden z szepczących do ucha doradców, na którego należałoby uważać, tylko mimika twarzy kompletnie do tego nie pasowała. Czarodziej wciąż zachowywał się przyjaźnie i łagodnie, ale przy tym nie infantylnie. Pochylił głowę przed wodzem i dopiero na znak szarego kotołaka pozwolił sobie postąpić kolejny krok na przód.
        Cała prezencja wodza była nienaganna. Tak właśnie wyobrażał sobie tropikalny świat niejeden pisarz, choćby sam autor „Przygód kapitana Bellgara”, w którym to wódz także otoczony był kobietami. Tylko te niekoniecznie wyglądały jak kochanki. Postawę miały równie mocną i dumną co sam leonid, już nie wspominając o całej gamie innych podobieństw jak choćby kolor futra. Nie, te kobiety zajmowały wyjątkowe miejsce u boku wodza, ale także w jego sercu. Córki i żona, ich nie można było zastąpić żadną inną czy kolejną zmiennokształtną.
        Kvaser nie wiedział czy powinien rozpocząć rozmowę, ale to znany im już szary kotołak gestami dawał i zabierał pozwolenia, choć w tej chwili każdy oczekiwał pierwszych słów wodza.

Re: [Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Sob Lut 22, 2020 10:10 pm
autor: Ijumara
        Można powiedzieć, że pani kapitan była w komfortowej sytuacji, bo samej pozostają w ubraniu mogła zobaczyć swoich towarzyszy w strojach… plażowych, tak to ujmijmy. Było jej głupio się na nich gapić, ale zerkała, cóż poradzić, zerkała. Szczególnie na Kelsiera, którego piękna muskulatura została dodatkowo podkreślona malowidłami. Dobrze, że w szałasie było troszkę ciemno, bo panna Nigorie była pewna, że się rumieni od nadmiaru myśli i wyobrażeń. Kvaser również nie był jej obojętny, choć nie wzburzał tak krwi jak umięśniony kotołak. Jemu urody dodawała pewność siebie - nie bał się tego, co się wokół nich działo, przyjmował wszystkie te rytuały ze spokojem. Nawet to okropne okadzanie.
        Ijumarze chyba najbardziej zaszkodził dym, którym cała trójka była okadzana - mrużyła oczy, gdy jeden z panterołaków łaził wokół nich z miską z dymiącą zawartością, a gdy kazano im się pochylić nad źródłem dymu, pani kapitan zakaszlała. Przez ten krótki moment, gdy byli na zewnątrz, dało się dojrzeć, że już miała załzawione i lekko zaczerwienione oczy, głównie spojówki. Efekt ten był z pewnością chwilowy, choć jak na to, że mieli właśnie pierwszy raz spotkać się z wodzem tej wyspy i wypadałoby zrobić dobre pierwsze wrażenie, wyjątkowo niefortunny. W półmroku szałasu może jednak nie będzie nic widać.
        Po przekroczeniu progu lokum tutejszego wodza, Ijumara momentalnie zapomniała o swoich zaczerwienionych oczach, choć odruchowo bardzo dyskretnie otarła ich kąciki, jak prawdziwa dama, która potrafiła otrzeć łzy bez naruszania swojego perfekcyjnego makijażu.
        Stali przed wodzem w trójkę, w jednym równym rzędzie - pani kapitan pośrodku, a mężczyźni po bokach, jakby ją chronili. Panterołaki zostały za progiem szałasu, ale gapili się do środka, jakby kultura nie pozwalała im wejść, ale troska (i ciekawość też, nie czarujmy się) kazały im czuwać… Wódz nie wyglądał co prawda na takiego, któremu można by zrobić krzywdę, ale to pewnie tak kultura nakazywała. Niech to, ten leonid przecież skręciłby Ijumarze kark wzrokiem, gdyby zaszła potrzeba ukręcania go w ogóle…
        Ijumara, by nie stresować się jeszcze bardziej, podniosła wzrok na kocice. Od razu przyszło jej do głowy, że autor jej ulubionej powieści specjalnie zamienił miejscami wodza i jego (prawdopodobnie) żonę, by książka stała się bardziej poczytna. Pani kapitan nie znała się na urodzie zmiennokształtnych, którym bliżej było do zwierząt niż do ludzi (bardzo ludzki Kelsier to coś zupełnie innego), ale ona była piękna, na pewno. Miała cudowne futro i oczy, takie lśniące i wyraziste. Tak właśnie była opisana w serii o kapitanie Bergarze, Ijumara przypominała sobie wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Szkoda tylko, że nikomu nie przyszło do głowy, aby dopisać, że chociaż w jej pobliżu kręcił się taki wielki, groźny kocur jak jej partner! No ale gdyby się kręcił, to Bergar nie mógłby z nią tak bezczelnie flirtować, a przecież te jego odzywki były tym, za co dziewczęta go kochały.
        - Podajcie swe… imiona - odezwał się nagle wódz, wyrywając Ijumarę z rozmyślań nad jej ulubioną powieścią. Mówił głębokim, dudniącym głosem, który bardzo mu pasował i jeszcze nadawał mu majestatu. Podniósł z kolan swój kościany miecz i wskazał nim w pierwszej kolejności Kvasera. Ona została wskazana jako druga. Dumnie wypięła pierś w wymalowanej koszulce.
        - Kapitan Ijumara Nigorie - przedstawiła się. Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo koniec miecza przesunął się już na Kelsiera.
        - Wy razem? - zapytał wódz. Ijumara rzuciła krótkie “tak” i pokiwała głową, reszta również miała okazję się wypowiedzieć.
        - Ty. - Wódz wskazał swoim mieczem Kelsiera. - Zostajesz. Reszta na zewnątrz.
        Wódz rzekł, nie było dyskusji z jego rozkazami. Ijumara pojęła to w mig i zaraz wyszła, muskając tylko kotołaka krótko w ramię w niemym “trzymaj się”. Kvasir też musiał się dostosować i opuścić szałas.
        - Siadaj - odezwał się wódz do Kelsiera, gdy został on już sam. - Kim jesteś? Kim oni są dla ciebie? Skąd i po co tu przybyliście?
        Leonid nie wypluł z siebie wszystkich tych pytań na raz, zadawał je stopniowo, gdy uzyskał już odpowiedź na poprzednie. Trudno było stwierdzić, czy jest usatysfakcjonowany tym co słyszy, czy w ogóle rozumie co się do niego mówi - jego twarz przypominała kamienną maskę.
        - Jesteś siłą - oświadczył na koniec wódz, wymownie lustrując wzrokiem ciało kotołaka. - I masz dwa ciała i dwie dusze, jak my. To ty wśród nich rządzisz?
        Zmiennokształtny przywódca nie pozwalał na zadawanie sobie żadnych pytań, a jeśli Kelsier mimo wszystko spróbował, po prostu został zignorowany. Rozmowa przypominała trochę przesłuchanie, a gdy się skończyła, wódz po prostu kazał kotołakowi wstać i wyjść. Nie musiał nic więcej mówić.

        Po wyjściu z szałasu Kvasirowi i Ijumarze kazali usiąść pod ścianą i czekać. Pilnowano ich, choć niezbyt pilnie - pewnie wiedzieli, że stąd nie jest tak łatwo uciec i że w sumie też nie było po co. Pani kapitan dostosowała się do rozkazów, choć cały czas starała się słuchać co dzieje się w środku. Stresowała się i martwiła o Kelsiera, choć przecież kto jak kto, ale on sobie na pewno doskonale poradzi.
        - Kvasir… - szepnęła do kapłana. - Słyszysz coś?
        Poza tym jednym pytaniem nie miała specjalnej ochoty na rozmowę. Siedziała z kolanami przyciągniętymi do piersi, trzymając się za kostki. Ożywiła się dopiero gdy usłyszała poruszenie w środku. Pojawienie się Kelsiera przyjęła z ulgą i chciała wstać, ale jeden z panterołaków położył jej łapę na głowie, by jednak siedziała.
        - Teraz on - powiedział drugi z tubylców i kazał Kvasirowi wejść do środka. Kapłan usłyszał te same pytanie co jego poprzednik: kim jest, po co przybył, czy rządzi w grupie. Wódz powstrzymał się jedynie od komentarza na temat siły kapłana - przypadkiem czy umyślnie, nie wiadomo.
        Tymczasem Ijumara została z Kelsierem.
        - I co, i jak, co tam się działo? - zapytała szybko. Pilnujący ich panterołak syknął tylko, aby się nie odzywali - pewnie po to, by nie ustalili żadnej wersji wydarzeń.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Czw Lut 27, 2020 7:33 pm
autor: Kelsier
Czuł na sobie wzrok pewnej… osoby płci pięknej, gdy tylko pozbawił swojego ciała górnej części ubioru. Wydawało mu się, że robiła to ukradkiem, może nie chciała być przyłapana albo po prostu nie chciała otwarcie się na nich patrzeć, ale… Kelsier to wyczuł, dzięki temu, że zawsze był gotowy do akcji, a jego instynkty były wzmocnione przez ponadprzeciętne zmysły. Nie przeszkadzało mu to, nie speszył się też i nie dał także poznać po sobie, iż wie, że ktoś mu się przygląda. Malowanie po jego ciele nie było specjalnie przyjemne, ale może dlatego, że po prostu wcześniej nigdy nie doświadczył czegoś takiego. Jeszcze bardziej nieprzyjemne okazały się opary, które kazali im wdychać – po tym, gdy już cała trójka była oznaczona tymi różnokolorowymi wzorami. Prawda, zapiekły go lekko oczy, gdy tylko spotkały się z dymem, jednak ostatecznie zniósł to… chyba w porządku. Na pewno nie tak dobrze jak Kvaser, po którym niczego nie było widać, gdy wyszli z powrotem na światło dnia, ale też nie tak źle jak Ijumara, po której trochę zaczerwienionych i lekko łzawiących było widać, że dym chwilowo im zaszkodził. W każdym razie, teraz czekała ich dalsza część „ceremonii przedstawiania”.
Wódz robił wrażenie najpewniej na każdym, kto widzi go pierwszy raz, ale przecież musiał być właśnie taki, żeby wzbudzić szacunek tych, którzy go wcześniej nie znali i nie byli jego poddanymi. Leonid był potężny i widać było po nim, że kościana broń nie jest tylko czymś na pokaz, a zmiennokształtny na pewno wiedziałby, jak się nią posługiwać i robiłby to naprawdę dobrze. Kelsier dość szybko stwierdził, że byłby on problematycznym przeciwnikiem – jednocześnie starcie z nim na pewno byłoby ciekawym doświadczeniem i nawet w pewnym stopniu wyzwaniem. Kotołak oczywiście nie miał zamiaru prowokować walki. Broniłby się – Ijumarę i Kavsera także, chociaż najpewniej skupiłby się bardziej na pani kapitan – ale tylko wtedy, gdy zostałby zaatakowany. On albo jedna z dwóch osób, które aktualnie z nim podróżowały.

Był czujny, uważnie obserwował osoby, które stały albo siedziały – co miało miejsce w przypadku wodza – przed nimi. Nie znali ich, nie wiedzieli też, jakie mieli oni intencje, więc według niego należało spoglądać na nich i być też gotowym na każdy rodzaj sytuacji, także możliwość walki o własne życie. Od razu zauważył to, że leonid poruszył się i chwycił też swój miecz w dłoń. Kelsier zmienił dyskretnie ułożenie dłoni, chociaż nadal krzyżował je mniej więcej na wysokości klatki piersiowej. Jaki miał w tym cel? Po prostu chciał, żeby jego dłonie znajdowały się bliżej sztyletów, które nadal spoczywały przy jego pasie i przesiąkały truciznami, które znajdowały się w ich pochwach – prawa pochwa pokrywała sztylet trucizną nieśmiertelną, która przeważnie paraliżowała cel, lewa strona była groźniejsza, gdyż sztylet znajdujący się tam mógł zostać już pokryty inną trucizną, która nie dość, że działała szybko, to jeszcze prawie zawsze kończyła życie stworzenia, do którego ciała się dostała.
W końcu wódz odezwał się i pierwszym co zrobił, było zapytanie ich o imiona. Miecz posłużył mu za rodzaj przedłużenia palca, którym wskazywał ich po kolei, oczekując, że dana osoba wyjawi mu swoje imię.
         – Kelsier – odpowiedział krótko, gdy nadeszła jego kolej. Uznał, że nie musi wyjawiać swojego nazwiska, więc pozostawił je dla siebie. Zresztą, Lew powiedział im, żeby wyjawili mu swoje imiona, a nie żeby się przedstawili. Mimo wszystko to są dwie różne rzeczy.
         – Zgadza się, jesteśmy razem – odparł, chociaż Ijumara i tak potwierdziła to krótką chwilę przed tym, jak on się wypowiedział. Później wódź rozkazał mu zostać, a pozostałej dwójce opuścić namiot. Cóż, posłuchali go, lepiej byłoby zrobić to niż próbować mu się sprzeciwiać.

