Jadeitowe Wybrzeże[Ujście Starii] Brzęk monet i melodia życia

Bajkowe wybrzeże Oceanu Jadeitów. Jego nazwa wzięła się od koloru jakim promieniuje. Znajdziesz tu plaże ze złotym piaskiem, palmy i rajskie ogrody. Palące słońce rekompensuje cudowna morska bryza.
Awatar użytkownika
Ziharria
Błądzący na granicy światów
Posty: 10
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Szlachcic , Kapłan
Kontakt:

[Ujście Starii] Brzęk monet i melodia życia

Post autor: Ziharria »

        Koła wozu wesoło stukotały na co prawda polnej, ale nadzwyczaj ubitej drodze; spod kaptura zarzuconego na głowę woźnicy wynurzały się dwa, gadzie ślepia, które wesoło spoglądały w dal, a pokryty łuskami ogon opadał bezwładnie z boku kozła, choć co chwila delikatnie się poruszał, gdy zadowolony kupiec podświadomie machał w nim w to jedną, to drugą stronę, na podobieństwo kota. Jechał od strony Leonii, którą to opuścił nieco ponad tydzień temu, jednak w drodze był od znacznie, znacznie dłuższego czasu, a strony, z których wyruszył, znajdowały się w dalekich krainach. Podróżował samotnie, a towarzyszami mu były jedynie słońce, wyprzedzające go każdego dnia i wskazujące drogę, oraz morze, od którego wiało chłodną bryzą, tak miłą w tej upalnej porze roku. Ta natomiast powoli zbliżała się do końca. Pierwszym tego sygnałem były maszty okrętów, widoczne na horyzoncie, wciąż odległe, lecz zdecydowanie zbyt bliskie wybrzeża, aby tylko przepływały przypadkiem. Kolejny przybrał postać pojedynczych kolumn dymu, wznoszących się gdzieś w oddali. Wkrótce zza wzgórza wyłoniło się morze namiotów, które zalewało plażę i zdawało się jedynie przedłużeniem woli morskich panów; szczególnie, iż bryza łopotała nimi, przez co miało się wrażenie, iż to fale wdzierają się na ląd. Strzelenie lejcami pogoniło dwa konie, które zaczęły ciągnąć wóz w dół zbocza, wprost do tego niezwykłego miejsca.
        Nikt właściwie nie wie, jak, kiedy i z czyjej inicjatywy powstało to miejsce, zwane „Złotą Oazą”, położone u ujścia Starii, w połowie drogi pomiędzy Turmalią i Leonią. O wyborze tego miejsca bez wątpienia przesądziło położenie go na dwóch szlakach handlowych, dzięki czemu w okolicy nie brakowało dróg ani też przejezdnych, szczególnie takich, którzy mieli wozy obładowane drogocennym towarem. Jakby się to nie zaczęło, to właśnie tutaj od setek lat zatrzymywali się kupcy, aby wystawiać swoje towary wszystkim chętnym – poza miastem może i mogli liczyć na potencjalnie mniejsze grono klientów, ale za to dla wielu brak opłaty za stragan zdecydowanie wystarczał, aby przekonać ich do tego procederu. Jednak w miejscu tym nigdy nie brakowało ludzi, choć także i elfów – szczególnie morskich, które to zyskiwały świetną okazję do sprzedania tej części swoich skarbów, które byli zdecydowani wymienić na coś lepszego; dało się też uraczyć całkiem sporo przedstawicieli bardziej egzotycznych gatunków, których przykładem był chociażby nasz kupiec, który już odnalazł sobie wolne miejsce – po drodze witając się z całym gromem swoich znajomych – i rozstawiał własny namiot oraz rozkładał swój towar. Obszerne wejście odsłaniało drogę do przytulnego, całkiem pojemnego wnętrza, pełnego błyskotek najróżniejszego rodzaju, które wystawione na słońce bez wątpienia oślepiałyby przechodniów.
        Oaza w wielkim stopniu przypominała południowe miasta; panował tutaj wielki zgiełk oraz chaos. Większość osób przyodziana była w lekki strój, bardzo odpowiedni przy panującym upale. Sporo osób przebywało przy samej rzece, chłodząc się, kąpiąc, często przy tym obnażając się bez większego skrępowania. W większości rozstawione namioty były sklepami, lecz zgodnie z zasadami popytu i podaży, wyrastało też tu coraz więcej obszerniejszych ich odmian, pełniących funkcję jadłodajni bądź też oferujących nocleg dla tych, którzy chcieli na wielkim targu pozostać dłużej. Wszystko oczywiście za odpowiednią opłatą. Przy samej krawędzi plaży dało się też dostrzec zaskakująco złożone konstrukcje, przypominające mocno miejskie porty – oprócz kupców podróżujących drogami oraz wychodzących z morza morskich elfów, Oazę odwiedzały także statki, przywożąc towary z całkiem odległych krajów. Jednym z takich był „Sztylet oceanu”, znany z odbywania dalekich podróży na Ocean Jadeitów, z których zawsze przywoził coś nietypowego. Tym razem miał zaskoczyć wszystkich znacznie bardziej, niż kiedykolwiek.
        Kiedy już statek „zadokował”, z jego pokładu zeszli kupcy, pośpiesznie ruszając, aby zarezerwować jak najlepsze miejsce; dochodziło południe, dlatego odnalezienie teraz cienia było priorytetem. Nikt nie lubił dokonywać tak poważnych transakcji w chwili, gdy jego mózg zdawał się topić. Za nimi ruszyli marynarze, dźwigający wszystkie potrzebne rzeczy do przygotowania wystawy. Dopiero jako ostatni pojawił się kapitan; odziany w porządne ubrania, młody mężczyzna z niewielką brodą na podbródku – za to dokładnie wygoloną resztą twarzy – chytrym błyskiem w błękitnych oczach oraz sięgającym mu do łopatek warkoczem ciemnych włosów. Przy jego boku tkwiła szpada, na której ciągle opierał dłoń – druga zaciśnięta była na ramieniu niewielkiej istoty, odzianej w zgniłozielony strój, który rzucał się w oczy, choć nie aż tak, jak robiłby to w jednym z miast alarańskich – tutaj jedynie przechodnie rzucali mu zaciekawione, zdziwione spojrzenia, w takiej Turmalii jednak... bez wątpienia wzrok wszystkich utkwiony byłby w ów ubiór. Jednak zadziwienie przechodniów nie było aż tak wielkie, jak mogłoby być – na głowę owej istoty narzucony był bowiem czarny worek – porządny materiał, a nie jakiś podziurawiony śmieć — skutecznie zasłaniając wyjątkową twarzyczkę owego stworzenia. To w połączeniu ze sznurami oplatającymi nadgarstki istoty sprawiało, że nikt nie mógł mieć cienia wątpliwości, iże i ona jest tutaj towarem.
        Ziharria widziała jedynie ciemność, popychana przez mężczyznę, który więził ją od dobrych kilku tygodni; droga do Alaranii była wyjątkowo bolesna dla młodej „bogini” oraz nadzwyczaj wyczerpująca – związana pod podkładem, całkowicie bezbronna, uniknęła hańbiącego losu tylko przez wzgląd na jej cenność. Może gdyby z tego zdawała sobie sprawę, mogłaby nieco bardziej docenić swoją sytuację, teraz jednak czuła absolutną hańbę, które mogła poznać jedynie istota święcie przekonana o swojej nadludzkiej naturze, potraktowana jednak jak zwykłe bydło na sprzedaż, trzymana w klatce zupełnie wbrew swojej woli, niczym jakiś niewolnik spośród tych, których wiele było w jej boskim królestwie. Jako że nie słyszała praktycznie nic, wyostrzył jej się słuch; przemieniona kuliła się ze strachu przed hałasem dosięgającym jej uszu oraz była przerażona taką liczbą ludzi zgromadzonych w jednym miejscu i w dodatku tak głośno się zachowujących. Najbardziej jednak zgrozę oraz dezorientację siało to, iż wszyscy mówili w języku, który – jak jej się wydawało – znało jedynie małe grono osób; jej ojciec, ona sama, co ważniejsi kapłani oraz — z jakiegoś powodu — kapitan okrętu, który ją porwał. Teraz jednak... słyszała święty język wszędzie dookoła, w dodatku używany na sposoby tak dziwne, przyziemne, profanujące, oraz... zupełnie jej nieznane. Sens niektórych słów całkowicie jej umykał, przez co czuła coraz większe zwątpienie w samą siebie – jeszcze nie tak dawno sądziła, że owa mowa jest jej atutem, sferą bezpieczeństwa, teraz zaś... Czuła się mała. Jeszcze bardziej niż była.
        - Oh, ale ten naszyjnik nie jest chyba przeklęty, prawda? - odezwał się szczebiotliwy głos jakiejś kobiety, w którym dało się wyczuć wyraźną, żartobliwą nutkę.
        - Ależ skąd – Smokołaczy kupiec roześmiał się w momencie, gdy Ziharria przechodziła zaledwie kilka stóp obok niego. Prezentował teraz dwóm damom odzianym w polowe wersje sukien kilka okazów spośród swojej kolekcji. Dwie panny wpatrywały się w nie z błyszczącymi niemal oczami. Towarzyszący im mężczyzna z tatuażem na przedramieniu, od którego na milę biło „magia!”, zdawał się jednak mniej zadowolony z kierunku, który przybrały zakupy. - Jestem tylko w połowie smokiem. Moje skarby nie są przeklęte, choć przyznaję – w krwi została mi słabość do pięknych królewien.
        Panienki zachichotały, a mag prychnął, wywracając oczami; jego wzrok nagle skierował się na Ziharrię i śledził ją przez chwilę, zupełnie jakby mężczyzna został tknięty przez szept przeznaczenia. Po chwili jednak uznał, że musiało mu się wydawać, a jego uwaga skupiła się ponownie na jego rozemocjonowanych towarzyszkach.
        Kapitan prowadził przemienioną pomiędzy stoiskami oraz namiotami w ślad za jego własnymi ludźmi. Przystanęli na chwilę, aby mężczyzna mógł przyjrzeć się temu, jak sobie radzą; stragan wyglądał dosyć porządnie – wyróżniał się nie budową, a zawartością. Z melancholią mężczyzna pomyślał, że to pewnie ostatni raz, jak przywozi takie rzeczy. Wątpił, aby kiedykolwiek jeszcze był na tamtej wyspie mile widziany. Nie smuciło go to, gdyż w swojej dłoni właśnie trzymał coś, co ustawi go na resztę życia. Z taką myślą ponownie popchnął Ziharrię, kierując ją tym razem w centrum Oazy. Tutaj znajdował się między innymi targ niewolników – w zasadzie na terenie całego targowiska znajdowało się ich kilka, jednak ten najbardziej przypadał kapitanowi do gustu. Droga nie trwała długo; wkrótce ujrzeli namiot, a w zasadzie swoisty półnamiot – jedynie jedna część oraz połowa boków była zasłonięta przez płachty materiałów, rzucając cień na scenę, na której prezentowano towar, oraz potencjalną widownię. Tuż przed sceną ułożone były poduszki, na których już teraz siedziało kilkunastu bogato wyglądających osobników. Targ był jednak otwarty na wszystkich, dlatego za ich plecami zgromadzony był niewielki tłum, chętny także do kupowania niewolników. W tym momencie trwało licytowanie mniej cennego towaru – zasadnicza część aukcji zaczynała się w każde południe.
        Kapitan udał się na swoiste „zaplecze”, gdzie też dogadał się z właścicielem targu. Otrzymał odpowiednie miejsce w kolejce handlarzy posiadających wyjątkowy towar. Mężczyzna wybrał sobie wyjątkowo gwarny dzień, aby mieć pewność, że na widowni będzie dostatecznie dużo bogaczy, aby powalczyć nieco o przemienioną, dlatego też znajdował się na dosyć dalekiej pozycji. Spojrzał na drżącą w jego objęciu kobietę, po czym figlarnie pogładził ją po policzku przez ciemny materiał worka.
        - Spokojnie, niedługo będzie już lepiej. Może...
Awatar użytkownika
Øra
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: smokołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Øra »

- Musisz tu poczekać, Myszko.
        Szorstka skóra, zrastająca się na grzbiecie dłoni w łuski, gładziła miękkie futro gryfiego policzka. Odziany w biel mężczyzna, pokazywał swojej towarzyszce niewielką jamę. Była ona jedynym schronieniem przed słońcem na wyrastającym ponad targowiskiem klifie. Kilkukrotnie musiał już zawracać, by odprowadzić ją na miejsce i znów próbować przekonać do słuszności pomysłu. Gryfica nie była zadowolona z wizji przymusowego pozostawienia swojego przyjaciela. W końcu jednak, jęknąwszy żałośnie, skrzyżowała przednie łapy i opadła na potężne brzuszysko, jakby uleciało z niej całe powietrze. Nie miała do niego siły. Niech idzie.
        Więc poszedł. Zanim jednak zaczął schodzić zboczem w dół klifu, przystanął na krawędzi jego półki i popatrzył w dół.
        Chłodna bryza przyjemnie uderzyła w twarz, sprawiając, że miało się ochotę rozłożyć ręce i skoczyć... by zostać przez nią poniesionym w niekończący się cykl ucieczek i powrotów. Rytm zaplanowany tak dawno, że nawet już nikt nie pamiętał początku. Kuszący niezmiennością, celowością i potęgą. Łączący chłód i ciepło, wilgoć i suchość, orzeźwienie i pomieszanie. Różnorodność złożona zawsze z dwóch elementów, łączyła się z żywą mozaiką istnień.
        Mężczyzna przyłożył do oka lunetę. Przez chwilę obserwował kolorowe ciałka, uwijające się między namiotami, jak mrówki w mrowisku. Potem uniósł narzędzie do góry, by przez moment popatrzeć na „linię” łączącą niebo z morze; ojca z matką. Z nozdrzy wydobyło się ciężkie sapnięcie. Pierwiastki tak od siebie różne tworzyły w naturze nierozłączalną pełnię. Jedno nie było w stanie istnieć bez drugiego; musiało się kochać, jakkolwiek się nienawidziło. Zmiennokształtni wiedzieli o tym doskonale.
        Luneta powędrowała jeszcze niżej, kończąc obserwację na sporych rozmiarów żaglowcu. Wyróżniał się na tle dobijających do brzegu statków rybackich i kupieckich przede wszystkim pozornie niewielkimi rozmiarami oraz kształtem. Wiadomo było, że konstrukcja przeznaczona jest do transportowania dużej ilości towarów – zarówno tych potrzebnych marynarzom na co dzień, jak i tych, które zdobywali w czasie swoich wypraw, a jednak nie rzucało się to w oczy. Pamiętano go z innych względów. „Sztylet Oceanu” znany był z tego, że dbał o atrakcyjność swoich zdobyczy. Przy tym zaś kształt jego dziobu rzeczywiście wydawał się potwierdzać słuszność wyboru nazwy – był smukły i ostry, czym przypominał zwężające się ostrze. O adekwatności porównania wiedzieli ci, którzy widzieli, jak pruje fale po pełnym oceanie i nieraz wzdychali przy tym z uznaniem. Jednak od tych samych ludzi, obserwujący obecnie statek dowiedział się później, że był to wynik słabości kapitana do szybkości, co jednak nie zawsze szło w parze z założeniami niektórych wypraw. Sztylet Oceanu pływał daleko. Zwiedzał niebezpieczne wody, co wielokrotnie było poważnym wyzwaniem dla mężczyzn na jego pokładzie. To musieli być tylko twardzi i wystarczająco szaleni ludzie, by raz po razie decydować się na trudne zmagania z konstrukcją nie do końca przystosowaną do swojego stylu życia. A jednak zawsze wracali – może z połamanymi masztami, połatanymi setki razy żaglami i nadgryzionymi czasem oraz solą burtami... ale wracali.
        Tak było i teraz. Dumny żaglowiec zbliżał się do portu, z wyraźnym wspomnieniem świeżych napraw. Wojownik z łupami, zawsze powracający z powrotem w krwawy wir potęgi natury.
        Zmiennokształtny zmrużył oczy z uznaniem, lecz i obawą. Czym tym razem będzie się chełpił niepokorny łowca przygód?