Usiadł w miejscu, które wskazał mu zmiennokształtny. Czekał na to, co nastąpi za chwilę i właściwie nie do końca wiedział, czego ma się spodziewać. Pytanie ze strony wodza były jednym ze scenariuszy, który na szybko ułożył sobie w głowie, więc raczej nie zaskoczyły go one.
         – Kotołakiem, wojownikiem, ale… może nie do końca takim przykładowym. Wolę walczyć z cienia i z niego atakować, niż otwarcie nacierać na przeciwnika – odpowiedział. Miał dziwne wrażenie, że leonid wyczułby jakoś, gdyby go okłamał, więc postanowił, że postara się mówić prawdę, chociaż nie przyznał też dosłownie, że jest skrytobójcą.
         – Oni? Towarzyszami podróży. Dobrymi towarzyszami podróży – odparł. Jeszcze nie do końca uważał, że może nazwać ich przyjaciółmi, mimo że podróżują ze sobą już jakiś czas – który nawet był dłuższy, jeżeli chodziło o samą Ijumarę – ale według niego jeszcze nie nadszedł czas na to, żeby mógł ich tak nazwać.
         – Przybyliśmy tu właściwie wbrew własnej woli. Znajdowaliśmy się na innej wyspie i osoba, którą zdenerwowała inna osoba z naszej grupy, użyła magii, żeby przenieść nas w inne miejsce… Tak trafiliśmy tutaj, chociaż i tak na początku musieliśmy się odnaleźć, bo każde z nas znalazło się w innej części waszej wyspy. Nie chcemy zakłócać waszego spokoju i gdyby była taka możliwość, to zniknęlibyśmy od razu po tym, jak się znaleźliśmy. Niestety, nie mogliśmy tego zrobić i teraz szukamy sposobu na to, żeby wrócić w miejsce, z którego tu przybyliśmy – odpowiedział na kolejne pytanie. To było zdecydowanie najdłuższa odpowiedź z tych, których udzielał ostatnio.
         – Na tamtej wyspie, z której tu przybyliśmy, czeka na nas reszta naszej grupy i nie ukrywam, że chcielibyśmy do nich wrócić tak szybko, jak będziemy mogli – dodał do poprzedniej wypowiedzi. Liczył na to, że wódz może postanowi im pomóc, chcąc pozbyć się nieznajomych ze swojej wyspy i podejrzewał, że Ijumara i Kvaser też mogli o tym myśleć.
Owszem, miał dwie dusze i nawet dwa ciała, tyle tylko, że nie wiedział, jak pozwolić tej drugiej duszy i ciału na to, żeby pojawiły się, co umożliwiłoby mu zmianę formy… Ale nie miał zamiaru wspominać o tym zmiennokształtnemu, który zadawał mu pytania i niczego nie zmieniało to, kim on był.
         – My raczej nie mamy przywódcy, a decyzje podejmujemy wspólnie – odpowiedział. Raz zadał nawet wodzowi pytanie, jednak nie uzyskał na nie odpowiedzi, więc uznał też od razu, że ponowne pytanie o to lub o coś innego przyniesie podobny skutek, dlatego też postanowił już nie pytać. Gdy kazał mu wyjść, Kelsier po prostu kiwnął głową, wstał i wyszedł.

Od razu skierował się w stronę siedzącej Ijumary, przy okazji mijając Kvasera. Usiadł obok niej, może nawet nieco zbyt blisko, chociaż zrobił to raczej mimowolnie, bo zdawało się, że nawet tego nie zauważył.
         – Zadawał mi pytania – powiedział do niej kotołak. Tylko na chwilę przeniósł swoje kocie oczy z dziewczyny na kogoś innego. Stało się to wtedy, gdy jeden z panterołaków dźwiękiem upomniał ich, żeby nie odzywali się i nie rozmawiali ze sobą. Gdy spróbował powiedzieć coś jeszcze, usłyszeli ponownie syknięcie – może nawet nieco głośniejsze niż poprzednie – i przez to nie zdążył wypowiedzieć nawet całego słowa.
         – Dobra, dobra. Już nic nie mówię – odparł, chociaż nadal przyglądał się pani kapitan. Gdy zdał sobie sprawę z tego, co robił, szybko odwrócił wzrok i zaczął patrzeć się przed siebie.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Sob Mar 21, 2020 4:11 pm
autor: Kvaser
        Głos wodza wydawał się wybudzić z letargu wszystkie osoby znajdujące się w pomieszczeniu, cisza bowiem przez cały czas szczelnie wypełniała ściany szałasu nie pozwalając na niegodne jej przerwanie. Czarodziej nie przyglądał się zmiennokształtnym zbyt długo, aby nie ryzykować opinii wrogiego nastawienia czy bezczelnego gnojka. Skupił się więc na wodzu. Postura leonida naturalnie budziła respekt w pradawnym, a miecz na jego nogach z pewnością przyniósł zmiennokształtnemu chlubę i chwałę, jednak mimo wszystko Kvaser nie panikował. Nie miał też zamiaru zaprzeczać sile jaką posiadał wódz, ale chyba sam fakt, że ma do czynienia z lwiskiem był bardziej stresujący niż miecz. Ostre pazury i dziki instynkt zwinnego drapieżcy sprawiały, że ruchy takiego przeciwnika były trudniejsze do przewidzenia. Należało uważać, ale też nie niepotrzebnie panikować.
        - Kvasir – odezwał się czarodziej poproszony o ujawnienie swego imienia, a użył akurat tej wersji ze względu na Ijumarę, która w ten sposób się do niego zwracała. To najzwyczajniej w świecie podnosiło wiarygodność ich wypowiedzi.
        - Tak – potwierdził krótko jako ostatni na kolejne pytanie leonida. Wydawało mu się zresztą, że i więcej nie musi mówić, skoro wszyscy zgodnie zeznawali prawdę.
        Na rozkaz wodza pradawny zareagował lekkim niepokojem. Ukradkowo zerknął na kotołaka, po czym wrócił spojrzeniem na wodza, jakby chciał odczytać jego intencje. Rozdzielanie się nigdy nie wróżyło nic dobrego, choć był to ruch oczywisty do przewidzenia. Zapewne na miejscu leonida czarodziej postąpiłby tak samo, a o sprzeciwie czy dyskusji nie było co myśleć, to wówczas mogłoby zagrozić w miarę stabilnej sytuacji przybyłych. Zresztą na pyskowaniu już się Kvaser przejechał.
        Wyszli, choć czarodziej zrobił to z drobną niechęcią, ale nie taką mocno rzucającą się w oczy. Wynikało to ze zwyczajnego zmartwienia i chyba jeszcze bardziej z powodu poczucia braku kontroli nad sytuacją. Teraz cała trójka musiała wykazać się pokorą, a magowi takie opcje obecnie przychodziły z nieco większą trudnością. Usiedli razem z Ijumarą we wskazanym miejscu, jak zawsze czarodziej w pierwszej kolejności przepuścił panią kapitan, po czym dosiadł się do niej. Pozostawał dziwnie spokojny - o Kelsiera nie musiał się tak martwić. Zdecydowanie ten gość potrafi o siebie zadbać, ale niepokój maga bardziej dotyczył dziewczyny. Nie aby ta nie była zaradna, ale pozostawianie kobiety samej przed silnym wodzem, jeżeli leonidowi zależało wyłącznie na poznaniu swoich gości, jakoś samo z siebie prosiło się o różne scenariusze. Chyba nieco za bardzo się o nią martwi, ale co się dziwić. Czułby się dwa razy gorzej, gdyby na tej wyspie coś się jej stało. Wtedy już wszystkiemu byłby winien tylko on. A jakby nie patrzeć na rozwój wydarzeń, to pani kapitan już została napadnięta przed nastoletniego kocura i dała w pysk doradcy wodza, który chciał położyć łapę tam gdzie nie trzeba.
        - Nie... - odpowiedział po dłuższej chwili równie cicho.
        Mimo że naprawdę próbował podsłuchać rozmowy to na nic zdawały się te próby. Mógłby posłużyć się czarami, lecz nie za bardzo chciał. Wolał nie ryzykować ujawnieniem takich informacji o sobie póki nie miał pewności jak na to zareagują mieszkańcy wyspy – czy czasem nie wrzucą go z tego powodu do jakiegoś bulgoczącego wulkanu czy wymyślą też inne hultajstwo. Może Kvaser bywał nieco przesądny i podchodził czasami stereotypowo do tematów, ale dzięki ostrożności żyje prawie sześćset lat, prawda?
        Poza tym nie wydawało się, aby Kelsierowi faktycznie coś groziło. Nie słyszał odgłosów walki ani krzyków więc nie czuł potrzeby wyciągania wszystkich kart na stół.
        - Szkoda, że nie mam uszu Kelsiera – rzucił lekko się przy tym uśmiechając, po czym spojrzał na panią kapitan i jego uśmiech jeszcze bardziej się wydłużył.
        - Miło, że się o niego martwisz.
        Czy tym zdaniem wprowadził w zakłopotanie swoją szefową? Nie miał takiego zamiaru, jej troska była oczywista i po prostu wzbudzała ciepło w sercu. Po tych słowach kapłan oparł głowę o ścianę szałasu oczekując na powrót kotołaka, który już niedługo się pojawił. Czarodziej odetchnął z ulgą, a zaraz po tym sam został zaproszony do środka. Kvaser wstał i gładząc spodnie rzucił żartobliwie „Życzcie mi powodzenia”, po czym wszedł do pomieszczenia. Tam ponownie skłonił się przed wodzem oraz towarzyszącymi mu osobami. Leonid kazał mu usiąść więc i tym razem mag wykonał nakaz. Ruchy pradawnego nie były gwałtowne i nagłe, wszystkie czynności wykonywał z drobną powściągliwością, co jawnie pokazywało, że ten gość zdecydowanie najpierw pomyśli nim coś zrobi. Ze skrzyżowanymi nogami wysłuchał pytania do niego skierowanego. Kvaser utrzymywał proste plecy i splótł dłonie dając tym samym znak, że całą swą uwagę skupił na wodzu.
        - Podróżnikiem, kapłanem swojej wiary, pomagam tym co są w potrzebie – wyznał z wrodzoną lekkością, jakby te słowa powtarzał już wiele razy.
        O sobie było łatwo mówić, nawet gdyby miał kłamać to przychodziłoby mu to z największą łatwością, ale wiedział, że na tym się nie skończy. Był zwolennikiem wolnego działania i planowania, o czym zresztą mówił już w szałasie „medycznym”. Nie planował ujawnić zbyt wielu informacji, raczej zagra na czasie odpowiadając może nie o tyle co zdawkowo, ale tyle na ile wskaże potrzeba.
        - Kompanami w podróży, choć także służę kapitan Ijumarze Nigorie. Wykonuję pracę na statku. Dbam o zdrowie kapitan oraz jej załogi.
        Kvaser pomyślał, że Iju będzie bardzo dumna mówiąc wodzowi o swoim statku. „Kaprys” nie był tylko domem dla niej, ale także dla całej towarzyszącej kapitan załogi. Ich życie to możliwość nabrania w płuca morskiego powietrza, to muzyka szumu morza pod okiem palącego słońca, to walka podczas bezlitosnej burzy. To emocje, obowiązki i śmiech wieczorem w obecności rumu oraz marynarskich przyśpiewek. Ciekawe kiedy odezwie się w niej tęsknota za tymi dniami...
        - Trafiliśmy tu przypadkiem, z powodu zaklęcia jakie zostało rzucone w naszą stronę. Chcemy jedynie wrócić na wyspę, gdzie zacumowaliśmy, do przyjaciół, którzy zapewne teraz się o nas martwią, szczególnie o swoją panią kapitan. Nie chcemy w żaden sposób zakłócić spokoju twojego oraz twoich poddanych – przy ostatniej wypowiedzi pradawny pochylił się, jakby samo wspomnienie o wodzu sprawiało, że chciało mu się oddać bezwzględny szacunek.
        - Wodzu, będziemy wdzięczni za twą gościnę oraz pomoc, jeżeli zechcesz ją nam udzielić.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Czw Kwi 16, 2020 8:02 pm
autor: Ijumara
        Już gdy Kelsier siadał, pilnujący ich panterołak patrzył na niego z pewnym wahaniem, jakby rozważał, czy nie powinien interweniować, ale to dopiero Ijumara sprawiła, że się ruszył – pani kapitan chciała przysunął się do swojego towarzysza, ale ostrzegawczy syk zmiennokształtnego strażnika ją od tego odwiódł. Mogli rozmawiać tak jak siedzieli, niech będzie.
        - A o… - próbowała dalej, ale za każdym razem, gdy otwierała usta, była uciszana. W końcu rzuciła strażnikowi nienawistne spojrzenie i burknęła „no już dobra, dobra”. Buce.

        Wódz i w przypadku kapłana był powściągliwy w wyrażaniu swoich sądów. Raz jeden obrócił się do swojego domniemanego doradcy i zapytał go o coś szeptem – zrobił to w chwili, gdy Kvasir wspomniał o swoich obowiązkach na statku. O czym jednak szeptał, nie wiadomo. Później rozmowa toczyła się już normalnym trybem, a gdy kapłan wyraził swoją nadzieję na gościnę i pomoc, leonid tylko coś sapnął – może rozbawiony, a może zirytowany. Odprawił go gestem i kazał przyprowadzić ostatnią osobę z tej trójki.

        Ijumara weszła do namiotu wodza mrużąc lekko oczy, by lepiej widzieć po tak gwałtownej zmianie oświetlenia z mocnego słońca do półcienia. Stanęła w tej samej odległości co wcześniej, odruchowo splatając przy tym ręce za plecami i wysoko nosząc głowę – jak kapitan podczas rozmowy z celnikiem. Dodawała sobie tą postawą animuszu, bo stosowała zasady gry, które były jej znajome, nawet jeśli jej rozmówca nie miał o tym pojęcia i niespecjalnie go obchodziło w jakiej pozycji będzie rozmawiał z jakąś na wpół rozebraną, pomalowaną dziewczyną, bo chociaż zachęcił ją by usiadła, ona z tego nie skorzystała.
        - Kapitan, tak? – zagaił ją leonid. Ijumara kiwnęła głową, nawet zadowolona, że wódz zwracał się do niej tak tytularnie.
        - Jesteś kobietą Kelsiera?
        - Co?! – Nigorie była oburzona tą bezpośredniością. – Nie! Skąd ten pomysł?! To oni są moimi ludźmi, ja do nikogo nie należę!
        - Obaj? – podłapał z pewnym zainteresowaniem wódz. Z jakiegoś powodu wszyscy byli tą informacją bardzo zaintrygowani, lecz tak jak lwice jedynie spojrzały na nią troszkę uważniej, tak szary kotołak, którego wcześniej dała w pysk, otwarcie wychylił się w jej stronę, a jego ogon kołysał się na boki, zdradzając jego emocje.
        - Tak! – Ijumara szła w zaparte, dumnie trzymając głowę wysoko. – Jestem wodzem jak ty, tylko mój lud pływa po morzach a nie siedzi w miejscu. I oni są z mojego plemienia.
        - Ciekawe – mruknął szary kotołak, mrużąc oczy jakby Nigorie właśnie wpadła w jego pułapkę. – Tylko jeden powiedział coś… zbliżonego.
        - Który? – fuknęła od razu pani kapitan. – Kvasir pewnie? Bo on mi służy. A Kelsier… Nie służy nikomu.
        - Więc kim jest? – drążył wódz.
        - Moim gościem. Ma specjalne względy.
        Po tych słowach cała grupka zmiennokształtnych nachyliła się do siebie i zaczęli coś szeptać w języku, którego Ijumara i tak nie rozumiała. Pani kapitan nie skomentowała jednak słowem tego, że są niegrzeczni – mogła udawać dumną, ale jednak czegoś od nich chciała, nieroztropnie byłoby więc podpadać im tak niemal na starcie. Czekała, aż znowu się nią zainteresują.
        - Po co tu przybyliście? – Wódz zmienił po wszystkim temat.
        - Nie jesteśmy tu z własnej woli, zostaliśmy przeniesieni przez maga z zupełnie innej wyspy. Gdy zapadnie zmrok, będę mogła wam dokładnie pokazać skąd przybyliśmy…
        - Dlaczego dopiero nocą? – wtrącił się szary kotołak.
        - Bo umiem czytać drogę z gwiazd… Ze słońca też bym dała radę, ale to mało precyzyjne. Ale nie chcemy tu zostawać, chcemy wrócić - podkreśliła, by nie dać się wciągnąć w rozmowę o nawigacji w chwili, gdy najważniejszy był dla niej powrót na statek.
        - Jak? – podłapał kotołak, uśmiechając się chytrze. ”Dupek”.
        - Z waszą pomocą bądź bez – odparła spokojnie Ijumara. – Choć nie ukrywam, że wolałabym się dogadać.
        - Dogadać? W takim razie co dostaniemy w zamian?
        - A czego się spodziewasz od podróżnych, którzy trafili tu jak stali? - podłapała w ogóle nie zbita z tropu pani kapitan, rozkładając na dodatek ręce, jakby chciała podkreślić, że nie posiada absolutnie nic. - Jedyne co możemy wam dać to wiedzę albo obietnicę. Jestem wodzem, moje słowo jest święte i będzie obowiązywało mnie, moją załogę i wszystkich moich następców.
        Ijumara spojrzała leonidowi w oczy i choć z boku była to konfrontacja między potężnie zbudowanym zmiennokształtnym a półnagą nastolatką, szanse mieli wyrównane, bo dumą odznaczali się taką samą.
        - Nie poznałam waszych imion - zauważyła nagle Nigorie. Jej komentarz sprawił, że cała grupka się poruszyła, a szary kotołak prychnął coś w swoim języku.
        - Meori - powiedział, po czym wskazał leonida bardzo eleganckim gestem. - Rauki-Ryszt. Tianai i Mekna.
        Ostatnie dwa imiona nosiły lwice towarzyszące wodzowi. Ijumara skłoniła się przed całą czwórką z jedną ręką przy piersi.
        - Rauki-Ryszt…
        - Wprowadźcie resztę - zarządził wódz, nie pozwalając Nigorie zagajać dalszej rozmowy. Z zewnątrz do środka zostali przyprowadzeni towarzysze Ijumary. W środku nikt ich już nie pilnował, mogli się zbliżyć i zamienić kilka słów, jeśli zdążyli przed tym jak odezwał się wódz.
        - Mówicie prawdę - oświadczył Rauki-Ryszt, wolno cedząc słowa jakby dopiero odnajdywał je w głowie. - Jesteście gośćmi tej wioski dopóki nie zdecydujemy co zrobić z wami dalej. Nie odchodźcie poza linię zabudowań, będziecie pilnowani.
        - Rauki… - odezwał się szary kotołak, mrucząc jakby chciał mu się przypodobać. - Kapitan powinna zostać w wyższym kręgu. W końcu jest ich wodzem.
        - Co? - Ijumara już widząc to jak ten cały Meori na nią patrzył domyśliła się, że będzie miała przez to kłopoty.
        - To ma sens - przyznał leonid, nie zważając na dziewczynę. - Kapitan tu zostaje, jej towarzyszy odprowadźcie na dolny krąg.
        - Nie ma mowy! - oburzyła się Ijumara. - Nie możecie nas rozdzielić.
        - Oni nie są tak wysoko jak ty, Kapitan.
        - A ty możesz trzymać swoje dziewczyny przy sobie?! - Nigorie rzuciła argumentem-petardą i jednocześnie złapała Kelsiera i Kvasira za ręce, przyciągając ich do siebie, by nawet nie myśleli słuchać tego, co rozkazywał Rauki-Ryszt.
        - Zostają ze mną, bo są moi! - oświadczyła, podkreślając mocno ostatnie słowo. Leonid wydał z siebie dziwne parsknięcie.
        - Nigdy nie pojmę po co kobiecie dwóch mężczyzn - mruknął. - Dobrze. Zostaniecie we trójkę.
        - Rauki…
        - Później pomówimy, Meori - oświadczył wódz. - Wyjdźcie. Nie możecie opuszczać tego kręgu chat. Będziecie pilnowani.
        Leonid ruchem swojego kościanego miecza dał znak, że to koniec spotkania i przybysze mogą wyjść, pod obstawą panterołaków, którzy ich tu przyprowadzili.

        Na zewnątrz cała trójka mogła normalnie rozmawiać i nie musieli obawiać się, że ich obstawa będzie się wtrącać. Ijumara odetchnęła z pewną ulgą, choć zaraz powiodła po swoich towarzyszach lekko niepewnym wzrokiem. Co teraz? I… nie obrazili się chyba za to co zrobiła?
        - Wy tam - powiedział towarzyszący im paterołak, wskazując jeden z szałasów. - Tam miejsce dla was. By spać.
        Machał ręką tak zawzięcie, że w końcu musieli za nim pójść. Zostali zaprowadzeni do szałasu, którego przednią ścianę stanowiła tak naprawdę sieć obwieszona liśćmi - można było ją zostawić, by dawała intymność albo zdjąć i mieć w środku przyjemny przewiew. W środku znajdował się plecione maty i wypchane trawą poduszki, a za wszelkie meble wystarczył niewielki regał, na którym ustawiono drewniane i gliniane naczynia oraz stolik zrobiony z bardzo szerokiego pieńka, który odpowiednio wyszlifowano by był przyjemny w dotyku. Wewnątrz było sucho i pachniało lekko dymem, lasem i suszonymi owocami. Można było uznać to miejsce za całkiem przyjemny nocleg. Tym bardziej, że trójka magicznych rozbitków miała tu sporą intymność - ich strażnicy pozostali na zewnątrz.
        - O, nasze rzeczy - mruknęła Ijumara, dostrzegając leżące obok drzwi tobołki. Podrapała się machinalnie po przedramieniu - zaschnięta farba zaczęła pękać i swędzieć.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Pon Kwi 20, 2020 6:33 pm
autor: Kelsier
Chciał porozmawiać z Ijumarą, jednak wszelkie próby zwracały tylko uwagę pilnujących ich zmiennokształtych, którzy od razu ich uciszali. Dlatego też siedzieli w ciszy, aż do momentu, w którym Kvaser wrócił, a Iju wstała i weszła do środka namiotu wodza. Teraz obaj mężczyźni siedzieli lub stali – zależy od tego, kto i co wybrał – i czekali na to, co stanie się później. Ciekawe, czy kapłan usłyszał te same pytania, które wcześniej usłyszał on sam i czy Iju także je usłyszy, czy może zostanie zapytana o coś innego. Może pytania będą podobne, jednak nie takie same jak to, o co pytali jego. Co ważniejsze, czy uda im się przekonać wodza do tego, żeby im pomógł albo chociaż, żeby nie uznał ich za wrogo nastawionych do mieszkańców tej wyspy? Tego też nie wiedział, jednak pewien był, że odpowiedzi ich wszystkich na pewno będą miały wpływ na decyzję zmiennokształtnego. Może później uda im się – całej trójce – porozmawiać o tym, jak przebiegły rozmowy każdego z nich.
Względną ciszę przerwały czyjeś kroki. Jeden ze zmiennokształtnych podszedł do nich i wskazał im gestem dłoni, żeby za nim poszli. Zaprowadził ich do środka budynku, w którym już wcześniej byli. To było trochę dziwne i jednocześnie podejrzane, dlatego też Kelsier zaczął uważniej obserwować otoczenie i przygotował się już do tego, że w momencie, w którym wejdą do środka, może okazać się, że będą musieli od razu walczyć. Przygotował się na to, ale… nic takiego się nie stało. Zamiast tego usłyszeli, że powiedzieli prawdę i wyglądało na to, że raczej nie zostaną ich więźniami. Znaczy, mogliby spróbować ich złapać i uwięzić, ale Kel nie pozwoliłby im na to bez walki i podejrzewał, że Iju i Kvaser mogli myśleć podobnie.