        Øra-Áhu'sen szedł wzdłuż szeregu namiotów, kierując się ku rzece, gdzie drewniane zabudowania kusiły mylną powagą. Jego torba była już pękata od zakupionych zapasów, które zastąpić miały puste miejsce tych, które zażądały uzupełnienia w trakcie podróży. Flakoniki z olejami, jeden z alkoholem, przyprawy, kawałki różnych materiałów, ulubiona ostrzałka do noży oraz nowa i drogocenna mapa, wciśnięta najgłębiej jak się da, a jednak wciąż wystająca na zewnątrz. Może dokupi nowy rzemień do buta, jakiś smakołyk dla gryficy i torebkę herbaty kushy. Tak, kushę zdecydowanie powinien kupić. Obecna ilość wystarczy może na kilka miseczek, ale to za mało w perspektywie podróży na północ. A w najbliższym czasie raczej nie zawita na piaski Pustyni Nanher.
- Bràthair!
        Smocza mowa wyrwała go z zamyślenia i zmusiła do zwrócenia uwagi na stoisko z błyskotkami. Uśmiechnięty smokołak machnął na niego zza stolika i spomiędzy trzęsących się ze śmiechu ramion dwóch kobiet.
- Bràthair! Bracie! Myślę, że wiem czego szukasz.
        Smokołak przystanął na chwilę, czym dodatkowo zwrócił na siebie uwagę mężczyzny z magicznym tatuażem na ramieniu. Oboje zmierzyli się spojrzeniami pełnymi rezerwy, lecz ten odziany w białą szatę nie zamierzał niepotrzebnie wydłużać niepewnej chwili. Idealnie w momencie, gdy sprzedawca począł wyciągać spod stolika czarne, kuliste zawiniątko, czerwonołuski odwrócił pysk i rzucając „Beannachd leat” w powietrze, ruszył dalej przed siebie.
        Próbował sobie przypomnieć gdzie poprzednim razem ludzie i elfy pustyni rozstawiły swoje stoisko, jednak wszystko wskazywało na to, że tym razem zmieniły miejsce. Błądził więc między namiotami, rozglądając się za interesującymi go produktami, a nogi podświadomie niosły go w kierunku gęstniejącego tłumu.
        Nagle wyhamował, zdając sobie sprawę, dokąd zmierza.
        Upalne powietrze ratowała tylko morska bryza, wciąż jednak tłum niszczył jego świeżość. Gorąc wysuszał usta i rozgrzewał powietrze wewnątrz nozdrzy, a smród spoconych ciał, mieszający się z duszącą wonią perfum, stał się wyczuwalny i przyprawiał o zawrót głowy.
        Dwójka osiłków, wyglądających na pilnujących porządku, uczepiło się wzrokiem jego włóczni i wysłało nieme ostrzeżenie. Smokołak wyprostował się i nie zaszczycił tamtych dłuższym spojrzeniem, gdyż te należało do zgromadzonego przy drewnianej scenie tłumu. Bogaci opływający złotem, z kobietami w prześwitujących koronkach u boku, z podbródkiem zadartym wysoko do góry, jakby słońce nie znaczyło nic.
        Wielcy chcący większej wielkości.
        Pustelnik powolnym krokiem wymijał siedzących na kolorowych poduszkach i tych stojących za nimi, dokładnie się im przyglądając z ukrywaną niechęcią. Chciał oddalić się od duszącego widoku niesprawiedliwości – równowagi zaburzanej w tak obrzydliwy sposób, że jedyne, na co miało się ochotę, to posłać wszystko w niebiosa pod postacią popiołu. Nie mógł jednak tego zrobić. Nie mógł też nikogo uratować, gdyż wiązałoby się to jedynie z rzuceniem się w sidła śmierci. A jednak niesprawiedliwość żądała uwagi.
        Na scenie prezentowano właśnie nastoletniego chłopaka – jednym jego odzieniem były skrawki bawolego futra, które jednak – nawet w takiej ilości – musiały być torturą przy obecnej pogodzie. Chłopak miał jasną skórę poparzoną już słońcem, długie włosy i świetnie rozwiniętą muskulaturę, jak na swój wiek. Musiał pochodzić z północy. I wyglądał karykaturalnie i groteskowo. Na nogach miał kajdany, ręce jednak wolne, jednak nawet nie próbował już w żaden sposób tego wykorzystać. Był pogodzony ze swoim losem.
        Mali wbici w małość.
        Ciarki przechodziły po skórze, gdy się na to patrzyło. Smokołak jednak tylko zacisnął dłoń mocniej na swojej włóczni i szedł dalej, zastanawiając się gdzie są mali marzący o wielkości i wielcy tęskniący za prostotą? Gdzie była klasa średnia, idealne przedstawienie harmonii świata? Z pewnością nie w tej części Złotej Oazy.
        Mężczyzna odziany w biel przyspieszył kroku i popatrzył w stronę portu. Szybko wyłowił wzrokiem banderę Sztyletu Oceanu, a gdy spojrzał niżej, okazało się, że po pokładzie kręci się już ostatnia garstka ludzi. Tak więc reszta, wraz ze swoimi towarami, musiała być już tutaj – i swą pychą odurzać słabszych lub uboższych. A jednak było to miejsce, gdzie różnice między ludźmi – choć widoczne – przestawały być tak istotne, jeśli miało się coś ciekawego do zaoferowania. Dlatego na targu niewolników zebrało się też wielu mniej zamożnych ludzi, którzy licytacje traktowali jako zwykłą atrakcję. Nie byli jednak odgradzani, ani przepędzani. To było ich miejsce. I właśnie w tym momencie ich spojrzenia powędrowały ku znikającemu w namiocie niewolników kapitanowi Sztyletu Oceanu. Prowadził „nabytek”, z jakiegoś powodu uznany za na tyle cenny, by nie pokazywać go zbyt wcześnie gapiom. Czarny worek narzucony na głowę układał się w dziwny kształt i dawał początek plotkom. Czyżby na licytacji miał pojawić się piekielny, nieumarły, a może któryś ze zmiennokształtnych?
         Øra-Áhu'sen nie pozwolił myślom zbyt długo krążyć wokół podejmowanego przez znieczulony tłum tematu. Odwrócił głowę od niskiej – może będącej jeszcze dzieckiem – istoty i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę rzeki.
Awatar użytkownika
Nutria
Błądzący na granicy światów
Posty: 19
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Badacz , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Nutria »

        Gorące dni miały to do siebie, że były gorące. A gorące dni nad rzeką sprawiały, że przybrzeżne wody dorabiały się grona nowych mieszkańców, tymczasowych co prawda, ale dość rozmoczonych, by uznać ich choć przez chwilę za obywateli chłodnego królestwa. Mieszkańcy ci jednak byli dziwni - niepodobni do niczego, co zwykle bytowało przy bliskopowierzchniowym dnie, dlatego wszelkie ryby, płaskie czy to w jedną, czy w drugą stronę, uciekły przed nimi w popłochu, chociaż nie wiedziały, czy aby na pewno są to drapieżniki. Ale co mogłyby pomyśleć (nawet gdyby miały większe mózgi) o tych cudzoziemno-wodnych istotach? W końcu to ostatnie dziwactwa! Były to jakby głowonogi, ale z wieloma kośćmi w środku i o innej symetrii. Nie miały oczu, zamiast tego na ich przodzie znajdowało się pięć średnio ruchliwych, króciutkich macek, nieporęcznie zbitych w jeden rządek i przyozdobionych małymi płytkami, być może imitacjami muszelek, w ogóle nie wiadomo po co, bo chyba niczego nie chroniły. Na co komu taka muszla? W dodatku najdłuższą macką wbrew wszelkiej logice wcale nie była ta środkowa. Jak na złość rola najpulchniejszej przypadała jednej z ostatnich bocznych - prawej ALBO lewej! Może to zależało od płci? Miałoby to sens, bo te istoty łączyły się w pary podróżujące stale obok siebie, choć nie w równym tempie. Czasem ustawiały się bok w bok, ale wprawione w ruch, znowu się oddzielały, jakby brak im było wyczucia, kiedy partner przyspieszy, a kiedy zwolni. Fascynujące przy tym było to, że nigdy się nawzajem nie gubiły, więc musiała łączyć je jednak jakaś silna więź. Nie zmieniało to faktu, że kiedy jedno tarło brzuchem po piachu, drugie się unosiło i… skracało. Te dziwactwa naprawdę były nie do pojęcia. Z przodu macki, z tyłu zaokrąglona głowa spłaszczona z jednej strony, a z niej ku górze wyrastała jeszcze jedna struktura, czasem największa z nich wszystkich. Czasem. Była ona długa lub krótka i nieregularnej grubości. Z początku wąska potem rozszerzała się gwałtownie i znowu zwężała. Najgorsze jednak było to, że w miarę przesuwania się po dnie reszty stworzenia, ta jego część znikała i pojawiała się na powrót, czasami większa niż poprzednio. Ślimaczy kapłani nie mogli się nadziwić ani nijak tego pojąć. Może te kreatury miały jednak jakąś porządną muszlę, taką niewidzialną, pływającą przy powierzchni, w której zwyczajnie znikały? Jednak kiedy przyjmowało się tę teorię za prawdziwą, nadchodziła kolejna rewolucja i nowe dowody - to wcale nie było tak!
Para stworzeń idąc ku głębinom, a rosnąc ku górom wód, niestrudzenie przybliżała się do siebie. Chyba faktycznie była to parka, bo kiedy oddalały się od brzegu, okazywało się, że są ze sobą zrośnięte lub połączone w inny dziki sposób. Z tego, co ryby widziały, zrośnięcia zasłaniały kolorowe bądź białe płachty falujące na wodzie nieprzypominające wcale ciała, ale czasami owych falujących płacht nie było. I to była dopiero zagadka. Bo połączenia różnych par diametralnie się między sobą różniły — były ich dwa rodzaje. Może różne stadia rozwojowe? Jedno skierowane na zewnątrz i takie fikuśne, a drugie do środka, pewnie niedojrzałe.
A najgorsze, że to wcale nie był koniec…
Dziwaczne samce i samice w okresie godowym, nie tylko były scalone z sobą, ale wyrastała z nich coraz większa istota. Długa, bardzo długa o dodatkowym grzbiecie z bruzdą i brzuchu ze wgłębieniem! Nie, to musiała być część spodnia i wierzchnia tylko ustawione pod jakimś niezdrowym kątem. W końcu nie można mieć kilku brzuchów i to jeszcze takich. Nie.
I faktycznie!
W końcu rozrośnięte stworzenie przyzywało do siebie dwa inne - pływające po obu jego stronach, też jakieś powykrzywiane, z pięcioma mackami, tylko dłuższymi. I co ważniejsze - ci towarzysze nie dotykali dna, choć wydłużali się (bądź skracali) na bardzo podobnej zasadzie co para główna. Szkarłupnie przecierałby z namysłem okulary, gdyby tylko takie posiadły. Cóż to za obrzydliwe twory nawiedzały ich krainę? Wszystko wyjaśniało się, dopiero gdy wszystkie człony tych dziwnych osobników, jednocześnie, na oczach rybich żłobków i innych niewinnych dzieci, potężniały w kilka sekund, łączyły się ze sobą i wieńczyły owalną bulwą, kiedy w całości lądowały pod wodą.
Ech! To tylko kolejny morski elf! Nie było co oglądać.
Przyszłe owoce morza, zawiedzione, odwracały się i płynęły dalej, obserwować ciekawsze stworzenia (wyglądające łudząco podobnie jak fragmenty podwodnych dwunogów, ale kto by tam wierzył domysłom - trzeba było sprawdzić każdego po kolei). A domniemane elfy morskie o różnych kolorach skóry, kształtach i owłosieniu moczyły się dalej, nieświadome tego, jak wpływają na podwodną naukę o bytach.