        „Co!?” – pomyślał kotołak, gdy poczuł, jak dziewczyna nagle łapie go za dłoń i usłyszał słowa, które padły z jej ust. Zaskoczyła go tym, co zresztą mogła zobaczyć w jego spojrzeniu, którym ją obdarował. Było tam zaskoczenie, ale nie było złości. Owszem, nie spodziewał się czegoś takiego, jednak jednocześnie zrozumiał też, co nią kierowało… Mimo wszystko, na pewno nie przypuszczał, że dojdzie do tego, co się właśnie stało. Mógł przypuszczać, że Ijumara nie będzie chciała się z nimi rozstać, co więcej, on sam także wolałby, żeby jednak wszyscy przebywali w jednym pomieszczeniu, do którego przydzieliłby ich leonid. Tymczasem on i Kvaser mieliby spać w „niższym kręgu”, a Ijumara zajęłaby jeden z budynków na tym poziomie. Stałoby się to, gdyby nie reakcja Pani Kapitan. Niby postąpiła słusznie, bo dzięki temu nie zostaną rozdzieleni, jednak… na pewno będzie chciał z nią o tym porozmawiać. Zresztą, okazja ku temu mogła pojawić się wcześniej, niż mogłoby się wydawać, bo dość szybko zostali poproszeni o to, żeby opuścić pomieszczenie, a gdy tylko wyszli na zewnątrz, jeden z panterołaków wskazał im chatę, w której mieli zostać ulokowani.
Kelsier nie chciał jeszcze rozmawiać, nie wtedy, gdy obok nich stali strażnicy, którzy mogli ich słuchać bez problemu. Dlatego też poczekał, aż wszyscy – to jest on, Ijumara i Kvaser – wejdą do chaty, rozejrzał się po niej, żeby także zobaczyć, co jest na jej wyposażeniu. Dopiero po tym odwrócił się w stronie dziewczyny.
         – Rozumiem, co tobą kierowało i że nie chciałaś, żebyśmy się rozdzielali, ale… Zaskoczyło mnie to, co zrobiłaś i powiedziałaś. Naprawdę – odezwał się, patrzył przy tym kocimi oczami w jej oczy.
         – Nie wiem też, co o tym myśleć i co z tym zrobić. Nie mam zamiaru złościć się na ciebie albo krzyczeć, bo mimo wszystko pomysł był dobry i zagwarantowałaś nam to, że się nie rozdzielimy – dopowiedział. Spokojny głos współgrał z jego słowami i dawał też dowód na to, że faktycznie nie jest na nią zły za to, co zrobiła i powiedziała.
         – Pytanie, czy żeby utrzymać pozory, publicznie będziemy musieli zachowywać się tak, jak byśmy rzeczywiście byli związani czymś więcej niż przyjaźnią? – dodał na koniec. Nikt nie musiał na to odpowiadać, bo bardziej brzmiało to, jak jego myśli, które postanowił wypowiedzieć głośno, a nie jak rzeczywiste pytanie. Cóż, jakby patrzeć na to, co już razem przeżyli, to przecież on i Ijumara mieli już okazję przeżyć pierwszy, wspólny pocałunek. Chociaż to nie musiało przecież oznaczać, że będzie łatwiej sprawiać pozory, który poniekąd wymusiła na nich wcześniejsza sytuacja.

Zauważył ich rzeczy, jednak jego uwagę przykuło coś innego – spora, drewniana misa, która stała na regale i była wypełniona wodą. Miał wrażenie, że mogą użyć jej do tego, żeby zmyć z siebie farbę. Farba ta w dodatku zaczęła już się sypać i odpadać niedużymi fragmentami z ciała, gdy tylko zrobiło się coś, co wymagało poruszania rękoma, klatką piersiową lub brzuchem.
         – Myślicie, że możemy użyć tej wody do pozbycia się farby, czy może uznają za niegrzeczne to, że nie czekaliśmy, aż ta sama odpadnie? - zapytał, dodatkowo lekkim szturchnięciem wskazał też naczynie, o które mu chodzi. Zresztą, obok leżały też kawałki tkaniny, które wyglądać mogły na ręczniki.
         – Cóż, ja nie zamierzam czekać… - dodał cicho, jakby mówił do siebie. Po chwili zanurzył dłonie w wodzie i zaczął zmywać z siebie farbę, wycierał się też „ręcznikiem”… który okazał się miękki i chłonny. Woda była dość zimna i przyjemnie działała na ciało wcześniej wystawione na słoneczne promienie tropikalnej wyspy. Dobrze, że wzory te znajdowały się wyłącznie z przodu ciała, inaczej musiałby chyba poprosić Ijumarę o to, żeby pomogła mu z tymi na plecach. Gdy skończył, wytarł ostatnie ślady farby z wodą ze swojego ciała i odłożył materiał, którym się wycierał po drugiej stronie misy z wodą. Później od niej odszedł, tym samym dał dostęp do tej części pozostałej dwójce, może pójdą jego śladem i zrobią coś podobnego, co on. Dopiero teraz przypomniał sobie też, że powinien przepuścić Ijumarę i pozwolić jej jako pierwszej skorzystać z wody. Cóż... było już po fakcie, więc liczył na to, że nie będzie miała mu tego za złe.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Nie Maj 17, 2020 3:10 pm
autor: Kvaser
        Czarodziejowi nie przeszkadzało milczenie, był w stanie grzecznie siedzieć i czekać. Przejmował się jednak panią kapitan, która weszła do namiotu. Zastanawiał się czy to tak powinno wyglądać, może uległość z jego strony była zbyt wielka? Ot, standardowe męskie zmartwienia puścić samotnie dziewczynę w nieznane towarzystwo. Nawet jeżeli TA dziewczyna ujarzmiła już niejedną falę i była w stanie zapanować nad całą załogą.
        Kvaser lekko podniósł wzrok, gdy ponownie z Kelsierem zostali zaproszeni do namiotu. Do ostatniej chwili obawiał się tego co może zastać w środku, wyobraźnia nie dawała mu spokoju, ale z ulgą przyjął dumnie stojącą panią kapitan, która jak zwykle nie dała sobie w kaszę dmuchać. Pradawny powinien chyba bardziej obawiać się śmiałości Iju, a nie jej słabości...
        Obaj mężczyźni weszli do środka i wydawało się, że kotołak jest nieco bardziej spięty niż czarodziej. Ostrzej i wyraźniej spoglądał na towarzystwo badając grunt pod nogami, ale także pradawny starał się wyczuć sytuację, ponieważ nie wiedział w jakiej chwili ani po jakiej rozmowie zostali zaproszeni do środka.
        Pierwszy sukces przyszedł im szybko. Zdołali przekonać wodza do swej prawdomówności, a to już było wiele patrząc na fakt, że dzicy mieszkańcy wioski mogli już na powitanie wbić całej trójce włócznie w plecy. Tak mocno odizolowane plemiona kojarzyły się z mało przyjaznym nastawieniem, a tu proszę. Chodzą i jeszcze żyją.
        Tymczasem okazało się także, że szary kocur był tym rodzajem przydupasa, który będzie wiecznie kopać im dołki. Bardzo szybko rozpoczął swój uciążliwy fach proponując rozdzielenie kompanów, co od razu spotkało się ze sprzeciwem. Kvaser zmarszczył wrogo brwi, bo mogli sobie ich przesłuchiwać oddzielnie w towarzystwie wodza, ale rozdzielenie ich na stałe oznaczało osłabienie drużyny. O wiele łatwiej manipuluje się jednostkami, gdy są one rozdzielone niż złożone w kupie, to było oczywiste. Czarodziej chybaby oszalał nie wiedząc co dzieje się z Iju, bo chociaż nie miał zamiaru jej ubezwłasnowolnić, to teraz czuł się za nią odpowiedzialny bardziej niż kiedykolwiek. Mogliby jej szemrać jakieś głupie plotki...
        Wrogie nastawienie maga spłynęło wraz z rzuconą wypowiedzią pani kapitan, która została odebrana tak dwuznacznie, jak to tylko możliwe. Kvaser był... „lekko” zszokowany takim rozwojem akcji. Nigorie nie miała więc problemu przyciągnąć do siebie w tej chwili wyjątkowo uległego pradawnego. Poczuł się trochę dziwnie, bo choć wobec kobiet nie miał oporu tak Ijumara była... jego panią kapitan. Trudno to było jakoś logicznie wytłumaczyć, ale to zwyczajnie się ze sobą nie jadło i nie łączyło. Mimo to, Kvaser odruchowo postanowił wejść w ten cały scenariusz. Jak już powiedziało się „a” to trzeba było i „b”, prawda?
        Czarodziej wzruszył ramionami i uśmiechnął jakby chciał powiedzieć „i co ja mogę zrobić?” pokazując tym samym, że w tym towarzystwie to nie on podejmuje decyzje. Nie mijało się to właściwie za bardzo z rzeczywistością... To się nazywała zdolność manipulacji prawdą tak by nie skłamać.
        Cała trójka opuściła szałas wodza i chyba wszystkim przyniosło to małą ulgę. Na całe szczęście, bo nie wiadomo jakby potoczyła się dalsza część rozmowy patrząc na to, jak tok myślenia szybko się zmienił. Choć Kvasera dopadła myśl, że może i nie zmienił, a był ciągnięty dalej. Nie chciał być jednak zbyt wścibski i dopytywać pani kapitan o szczegóły, z pewnością nie tutaj, na zewnątrz, gdy wciąż budzili fascynację w gronie wszechsłyszacych zwierząt.
        W końcu także mogli schować się w bezpiecznej dla siebie przestrzeni, bez towarzystwa kocich oczu... poza kelsierowymi, odetchnąć i porozmawiać. Nim jednak Kvaser wszedł do namiotu, zauważył w zaroślach parę znajomych ślepi, które w złości przed wykryciem zniknęły. „Naima”, pomyślał czarodziej, po czym wszedł do pomieszczenia.
        Kvaser zboczył gdzieś na bok przysłuchując się wypowiedzi Kelsiera, ale też równie mocno zainteresowany był otoczeniem albo własnymi myślami? Być może prezentowało się to nieco niegrzecznie, ale czarodziej odbierał tę sytuację zupełnie inaczej niż zmiennokształtny, z tym że... relacja czarodzieja i pani kapitan różniły się od tych jakie miał z nią Kelsier. Pradawny był nieświadomy jakiegokolwiek zbliżenia między dwójką i szczerze nie przejmował się tym co powiedziała dziewczyna. Właściwie to rozbawiła go ta sytuacja, ale dopiero po tym jak kotołak zakończył swoją wypowiedź, pradawny pozwolił sobie na stopniowo coraz to weselszy śmiech.
        - Ja bym zwyczajnie nie brnął w żaden scenariusz pozostawiając ich z własnymi domysłami – przyznał Kvaser. - Sami sobie utkali taką relację. – Pradawny wzruszył obojętnie ramionami, lecz po chwili na jego twarzy ponownie pojawił się uśmiech. Tym razem jednak wredny i zaczepny.
        - Chociaż nie powiem, odpowiada mi ten stan. Jak będziesz mnie karmić, poić i chwalić już do końca życia to mogę być twój – powiedział kierując wzrok na Iju.
         - Ale pozostaję elastyczny, przystanę na każdą propozycję - dodał na koniec ciągnąc żartobliwy ton wypowiedzi.
        Rozbawiony i rozluźniony czarodziej ułożył się wygodnie wspierając plecy na kilku poduszkach, oczywiście na tyle na ile pozwoliła ilość, bo nie miał zamiaru zgarnąć wszystkiego dla siebie. Nie spieszyło mu się z obmyciem ciała, ściągająca skórę zeschnięta farba wydawała mu się nie przeszkadzać, ale by nie siedzieć w ciszy zaczął opowiadać zabawne anegdotki z czasów gdy uczył się jeszcze w szkole magów, co sprawiło, że wieczór po wielu emocjach stał się zwyczajnie przyjemny.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Nie Maj 24, 2020 5:32 pm
autor: Ijumara
        Ijumara była błogo nieświadoma tego, co myśleli sobie jej towarzysze. Była pewna, że zrobiła dobrze i że dzięki jej zdecydowaniu po prostu ich nie rozdzielono. Nie miała w głowie żadnych podtekstów i nawet ta wzmianka o posiadaniu przez kobietę kilku samców, na którą pozwolił sobie wódz, nie naprowadziła jej na właściwy trop. Gdy została sam na sam ze swoimi towarzyszami, odetchnęła z ulgą, przekonana, że teraz będą mogli w spokoju pomyśleć co dalej i ustalić jakiś sposób działania. Jednak Nie zdążyła się odezwać.
        Ijumara nie spodziewała się tego, co zrodzi się w głowach jej towarzyszy, ale to nic - oni uświadomili ją gdy tylko nadarzyła się ku temu stosowna okazja. Pierwszy zaczął Kelsier i gdy on przemawiał tak enigmatycznie, nie mówiąc wprost do których jej słów nawiązuje, ona patrzyła na niego nierozumiejącym, proszącym wręcz o wyjaśnienia wzrokiem. Z czasem jednak sama doszła do tego, co tak bardzo nurtowało kotołaka i o czym najwyraźniej trochę wstydził się mówić. A może to była kwestia taktu? A, nieważne. Ijumara i tak była w szoku. Odgarnęła z czoła grzywkę, jakby to miało pomóc jej odzyskać twarz, po czym wsparła się pod boki. Widać było, że zbiera słowa, parokrotnie zamykała i otwierała usta, jakby nie umiała wpaść na odpowiednią odpowiedź. Jednak nim się odezwała, swoje trzy rueny dorzucił Kvaser. I jego słowa, tak jak z początku trochę uspokoiły panią kapitan, tak później niemożliwie wręcz ją zirytowały. Gdy on sobie dowcipkował o głaskaniu, ona kopnęła go w kostkę.
        - Nie pozwalaj sobie! - zrugała go. - Nadal jestem twoim kapitanem, więc uważaj, bo cię na tej wyspie zostawię albo będziesz do końca rejsu kadłub po nocy z pąki skrobał! Phi, głaskanie, karmienie, nie spodziewałam się, że z ciebie taki pieseczek salonowy - skomentowała na koniec, po czym założyła ręce na piersi i obróciła się do niego plecami.
        - Naprawdę za dużo sobie wyobrażacie - oświadczyła. Nieważne, że wcześniej i jednemu i drugiemu dała pewne powody, by tak sobie myśleli. Było jej strasznie głupio, bo wcale nie takie były jej intencje, a najwyraźniej wszyscy wokół pomyśleli, że to harem Ijumary a nie jej towarzysze podróży. Wyposzczone towarzystwo!
        Nadal lekko obrażona pani kapitan odczekała do chwili, gdy Kelsier odejdzie od misy z wodą, po czym sama zdecydowała się z niej skorzystać. Bardzo precyzyjnie - jak to dziewczyna nauczona zmywania makijażu latami praktyki - starła malowidła z twarzy nie mocząc sobie nawet włosów i nie rozchlapując na boki. Później obmyła ramiona i dekolt - została jej tylko koszulka. Najłatwiej byłoby doprowadzić ją do porządku, gdyby ją zdjęła i normalnie uprała, ale przecież, że nie przy tych dwóch, nawet jeśli miała jeszcze pod spodem bieliznę! Nic to jednak, była kobietą zaradną, więc i z tym sobie poradziła. Pochyliła się lekko nad misą i zmoczonym ręcznikiem zaczęła ścierać farbę ze swoich ubrań. Szło jej to całkiem nieźle, bo farby były raczej słabej jakości i może nawet paznokciem by je zdrapała, gdyby miała na to czas i chęci.
        - Niech oni sobie myślą co chcą - oświadczyła w końcu. - Nie ma co odgrywać jakiś teatrzyk, bo tylko stracimy na to czas. Mam nadzieję, że wódz nam pomoże, choć może być ciężko. Ten Meori sprawia wrażenie, jakby chciał nam przeszkodzić przez czystą złośliwość. Phi, pewnie jak przemienia się z hybrydy w kota to zrzuca ze stołu wszystko co znajdzie i jeszcze patrzy przy tym właścicielowi w oczy - skomentowała. - Wiecznie mnie łapał za słówka. Dopytywał jak zamierzamy wrócić i co dostaną od nas za pomoc. Rozumiecie to?! - zirytowała się, aż prostując się nad misą. Zaraz jednak wróciła do odplamiania swojego ubrania. - Nie miałam co im zaproponować tak z biegu, więc na razie zaoferowałam tylko moje słowo. Pytanie czy mi uwierzą, że ma ono jakąkolwiek wartość. I czy w ogóle są w stanie nam pomóc. Gdyby umieli podróżować na takie to by nie siedzieli tu w takiej dziczy jak kilkaset lat temu… Prawda? - Ijumara pozwoliła sobie na westchnięcie, po czym wykręciła przód swojej koszulki, z grubsza go wygładziła i odstąpiła od misy. - Kvasir, jeśli miałbyś ochotę to misa jest wolna. A o co was pytali?
        Ijumara usiadła na jednej z poduszek i drugą wzięła na kolana, by oprzeć na niej łokcie. Wysłuchała ich opowieści, choć już wcześniej wiedziała, że z nimi koty rozmawiały dość krótko.
        - Czyli niewiele wiemy - podsumowała. - Cóż… nadal mam nadzieję, że skoro padło pytanie o zapłatę, to mają coś w zamian. A teraz panowie wybaczą, muszę wyjść na słońce, bo ubranie nigdy mi nie wyschnie - oświadczył, po czym wstała i nie czekając na nich wyszła przed szałas. Nie uszła jednak nawet dwóch kroków, a już usłyszała gdzieś z boku ostrzegawczy koci syk.
        - Spokojnie, spokojnie! - odezwała się zaraz. Odwróciła się w stronę syczącego na nią kocura: młodego leonida, który miał ledwie kilka kępek włosów na głowie i karku i pewnie w kategoriach swojej rasy był uważany za nastolatka. Przyjrzała mu się z konsternacją, no bo stawianie na warcie dzieciaka wydawało jej się dziwne, ale jego morderczy wzrok i mimo wszystko atletyczna postawa jasno świadczyły o tym, że on wcale nie był tu przez pomyłkę.
        - Chciałam się tylko wysuszyć na słońcu, spokojnie - wytłumaczyła mu się, a on wtedy dokładnie otaksował ją wzrokiem, jakby widział ją pierwszy raz na oczy, po czym przyzwalająco kiwnął jej głową. Ijumara prychnęła, po czym odwróciła się do niego plecami jak obrażona kotka i odeszła nieopodal chaty, gdzie leżało kilka kłód ułożonych wokół wygaszonego kręgu ogniska, stanowiących chyba miejsce zgromadzeń tutejszej elity. Usiadła tam, a że w pobliżu nie było nikogo poza nią, pozwoliła sobie po chwili położył się i zająć cały jeden pień dla siebie. Jakby ktoś z boku na nią spojrzał to pomyślałby, że opala się jakby nic się nie stało, ale ona cały czas myślała jak wybrnąć z tej sytuacji. Nie było jej jednak dane zostać zbyt długo sam na sam ze swoimi myślami. Nagle poczuła jak coś delikatnie mizia ją po łydce. Otworzyła oczy i trzepnęła ręką, bo spodziewała się, że to jakiś owad, lecz pomyliła się i to bardzo. To był ogon pokryty jedwabistym, szarym futrem.
        - Meori! - syknęła, siadając. - Bawi cię, że się tak do mnie podkradasz?! - zrugała go nim w ogóle pomyślała, że znowu zadziera z kimś bardzo ważnym. On wyglądał jednak na dziwnie zadowolonego w typowo koci sposób, bo patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a jego ogon podrygiwał, jakby był skory do zabawy.
        - Co się tak złościsz, Kapitan? - zapytał ją i przysunął się. - Tylko sobie przysiadłem.
        - I z całej wioski musiałeś wybrać akurat miejsce tuż przy moich nogach?
        - To najlepiej nagrzane siedzisko w okolicy, nie bądź taka.
        No tak, do Ijumary w tym momencie dotarło, że faktycznie koty lubiły grzać się w słońcu. Może zbyt wiele sobie wyobrażała. Odsunęła się, by zrobić mu miejsce.
        - Przypominasz mi kogoś - oświadczył nagle kotołak.
        - Kogo niby? - zapytała zaskoczona Nigorie.
        - Takiego jednego, co zawinął tu dobrych parę lat temu. Też kazał się nazywać Kapitan. Belgar, czy jakoś tak.
        - Ty znasz kapitana Belgara?! - Iju nie skrywała swojej ekscytacji.
        - Tak... - Meori uśmiechnął się szatańsko, choć tak naprawdę mógł to być jego zwyczajny koci uśmiech. - To jakiś twój bliski?
        - Znam go bardzo dobrze - odparła od razu pani kapitan, bo przecież przeczytała wszystkie książki o awanturniczym podróżniku.
        - To dobrze. Bardzo dobrze...