Nutria też nie zdając sobie z tego sprawy, wyciągnęła stópki z czyściutkich wcale-nie-odmętów i zaczęła machać nimi w gorącym powietrzu, by nieco się osuszyły. Wyjęła sobie jeszcze tylko wodorosta spomiędzy palców i już była gotowa siedzieć dalej w spokoju. Płaski kawałek skaliska, który zajmowała, kusił cieniem i jasną barwą, dzięki której nawet w słońcu nie rozgrzewał się tak, by nie dało się na nim pośladków położyć. Dalej za nim wyrastało gwałtownie wzniesienie zbudowane z wielu takich kamiennych płyt - większość z nich także była zaklepana czy to czyjąś prażącą się sylwetą, czy pozostawionymi nierozsądnie na brzegu rzeczami, których właściciele nie wytrzymali i wskoczyli do chłodnej wody. Dzięki temu złodziejaszkowie mieli branie. Nutriuszka jednak nie musiała ryzykować takiego zakończenia, bo prędzej zasmażyłaby się na skwarkę, niż weszła do poruszającego się ospale ogromu rzeki, mogła więc ze spokojnym sercem i bez żalu pilnować w najlepsze sterty płóciennych i skórzanych toreb i czuć do tego, że niezgorzej spędza czas. Dzięki rozrośniętemu w górę brzegowi już od kilku godzin nie paliło jej słoneczko, a dzięki świerzbirączkom czyhającym na cudzy dobytek miała pożyteczne zajęcie — niektórzy ‘sąsiedzi’ prosili ją, by popilnowała ich własności przez jakiś czas. Oczywiście nigdy nie wiadomo było, komu faktycznie można ufać, ale uśmiechnięta dziewczyna z książkami robiła wrażenie godnej zaufania i nawet całkiem pilnej. Może w starciu z rabusiem nie miałaby szans i skończyłaby z roztrzaskaną głową lub przynajmniej rozbitym nosem, lub wepchnięta do wody, ale ostatecznie lepsze takie zabezpieczenie niż żadne. Czasem przy odbieraniu zostawionych pod jej opieką kawalątków własnego dobytku dziękowano jej zatem więcej niż słowem, dając jakieś ładne wyłowione muszelki, jeżowce, albo coś pomniejszego ze swojego towaru. Pieniędzy nie chciała brać (i zwykle też nikt na to nie nalegał, ale kiwając ze zrozumieniem głową, chował sakiewkę i zjeżdżał do siebie).
Pozostawało jedynie pytanie, jak ta dziewuszka wywalczyła sobie jedną z lepszych miejscówek na skalistej części brzegu — w cieniu, z bezpośrednim zejściem do wody sięgającej pasa, a długą na tyle, że mogła oprzeć się o kamień i wyciągnąć nogi przed siebie, a jeszcze mieściły się pakunki i trochę powietrza z doczepionym doń obowiązkowo brzęczącym i żądlącym owadem.
Rozwiązanie tej zagadki pływało, a także chodziło po targu, bo w sumie była ich dwójka. Bracia. Jeden zażywający kąpieli, a drugi buszujący i skąpiący na wszystko, co nie było artefaktem czy innym cennym zapisem przeszłości, a więc nie jadł i nie zatrzymywał się tam, gdzie oferowano wodę. Na co komu woda! Wody jest pełno w powietrzu, rzece, w pocie… jak będzie na tyle zdesperowany, by w krainie wiekowych skarbów i badziewnych podróbek pomyśleć o wydawaniu ruenów na jeden z najpopularniejszych zasobów naturalnych to weźmie i go sobie z kogoś zliże. Wszystko, co ma, wyda na dzieła rąk, nóg i pazurów, księgi i zwoje, nawet jeżeli przez następny tydzień będzie się kurował i jedyne co robił, to nawadniał. Ostatnie czego pragnął to żałować, że nie kupił starego medalionu z wyrytym nań wymarłym alfabetem tylko dlatego, że poddał się pragnieniu i zabrakło mu potem paru miedziaków. Fuj!
Po kolejnym wycieńczającym okrążeniu wrócił do ‘bazy’ i siedzącej tam Nutrii. Mogli się teraz zamienić.
To była cała tajemnica — trójka rodzeństwa rozłożyła się nad ranem na strategicznej pozycji i od tamtej pory pilnowali go na zmianę. Najmniej pewna była w tym Nutria, bo wykopać ją było w miarę łatwo, jakby ktoś się uparł, ale z drugiej strony, jeżeli młoda dziewczyna wzywałaby pomocy, szansa, że znalazłby się jakiś mięśniak, pragnący się popisać, też była zaskakująco duża. O wiele większa niż gdyby o ratunek poprosił Mournelian (ten od targu) lub Changhin (pływak). No chyba, że wpadliby w oko bardzo walecznej kobiecie, ta akurat byłaby w pobliżu i miała ochotę stłuc tego, kto ich zaczepiał.
Chociaż właściwie, dlaczego nie…

- Utopił się już? - zwrócił się do siostrzyczki blondwłosy, siadając na wolnym kawałku skałki. Odsapnął przy tym ciężko i zrzucił z ramienia torbę pełną kolejnych rupieci. Był upocony. Jego kolej zbieractwa przypadła na najgorętszą część dnia (no, prawie), a pustynnym elfem to on nie był. Przywykł do umiarkowanego klimatu, trawy, cienia i wiatru mknącego w Dolinie, a jeszcze bardziej do oziębłych sal uczelni i laboratoriów, podziemnych korytarzy i krypt… Kolorowe straganiszcza i hałaśliwe targi pełne ludzi i innych żyjących obrzydlistw przekrzykujących się w kilku różnych językach i z założenia nie do końca przewidywalnych w działaniach, nie były zdecydowanie miejscem dla niego. Jego nisza ograniczona była w czasie i przestrzeni - południe na upalnym wybrzeżu znosił tylko dlatego, że robił to w imię archeologii, antropologii i paru innych nauk. To było poświęcenie. Praca. Ciężka harówa. A jego brat w najlepsze się w tym czasie pławił. Gdzie była sprawiedliwość? I co ważniejsze - gdzie był ten utopiec?
Mournelian zmęczonym wzrokiem zaczął prześlizgiwać się po delikatnie rozkołysanej powierzchni jasnej wody zatoki, po wystających z niej łbach, spieczonych ramionach, nagich plecach, torsach, brzuchach i innych elementach, ale brata nigdzie nie dostrzegł. Pewnie znowu nurkował, ten w piętę skrobany wodnik.
- Mam parę ciekawych drobiazgów i pergaminów. Mogą ci się spodobać. - Sapnął ciężko do siostry i niechętnie zanurzył nogi w cieczy, jego zdaniem wypełnionej tak własnymi pierwiastkami, jak i produktami przemiany materii większości kąpiących się. Do tego dochodził pot, ewentualna krew, czy ropa z ran tych obskórnych obwiesi z prawej strony. No i rybie flaki jako prezent od patroszących swoje zdobycze kupców. Toksyczne glony i plankton składający się z miliarda wielokształtnych, ruchliwych mniej lub bardziej larw nie był przy tym problemem, ale podtopione wszy i pchły napływające do ust już by do tego zaliczył. Że też wszyscy tak cenili sobie ogólnodostępne i zatłoczone akweny.
Chyba odechciało mu się pływać. Ale ej - na jego skórze też na pewno siedziało sporo paskudztwa i zlepki z wydzielin - aż szkoda byłoby się tym nie podzielić z tutejszą bandą brudasów. Jeżeli oni tak zanieczyszczają wodę, to niech biorą, co chcą i od niego!
Ale twarzy na pewno tu nie zamoczy.

Niespodziewanie, blisko jego nóg zaczęły poruszać się jakieś jaśniejące plamy, zniekształcone przez warstwę tego wszystkiego, co wcześniej w myślach wymienił, a co Nutria nazywała ,,turkusową wodą”. W ciągu kilku sekund kształt stał się rozpoznawalny, a po chwili wynurzył się i uśmiechnął do rodzeństwa.
- Chan! - Nutria dopiero teraz poruszyła się i pochyliła nad skrajem skaliska. - Coś złapałeś? - Zapytała ciekawsko, a chłopak przytaknął i wyciągnął z wody rękę z purpurowym jeżowcem. Stworzonko miało krótkie kolce, którymi poruszało niespokojnie, a do tego było dorodnych rozmiarów.
- Ojej!
Wzięła ostrożnie szkarłupnia, po czym podała rękę gramolącemu się z wody bratu i zrobiła mu miejsce. Wtedy wpadła bokiem na Mourneliana i zaskoczona odwróciła głowę. Nie zorientowała się wcześniej, że przyszedł.
- Było powiedzieć, że jesteś - zasugerowała mu z łagodnym uśmiechem. - O! Widzę, że sporo nakupiłeś!
- Nie zmieniaj tematu, tylko załóż kryształek - odburknął, rozdrażniony, że powiedział dwa całe zdania na darmo. Przysunął się też na chwilkę do ociekającego Chana, by zabrać mu spod stróżek wody kilka bezcennych książek. - Idź schnij gdzie indziej - zbeształ go bez litości - tyle tu klamotów, że się nie pomieścimy…
Faktycznie, miejsce przewidziane było na trzy osoby, lub dwie osoby plus bagaż. Jedno z rodzeństwa musiało się wynieść.
- P-po-po-cz-cze-k-kaj. - Zielonooki zatrzymał go i wskazał nieporęcznym gestem złapanego jeżowca.
- Dziękuję, jedzcie to beze mnie. - Momo nie tylko nie wykazywał chęci do ucztowania, ale i wyglądał, jakby najchętniej przeniósł się na jakiś inny kawałek stwardniałej ziemi. Jakiś prywatny i tylko dla niego. Musieli dać mu na razie spokój.
Chan przyjął to do wiadomości z pokorą i zabrał się za jeżowca. Udziabał go parę razy nożem w spłaszczoną, spodnią część, wywalił fragmenty wapiennego pancerza i wylał, co było w środku do wylania. Po wewnętrznej stronie ruszającej kolcami skorupy zostały głównie organy przypominające nieco cząstki mandarynki. O to chodziło.
Yaami i on z chęcią się poczęstowali, ale Momo odwrócił się tyłem i odmówił współpracy. Jeszcze musiał do tego wszystkiego stać, żeby się zmieścili.

- Idę - oznajmił Chan, widząc, że brat jest zmęczony i potrzebuje chwilę odsapnąć (i pozbyć się fochów). Poza tym sam musiał przenieść się gdzieś na słońce, aby wyschnąć. Kąpał się w tym samym lnianym chitonie do połowy ud, w którym normalnie chodził (nie brali za dużo ciuchów, by nie zajmowały przestrzeni torbowej), więc w jego interesie leżało szybko wyjść z cienia.
- Tylko nie kupuj bzdur - upomniał go brat na pożegnanie, po czym odprowadził wzrokiem niezręczną sylwetę nieprzystojnie wysokiego krewnego. Cienkie płowo blond włosy zieleniące się niezdrowo pod pewnymi kątami, oblepiały jego plecy niczym glony, a blada, żółta skóra przywodziła na myśl topielca w stanie rozkładu. Nie do końca skoordynowane ruchy dopełniały obrazu ożywionego trupa, a gdy dodało się do tego krzywą twarz, ludzie ustępowali mu z drogi, choćby i wyglądali na nieustraszonych twardzieli. Przeważnie były to jednak kobiety i dzieci. Changhin plączący się w tłumie miał to szczęście, że niemal nikt o niego nie zaczepiał, a za to nawet przezornie odsuwał. Także mało który straganiarz na niego wołał, więc mógł w spokoju wybierać, co mu się podoba i nie przepraszać uniżenie w duchu wszystkich tych, od których nic nie kupił. Podobno przy negocjacjach z brzydkimi rzadko schodziło się z cen, ale kiedy przypadkowo łypnął na kogoś koślawo swoim większym okiem, nagle ta zasada przestawała obowiązywać. ,,Masz i znikaj”, tak było najprościej. Wyglądał na szemranego typka. Takiemu to lepiej dać co chce i mieć go z głowy. Biedni kupcy, gdyby znali jego charakter i mogli zmierzyć poziom uległości, wycisnęliby z niego bez problemu wszystko do ostatniej niteczki. Ale tak łatwo nie było - obrzydliwa fasada dzielnie i nieustraszenie broniła miękkiego wnętrza i ci co zasadzali się na naiwniaków, dostać mogli od niej co najwyżej figę i kopa na rozpęd.
Właśnie, figi!
Jeżeli ktoś na tym targu znał Changhina naprawdę dobrze, ale nie od lat, to właśnie sprzedawcy wszelkiego rodzaju produktów żywnościowych. Filozofia elfa zakładała bowiem, że skoro mogą z rodzinką spróbować przysmaków na co dzień znajdujących się poza ich zasięgiem to powinni z tego jak najbardziej skorzystać. Nie do końca przejmując się ceną, podchodził to towaru wyglądającego najsmaczniej i do sprzedawców o poczciwych obliczach.
- Pan Changhin! Pan znowu u nas! - powitała go radośnie młoda kobieta z bardzo poczciwym biustem. Była córką zaprzyjaźnionego brodacza i wprawiała się właśnie w prowadzeniu interesów.
- Czego pan sobie życzy? Mieliśmy przed chwilą dostawę. Kuzyni wrócili z całymi skrzyniami! Samo dobro. A uwierzy pan? Jeszcze niedawno…
- Milcia, nie zagaduj - westchnęło coś tubalnie za jej plecami. Rosły (w poziomie) właściciel wyszedł zza parawanu i spojrzał spokojnie na swego klienta. Nie, klienta córki. Musiała się nauczyć zarabiać. Wolał jej jednak pilnować, więc zajął pozycję tuż za nią, aby nie poczuła nagłego przypływu swobody i nie zagalopowała się zbytnio w swej nieodpowiedzialności. No proszę, niech pokaże jak Wirginsonowie robią interesy!
- Mamy najświeższe figi, jakie znajdzie pan w promieniu… no, tutaj! I Niedawno zerwane morwy. Trochę już podwiędły, ale…
- KYHYM!
- Są najlepsze w smaku! I jeszcze…
Chan mógł godzinami patrzeć w to roześmiane oblicze. Okrągła buźka, poczciwa i raczej typowa, okryta naturalnymi, malinowymi rumieńcami, była jego zdaniem pięknem godnym najwyższego podziwu. Głębokie, wyraziste oczy skrzyły się witalną energią i radością bycia, a nierówne ząbki układały w ujmujący uśmiech. Warkocz splątany niechlujnie, choć wprawną ręką i odstające od niego, falujące na wietrze kędziorki, wręcz onieśmielały, choć także bawiły. Dziewczyna doprawdy mogła być dumą swojego ojca, a sprzedać chyba niemal wszystko, niemal każdemu… tylko bywała taka mało ,,zaradna”, co znaczyło ni mniej nie więcej, że jej główną cnotą była anielska uczciwość.
- … to chyba wszystko. - Odetchnęła. - Co pana interesuje? Ile dać? Mamy teraz bardzo eleganckie płócienne woreczki, chyba że ma pan koszyk… a, nie ma pan koszyka, to chce pan, prawda? Trochę oszczędzamy, więc czasami pakujemy wszystko do jednego, mówiąc, że tak należy, ale…
- KYHYYYYMMMM!
- Kupi pan może dwa? - zapytała z nadzieją, nachylając się lekko ku niemu. - I tak bym dała panu osobne, tylko tatko słucha i muszę s p r z e d a w a ć. Rozumie pan? - szepnęła konspiracyjnie, bujając swoimi tanimi kolczykami tuż pod jego nosem. - Ale spokojnie, nie naliczę tego…
- KYHH!…a nieważne. - Mężczyzna, który wszystko i tak słyszał, machnął w końcu ręką i wrócił za parawan. Trochę praktyki i mała w końcu zacznie sobie jakoś radzić. Jeszcze tylko parę… paręnaście lat.