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Sob Maj 30, 2020 8:09 pm
autor: Kelsier
Spodziewał się, że Ijumara odpowie coś na jego słowa, jednak dziewczyna tego nie zrobiła, chociaż można było też pokusić się o stwierdzenie, że może nie zdążyła tego zrobić, bo przecież krótko po nim odezwał się Kvaser. Słowa czarodzieja wywołały inne reakcje u dziewczyny niż to, co mogła usłyszeć od kotołaka. Reakcje te były bardziej ukierunkowane w stronę negatywnych niż to jej zbieranie się do odpowiedzi i próba wypowiedzenia jakichś słów, które miały miejsce chwilę wcześniej, gdy wypowiadał się sam Kelsier. Zresztą, nawet nie zdziwiła go taka reakcja Ijumary, możliwe, że nawet nie spodziewał się tego, żeby zareagowała inaczej. Najpierw kopnęła kapłana, a później zadała kolejne obrażenia, chociaż tym razem wyłącznie werbalne, których skutkiem nie były żadne urazy fizyczne. Kotołak uśmiechnął się nawet pod nosem, gdy obserwował to wszystko.
         – Wyobrażam sobie różne rzeczy, ale myślę, że wśród nich nie ma tych, o które posądzasz mnie, że sobie je wyobrażam – odparł, przy okazji patrząc prosto w oczy dziewczyny. Może znów mówił trochę enigmatycznie, jednak chodziło mu o to, że w myślach miał różnorakie scenariusze, które mogłyby spotkać albo ich wszystkich jako drużynę, albo tylko jedną lub dwie osoby z ich trzyosobowej grupy, a nawet też takie, które dotyczyły wyłącznie jego samego. Niektóre zniknęły stamtąd, gdy miał pewność, że nie ma szans na to, żeby do nich doszło, jednak miejsce tamtych zajęły nowe, podyktowane nieco tym, jak rozwinęła się sytuacja związana ze wcześniejszymi. Może ktoś uznałby to za mniejszą lub większą przesadę, jednak on nie widział w tym niczego takiego i uważał, że ktoś powinien o tym wszystkim myśleć. Zresztą, dzięki temu mógł być przygotowany na naprawdę dużo rzeczy, a w razie czego mógł też szybko zmieniać plan działania, jeśli sytuacja także ulegnie zmianie. Dobrze się z tym czuł i właściwie przyzwyczaił się też do tego, bo układanie planów działań w głowie było dla niego już niemalże częścią jego życia. Takie scenariusze już nie jeden raz pozwalały mu na przeżycie czegoś lub wyraźnie zmniejszenie urazów, których się nabawił, bo przecież lepiej jest mieć ranną rękę niż stracić życie.

Odszedł od misy, gdy uznał, że spłukał z siebie schnącą farbę, a później założył w końcu lniany kawałek materiału, który był koszulą, jednak pozbawioną rękawów. Przedtem oczywiście powycierał się ręcznikiem, a także poczekał jeszcze chwilę, żeby mieć pewność, że jego ciało jest suche. Później usiadł na jednej z mat, które akurat znajdowała się tuż przy ścianie, o którą zresztą szybko oparł swoje plecy.
         – Też nie podoba mi się ten cały Meori. Sprawia wrażenie osoby, która będzie chciała utrudnić nam powrót na twój statek, a może nawet pokusi się on też o to, żeby zepsuć nasze relacje z wodzem – oświadczył, przymykając na krótką chwilę oczy. Po tym, jak je otworzył, ich źrenice przez krótki czas wydawały się nienaturalnie duże, ale to minęło naprawdę szybko i później znowu stały się w miarę normalne.
         – Nie wiem też, co możemy zaproponować im w zamian, oprócz tego, że, cóż, nie będziemy dłużej przebywać na tej wyspie i jednocześnie nie będziemy też zakłócać swoją obecnością tego wszystkiego, co na niej powstało – dodał po chwili. Później nagle uniósł lekko brew, jakby sam reagował na coś, o czym pomyślał i, co jednocześnie mogło go rzeczywiście zdziwić.
         – Zawsze możemy po prostu zapytać czy potrzebują w czymś naszej pomocy, nawet jeśli miałyby to być jakieś „zwyczajne” zajęcia… Na przykład polowanie czy jakieś prace związane z uprawą roślin – powiedział w końcu. Może nawet było to właśnie coś, co sprawiło, że tak zareagował, a teraz postanowił jednak podzielić się tym z pozostałą dwójką.
         – Poza tym, jeśli mam być z wami szczery, to obawiam się trochę tego, że będą próbowali namówić mnie do tego, żebym został z nimi. Widzieliście, jak niektórzy na mnie patrzą albo co mówią, więc wiecie, że niektórym z nich wydaje się, że mógłbym być jednym z nich i że mogę nawet pochodzić z tej wyspy – zmienił temat, co prawda, a w jego głosie dało się też wyczuć niepewność związaną z tym, o czym mówił, jednak wolał podzielić się z nimi swoimi przypuszczeniami i obawami także. Niepewność nie była związana jednak z decyzją, którą musiałby podjąć, jeśli miałby zdecydować, czy chce odejść z Ijumarą i Kvaserem, czy zostać tutaj. Uczucie to dotyczyło bardziej tego, że nie był pewien, czy na pewno chce im o tym mówić, i to nawet wtedy, gdy już właściwie powiedział pierwsze słowa.
         – W moim przypadku wódz wyczuł, że jestem zmiennokształtnym jak oni. Powiedział, że mam „dwa ciała i dwie dusze”, a także, że w naszej grupie jestem „siłą”. Myślę więc, że on na pewno umie czytać aury innych. Poza tym zapytał, kim jestem, kim wy jesteście dla mnie i też o to, skąd przybyliśmy na wyspę i w jakim celu – opowiedział. Nie miał zamiaru wspominać o tym, że jedna z jego dwóch dusz objawia się wyłącznie w tym, że Kelsier ma kocie uszy, oczy i ogon, a także niektóre inne cechy fizyczne i charakteru, które można by było połączyć z kotem. Kotołak nie wiedział, jak sprawić, żeby kocia dusza wpłynęła na jego wygląd tak bardzo, że zmieniłby swoje ludzko-kocie ciała w całkowicie kocie. Nie spotkał na swojej drodze osoby, która mogłaby go tego nauczyć.
Gdy Ijumara powiedziała, że idzie się przewietrzyć i wysuszyć ubrania, kiwnął tylko głową na znak, że informacja ta dotarła do niego. Mógł mieć też wtedy trochę nieobecny wzrok, jakby zastanawiał się nad czymś i niekoniecznie w pełni uczestniczył – przynajmniej myślami – w tym, co działo się wokół niego.