- A to do czego jest? - Nutria wskazała palcem kolejną ze zdobyczy, które Mournelian wysypał bezceremonialnie przed jej kolanami. - Wygląda naprawdę ładnie…
,,Głośniej” nakazał jej gestem.
- Do czego jest?
,,Głośniej”
- Do czego… tak dobrze?
Skinął głową i wziął do ręki łańcuszek.
- Jego budowa wydaje mi się bardzo nietypowa jak na środkową Alaranię… mogę się założyć, że pochodzi z południa - ocenił, mrużąc oczy. - Wydaje mi się, że był używany do jednego z rytuałów na urodzaj, ale nie pamiętam, z którym rejonem mi się to kojarzy…
Przebrali już niemal wszystko. Poza zwojami. Odczytywanie ich w towarzystwie smarkatej elf zostawił sobie na dogodniejszy moment. Teraz tylko pobieżnie pokazywał jej wszystko, a przy tym spisywali, co mają, by nie zapomnieć i nie przeoczyć ewentualnych strat.
- Jak ty to znajdujesz? - zapytała zafascynowana. Ona także umiała się dogrzebać do cennych okazów, ale nie z taką skutecznością. Jeden, dwa na dzień… a Momo przynosił tego całe torby!
- Powiedziałbym, że ,,cierpliwość”, ale to masz, więc chyba powiem ,,intelekt”. - zawyrokował, pakując wszystko z powrotem, a nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.
- No wiesz. - Wydęła usta, po to, by zaraz potem szczerze się uśmiechnąć. - Ale przyznaję; jesteś bardzo, bardzo mądry, braciszku. - Powiedziała, przysuwając się i przytulając do jego ramienia. Odchylił się mocno do tyłu i drgając, jakby nie mógł tego ścierpieć wyszemrał:
- Przestań, to niezdrowe utrzymywać kontakt fizyczny z rodzeństwem. No już, puszczaj! I nie pleć bzdur, bo dostaję wysypki.
Wyrwał się jej i odsunął, obruszony. Poprawił dumnie tunikę i spojrzał na szerokie wody rzeki, najpierw ostro, a potem w zamyśleniu.

Akurat ten moment wybrał sobie Chan, aby wrócić z naręczem najprzedniejszych smakołyków. Melancholijny wzrok spoczął na nim, by stwardnieć i wyostrzyć się z niezadowoleniem.
- Co. to. jest? - padło ponure pytanie, ale reszta ciała wołała ,,nawet nie odpowiadaj”.
- Ob-biad - odparł zdezorientowany chłopak z dumą w głosie. Jak to, przecież było widać, że to samo jedzenie. Chyba brat jednak troszeczkę za długo przebywał na słońcu i teraz miał małe problemy z kojarzeniem. Ale porządny posiłek postawi go na nogi!

Postawił. Po zobaczeniu ile tego jest, Momo jak na komendę wstał, chwycił figowy worek i cisnął go w wodę, bratu każąc wypluwać pieniądze. Changhin żadnych dzisiaj nie pożerał, nie miał więc jak ich wypluć i coraz bardziej przerażony próbował sylabicznie to wydukać. W tym czasie Nutria krzątała się, starając się chyba samymi panicznymi gestami przywołać do siebie tonący worek. Nie można przecież było pozwolić, by dobre jedzenie skończyło ot tak, po prostu wyrzucone! Ale sama do głębokiej wody nie mogła wejść, więc tylko wychylała się niepewnie, nie wiedząc co zrobić. W końcu Momo odpuścił i pozwolił bratu wskoczyć do rzeki za posiłkiem, sam czerwieniąc się z gniewu i wstydu. Odwrócił się gwałtownie i zaciskając pięści, wbił się szybkim krokiem w tłum. Nie mógł sobie wybaczyć, że tak fatalnie popisał się przed rodzeństwem i to jeszcze jedną z najgorszych cech swojego charakteru. Potrzebował odzyskać swoją głęboką beznamiętność. Wiedział, że to ten tłum, upał i wizja kilku kolejnych podobnych dni tak na niego działa. Był już bardzo zmęczony. Chciał gdzieś się zaszyć i wyciszyć, ale zamiast oddalać się od centrum zdarzeń, zawędrował w zatłoczone rejony, które jednak mogły go zaciekawić i posprzyjać refleksjom, ale do których rodzeństwu by się nie przyznał. Targi niewolników.
Nie, żeby popierał ten sposób niszczenia cudzej wolności i zarabiania, albo cieszył się z widoku umęczonych, nieraz bardzo młodych postaci o oczach złamanych zwierząt i spuszczonych pokornie głowach, ale było to świetne pole do obserwacji. Od strony widowni różne stany, rody i kultury, na wystawie zaś nieczęsto spotykane rasy, odmieńcy ciekawi z punktu widzenia biologii, a czasem nawet stroje, których wcześniej nie miał okazji ujrzeć. Warto było się doedukować. Ostatecznie głupi nic nie zrobi, a mądry… on sam przekazywał swoją wiedzę wielu osobom, na pewno trafiali mu się i idealiści, którzy pragnęli uczynić świat ,,lepszym miejscem” i tym podobne rzeczy… dobrze, niech mają ambicję. On też miał - zaczął wprawnie szkicować wystawionych na sprzedaż pechowców oraz parę kupujących, a niekiedy wyłącznie ich nakrycia głowy, sandały tudzież ozdoby. Robił to na tyle dyskretnie, że nikt się go nie uczepił, chociaż zwykle wszyscy i tak mieli gdzieś podobne praktyki. W końcu to do użytku prywatnego, a nawet jeśli nie, to wszystko było legalne. Blondyn bardziej obawiał się, że chcieliby zedrzeć z niego kasę za możliwość szkicowania ich własności, ale wtedy nawet by dyskutował. Ostatecznie to nie jego wina, że umiał rysować na tyle szybko, że nie musiał prosić o pozowanie, a jedynie korzystać z ogólnodostępnego ‘patrzenia’. Jednak za taką pyskówkę przyszłoby mu pewnie zapłacić większym konfliktem. Szanse były wyrównane, powołując się na tutejsze przepisy, ale niestety mając też świadomość istnienia niezapisanych praw i umów między różnymi osobnikami. Pozostało mu więc cieszyć się, że zrobił swoje w spokoju i nikt się nim nie zainteresował.
Już trochę zmęczony (i dodatkowo głodny) odszedł w bok, by zobaczyć, z czym rozkładają się łotry nieopodal wybiegu (czy też może sceny) dla żywego towaru.
Trafił do siebie. Niemalże. Może brakowało tu chłodu, ścian i regaliszczy z wiekowymi księgami, ale to, co miał przed sobą było niewiele gorsze. Toporki, stroje, bransolety, pudełeczka, kawałki plecionych koszy, zielniki, kamienie z wyrytymi nań wielce podejrzanymi symbolami, naszyjniki z zębów trudno rozpoznawalnych zwierząt, czy szkicowniki pełne opisów dalekich krain. Wszystko to, co można było zgarnąć wraz z niewolnikami.
Dobra, po pierwszym zachwycie musiał odrzucić część rzeczy, które kojarzył, a po dokładnym przyjrzeniu się uznał kolejną garść towarów za mało istotną. Szkicowniki i zielniki były pioruńsko drogie, ale za to ich komplet był niewielki, bo załoga czy wyprawa nastawiona na łapanie niewolników rzadko kiedy specjalizowała się w suszeniu kwiecia i muskaniem pergaminu rysikiem. Rzetelność powstałych mimo tego dzieł też mogła zostać podana w wątpliwość, choć szczęściem Mournelian kojarzył większość nazwisk uczonych, na których prace warto zwracać uwagę. Nie wątpił, że większość z nich w imię nauki jest w stanie wziąć udział w podobnym przedsięwzięciu, choć zapewne na nieco innych warunkach i za dodatkową opłatą za przewóz… Przejrzał pierwsze strony w poszukiwaniu podpisów.
Nie. Nie. Nie…
Same śmieci. No, może to drobna przesada, ale za taką cenę prędzej sam opuści kontynent, by badać odległe ziemie, niż kupi kolorowankę od jakiegoś szachraja.
No, może jeden zielniczek…
Nie, nie znał się na ziołach. To, że dla niego zebrane okazy wyglądały egzotycznie, nie znaczyło wcale, że nie były jakimś popularnym zielskiem, którego po prostu nigdy na oczy nie widział. Do tego weryfikacji takich obiektów przydałby mu się profesor Nya’hyo Li.
Westchnął. No nic, nie było go, tu to przepadło. Nie było co wertować dłużej - jeszcze mu wykupią w międzyczasie to, na czym naprawdę może mu zależeć.
Przebiegł wzrokiem po wystawie amuletów z kości i kamieni. Część z nich była interesująca przez wzgląd na kształt i wykonanie, ale większość z nich wcale nie posiadała w sobie magii. Badziewie. Coraz bardziej zmęczony był nadmiarem niczego na stoiskach, które tak go na pierwszy rzut oka zachwyciły. Pomyślał o sprzedawcach. Nie miał na sobie w tej chwili żadnych oznaczeń z uczelni ani znaków stowarzyszeń i kręgów naukowych, do których przynależał. Mogli sądzić, że nie znał się na rzeczy. Ale nie wyglądał też na naiwnego fascynata, przy którym można bezkarnie podbijać cenę. Był po prostu przechodniem, którego może było na coś stać. W jasnej tunice z cienkiej wełny przewiązanej w pasie i granatowej todze z gładkiego materiału zarzuconej na ramię sprawiał wrażenie może nie bogacza, ale przynajmniej mieszczanina z klasą. Zapominał jedynie, że jego postawa była nieco myląca. Pewny płynny krok, (przeważnie) proste plecy, arogancko uniesiona głowa i znużone spojrzenie połączone z dość szlachetnymi, a delikatnymi elfimi rysami sprawiały, że niekiedy wydawał się być arystokratą, choć pewnie nie panem majątku, a rozpuszczonym synalkiem. Problem w tym, że sam siebie widział bardziej jako niechlujnego pustelnika i był pewien, że inni odbierają go dokładnie tak samo. Ot, wymęczony odludek.
- Ile za te zwoje? - Rzucił markotnie, a niecelowo także okropnie władczo. Zerknął niechętnie na pergaminy, jakby już widział podobnych tysiące. Zaintrygował go papier.
Choć cena nie była zachęcająca.
- Chcę je zobaczyć. Uspokójże się pan, nie będę kupował w ciemno. - Mruknął, kiedy sprzedawca chciał wyrwać mu zwój z rąk, po czym rozchylił go i przyjrzał się pismu. Nic nie zrozumiał.
,,Biorę” chciał palnąć, ale się w porę powstrzymał. Za stary już był, by robić z siebie idiotę kilka razy w ciągu jednej doby. Wystarczy, że wykazał się przed rodzeństwem.
Przeanalizował symbole, zerknął pod światło na fakturę i tusz. Nie wyglądało to na nakrapianą przypadkowymi wzorami podróbkę. Zapach… też nietypowy. Trochę wyżarty przez sól i gnijące drewno, ale nadal wyczuwalnie różny od tego, z czym elf zwykle się stykał.
- Powiedzmy, że byłbym zainteresowany - powiedział w końcu, a gdy po raz kolejny usłyszał cenę niemal wyrywającą się sprzedawcy z gardła, aż zamkną oczy, poirytowany nachalnym zdzierstwem.
- Dobrze, słyszałem, rozumiem. Chciałbym się jednak dowiedzieć czegoś więcej o tym ,,cudeńku” - ,,O ile potrafisz nie łgać mi oczy.” - Skąd pochodzi - ,,dlaczego było transportowane jak ostatni śmieć” - i czy jest jakiś sposób, by rozszyfrować, co jest tu napisane bez angażowania oddziału zawodowych kryptologów i mocy nadprzyrodzonych.
Awatar użytkownika
Ziharria
Błądzący na granicy światów
Posty: 10
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Szlachcic , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Ziharria »

        W przyrodzie życie jest nadzwyczaj proste – istnieje drapieżnik oraz ofiara. Celem drapieżnika jest dopaść ofiarę, jej zaś – umknąć drapieżnikowi; nie ma tu miejsca na wątpliwości oraz niejasności. Lecz kiedy pojawia się intelekt... tutaj sprawy potrafią się doprawdy skomplikować. Wysoce intencjonalne twory potrafią zmylić niejedno stworzenie, a rzeczy rzadko kiedy są tym, czym się zdają. W społeczeństwie, uważającym się za stojącym znacznie wyżej od zwierząt, prawdziwy drapieżnik jest rzeczą bardzo często niedostrzegalną przez jego ofiary, a sam fakt jego istnienia – czymś, co nie dość, iż samo nie przyjdzie nikomu do głowy, to w dodatku tak długo bagatelizowany, aż w końcu nie będzie za późno. Niektórzy jednak nigdy się nie przekonają, że ich życie przez krótką chwilę musnęło drogę drapieżnika.
        Targowi niewolników oraz wszystkim przechodniom przyglądała się z cienia dwójka oczu, bacznie analizując wszystko, co tylko pojawiło się w zasięgu wzroku. A szczególnie każdego. Poszukiwała czegoś nowego. Czegoś, co będzie w stanie użyć, a przy tym zapewni mu nieco rozrywki. Aż w końcu dostrzegły pozbawionego skrzydeł, czerwonołuskiego smokołaka – postać rzucającą się w oczy jak mało co, indywiduum świetnie nadające się na brakujący element maszynerii jego planów, który tak często wymagał zmiany... Odczekał, aż zmiennokształtny się oddali, a tłum na tyle zdąży zmienić swój skład, aby nikt niczego nie dostrzegł.
        Ludzie zebrani przed sceną z żywym towarem – swoją drogą coraz więcej ich przybywało – rozstępowali się przed wielkim, ponaddwumetrowym stworzeniem, zmierzającym w stronę miejsc przygotowanych dla wyjątkowo majętnych kupców. Gdyby on oraz Øra stanęli obok siebie, każdy człowiek uznałby ich za bliźnięta jednojajowe – może poza tym rodzajem ludzi, którzy uważali, że, tak czy owak, wszystkie smokołaki wyglądają identycznie. Równie oczywistym faktem byłoby to, że to owemu z braci lepiej powodziło się w życiu. Na sobie miał szatę, której nie powstydziliby się królowie – purpurowe spodnie niemal na pewno były uplecione z jedwabiu, zaś na ramiona narzucony był biały achkan, zdobiony wyszywanymi złotą nicią wzorami. Całości obrazu dopełniała złota biżuteria – wsadzane szlachetnymi kamieniami pierścienie oraz kilka złotych naszyjników, od zwykłego łańcuszka pozbawione ozdób aż po pokaźnych rozmiarów amulet ze szlachetnego kruszcu. Choć nikt nie wiedział, kim jest, nikt nie śmiał mu przeszkodzić, gdy lokował się pomiędzy najbogatszymi spośród tych, którzy chcieli zakupić tego dnia niewolnika; wszystkim wydawało się, że jest to jego naturalne miejsce, o którym nikt nie śmiał nawet pomyśleć, aby je zakwestionować – nawet ci najzamożniejsi.
        Smokołak rozsiadł się wygodnie, z pysznym uśmiechem na ustach, po czym skinął na niewolnicę, pełniącą tutaj rolę służącej – ta bezzwłocznie przyniosła mu kufel wypełniony winem. Kiedy brał łyk, kątem oka spojrzał na pozostałych spośród bogatych kupców – ci spoglądali na niego co chwilę, zastanawiając się, kimże też może być ten osobliwy jegomość. Gdyby znajdowali się na nieco niższym poziomie majętności, z pewnością dyskutowaliby szeptem w swoich grupach, co też to oznacza dla nich, ale też i dla całego targu. Tutaj jednak grupy się nie tworzyły – każdy z nich był zbyt dumny na to. Wymieniano uprzejmości oraz prowadzono jakieś nudne rozmowy, ale wszyscy wiedzieli, że jeżeli nawet mieliby ze sobą na poważnie rozmawiać, to nie na oczach i pod uszami tylu osób. Smokołak wypił całą zawartość kielicha, a gdy niewolnica pojawiła się po raz kolejny, chwycił ją delikatnie za nadgarstek i podciągnął do siebie, na ucho mówiąc swoje życzenia. Po chwili jego kielich napełnił się już znacznie mocniejszym trunkiem. Upijanie się w takich okolicznościach nie należało do najmądrzejszych, ale smokołak nie wyglądał, jakby kolejne łyki robiły na nim jakiekolwiek wrażenie – popijał ognistą ciecz, przyglądając się towarom pojawiającym się na scenie – wciąż nie zdołał dostrzec czegoś, co by go zainteresowało. Choć jego „koledzy po fachu” wykupywali także te mniej znaczące, tak mimochodem, to on czekał na perełkę.

        Mężczyzna wyznaczony do sprzedaży większości rzeczy, które wraz z młodą „boginią” przywieźli z wyspy, był niegdyś kupcem i doskonale zdawał sobie sprawę z prawideł rządzącym handlem. Teraz przyglądał się chciwie temu, kto w końcu zainteresował się zwojami. Niby nie okazywał jakiegoś szczególnego zachwytu, ale on już swoje widział – takie starocie nie kupuje ktoś, kto po prostu ma zbyt wiele pieniędzy. Dlatego też nie wahał się „nieco” podnieść cenę do takiej, za którą kapitan go niemal ucałuje. Jednakże wtedy on zaczął wypytywać... trzeba by to rozegrać dobrze...
        - Oh, pochodzi on z odległych krain, daleko na południe za oceanem. Z krain, w których istnieją cywilizacje, o których nawet by się nie pomyślało, żyjąc w naszej, poczciwej Alaranii. Wznoszą się tam cuda, o jakich ucho żadnego człowieka czy elfka nie słyszało, a zamieszkują je niezwykłe stworzenia. Niestety, jak zdążył pan zauważyć, owe różnice zawierają się także i w języku... Nadzwyczaj kłopotliwe, ale i intrygujące. A jeżeli chodzi o możliwość przetłumaczenia tego zwoju – pochodzącego z miejsca, gdzie nasza Wspólna Mowa jeszcze nie zagościła – to cóż... znałbym może jeden sposób, ale... nie jestem przekonany, czy wolno mi go wyjawić. Potrzebowałbym... pewnego zabezpieczenia na wypadek konsekwencji takiej decyzji...
        - Hej, co tam masz? - odezwał się Arti, jeden z mniej bystrych marynarzy, chociaż nadrabiający to nadludzką wprost ciekawością. - Klient? Chce coś kupić.
        - Tak, Arti – mruknął kupiec. - Bardzo ceni sobie swój czas, więc mógłbyś poszukać rozrywki gdzie indzie...
        - To te zwoje od małej, rogatej dzieweczki? - spytał podekscytowanym głosem.
        - Tak, Arti – powiedział kupiec, chowając twarz w dłoni. - A teraz powiedz, gdzie można ją znaleźć.
        - Noooo... kapitan zabrał ją na targ niewolników, przecież wiesz. Hehe, a mówią, że to ja nie do końca jarzę.
        Zadowolone z siebie spojrzenie Artiego było idealnym kontrastem dla załamanego kupca, który teraz chował twarz w obu swoich dłoniach. W końcu westchnął i spojrzał na potencjalnego klienta.
        - Ku... kupuje pan?