On też postanowił, że wyjdzie na zewnątrz. Chciał zaczerpnąć trochę świeższego powietrza, a także przez chwilę przebywać wyłącznie we własnym towarzystwie, może nawet pomedytować wtedy albo znów oddać się przemyśleniom na różnorakie tematy, chociaż najpewniej głównie będą one związane z tą wyspą i z tym, jak mogą się z niej wydostać.
         – A ja… Chyba po prostu potrzebuje chwili samotności – powiedział do Kvasera.
         – Będę w pobliżu tego szałasu, jeśli działoby się coś, przy czym byłbym potrzebny – dodał jeszcze i skierował się w stronę wyjścia z budynku. Gdy tylko ich strażnik to zauważył, spojrzał na niego podejrzliwie, a Kelsier już spieszył z tłumaczeniem.
         – Mam zamiar posiedzieć w cieniu szałasu. Nie mam zamiaru uciekać czy robić jakieś dziwne rzeczy, które mogłyby źle wpłynąć na relacje moje i moich towarzyszy z wami – oświadczył, dodatkowo nadał też swojemu głosowi raczej łagodny ton i ogólnie postarał się, żeby brzmiał tak, jakby nie mówił nic złego, a także niczego takiego nie planował. Zmiennokształtny strażnik pokiwał głową, ale i tak odprowadził go wzrokiem i obserwował go, aż sam kotołak nie zniknął za ścianą. Przeszedł się jeszcze kawałek, aż w końcu znalazł się pod drzewem rosnącym nieopodal „ich” szałasu i tam postanowił usiąść. Skrzyżował ze sobą nogi w siadzie skrzyżnym, ale nie oparł się plecami o drzewo, mimo że znajdowało się ono właśnie za nim. Z trzech stron otaczały go niewielkie, ale gęste krzewy, które mogłyby stanowić dobrą kryjówkę dla kogoś, kto miałby odwagę zakraść się w pobliże, żeby go obserwować. Na sam koniec wziął głęboki wdech, a później wypuścił to powietrze, jednocześnie przymykając też oczy. Sam „wyłączył” sobie zmysł wzroku, jednak inne – zwłaszcza słuch – wyostrzyły się dość szybko.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Nie Lip 26, 2020 6:27 pm
autor: Kvaser
        Kvaser podwinął nogę i zacisnął usta spoglądając na panią kapitan spode łba, ale jego uraza nie trwała długo. Zaraz uśmiechnął się lekko i rozłożył wygodnie na poduszkach, by dziewczyna czasem nie czuła się zbyt osaczona męskim towarzystwem, jak i ich wyobrażeniami.
        - Wypraszam sobie – wtrącił się na krótką chwilę. - To nie ja dopisuję zbędne scenariusze, lecz znudzeni mieszkańcy wyspy poszukujący sensacji. Albo przytyków – zauważył, po czym zamilkł nie bardzo chcąc wywoływać zbędną kłótnie w drużynie. Musiał zresztą zrozumieć położenie młodej dziewczyny w obecnej sytuacji. Mocno wątpił w to by którakolwiek z kobiet chciałaby zostać przyrównana do panny z haremu... nawet jeżeliby tym haremem miała rządzić. Choć w oczach mężczyzn mogło to zabrzmieć imponująco, tak z perspektywy nastolatki niekoniecznie.
        Kapłan czuł, że w powietrzu unosi się napięcie, które przerwały dopiero następne słowa dziewczyny. Na całe szczęście pani kapitan nie obraziła się tak śmiertelnie, jak to się z początku prezentowało. Kopniak w kostkę mimo wszystko bolał.
Czarodziej przysłuchiwał się rozmowie swoich kompanów. Cała sytuacja wydawała się dosyć patowa. Kapłan odnosił wrażenie, że największym problemem nie jest wódz a jego prawa łapa. Wszak głowa całego plemienia jak najchętniej i najszybciej pozbyłaby się problemu obcych. Ani tacy przydatni za bardzo, ani pewni - kolejna gęba do wykarmienia i w dodatku niebezpieczna, bo takim to nigdy nie wiadomo co do łba przyjdzie. Zaczną zbyt mocno uświadamiać lud o wielkości świata i możliwościach lub opowiadać o innych bzdurach czy bogach. Po co więc Rauki miałby ryzykować swoją pozycję dla takiej trójki?
        - Nie powinniśmy się zastanawiać nad tym dlaczego nie chcą nas odesłać, a dlaczego chcą nas tu zatrzymać. – Kvaser aż uniósł się na łokciach wdrążając się w coraz to intensywniejsze przemyślenia. - Gdyby była im potrzebna pomoc w wiosce to z pewnością wódz szybko wyszedłby z inicjatywą. Kazał naprawić szałas, zdradzić tajniki medycyny, chciał posłuchać o naukach innego świata, mimo to nie był zainteresowany możliwościami jakie moglibyśmy mu zaoferować. Ciekawe tylko czy Meori jest pionkiem w tej całej grze czy inicjatorem... - po tych słowach Kvaser opowiedział o niedługiej rozmowie z wodzem, niezbyt płodnej tak swoją droga. Sam pradawny nie był w stanie stwierdzić nic poza faktami. Pytania, odpowiedzi... ot, tyle.
        - Całkiem możliwe, że zechcą cię tu zatrzymać – przyznał mężczyzna. - Będziesz dla nich przydatną jednostką, jakkolwiek przedmiotowo by to nie zabrzmiało. Oby tylko „resztek” nie wyrzucił poza wyspę – dodał ze skwaszoną miną czarodziej, który zbliżył się do misy by zmyć z siebie farbę.
        Słowa Kvasira brzmiały niczym kosztorys biznesu, który nie bierze pod uwagę zwykłej, kociej dobroci, ale jakoś tak nauczył się, że w życiu nic nie jest za darmo i bez powodu. Także on sam, choć mógł pozować na bezinteresowną duszyczkę, to nigdy siebie za takiego nie uważał. Istota posiadająca pragnienia nigdy nie mogła pozostać do cna wyjałowiona z małych chęci, jak chociażby odczucie wdzięczności za czyn. Tyle tylko, że czarodziej wcale wielkich wymagań w zapłacie nie oczekiwał, ale to był on. Szlajający się po świecie biedak w drewnianych klapkach, a naprzeciw niego wódz wioski, zdecydowanie bardziej ambitny jeżeli chodzi o władze i siłę.
        Czarodziej spędził trochę czasu w szałasie nim zbliżył się do wyjścia. On jednak spojrzał na nastolatka z zaskoczeniem i małym niezrozumieniem.
        - Przecież jesteśmy gośćmi, a nie więźniami – powiedział do młodego, któremu przez chwilę nawet głupio się zrobiło z powodu tej uwagi. - A skoro przy gościnie jesteśmy to pozwolę sobie zapytać. Macie może jakąś fajkę? Przyznam, że klimat waszej wioski zachęca do wypoczynku. – Słowa czarodzieja brzmiały jak szczery komplement, na co młodzieniec jeszcze bardziej się zmieszał. Nie dał się jednak zbić z tropu i wyraz jego pyska nabrał ostrzejszego wyrazu. Kiwnął głową wskazując na oddaloną grupę strażników. Kvaser podziękował i nie znikając z oczu zmiennokształtnego zbliżył się do wskazanych kotołaków. Tam zaś z darem prawdziwego wodzireja rozpoczął rozmowę na temat fajek oraz ziela jakie na tutejszej wyspie palono. Zakręcił się to tu, to tam, niby ani razu nie znikając z oczu obserwatorów, gdy nagle pojawił się za plecami Meoriego i Ijumary, jakby chciał zaznaczyć, że nie tylko on, jako gość, jest pod stałą obserwacją. Nie omieszkał użyć magii by niemalże bezszelestnie pojawić się w tym miejscu - był ciekaw czy dostrzeże w oczach szarego kocura jakiś sygnał zdradzający jego wyczulenie na magiczne, drobne manipulacje.
        - Znacie kapitana Belgara? - wtrącił się czarodziej kierując pytanie do zmiennokształtnego. - Wybaczcie, nie podsłuchiwałem, a jedynie usłyszałem nazwisko – wytłumaczył się Kvaser zaciągając się fajką. - Jestem ciekaw, jakie macie o nim zdanie. Żądny przygód szaleniec czy też może odważny, pragnący poznać świat podróżnik?
        Chyba tylko ostatki grzeczności kapłana sprawiły, że nie przysiadł się na gałęzi po wolnej stronie Meoriego. Kota spłoszyć nie chciał, ale coś za bardzo polubił nową koleżankę...

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Czw Lip 30, 2020 10:12 pm
autor: Ijumara
        Kelsier mógł się tłumaczyć i bronić ile chciał, to nie miało już znaczenia – Iju była obrażona i tyle. Całe szczęście jednak cały jej gniew skupił się na tym, kto na niego zasłużył: zuchwałym kapłanie. Kotołak… po prostu przez chwilę nie poświęcała mu uwagi, co przy jej wybuchu można było poczytać jako akt łaski.
        Całe szczęście skrajne emocje pani kapitan miały to do siebie, że tak szybko jak się pojawiały, tak też szybko mijały. Już po chwili mogli przejść do rozmowy na poważne tematy. Ijumara z pewną satysfakcją przyjęła, że w swojej podejrzliwości względem szarego kotołaka byli jednomyślni – nie podobał im się on i koniec. To dobrze, bo wszyscy będą na niego od tej chwili uważać. Problem polegał tylko na tym, że nie mieli na niego żadnego wpływu i równie dobrze nawet w tej chwili Meori mógł sączyć wodzowi jad do ucha, aby rzucić obcych na pożarcie rybom albo zaszkodzić im w inny sposób – na pewno potrafił być w tej kwestii bardzo kreatywny.
        - Co?! – Ijumara wyraźnie się uniosła na wieść, że Rauki-Ryszt mógłby chcieć zatrzymać Kelsiera na wyspie. – Wykluczone, nie dopuszczę do tego! Ale… - Nagle jakby coś jej przyszło do głowy. – Skoro on potrafi czytać aury, załóżmy, to sądzicie, że jest magiem? To… Chyba daje nam pewne nadzieje – oceniła, choć jeszcze nie wiedziała co mogliby zrobić z taką wiedzą. Ale na pewno w końcu coś wymyśli.