        Słońce powoli wędrowało po swojej ścieżce, tym razem niestety samotnie; czas upływał, a powoli na scenie pojawiały się coraz to ciekawsze postacie. Chociaż wedle żelaznej zasady najbardziej interesujące osobniki przedstawiane były od samego południa – dokładnie odmierzonego, jak to było od dziesięcioleci – to im temu było bliżej, tym więcej osób pojawiało się przed sceną, zarówno gapiów, pomniejszych kupców, celujących w jednego, góra dwóch niewolników, jak i owych bogaczy, którzy mogli sobie pozwolić na hurtowy zakup. Sprawiało to, że automatycznie cena wzrastała, a gdy ta już sama z siebie była duża... ci, którzy nie zakwalifikowali się do owego „niezwykłego asortymentu”, ale wciąż coś ciekawego sobą reprezentowali, sprzedawani byli tuż przed południem, kiedy to zdecydowanie mogli przykuć więcej spojrzeń. I spowodować więcej okrzyków podnoszących cenę ich zakupu.
        W końcu jednak rozpoczęła się główna atrakcja; wachlarz nadzwyczaj interesujących okazów rozpoczął się od centaura, wytrenowanego do roli bitewnego wojownika, władającego wielkim, dwustronnym ostrzem oraz stanowiącym niepokonaną siłę na otwartej przestrzeni – pół-koń pozbawiony był jakichkolwiek więzów – choć z początku przestraszyło to wiele osób, to jednak centaur nie dał żadnych oznak chęci do zbuntowania się i utoczenia krwi wszystkim wokół – a kupiec, od którego pochodził, cieszył się popularnością, dlatego został bardzo szybko sprzedany – przedłużyły ten proces tylko kolejne podbijania ceny.
        Jedynie zdecydowana mniejszość niewolników została schwytana przez łowców ludzi oraz sprzedana do takiej roli; większość z nich stawała się nimi z własnej woli, aby w ten sposób spłacić zaciągnięte długi, albo też padały takich ofiarą i w wyniku niekorzystnych dla nich umów stawali się własnością cudzego człowieka, który mógł równie dobrze ich sprzedać. Zdecydowaną większość z tych pojmanych poddawało się wcześniej treningowi – w końcu kto kupiłby niesfornego niewolnika. Trafiali się jednak specyficzni. Takich można było poznać bez trudu – krępujące ich więzy były wyjątkowo dostosowane na ich gabaryty, częstokroć nawet dla bezpieczeństwa jeszcze bardziej wzmocnione. Dlatego też wszyscy od razu poznali, w jaki sposób znalazła się tutaj Ziharria.
        W końcu nadeszła ich kolej, a kapitan przekazał ją w ręce licytatora, wcześniej przekazując wszystkie wytyczne. Ten rozszerzył oczy, kiedy usłyszał, jak ma postąpić, ale jednocześnie te mu się zaświeciły. Skinął głową, chwytając pewnie młodą „boginię” za ramię i podciągając na scenę. Ta przez ostatnie kilka godzin tkwiła w namiocie, stanowiący swoisty „magazyn” na towar oraz „poczekalnię” dla jego właścicieli. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że powoli przyzwyczajała się do czekania – choć nie żeby dla kogoś takiego było to coś miłego! - ale worek na głowie był... nowością. Sprawiał, że nie mogła nawet zawiesić na niczym wzroku, a w dodatku z każdą chwilą robiło się coraz duszniej i goręcej. Jakby tego było mało, słyszała odgłosy – dziwne, zdecydowanie pochodzące od żywych stworzeń, ale miała wrażenie, że nie są niczym, z czym kiedykolwiek się spotkała. W końcu została jednak poprowadzona w zupełnie nowe miejsce; już wcześniej słyszała gwar, jednak ów dobiegał do niej jakby z daleka, przytłumiony, odległy. Teraz zaś... Wydawało jej się, że tłum jest tuż przed nią. A wtedy jednym szarpnięciem ktoś ściągnął jej worek z głowy.
        Zmrużyła oczy, gdy przyzwyczajone do czerni oczy — przez ostatnie godziny śledzące fakturę worku oraz przebieg jego szwów – zostały niespodziewanie zalane falą światła. Całe szczęście, że znajdowała się w cieniu, gdyż uderzenie bezpośrednich promieni słońca mogłoby okazać się dla niej wyjątkowo bolesne. Wokół niej rozległa się cisza, która była jeszcze bardziej przerażającą od dźwięku. Gdy w końcu spojrzenie jej się wyostrzyło, cofnęła się przerażona, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w mozaikę dziesiątek, jeżeli nie setek istot, które teraz wlepiały w nią zaciekawione spojrzenia. Krzyknęłaby zdumiona, ale knebel nałożony na usta skutecznie blokował wszelkie dźwięki dochodzące z jej wnętrza. Najgorsze było to, że wielu spośród nich nie było ludźmi, a nawet jeżeli już, to różnili się zarówno aparycją, jak i sposobem ubioru od wszystkiego, co jak dotąd widziała. ”Czy ja trafiłam do zaświatów? Do tej części, w której króluje chaos i demony? Ohh, mroczna siła porwała mnie z uścisk mojego miejsca na świecie... Oby... oby udało mi się stąd wydostać.”
        Choć próbowała się wycofać, to jednak licytator jej na to nie pozwolił, kładąc zdecydowanie dłoń na jej ramieniu oraz podciągając tak, aby wszyscy mogli mieć na nią lepszy widok.
        - Oto przedstawiam wam istotę schwytaną na odległej wyspie, znajdującej się dalej, niż jakikolwiek człowiek śmiał zapłynąć... aż do teraz. - Skinął głową w stronę kapitana, stojącego z boku na scenie oraz przyglądającego się wszystkiemu. - Z pewnością dostrzegli państwo, jak bardzo różni się ona od tego, co dane wam było w życiu zobaczyć. Wiedźcie jednak, iż jej wygląd jest jedynie początkiem niezwykłości, jakie można uraczyć.
        Aukcjoner wyjął zza pasa sztylet, a Ziharria spojrzała na niego z przerażeniem, orientując się, co miał zamiar zrobić. Próbowała się szarpać, aby nie dopuścić do takiej profanacji, ale nie miała szans oprzeć się mężczyźnie – a szczególnie skrępowana. Po chwili ostrze przesunęło się po skórze jej dłoni, a z otwartego ciała popłynęła stróżka jasnej krwi, która napełniła niewielkie naczynie, trzymane pod nią przez niewolnicę. Kiedy krew przestała cieknąć, aukcjoner puścił Ziharrię, a zamiast tego uchwycił naczynie z jej krwią, unosząc je wysoko.
        - Ci z was, którzy parają się magią, z pewnością już wyczuwają, że z ową posoką jest coś niezwykłego. Jak wielu z was potwierdzi, jestem iluzjonistą amatorem. Jeżeli jednak słowa naszego jakże dzielnego kapitana są prawdziwe...
        Mężczyzna zanurzył palce w krwi, a te zebrały znaczącą większość lepkiej cieczy – naczynie było wyjątkowo niewielkie. Następnie zamknął oczy, a kiedy je otworzył, zarówno one, jak i krew, zalśniły wyjątkowo jasnym blaskiem. Nad sceną zaczęły pojawiać się niezwykłe obrazy, wywołujące zachwyt wszystkich obecnych, szczególnie zaś tłumu przechodniów – wielu z nich przystawało nagle, zafascynowanych niespodziewanym spektaklem. Iluzje były nadzwyczaj szczegółowe, a ich ogrom także zachwycał... przedstawiały jakąś bitwę, w której uczestniczyła wielka liczba ludzi. Osiągnięcie takich skutków wymagało naprawdę wielkich pokładów mocy, szczególnie dla kogoś początkującego. A zachwyt obserwowany także u aukcjonera upewnił wszystkich, że nie jest to wszystko ustawione. Po chwili jednak iluzje zniknęły, a wszyscy ponownie powrócili do krainy rzeczywistości po niezwykłej wyprawie w krainy marzeń. Oprócz Ziharrii.
        Przemieniona stała blada niczym śmierć, od kiedy tylko iluzje pojawiły się na niebie. W swoim życiu widziała dwie osoby posługujące się magią – jej matkę oraz ojca, a obydwoje z nich byli przecież bogami. Także jej własne moce przypisywała boskiemu aspektowi. A tutaj... ten człowiek... tak po prostu zrobił cud... Czyżby także i on był bogiem? Dokąd więc trafiła? Czy wpadła w łapy jakichś innych istot, o których nie wspomniał jej ojciec? Czy miał w swej boskości rywali? Najwidoczniej... Jednakże otrząsnęła się z szoku, zamiast tego spojrzała na ranę, która powoli zaczynała się zamykać. Wciąż wydostawała się z niej krew, choć w małych ilościach i leniwie, niczym ślimak wspinający się na kamień. Jednak nawet tyle musiało wystarczyć... W pierwszych dniach porwania próbowała wielokroć używać swoich mocy, ale to jedynie jeszcze bardziej ją wykańczało, więc szybko porzuciła te starania. Teraz jednak... bransoleta na jej ramieniu odpowiedzialna za tłumienie jej mocy „traciła czujność”, jeżeli długo tego nie robiła. Ziharria dotknęła rany – przez skrępowane ze sobą dłonie nie było to wcale takie łatwe, po czym uniosła palce, na której znalazła się odrobina jej krwi. Nigdy nie widziała, jak jej ojciec z niej korzysta. Teraz jednak... Jej moc nie polegała na kształtowaniu rzeczywistości wedle woli. Były to impulsy pochodzące z jej wnętrza, którym wystarczyło pozwolić płynąć. Teraz właśnie to zrobiła. A jej cały umysł, łącznie z emocjami, wołał jedno: „POMOCY!”
        Impuls magii powędrował w świat, a Ziharria jęknęła; na jej czole pojawił się pot, jej twarz zbladła jeszcze bardziej, a ona sama usunęła się na ziemię. Impuls był na tyle subtelny, że mało kto go wyczuł – nie był nakierowany na cokolwiek i rozproszył się, wędrując w świat i delikatnie szturchając niewidoczne nici przeznaczenia, odbijając się o każdej i zderzając z sobą samym. Narastał. Mógł przynieść jakiś skutek, ale kiedy, jaki i gdzie – tego nikt nie był w stanie przewidzieć. Aukcjoner dostrzegł osłabnięcie dziewczyny i czym prędzej pomógł jej wstać; zafascynowana przedstawieniem widownia nie dostrzegła upadku niewolnicy, która zaraz została ponownie postawiona na równe nogi. Po chwili rozpoczęła się krzykliwa licytacja.
        Smokołak, kiedy tylko Ziharria pojawiła się na scenie, poczuł ukłucie intuicji, która to mało kiedy go zawodziła – wszystkie poprzednie dziwy nie zaszczycił nawet pojedynczym podbiciem ceny, teraz jednak... w jego spojrzeniu pojawił się drapieżny błysk. Kiedy tylko krew dziewczyny popłynęła z jej żył, od razu zrozumiał, z czym ma to czynienia. Wtedy już nie miał wyjścia. Nie potrzebował przedstawienia aukcjonera, aby zachwycić się tym, co miał przed oczami. Nie on. Wpatrywał się czujnie w Ziharrię, nie zwracając uwagi na cokolwiek innego – dlatego też jego oczom nie umknęło nagłe jej osłabnięcie. Intrygujące, pomyślał. Gdy padła cena początkowa – dwieście tysięcy ruenów, niemal wszyscy bogacze od razu rzucili się do jej podbijania. Smokołak poczekał trochę, aż suma ta podskoczy do odpowiedniego poziomu, a wszyscy pomniejsi gracze się wypalą. Wtedy dopiero wkroczył, zadziwiając wszystkich, iż w końcu się odezwał. Jak dotąd milczał. Licytacja trwała dobre kilkanaście minut, w trakcie której Ziharria chwiała się na nogach, próbując zrozumieć, co się właściwie dzieje. W końcu smokołak się zniecierpliwił.
        - Pięćset tysięcy ruenów.
        Oczy kapitana oraz aukcjonera zabłysły, a na targu zapadła cisza, którą przerywał tylko głos aukcjonera. W końcu wykrzyknął „sprzedana”, a było to pierwsze słowo, które pojęła Ziharria. I wzbudziło u niej... zatrzęsienie. Nie trwało długo – kilka formalności, kiedy znalazła się już w rękach nowego właściciela, który to od razu opuścił targ, nie mając zamiaru kupować niczego więcej, prowadząc przed sobą swoją zdobycz. Od razu ściągnął jej knebel, na co ta zakaszlała.
        - Mówił prawdę? - spytał smokołak. - O twoim pochodzeniu.
        - Poradzam, z iście dolnych aspektów bycie, abyliż mnie uswobodził, jakoż byłam narodziłam się w przeboskim gronie – odpowiedziała Ziharria, tak agresywnie, jak tylko umiała.
        - Mowy takowej niem był słyszącym od lat pokoleń – odpowiedział po chwili zdumiony smokołak. - Wyobrażasz siebie o boskim aspekcie?
        - Jam jest – odparła Ziharria, równie zdumiona, ale tym, że ktoś w końcu mówi normalnie. - Ogniskowa ponad losem wraz z ludźmi.
        - Ciekawe... - mruknął smok, po czym ponownie podniósł głos. - Powodzisz więc w niewoli z woli?
        - Jam... - Ziharria się zawahała. - Nieś twoja to rzecz, bycie niskiego planu.
        - W bytu niskiego planu terazś woli. Skoroś z boskiego grona, jakoż ta możliwość iskrzeje?
        Ziharria zamilkła, nie mogąc odpowiedzieć na to pytanie. Wiedziała, że jest to przez kajdany na jej dłoniach, ale... wierzyła, że znajdują się tam przez wolę jego ojca oraz przez to, że nie jest jeszcze gotowa na boskość. Ale powiedzieć to wprost... Szli kolejnymi uliczkami stworzonymi przez namioty, w milczeniu. Ziharria co chwila zerkała na nie, zastanawiając się, co się właściwie tutaj dzieje. Przypominało jej to targ z jej ojczyzny, ale... ten tak bardzo się różnił... Nagle smokołak zatrzymał się, wpatrując w przestrzeń.
        - Cholera! - warknął, po czym rozejrzał się. Dostrzegł przechodzącego nieopodal mężczyznę odzianego w lekką, niezwykłą zbroję. Podszedł do niego, zatrzymując go i wpatrując mu się prosto w oczy. Z jego aury odczytał, że jest wojownikiem, który jest w stanie powalić naprawdę wielu przeciwników. Przedarcie się do jego umysłu nie było już rzeczą trudną. Smokołak zaszczepił tam jedną myśl – ma pilnować kobiety za wszelką cenę i nie oddać ją jedynie w jego własne ręce. Następnie pośpiesznie się oddalił.
        Przez chwilę panowało milczenie, wojownik oraz Ziharria zerkali po sobie co chwila. W końcu mężczyzna się odzewał.
        - Jak się nazywasz, mała?
        - Nie w mojej księdze jest wiedza, czyżeś na drżenie mego miana gotów posłyszeć.
        Odpowiedź sprawiła, że mężczyźnie zrzedła mina. Odchrząknął i kontynuuował pilnowanie jej, wypatrując w tłumie jakiegoś zagrożenia. Zaraz zleciały się dzieciaki, z zaciekawieniem przyglądające się rogatej. Po chwili jednak zaczęli ją zaczepiać.
        - Ej, ty, dlaczego masz rogi?
        - Obraz mój na górowanie ponad cudzymi był został ukształtowany!
        - Hej, dlaczego tak śmiesznie mówisz?
        - Drżenia dla boskich warg pisane z ust mych się wylewają!
        - Dlaczego jesteś w kajdanach, a jednocześnie związana linami?
        - Sprawy do nieba lecące nie są w księdze twej umieszczone!
        - Ale śmieszny kolor skóry!
        - Krakanie z ust twoich nie jest trzymającym mnie w uwadze!
        Wojownik w końcu nie wytrzymał. Z wrzaskiem dobył miecza i zamachnął nim kilka razy wysoko nad głowami dzieciaków, które z krzykiem czmychnęły. Pech chciał, że w tej właśnie chwili pokazały się ich matki.
        - Co za brutal! Jak panu nie wstyd tak z mieczem na takie aniołki!
        - A co, jakby coś się im stało? Wszyscy mężczyźni są tacy sami... całkowicie nieodpowiedzialni!
        - A to co, niewolnica?! Nie możesz znaleźć kobiety, która by z tobą chciała być, to wpadłeś, aby sobie jakąś kupić?! Zwyrodnialec!
        - Istota ma nie była przeznaczoną stała się do siania pośród ludzi!
        - Dziewczyno, mów po ludzku!
        - Agharaht moriatu fav'mahar sveltoras!
        - Co za barbarzyństwo!
        - Ostari vestroto malak nikil scrak!
        Jedyne, co wojownik zdołał zrobić przez całą kłótnię, to otwierać co chwila usta, z których jednak nie było w stanie wydobyć się nic więcej poza „Ale ja...”. W końcu jednak kobiety z prychnięciem stwierdziły, że z takim plebsem nie da się rozmawiać i oddaliły się. Ziharria także prychnęła, ale jedyne, co mogła zrobić, to odwrócić głowę w kierunku do nich przeciwnym. Wojownik stał zamurowany, wznosząc modły do wszystkich bogów, aby smokołak jak najszybciej się pojawił.
        Sprawiło to, że kiedy tylko w zasięgu jego wzroku pojawiła się wysoka sylwetka oraz czerwone łuski, bez namysłu ruszył do nich oraz niemal wepchnął biedną Ziharrię w jego ręce. Ze słowami „przypilnowałem, nikt nie tknął, jesteśmy kwita” zniknął spośród tłumu, zanim smokołak zdołałby wypowiedzieć chociaż słowo – godny podziwu zapał oraz pośpiech. Nie zwrócił uwagi na to, że strój osoby, której oddał przemienioną, znacząco się różnił od owego bogatego wystroju istoty, która mu ją powierzyła w opiekę. Nie zwrócił uwagę także na to, że owa była nieuzbrojona, natomiast ten jegomość posiadał całkiem imponujących rozmiarów włócznię.
        - Kraina owa płynie istotami z niższych aspektów, niźli w księdze mej śmiałam zapisywać – mruknęła, po czym szeroko otworzyła oczy, orientując się, że coś jest nie tak. - Obraz twój... twój obraz był został zmieniony przez aspekt twój? Obraz twój jawi się odmieniony.
        To, że trafiła w ręce kogoś takiego, można było uznać za niezwykły przypadek... prawdziwy łut szczęścia... nieprawdaż?
Awatar użytkownika
Øra
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: smokołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Øra »

        Łatwo było zostawić coś za plecami. Zignorować, pozwolić temu trwać, zgodzić się na niesprawiedliwość. Kiedy za szerokimi plecami smokołaka tłum gęstniał, a ze sceny zaczęły dochodzić nawoływania do kolejnej licytacji, przyspieszył zdecydowanie kroku. Łatwo było podjąć decyzję, gorzej, gdy los ma wobec ciebie inne plany. Nikt nie ułatwiał ominięcia najważniejszej atrakcji targu. Jakkolwiek można było uwielbiać Złotą Oazę za gromadzenie energii, zachwytu, a przede wszystkim mieszanie najciekawszych z cudów Alaranii - nie można było zapomnieć, że jak każdy targ, ma też swoją ciemną stronę. Można tu było znaleźć towary i usługi każdej maści i odpowiednie dla każdego, nawet tych najbardziej wybrednych i nikczemnych. Czegokolwiek szukałeś – czy kiczowatych podrób i taniej rozrywki, czy też jedynych w swoim rodzaju magicznych artefaktów, nie mogłeś się zawieść. Jeśli więc po głowie chodziło ci przedłużenie czyjejś niewoli, względem własnego komfortu – nie było z tym problemu. Wystarczyło kupić niewolnika i przypomnieć mu, że wolność to luksus, na który stać wybrańców.
        Wszystkie stworzenia były zbyt zaoferowane własnymi interesami, a rozwagę i świadomość otaczającego ich świata przyćmiewał blask towarów wykładanych na stoiska. Choć Øra był postawny i w większości górował nad otaczającymi go przechodniami, nie zawsze ułatwiało to przemieszczanie się. Ludzie schodzili mu z drogi, jednak dopiero w momencie, gdy wielki kształt przysłonił im błysk oglądanej bransolety lub znaki wypisane na tajemniczym pergaminie, co zmuszało ich w końcu do uniesienia głowy. Dopiero zdając sobie sprawę, że ów ogromny kształt jest żywą istotą, umiejącą wypowiedzieć słowo i potrzebującą nieco więcej miejsca, by kontynuować marsz i odsłonić słońce, z westchnieniem odstępowano mu kawałka drogi. W ten sposób nieomal wpadł na oglądającego jeden z pergaminów jasnowłosego elfa. Miał na sobie porządną jasną tunikę i ciemną togę, a jego twarz, choć urodziwa, wykrzywiona była poważnym wyrazem skupienia. Smokołak przeprosił i przecisnął się obok niego. Za namiotami prezentującymi przedmioty należące niegdyś do niewolników, nareszcie zrobiło się luźniej.
        Odetchnął głęboko, ale powietrze, które wypełniło mu płuca, sprawdziłoby się bardziej jako para gotująca miękką tkankę, niż orzeźwiający haust. Pani Losu wynagrodziła mu to jednak upragnionym widokiem: Żółty namiot pustynnych elfów zapraszał do środka klekotem drewnianych ozdób wirujących na wietrze i kolorowymi dywanami rozłożonymi przed wejściem oraz pod zadaszeniem, po których nomadowie dreptali bosymi stopami. Øra od razu poczuł, że gorąc płuc przeradza się w ciepłe uczucie w sercu. Uśmiechnął się lekko i ruszył w ich stronę środkiem małego placyku, na którym krzyżowały się wydeptane wokół ścieżki.
        Nie dotarł. Raptem ktoś zagrodził mu drogę. Ktoś, kogo widział pierwszy raz w życiu, a pojawił się nagle i równie szybko zniknął, nim wędrowiec zdołał się chociaż zorientować, co się dzieje. A gdy było już po wszystkim, zdezorientowany nie miał wyboru, jak stwierdzić, że to krótkie spotkanie było brzemienne w skutki, czy raczej jeden skutek: stojącą przed nim niewielką – bo sięgającą mu mniej więcej do początku klatki piersiowej – istotę.
        Rozpoznał ją, lecz wciąż wiedział zbyt niewiele, by wiedzieć, co powinien zrobić w zaistniałej sytuacji. Wiedział między innymi, że jeszcze niedawno widział ją prowadzoną przez kapitana Ostrza Oceanu do namiotu niewolników – poznał to po ciele, które nawet z zasłoniętą głową wyróżniało się – a to już stwarzało pierwszy problem. Istota była niewolnicą. Może stojącą tu właśnie przed nim bez „pana”, ale wciąż niewolnicą. Cokolwiek Øra myślał na ten temat, musiał liczyć się z faktami i niebezpieczeństwem z nimi związanymi. Nie można było być pochopnym, szczególnie gdy niewolnica już na wstępie odurzała siłą aury, wprowadzając w stan gotowości i nawet gdy po chwili emanacja wyciszała się, czy wręcz była zduszana, to początkowa siła nie pozwalała o sobie zapomnieć. Najbardziej jednak trudny, na tę chwilę był fakt, że stworzenie, które wyglądem nie przywodziło na myśl żadnej znanej mu rasy (a przynajmniej nie w pełni), stało tu teraz przed nim, jakby podrzucone przez złośliwy los, ze związanymi nadgarstkami, bez żadnego wyjaśnienia i choć wystraszonym spojrzeniem, to dumną postawą. Jak na tak niewielką postać robiło to wrażenie. Smokołak zaczął się zastanawiać jaką mieszanką ras mogłaby być i jakiej magii użyto przy jej sprowadzaniu na świat, jednak w jednej chwili wszystkie jego teorie rozsypały się w drobny mak – był to moment, w którym istotka przemówiła.
- Kraina owa płynie istotami z niższych aspektów, niźli w księdze mej śmiałam zapisywać. Obraz twój... twój obraz był został zmieniony przez aspekt twój? Obraz twój jawi się odmieniony.
        Øra rozejrzał się, po czym kucnął przed mówiącą. Patrzył jej uważnie w oczy, których niezwykły kolor hipnotyzował, nie pozwalając wręcz spojrzeć gdzieś indziej.
- Nie mogłaś mnie widzieć, chyba że oczy twoje patrzą przez rzeczy.
        Jego myśli zostały sprowadzone „na ziemię”. Nikt tak już nie mówił. Mowa, którą posługiwała się istotka, wędrowiec znał wyłącznie ze starych rękopisów. Nigdy nie słyszał jej żywej, bo też wyszła z użycia, ewoluując w obecnie znaną wspólną mowę. To pozwoliło mu uwierzyć, że może naprawdę pochodzi z „odległej wyspy”, o której mówiono na targu niewolników. Myśli powędrowały więc ku wspomnieniu słów wykrzykiwanych ze sceny, tuż przed dziwnym magicznym rozbłyskiem, który zatrzymał wszystkich w swoim zasięgu, akurat, gdy smokołak przedzierał się przez tłum. Powietrze wypełniła wtedy potężna moc, kształtująca drobinki energii w kształty, które nie mogły pozostać bez komentarza. Nawet odwróceni tyłem, nie mogli ich nie zauważyć. I nie poczuć. Kiedy nagle wszyscy znaleźli się w środku bitwy, zachwytowi towarzyszyć mogły też emocje tak niepokojące, że pragnęło się tylko o nich zapomnieć. Tak przynajmniej obrazy odebrał smokołak, czując, jak umysł wypełnia mu strach, cierpienie i smutek... dziwny smutek, jakby pogodzony z samym sobą.
        Co miał zrobić w tej sytuacji? Co właściwie się wydarzyło? Czy wojownik, przekazujący mu dziewczynę pomylił go z kimś innym, czy też zrobił to umyślnie, chcąc pozbyć się problemu, lub umyślnie sprowadzić go na niego?
        Dziwna to była chwila. Istota, na którą patrzył, z całą pewnością była niezwykła i bardzo cenna, więc dlaczego ktoś miałby ją tak zostawiać? Nawet jeśli – zgodnie ze słowami wojownika – ktoś kazał popilnować niewolnicy, to czy mógł być tak nierozsądny, by powierzać to jednej osobie, w dodatku tak nieuważnej? Wszystko to było podejrzane i zdecydowanie nie podobało się smokołakowi. Czuł, że właśnie ktoś wpakował go w kłopoty, których wolał unikać. W szczególności, gdy nie mógł tym naprawić wycinka rzeczywistości. A może mógł?
- Gdzie jest ten, który cię kupił? – spytał smokołak, wciąż uważnie obserwując podrzutka. Wtedy jednak moment na spokojne przemyślenie sprawy przerwał szczególny gwar dochodzący zza jego pleców. Odwrócił się, by zobaczyć grupę potencjanych kupców, stojących niedawno za plecami najbogatszych, ale i jeden z nich znalazł się w grupie i wysunął się teraz na przód. Miał na sobie lekką, białą togę, z wyraźnie zaznaczonym herbem Akademii Czarodziejów. Był wyraźnie zdenerwowany, z oczu strzelały iskry, lecz przy tym wydawał się stosunkowo niegroźny... Lecz tak to często bywa z czarodziejami, w końcu ich siła nie tkwiła w muskulaturze.
- Czy wiesz, jaka to odpowiedzialność? – wyrzucił smokołakowi, jeszcze z odległości kilku metrów od niego. Raźnym krokiem zbliżał się, na co czerwonołuski wstał, zasłaniając tym samym niską istotę za nim.
- Czy wiesz, co to znaczy wprowadzać w swoje mury istotę tak niezwykłą? Tak... Potężną? Nie przeczę, z pewnością wiesz co nieco o magii, tego nie da się nie wyczuć, ale kimkolwiek byś nie był, nie powinieneś przyjmować niezbadanego artefaktu, bez uprzedniego go przygotowania! Popatrz tylko na siebie. Ty jeden i jedna ona! Co za nierozwaga! Nie warto kierować się wyłącznie zyskami, jeśli bezpieczeństwo twoje jest zagrożone. Powiedz. Powiedz kwotę, a Akademia ją zapłaci jeszcze z dodatkiem. Tylko nie popełniaj tego błędu! Powiedz, czego pragniesz, a damy ci to, tylko pozwól nam zaopiekować się tą nie...szczęsną istotą.
        Øra milczał. Co miał powiedzieć, kiedy słowa nie mogły być skierowane do niego? To nie on był człowiekiem, który kupił „niezbadany artefakt”. To nie on pragnął mieć ją pod swoim dachem, którego swoją drogą, przecież nie posiadał. Co do jednego jednak musiał się zgodzić – niebezpieczne mogło być to połączenie: jeden on i jedna mała, a tak cenna ona. Nie wiedział o niej nic. Poza jednym: odebrano jej wolność. Myśl ta była niczym pańskie objawienie, które rozjaśniło mu umysł, oczyściło z burzy, która czerniała pod czaszką i nie pozwalała podjąć dotychczas decyzji. W tej chwili wiedział jedno: znał smak wolności i absolutnie nikt nie powinien być jej pozbawiany.
        Odwrócił się w stronę dziewczyny, spoglądając na nią z góry. Raptem w jego dłoni pojawił się nóż.
- Ona już nie jest na sprzedaż. – powiedział i przeciął więzy na jej nadgarstkach.
Awatar użytkownika
Nutria
Błądzący na granicy światów
Posty: 19
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Badacz , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Nutria »

        ,,Podoba Ci się tu?” - szeroki gest pokazujący równie szeroki brzeg.
Skinienie głowy i ciepły uśmiech.
,,Podoba Ci się tu?” - tym razem dłoń powiodła po morzu z namiocianych płacht, mieniącym się setkami odcieni dziesiątków różnych kolorów.
Chwila zawahania, po czym ponowne skinienie.
Przerwa.
,,Dobrze się bawisz?” - teraz to Nutria dla odmiany wyciągnęła jedną ze swoich fiszek i pokazała ją bratu. Odpowiedział tak jak poprzednio ona kiwnięciem głowy, ale zaraz zaczął szukać wprawnie odpowiedniej karteczki z pliku, który trzymał w długopalczastych dłoniach.
,,>Jest tu< ciepło.”, ,,Dużo ludzi.”, i pospiesznie dodane: ,,To dobrze”.
,,Lubisz…” gest na ‘ludzi’ i mina zastępująca znak zapytania, choć niezbyt poważny. W ich specyficznym języku to było jak coś między pytaniem, a stwierdzeniem. W końcu Nutria wiedziała, że Chan przepada za żywymi istotami i choć może się czasem czuć niezręcznie to miłym mu jest ich towarzystwo. Poza tym lubiła to ‘widzieć’ od niego.
,,Tak” odpowiedział, tym razem gestem. Mogliby rozmawiać tylko migowym, gdyby lepiej go znała. Ale Chan nie miał jej za złe, że nie poświęciła mu do tej pory zbyt dużo czasu. Chciała opanować sposób komunikacji pozwalający jej na rozmowy ze słyszącymi i innymi pozbawionymi zaburzeń mowy, to jest znaczą większością populacji. Poza tym korzystała z tego, że nie była absolutnie głucha, a i momentami miała kryształek do użytku, a to było naprawdę bardzo, bardzo dobrze.
Gest na ‘brata’ i zmartwiony wyraz twarzy wraz ze ściągniętymi brwiami. Właśnie wyraził ubolewanie, że Momo aż tak się z ich wycieczki nie cieszy. Źle znosił tłumy i szybko się irytował, a ostatnia akcja dobitnie świadczyła o tym, że był chwilowo u kresu swojej tolerancji i wytrzymałości.
Nutria się zgadzała. Przymknęła powieki i zacisnęła delikatnie usta. Znowu kiwnęła głową. Z boku wyglądało to niekiedy jakby ta dwójka porozumiewała się wyłącznie ruchami swoich blondczupryniastych łbów. Może nawet wskazywało to na jakieś upośledzenie czy szajbę. Ale oni nie rozglądali się dookoła i nie przejmowali się własnym dziwactwem. To jest Nutria nie przejmowała się, bo niby czym, a Chan robił wszystko aby nie myśleć o cudzych spojrzeniach. Każdy cierpiał z powodu jakiegoś problemu, tylko nie wszyscy byli świadomi swojego podobieństwa w tej materii. Wszyscy byli na swój sposób podobni. Tak, na pewno byli. I każdy wart tyle samo, bez względu na swoje ułomności. Nie był wcale istotą gorszego sortu.
- Momo… - wypowiedziane wyraźnie przez Nutrię - ,,>zapewne< chce już wracać”. Pytające przekrzywienie głowy.
,,Nie wydaje mi się.” - szybka karteczkowa odpowiedź i chwila zastanowienia. - ,,Mamy dużo pracy >jeszcze<.”, ,,>Myślę, że< chce (chcę) zostać jeszcze jakiś czas.”
- Ooo! - Yaami ucieszyła się. - ,,Mi się tu bardzo podoba”. ,,Chce (chcę) zostać jeszcze jakiś czas.” - wskazała na fiszkę trzymaną przez brata używając jej ponownie, choć w odniesieniu do siebie. Uśmiechnęli się i w pełnej zgodzie zaczęli przygotowywać sobie posiłek.

Nie doceniali go. Bardzo go nie doceniali jeżeli myśleli, że dłużej tych cuchnących mas ludzko-zwierzęcych nie zniesie. O nie! Właśnie teraz, z determinacją przedzierał się przez gęstniejący tłum uczonych magów podążających tym samym co on tropem. Tylko, że oni nie trzymali (ha!) zwojów z odległej wyspy stanowiących z rogatą nieodłączny komplet. Po co w ogóle kupować coś takiego bez jej rzeczy? Bogacze to jednak miewają wyżarte mózgi. No, ale dzięki temu on miał łatwiej. Po ingerencji jednego z kumpli sprzedawczyka cena jakimś cudem spadła kiedy troszeczkę o niej porozmawiali, a on zdobył papirusy nie rujnując ani siebie, ani skarbca swojej uczelni. Teraz jednak dobry humor opuszczał go jak powietrze piłkę z krowiego pęcherza, którą ciekawska koza nadszarpnęła zębami. Magów robiło się coraz więcej, niektórzy z nich mocno wysuwali się naprzód. Wskazywali mu co prawda dzięki temu drogę, ale jednocześnie pozostawiali w tyle, a w obecnej sytuacji było mu to mocno nie na rękę. Upał go wykańczał. Skwar go wykańczał. Pot spływał mu po nagrzanej skórze, a hałas stworzony z tysięcy oddechów, westchnień, burknięć, chrząknięć, szeptów i krzyknięć zatykał wrażliwe uszy kłującym cierpieniem. Zwolnił, przyciskając pergaminy do piersi. Nie, nie da rady. Jak tak dalej pójdzie, to albo da im się przewrócić jak uschła leszczynka i zdeptać, albo zadźga kogoś nożem, którego nie ma i tak utoruje sobie drogę ku… przyjemności naukowej, którą będzie czerpał ze spotkania z nową rasą i kulturą schowanych pod jedną, żółtozieloną postacią. Tyle jedynie zdążył zobaczyć nim zniknęła mu z oczu.
Pamiętał też jej kupca. Czerwona jaszczurka w burżujskich ciuchach, z gębą w pyskkopanego bogacza. Tylko użerania się z nim mu brakowało. Był jednak zdecydowany zrobić do tego podejście, jak nie jedno to kilka - do skutku.
Kiedy jednak dowlókł się na miejsce, gdzie dziwadło i jej pana osaczyli fanatycy magii różnych maści, ale zazwyczaj bardzo jemu podobni, plan, który rodził się w jego głowie musiał ulec pewnym modyfikacjom. Bo tak na dobry początek zupełnie się rozsypał i został z niego sam pył, szybko rozwiany przez nadbrzeżne, wilgotne wyziewy.
Skołowany patrzył na jaszczura i skutą istotę. Dopiero teraz miał okazję lepiej jej się przyjrzeć, a i chwilowo niewiele innego mógł zrobić. Nie tyle został zepchnięty do tyłu, co już dawno dał sobie spokój z pchaniem się i stanął na uboczu, niczym przechodzień gapiąc się na aferę. Na zmęczonej twarzy nie było widać nawet cienia głębszego zainteresowania, choć wewnątrz skręcało go, by położyć łapska na rogaciźnie. A rogacizna, cóż… poza tym, że była zdezorientowana stała zdecydowanie dumnie, wyciągnięta na wysokość rozpaćkanego kurczaka (tak na oko była podobnego wzrostu co Nutria). Miała twarz przypominający mu faktycznie pysk, a osadzone symetrycznie wyrostki rogowe i dwie pary niemalże owczych uszu tylko pogłębiły to pierwsze-drugie wrażenie. Stał oto nieopodal mistycznej humanoidalnej krzyżówki zwierząt gospodarskich o błyszczących ślepiach, o kształtach tułowia, które chyba miały udawać kobietę, ale coś im to nie wychodziło. Z krytyczną fascynacją ocenił jeszcze kolor (a właściwie kolory) ‘jej’ skóry, po czym stwierdził że niepomiernie więcej ma do zaoferowania umysł tego dziwactwa.
Tyle, że na jego straży stał pewien wyrosły z kolei, a mocno zbędny element otoczenia.
Tego jegomościa z kupcem od bydlęcej damy nie mógł pomylić nie tylko przez ubiór, ale także aurę. Za ważna to była dla niego sprawa, by dał się zwieść przypadkowemu podobieństwu dwóch plugawych przepoczwarzonych dwunogów, ale nie zmieniało to jego dezorientacji, a wręcz ją nasilało.
Dlaczego od jednego pana powędrowała do drugiego? Założył, że może brat przekazał ją bratu. Z tym, że emanacja łuskowca numer dwa nie wskazywała na to, by miał cokolwiek wspólnego z luksusem i bogactwem, więc co z niego za krewny? Choć prawdą było, że członkowie nawet jednego klanu potrafili znacząco różnić się między sobą. A więc teoria nie została obalona.
Odetchnął zmęczony i ulokował się w dogodniejszym miejscu. Przez odczytanie aury smokołaka wyciszył się nieco i rozpogodził, choć gdyby tylko ten fakt miał czas dotrzeć do jego świadomości na pewno by go tylko do granic wnerwił. Nienawidził być uspokajanym przez siły zewnętrzne.
Teraz jednak jego umysł był pochłonięty bez reszty zbieraniem informacji. Czujnie wyłapywał argumenty magów, a kiedy zobaczył herb konkurencyjnej akademii, o mało nie zerwał się i nie wbiegł tłuc się o prawa do rozmowy. Jaszczurowy ostudził jednak jego zapał.
Jak to? To nic nie podziałało? Znaki, statusy uczelni, prośby i nalegania?… Uwolnił ją!?
I właśnie dlatego osoby ,,zbyt dobre” miały u niego automatycznie przylepioną łatkotabliczkę z jaskrawym wyrokiem ,,KRETYN”. Tak to jest. Masz w rękach niepowtarzalną szansę naukową, możliwość odkrycia i opatentowania, albo też broń masowej zagłady lub wszystko to w jednym i co robisz? A wypuszczasz. Pewnie. Najłatwiej nie brać odpowiedzialności i powiedzieć ,,jest se wolne, samo decyduje”.
Chyba, że…
Gdyby on kupił sobie niewolnika też wcale nie trzymałby go w więzach. Więc może jaszczur jest uparty i po prostu zdecydował się mieć ją tylko dla siebie? Oho! W takim razie przy następnej okazji nieźle go obiją, a w końcu coś go dopadnie i pożre, a demonicę weźmie jako skarbek. Potem coś większego i silniejszego rozprawi się z porywaczem i tak w kółko i w kółko… trzeba się wepchnąć z pergaminami nim ta machina na dobre się rozkręci, wycisnąć informacji ile się da, a potem odejść. Niech już uczelnie, rektorzy i władcy biją się o rogatą, a on dostarczy trochę przetłumaczonych papirusów i ostatecznie będzie mieć z tego więcej pożytku niż wszyscy, którzy wpakują się w ten konflikt. Szkoda na to nerwów.
Byle tylko na te parę chwil dojść z nimi do porozumienia…
Wycofał się chwilowo nim któryś z zaaferowanych magów go rozpoznał. On sam skojarzył już parę sylwetek, a to źle wróżyło. Ściśnięty w dłoni herb schował z powrotem do torby. Nie będzie się ujawniać. Skoro ci głupcy zrobili już uczelniom złą reklamę i stronę konfliktu (on ładnie mówiąc zrobiłby to samo, gdyby go nie uprzedzili i nie pokazali, że to nie działa) to on wystąpi w roli prywatnego zbieracza. Tak, porozumienie się z tą dwójką może być dużo łatwiejsze jeżeli nie będzie na nich naciskał albo zrobi to od odpowiedniej strony.