        Właśnie w takiej zadumie nad ich losem była pogrążona, gdy zaczepił ją Meori. Z początku jego towarzystwo nie było jej specjalnie miłe, ale nie zamierzała obcesowo kazać mu zjeżdżać. Zresztą on sprawiał dziwne wrażenie, jakby jej oburzenie zupełnie go nie dotykało i był cały czas tym samym bardzo dumnym z siebie kotem, który był ponad jakieś dziewczyńskie fochy. Jego mina zmieniła się dopiero, gdy już zaczęli z sobą rozmawiać. Entuzjazm Ijumary słyszącej o kapitanie Belgarze wyraźnie go zadowolił. Wykorzystał moment, by przysunąć się do dziewczyny i chwilę wybrał wręcz idealnie, bo zaaferowana pani kapitan tego nie zauważyła i nie odsunęła się od niego. No ale cokolwiek zamierzał, jego plany spełzły na niczym, pokrzyżowane przez kapłana, który pojawił się za ich plecami. Kotołak nie wyglądał zaskoczonego jego pojawieniem się - poruszył lekko uchem na chwilę przed tym, nim Kvaser się odezwał - usłyszał go albo wyczuł, ale na pewno nie dał się podejść. W przeciwieństwie do Ijumary, która lekko podskoczyła i zaraz odwróciła się w jego stronę. Nie wyglądała na złą - lekko zaskoczoną i to wszystko. Nawet czuła się lepiej, że ktoś się do nich przyłączył, bo nie podobało jej się być sam na sam z Meorim. Coś jej w tym kocurze nie pasowało - nie umiała tego jasno nazwać, po prostu miała przeczucie. Dlatego przytaknęło jego pytaniom i spojrzała pytająco na kotołaka.
        - Pozbawiony honoru krętacz – odpowiedział Meori, twardo patrząc w oczy Kvasera, wręcz z wyzwaniem, jakby spodziewał się, że kapłan zacznie bronić bohatera z powieści.
        - Co? Jak to? Niemożliwe! – Jednak w największym szoku była właśnie Ijumara. – Co on zrobił, żebyście go tak nazywali? O niczym nie słyszałam!
        Meori spojrzał na Nigorie jak niezadowolony nauczyciel, zawiedziony postawą swojego ulubionego ucznia, prymusa. Później jednak uśmiechnął się.
        - A to do niego podobne - zauważył. - Ładne słówka. Czy słowo każdego Kapitana jest tyle warte?
        - Nie! - oburzyła się Ijumara. - Ja jestem honorowa, dotrzymuję umów! Ale… Co zrobił Belgar? Przecież… Może to nieporozumienie.
        - O nie, nie. - Meori łagodnie zaprzeczył. - Nie wierzyłbym, żeby on robił coś przypadkiem. Zamknął nasze sanktuarium. Nie wspomniał o tym? - zapytał jakby z lekką kpiną, mrużąc przy tym oczy.
        - Nie… Jakie sanktuarium? Co się stało?
        - Za mało wiecie o tej wyspie, bym wam wszystko tłumaczył - zbył jej ciekawość kotołak. - Sanktuarium na szczycie wulkanu. Macie szczęście, że Rauki-Ryszt nie jest małostkowy i nie ukarał was za to, co zrobił wasz… Poprzednik.
        Powiedziawszy co miał do powiedzenia, Meori wstał i przeciągnął się rozkosznie, jak to kot. Później zaś mlasnął, zawinął ogonem i odszedł do swoich spraw, nie zważając na ludzi, których zostawił za sobą - jak to kot.
        - Kvaser… - mruknęła po chwili Ijumara. Podniosła wzrok na kapłana. - Myślisz o tym samym, co ja?

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Nie Sie 09, 2020 1:08 pm
autor: Kelsier
Mimo wszystko, powietrze na wyspie pośrodku… oceanu, prawdopodobnie, było zupełnie inne od tego, którym oddychało się w miastach, na szlaku czy nawet w środowisku zbliżonym jeszcze bardziej do natury. Do nozdrzy medytującego Kelsiera docierało oceaniczne powietrze zawierające w sobie nuty soli morskiej. Kotołak, całkowicie przymykając oczy, praktycznie odciął się od bodźców wzrokowych. Jedynie tymczasowo oczywiście, bo nie wyobrażał sobie swojego życia bez tego właśnie zmysłu, w końcu był mu on bardzo potrzebny. Najpewniej wyglądałoby to inaczej, gdyby urodził się ślepy, czy to tylko na jedno oko, co byłoby ślepotą tylko połowiczną lub może na dwoje oczu, czyli ze ślepotą całkowitą. Wtedy na pewno nauczyłby się z czasem polegać na innych zmysłach, które mu pozostały, a wtedy może nawet rozwinęły się bardziej niż teraz, gdy jego kocie oczy widzą świat nie tylko w świetle dnia, lecz także nocą.
Dalej miał też wrażenie, że jest obserwowany. Nie był pewien, czy jest to wina nowego i nieznanego miejsca i tylko to sobie wyobraża, czy może rzeczywiście ktoś chowa się w pobliżu i przygląda mu się, może nawet z ciekawością. Poza tym, zastanawiał się też nad tym, że niektórzy już spotkani tutaj przez niego, proponowali mu, żeby może został na wyspie albo nawet otwarcie pytali go, czy pochodzi z wyspy. Znaczy… wiedział, że na pewno ta wioska jest zamieszkiwana przez zmiennokształtnych, ale nie był pewien, jak duże może być całe to miejsce i czy na powierzchni tego kawałka lądu na środku morza lub oceanu, znajduje się więcej miejsc, w których zbudowane są mniejsze lub większe wioski. Tak naprawdę, nie wiedzieli też przecież, gdzie konkretnie znajduje się ta wyspa, a nawet jakby poznali jej lokalizację, to prawdopodobnie tylko Ijumara mogłaby wyciągnąć z tego jakieś konkretne informacje. W końcu z ich trójki to właśnie ona była kapitanem statku i pływała po wodach otaczających Alaranię. Jemu wcześniej nic takiego się nie zdarzyło i może trwałoby to dalej, gdyby nie to, że sytuacja wręcz wymusiła na nim to, żeby wszedł na statek i ukrył się na nim. Zresztą! Na początku miała to być tylko krótka podróż, a on miał wyjść na ląd przy następnym przybiciu do portu, a tu… sytuacja zmieniła się, zaczęła toczyć się własnym torem, a on musiał się dopasować. Chociaż, z drugiej strony, niekoniecznie mu to przeszkadzało. W końcu poznał ciekawych ludzi, co, nie oszukujmy się, nie zdarzało mu się za często. Ijumara i jej załoga byli właśnie takimi kompanami podróży, lecz to także można było powiedzieć o Kvaserze i Callisto. Kotołak nawet żałował nieco, że rudowłosa elfka została przeniesiona zupełnie gdzieś indziej niż oni, ale uznał też, że gorzej byłoby, gdyby każde z nich wylądowało w innym miejscu. Teraz sytuacja nie była taka zła, bo nie był jedynym, który trafił tutaj, chociaż na początku właśnie tak uważał. Co więcej, na samym początku uznał, że wylądował na bezludnej wyspie, ale i tak postanowił wtedy, że sprawdzi to i zaczął szukać śladów cywilizacji. Dobrze, że to zrobił, bo dzięki temu szybciej natknął się nie tylko na towarzyszy, lecz także na tubylców. Tubylców, niektórych podobnych do niego, a jednak zauważalnie innych, chociaż akurat nie pod względem tego wyglądu.

Uznał, że wystarczy. W czasie medytacji często zdarzało mu się tracić poczucie czasu, zwłaszcza, gdy pogrążał się w swoich myślach. Teraz, gdy otworzył oczy i spojrzał w górę, aby sprawdzić pozycję słońca na niebie, stwierdził, że raczej nie minęło dużo czasu. Wydawało mu się też, że tyle czasu spędzonego wyłącznie z własnymi myślami – i ciągle pojawiającym się uczuciem bycia obserwowanym – wystarczy i że może nadszedł czas, żeby poszukać swoich towarzyszy i może sprawdzić, co oni robili w tym czasie. Rozejrzał się jeszcze wokół miejsce, w którym jeszcze przed chwilą siedział, jednak, tak jak się spodziewał, nie dostrzegł niczego i nikogo. Nie usłyszał też żadnego dźwięku, który mógłby wskazywać na to, że w pobliżu znajdował się jakiś tajemniczy obserwator. Wzruszył ramionami i wybrał się w drogę powrotną do chaty, w której zostali ulokowani. Liczył na to, że znajdzie tam przynajmniej Kvasera…
Lecz tak nie było. Gdy głowa kotołaka pojawiła się w otworze wejściowym, jego oczy ujrzały wyłącznie pustkę i wyposażenie wnętrza. Nie znalazł tu ani Ijumary, ani Kvasera. Kelsier dość szybko wpadł na to, w jaki sposób mógłby znaleźć na pewno jedno z nich, a może nawet i oboje. Wystarczyło przecież zapytać o to zmiennokształtnego, który stał w pobliżu i był kimś w rodzaju strażnika, który miał pilnować ich i, może, okolicy, chociaż starał się sprawiać wrażenie kogoś, kto nie jest taką osobą. Cóż, nie do końca mu to wychodziło.
         – Gdzie poszedł ciemnowłosy mężczyzna z kosturem? Mój towarzysz – zapytał, gdy do niego podszedł. Właściwie, podkradł się, bo tamten akurat spoglądał w inną stronę i nie usłyszał też zbliżających się kroków, a Kelsier nawet nie starał się skradać.
         – Tam podszedł, w tamtą stronę – odpowiedział mu, gdy zaskoczenie zniknęło z jego twarzy. Kotołak kiwnął tylko głową w podzięce za informacje i ruszył w kierunku, który wskazał mu strażnik-tubylec. Nie był pewien nie tylko tego, kiedy czarodziej opuścił ich chatę, lecz także tego, ile czasu minęło od momentu, w którym on sam ją opuścił i powiedział mu, co ma zamiar zrobić. Dlatego też nie wiedział, czy na pewno znajdzie go właśnie tam. I, ciekawe, czy może poszedł szukać Ijumary? A może ona znalazła jego? Gdyby znalazł ich w jednym miejscu, to też na pewno ułatwiłoby nieco to wszystko.

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Nie Sty 03, 2021 4:02 pm
autor: Kvaser
        Kvaser lekko zdziwił się na tak dosadną i bezpośrednią odpowiedź kotołaka. Meori z pewnością nie miał żadnych wątpliwości co do żądnego przygód kapitana Belgara. Krętacz bez honoru - ale i nie tylko te określenia malowały się w błyszczących oczach zmiennokształtnego, który z taką wytrwałością spoglądał na cudzoziemca. Mimo wszystko kapłan nie odczuł potrzeby bronienia bohatera fantazyjnej książki, sam wszak nie był idealnym przykładem do naśladowania, o czym niekoniecznie każdy wiedzieć musiał... więc może tym bardziej Kvasir mógłby się utożsamić z Belgarem. Przynajmniej bardziej niż myślał, tylko brakowało mu tej energii i krzepy do zdobywania szczytów. Na samą myśl o wielkich podróżach nie odczuwał... większego zapału, ale obiecał, że spróbuje. „Proszę bardzo, mój przyjacielu”, wspominał gorzko czarodziej. „Tak więc oto spełniam daną ci obietnicę. Jestem na wyspie z kotami, z której nie ma wyjścia”, aż cisnęło się dalej na język.
        Blade oczy kapłana skierowały się na wzburzoną nastolatkę, którą zdecydowanie mocniej poruszyły słowa kotołaka. Kvaser zastanawiał się czy z tej potyczki wydobędzie jakieś informacje i o dziwo coś się znalazło.
        -Jakie sanktuarium? - spytał równocześnie z Iju.
        Fakt, jeszcze za mało wiedzieli o tej wyspie, ale na całe szczęście zakłamany Belgar przydał się... A więc mają tu sanktuarium... idealnie! Święte miejsce pełne mocy! O ile ich poprzednik za mocno nie narozrabiał i nie zbezcześcił tego terenu do cna. W końcu wyspa była cała i zaludniona, nie padła żadna niszczycielska klątwa, wystarczyło co najwyżej nie trafić na obrządek, w którym poświęcają czyjeś życie i jakoś to przetrwają.
        - Doceniamy to – powiedział na koniec mag do zmiennokształtnego, a mówił to szczerze. Doprawdy doceniał fakt, że nikt nie nabił ich na pal i mogą w miarę... swobodnie poruszać się po wsypie.
        Kvaser odprowadził wzrokiem mieszkańca wyspy, który zniknął w gąszczu dzikich palm. Wzrok na panią kapitan przerzucił dopiero, gdy usłyszał jej głos.
        - Żeby odnaleźć to miejsce i wiać stąd najszybciej jak się tylko da? - dokończył myśl Iju. - Choć chętnie bym dłużej przyjrzał się dzikim świątyniom to jestem w stanie z tego zrezygnować z powodu zaistniałych okoliczności – przyznał, wszak bezustannie czuł na sobie ogromną odpowiedzialność za panią kapitan.
        - Pytanie tylko gdzie dokładnie się znajduje i jak się tam dostać... I co takiego zrobił Belgar? Wolałbym nie powtórzyć jego błędu, ewakuacja z wyspy ewakuacją, ale moje sumienie nie pozwoli na nieposzanowanie cudzej wiary – powiedział, choć bardziej niż cudzą wiarą przejmował się niegrzecznością samą w sobie.
        - Hm... Przydałoby nam się zdobyć jakiegoś sprzymierzeńca na tej wyspie – zamyślił się na głos czarodziej.
        - O, a skoro o nich mowa – powiedział mężczyzna dostrzegając kątem oka Kelsiera. – Miło cię znów widzieć, nie zdobyłeś może przypadkiem jakiegoś przyjaciela albo takiego nie szukasz? Przydałaby się nam jakaś wtyczka – powiedział pół żartem, pół serio.
         - Meori nie jest zbyt chętny by się z nami przyjaźnić i co nieco powiedzieć o tajemnicach wyspy, ale może jakiś inny kot...

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Pon Sty 04, 2021 7:37 pm
autor: Ijumara
        Powiedzieć, że Ijumarze zawalił się w tej chwili świat to trochę za dużo, ale na pewno miała niezły mętlik w głowie. Jeszcze niedawno nie wierzyła, że kapitan Belgar istnieje - przecież nikt nie mógłby mieć tylu niesamowitych przygód i zawsze wychodzić z nich cało, ze skarbami, w towarzystwie pięknej kobiety… A tego dnia najpierw dowiedziała się, że on istniał… A później, że wcale nie był tak wspaniały, za jakiego go brała. Niby aż tak głupia nie była, by wierzyć w każde słowo pisane… Ale miło sobie pomarzyć, a poza tym taki natłok informacji mógłby każdego przytłoczyć.
        Pani kapitan przez chwilę siedziała ze skulonymi ramionami, w zamyśleniu skubiąc wargę. Dopiero po chwili zebrała się na tyle, by rozpocząć rozmowę z Kvaserem.
        - Yyyy… Tak - zgodziła się z tym jak bardzo bezpośrednio kapłan postawił sprawę. - A sądzisz, że byłbyś w stanie to zrobić?
        Nim jednak Kvaser podniósł ją na duchu, w pierwszej kolejności ostudził jej entuzjazm, całe szczęście jeszcze nie gasząc go całkowicie. Tak, nie wiedzieli wiele o tym sanktuarium, ale przecież oboje czytali tamtą książkę, a skoro było w niej trochę prawdy, to może znajdą tam odpowiedzi na chociaż te najbardziej ogólne pytania - na przykład gdzie to jest? Ijumara już prawie pogrążyła się w myślach w poszukiwaniu odpowiedzi, ale przeszkodziło jej pojawienie się Kelsiera. Pani kapitan przez chwilę patrzyła na swoich towarzyszy, dostrzegła jednak, że nie tylko ona im się przygląda - dwóch kotołaków krążyło z zainteresowaniem coraz bliżej nich. Podsłuchiwały, małpy. Nieważne, że koty - małpy z charakteru.
        - Och, coś mi się w głowie kręci - westchnęła dramatycznie, wstając z pieńka i wspierając się na ramieniu Kelsiera.
        - To na pewno przez te słońce - kontynuowała głośno. - Chodźmy do szałasu, dobrze? Sama nie dam rady dojść…
        I to powiedziawszy drugim ramieniem otoczyła Kvasera. Że jednak wcale nie była słaba, to mogli odczuć obaj, bo to raczej ona ich pociągnęła do szałasu, a nie na odwrót. Kotołaki z wioski tego nie wiedziały… Ale chyba nawet nie zwracały na to specjalnej uwagi - oni widzieli swoje - dziewczynę, która zaciąga swoich partnerów do szałasu. Uśmiechnęli się do siebie konspiracyjnie i na migi przekazali sobie, że może lepiej im nie przeszkadzać. Ach, młodość…
        W szałasie jednak wcale tak wesoło nie było jak życzyli im mieszkańcy wioski - Iju wcale nie zebrało się na amory tylko na rozmowę w cztery oczy. No dobrze - sześć, bo była ich trójka - ale wiadomo o co chodzi. W każdym razie zaraz po przekroczeniu progu chatki pani kapitan puściła swoich towarzyszy i odeszła od nich kawałek, by usiąść wśród poduszek.
        - Kelsier! - zwróciła się do kotołaka, uświadamiając sobie, że dla niego trzeba zrobić chociaż krótki wstęp. - Nie było cię przy naszej rozmowie, ale rozmawialiśmy z Maori! I on powiedział, że przed nami, może nie tak bezpośrednio, ale w każdym razie był kapitan Belgar. Ten z książek! Tylko… - Iju lekko się stropiła, jakby nadal nie umiała pogodzić się z tym co usłyszała. - Ponoć zamknął jakieś tutejsze sanktuarium… I chyba tutejsi są przez to źli. Dobrze, że nie chcieli nam od razu zrobić za to krzywdy! Ale w każdym razie, z Kvaserem pomyśleliśmy, że może gdyby udało nam się to sanktuarium otworzyć to może dalibyśmy radę stąd uciec… Albo oni by nam pomogli, nie wiem. W każdym razie może powinniśmy spróbować? Co ty na to? Ja czytałam ten tom, w którym Belgar trafia na tę wyspę, ale tam nie było mowy o żadnym sanktuarium i nie mam pojęcia co to mogłoby być za miejsce! Kvaser, a ty? Przypominasz sobie coś?
        Iju spojrzała na kapłana w klapkach z nadzieją w oczach. Widać było jednak, że sama również kombinuje.
        - Może powinniśmy się rozdzielić i każde osobno popyta? Wiecie, Kelsierowi będzie łatwiej, bo jest tutejszy, Kvaser, ty jesteś mądry, a ja… jakoś ich pobajeruję, nie takie rzeczy się w urzędach celnych robiło! - oświadczyła stanowczo. - To co wy na to? Przejdziemy się, popytamy i za godzinę czy dwie złożymy wszystko do kupy?

[Tropikalna wyspa] Dokładnie tak było w książce!

: Nie Sty 10, 2021 2:19 pm
autor: Kelsier
Szedł przed siebie, nie spieszył się. Bardziej wyglądał na kogoś, kto jest na spacerze, niż na osobę, która szuka innych, konkretnych osób. Jednak… był czujny, po prostu. Jakby gotowy do tego, żeby w każdej chwili nagle zacząć walczyć; do tego, że z każdej strony może nagle wyskoczyć ktoś, kto będzie chciał go zabić. Niczego nie zmieniało to, że znajdował się na wyspie, na której mieszkali zmiennokształtni podobni do niego, nawet jeśli niektórzy mogli brać go za kogoś, kto także pochodzi właśnie z tego miejsca. Towarzyszy też udało mu się znaleźć, może nawet szybciej niż przypuszczał. Zauważył, jak Meori odchodzi w swoją stronę, może nawet z miejsca, w którym znajdowali się teraz Kvaser i Ijumara, jednak nie miał co do tego pewności – w końcu nie widział jak z nimi rozmawia. Podobnym krokiem, którym maszerował wcześniej, podszedł do czarodzieja i dziewczyny, usłyszał przy okazji, że są w trakcie jakiejś rozmowy. Kocie oczy spoczęły na pradawnym, gdy ten zwrócił się bezpośrednio do niego.
         – Nie zdobyłem… Ale to dlatego, że ich nie szukałem. Wiem, że może być mi łatwiej zdobyć jakieś informacje przez to, że wyglądam podobnie, jak oni. Tylko, że z tyłu głowy na pewno będą wiedzieli, że nie jestem mieszkańcem tej wyspy i moje zachowanie może wydać im się podejrzane – odparł. Nie był też osobą, która łatwo nawiązuje nowe znajomości, a to miejsce, właściwie będące czymś nieznanym, wcale w tym nie pomagało. Z drugiej strony, chciał dowiedzieć się czegoś więcej o wyspie, takie informacje mogą być przydatne.
         – Może jeden z tych zmiennokształtnych, którzy nas tu przyprowadzili? Byłby pewne problemy natury komunikacyjnej, jednak wydawali się do nas nastawieni bardziej pozytywnie niż… taki Meori, na przykład – dopowiedział jeszcze. Teraz żałował, że – będąc zmiennokształtnym – nie zna języka, którym posługuje się jego rasa. Tam, gdzie spędził dzieciństwo, był zmuszony do uczenia się innych rzeczy, bardziej potrzebnych komuś, kim stał się teraz. Niby nauczył się nowych języków, jednak były to te, którymi może posługiwać się więcej osób i które po prostu są bardziej spotykane w Alaranii. Szkoda, że mowa zmiennokształtnych nie była jednym z nich.
Przeniósł wzrok na Ijumarę, gdy ta odezwała się i udało mu się jeszcze zerknąć na dwójkę kotołaków, którzy… albo mu się wydawało, albo byli nieco bliżej niż wtedy, gdy podszedł do swoich towarzyszy. Znów przeniósł wzrok na dziewczynę, gdy ta nagle oparła się na jego ramieniu. Pozwolił jej na to, co więcej, nawet podtrzymał ją w talii. Tak, dobrze będzie zmienić miejsce rozmowy, zwłaszcza, gdy chcą rozmawiać o czymś, o czym mieszkańcy wyspy nie powinni wiedzieć. Kiwnął tylko głową i poczekał na to, aż dołączy do nich Kvaser.

Gdy weszli już do szałasu, a Iju przestała udawać, on też postanowił, że sobie gdzieś usiądzie. Nie szukał konkretnego miejsca, chociaż i tak usiadł raczej blisko niej, może chociażby po to, żeby nie musieli głośno ze sobą rozmawiać. Znów na nią spojrzał. Przyda mu się streszczenie tego, o czym rozmawiali, gdy wcześniej do nich podszedł.
         – Myślę, że to dobry pomysł. Tym bardziej, że to ich sanktuarium może być też miejscem, w którym może być zgromadzona jakaś ilość magii… Co też mogłoby okazać się pomocne – odparł, choć zanim się odezwał, przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powiedziała mu Ijumara. Jeśli w tym całym sanktuarium rzeczywiście trafiliby na magię, może dzięki temu mogliby wrócić do miejsca, z którego tu trafili. Sam wątpił w to, żeby jego raczej nikłe umiejętności magiczne mogły tu pomóc, więc całą nadzieję musieli pokładać w towarzyszącym im czarodzieju… Ewentualnie liczyć na to, że mieszkańcy wyspy rzeczywiście pomogą im po tym, jak oni zrobią to samo dla nich.
         – Myślę, że powinniśmy spróbować dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego zamkniętego sanktuarium… Na pewno może być ono ważnym miejscem dla zmiennokształtnych mieszkających tutaj, więc może jeśli udałoby się je otworzyć, a my byśmy im z tym pomogli… Może dzięki temu zyskamy w ich oczach – dopowiedział jeszcze. Przy okazji, wiedział już też chyba, o co będzie próbował wypytać. Nie był pewien tylko, czy zwykły mieszkaniec będzie wiedział coś na temat tego wydarzenia. Z drugiej strony, nawet jeśli dowie się wyłącznie tego, gdzie na wyspie znajduje się ten budynek. Jeżeli jest to właśnie budynek, bo przecież nie powinno wykluczać się, że może to być… na przykład jakaś jaskinia albo coś takiego. Przymknął na chwilę oczy, gdy Iju wspomniała, że on jest „tutejszy” i tylko w ten sposób objawiło się jego lekkie zdenerwowanie tym, że ktoś nazwał go właśnie w ten sposób.
         – Wyglądam jak oni, ale nie jestem tutejszy… - odparł tylko. Nic w jego głosie nie wskazywało na to, że może odczuwać tym irytację, nawet najmniejszą. No… może jedynie ten drobny nacisk na to całe zdanie.
         – Możemy tak zrobić, myślę, że nie jest to zły pomysł. Nawet, jeśli niczego się nie dowiemy, to i tak jest to lepsze niż siedzenie w miejscu – dodał, nawet wstał krótko po tym, jakby sugerując im, że jako pierwszy opuścimy szałas.
         – Widzimy się za dwie godziny – powiedział jeszcze do nich, gdy odwrócił się w wyjściu. Nawet udało mu się lekko uśmiechnąć, chociaż bardziej do Ijumary, niż do Kvasera.