Poczeka aż czarodzieje zrezygnują, smokowy ich nastraszy lub straż przepędzi. Postanowił mieć oko na wszystko, ale z oddali. W sumie sprawy przybierały na tyle niestandardowy obrót, że trudno było przewidzieć co wydarzy się za parę chwil. Pozostanie na uboczu wydawało się być najlepszą opcją dla samotnego wyznawcy nauki obdarzonego raczej bystrym umysłem i wytrwałością niźli siłą i chęcią przekrzykiwania tłumu. Szkoda tylko, że nie miał jak powiadomić rodzeństwa…
Awatar użytkownika
Ziharria
Błądzący na granicy światów
Posty: 10
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Szlachcic , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Ziharria »

        Ziharria cofnęła się o krok, gdy wielka postać klęknęła przed nią – już teraz postrzegała, że jest to ktoś inny, ale... jakie miała powody, aby z tego powodu zakładać, że jest przyjazny? Szczególnie w tej opuszczonej przez bogów krainie. No cóż, opuszczonej przez nich aż do tego momentu w zasadzie. Mężczyzna mógł być bratem bliźniakiem tego, kto ją kupił i miał zająć się nią, podczas gdy ten będzie zajęty. Jednakże... Przemieniona zamarła, spoglądają w oczy smokołaka. Te zdecydowanie się różniły. Te należące do istoty, która zgarnęła jej życie, wypełniała pożółkła czerwień, te natomiast... ciemnobrązowe, pełne głębi... Ziharria odkryła, że nie jest w stanie odwrócić od nich oczu. Może była to jakaś sztuczka, ale przemieniona nie mogła o tym pomyśleć; na tym spojrzeniu skupiony był cały jej umysł, który po raz pierwszy od chwili jej porwania odzyskał spokój. A nawet od jeszcze dłuższego czasu. Drgnęła, gdy z owego ostanu wybudziły ją dopiero słowa smokołaka. Mówił w zupełnie inny sposób, ale o wiele bardziej zbliżony do jej języka niż u większości otaczających ich osób.
        - Aliż... forma domu księgi twej i figura rzeźby, i będąca nadszarpniętą mozaika skóry... - Ziharria zamilkła, wyraźnie się wahając. - Byt wyższy o domu księgi twej i figurze rzeźby w lustrze był pojawił się na ukazaniu bytu mego. On... był zakupił mnie... Jakoż ofiarę na dzień i noc osądu...
        Ziharria dalej wietrzyła tutaj jakiś podstęp. Nie była w stanie określić, co takiego, ale przyzwyczajona była do myśli, że wokół niej dzieją się rzeczy potrafiące przerastać jej rozumowanie – ojciec wielokroć jej to powtarzał. Jednak w tej krainie nie miała go przy sobie, aby jej mówił, co jest dobre, a co złe. Musiała polegać na własnym osądzie, ale... nie była w stanie. Chciała i potrzebowała wierzyć, że ta istota, do której została dostarczona, nie była tym samym, który ją zakupił i traktował tak oschle. Pragnienia te zachwiały kolejne słowa smokołaka. Pytał o niego... O to, gdzie jest. Nie wiedział, ale mógł wiedzieć dlatego, aby zapoznać się z sytuacją, ale mógł również chcieć mu ją odnieść...
        - On... byt jego miał był oddalił się pośród hałas miejsca tego – powiedziała niepewnie, unikając uważnego, lustrującego ją wzroku smokołaka. - Uprzednio był...
        Zamknęła usta, gdy gigant się obrócił, a ona sama zajrzała za jego ramię, zaniepokojona tym, co też mogło zwrócić jego uwagę. Spoglądała ze zdumieniem i lekkim strachem na mężczyznę. Przypominał nieco kapłanów jej ojca, ale jednocześnie był zupełnie inny. Cofnęła się nieco, widząc jego spojrzenie oraz krok, z jakim zmierzał w ich stronę. Nie podobał jej się. Podskoczyła, gdy usłyszała jego ton. Nie chciała tu być... zamknęła oczy. Była boginią, tak? Mogła zmieniać ten świat. Jeżeli by zapragnęła, to mężczyzna padłby martwy na ziemię, ale... Jej kajdany zaśpiewały cicho, ostrzegawczo, gdy emocje zaczęły w niej wzbierać. Chaos. Wypełniający ją i czekający tylko, aż się uwolni. Fala, która mogłaby zalać całe otoczenie, ale uderzy o tamę kajdan i odbije się w stronę Ziharrii, wyczerpując ją. Jej ręce drżały. Wtedy...
        Wtedy obraz przyciemniał – coś zasłoniło słońce.
        Przemieniona otworzyła oczy i ze zdumieniem spojrzała na smokołaka, zasłaniającego ją przed mężczyzną. To... zaczęła się uspokajać. To było coś, czego się nie spodziewała. Fala przestała wzbierać, morze wewnątrz niej rozpogodziło się, teraz smagane tylko lekkim wiatrem niepokoju, w niczym nieprzypominającym wcześniejszy sztorm przerażenia. Postąpiła krok do przodu i wyjrzała zza boku smokołaka, spoglądając z obawą na nieznajomego. Słuchała jego słów z uwagą. Potężna istota... bez wątpienia było to o niej. Niezbadany artefakt? O co... o co takiego mogło mu chodzić?! Nierozwaga... zagrożone bezpieczeństwo... zadrżała i rozejrzała się, widząc dziesiątki istot przyglądających się scenie. Podaj kwotę... to, czego pragniesz... Ziharria popatrzyła na czarodzieja ze wściekłością. Jak śmiał wypowiadać takie słowa?! Jedynie bogowie mogli spełniać ludzkie pragnienia. To w ich dłoniach znajdował się los. Ten tutaj zagarniał sobie cząstkę ich mocy. Świętokradca... Zasługiwał na...
        Ziharria zamarła, widząc, jak olbrzym obraca się w jej stronę. Zrobiła krok do tyłu, a w jej oczach błysnął strach, gdy ujrzała nóż znajdujący się w jego dłoni. Stała jak sparaliżowana, nie mogąc nic zrobić, kiedy nagle... zamrugała, zdumiona i spojrzała na swoje wolne nadgarstki, unosząc je. Przez chwilę spoglądała na nie z niedowierzaniem, po czym uniosła wzrok na smokołaka, spoglądając na niego z bezkresną wdzięcznością.
        - Będziesz dostaniesz moje słońce i mój deszcz za to, zrobiłeś coś.
        Czarodziej spoglądał na to z niedowierzaniem. Ten osobnik kupił najpotężniejszy artefakt, jaki najprawdopodobniej pojawił się na rynku, tylko po to, aby potem go uwolnić? Nie mógł tego pojąć. Zastanawiał się przez chwilę, czy to nie był podstęp – chciał udawać przed tą istotą, że mu na niej zależy, aby zdobyć jej zaufanie. I aby nie musieć się martwić, że ucieknie. I że nie będzie odmawiała współpracy. Jednak widząc jego wzrok, słysząc ton... nie, to nie wchodziło w grę. Zastanowił się chwilę, po czym postąpił krok, przechylając nieco tułów i zerkając na Ziharrię.
        - A więc jesteś teraz wolną istotą. Moja droga, naprawdę chciałbym zaprosić cię do gmachu Akademii – nie tylko z troski o świat, dla którego jesteś nad wyraz cenna, ale także przez wzgląd na twoje bezpieczeństwo. A także wygodę. Będziemy tam w stanie zapewnić ci wszystko, czego tylko będziesz potrzebować. Twoje życzenie będzie dla nas rozkazem. Więc proszę, chodź ze mną.
        Wyciągnął ku niej dłoń, ale ta zbliżyła się do nogi smokołaka, przyciskając się do jego boku i chowając za jego ciałem; czarodziej uniósł wzrok, a kiedy spotkał spojrzenie olbrzyma, przełknął ślinę i się cofnął.
        - Nie mam chcę, aby podążać z nim – szepnęła Ziharria do swojego obrońcy – tak zaczęła go postrzegać.
        - Ależ bądźmy poważni – powiedział czarodziej, wyraźnie zirytowany. - Chyba nie sądzisz, że będziesz w stanie zapewnić jej...
        - Zamknięcie w więzieniu nazywanym pałacem, sępienie jej krwi oraz eksperymenty, aby tylko uzyskać jeszcze więcej mocy? - Młody mężczyzna odziany w porządny strój, dopasowany nieco na wampirzą modę, gdyby nie jaskrawe kolory, pojawił się jakby znikąd obok czarodzieja. Miał rudą czuprynę. - Och, jestem pewien, że nasz szlachetny, ekscentryczny nieznajomy nie ma zamiaru niczego takiego zrobić.
        - Ty... wężu! - Mężczyźni wyraźnie się znali. - Mogłem się domyślić, że pojawicie się tu zaraz.
        Czarodziej uniósł dłoń, na której zajaśniała świetlista aureola – zaklęcie przygotowane do ciśnięcia w stronę czerwonowłosego. Ziharria spoglądała na to z szeroko otwartymi oczami; kolejny przykład użycia boskich mocy! Aczkolwiek porządnie odziany młodzieniec nie robił sobie z tego raczej zbyt wiele.
        - Wiesz, że jeżeli mnie tutaj zaatakujesz, to żaden członek waszej akademii nie zostanie tutaj zbyt szybko wpuszczony. Zabijanie nie jest dźwigną handlu. - Czarodziej na te słowa opuścił dłoń, z której zniknęły wszelkie ślady magii. - A teraz może się oddalisz, zanim kompletnie się skompromitujesz?
        Mężczyzna z habitem posłał całej ich trójce spojrzenie mówiące „to się tak nie skończy”, po czym oddalił się z prychnięciem. Rudowłosy uśmiechnął się, po czym odwrócił do smokołaka, kłaniając się nieco.
        - Wybacz, nie przedstawiłem się; jestem Varlir Mas'qavik i reprezentuję pewną grupę ludzi niezgadzających się z prymatem uczelni w kształtowaniu magii. Ale to nieistotne. Nie mam zamiaru niczego wymuszać, mam tylko propozycję. Martwimy się tą istotą i jeżeli będziesz potrzebował pomocy przy zrozumieniu, czym tak naprawdę jest, bardzo chętnie pomożemy.
        Mężczyzna odwinął rękaw, po czym wyciągnął drugą dłoń w kierunku smokołaka, podając mu niewielki skrawek papieru. Pusty, ale emanował magią.
        - To pomoże ci nas znaleźć. A teraz żegnaj, mój ekscentryczny nieznajomy.
        Rudowłosy zniknął pomiędzy tłumem, pozostawiając ich dwójkę w spokoju. Ziharria szarpnęła za ubranie smokołaka, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę, a gdy ten na nią spojrzał, stanęła na palcach, próbując znaleźć się na tyle blisko jego uszu, aby być w stanie skomunikować się z nim szeptem.
        - Może-my udać się wraz ku przystani gdzie istot w liczbie zbyt wielu uraczyć będziemy nie możliwi? Błagam, skało moja.
        Ziharria rozejrzała się, czując obecność tak wielkiej ilości istot najróżniejszego rodzaju. Tyle oczu na nią skierowanych... przemieniona z lękiem spoglądała na każdego z tych, którzy jej się przyglądali. Nagle jednak znieruchomiała, a obudziło się w niej nowe uczucie, zupełnie inne. Wściekłość. Puściła smokołaka, do którego jeszcze przed chwilą się przytulała i ruszyła w stronę mężczyny, trzymającego coś znajomego.
        - Ta wyższość w rękach twych niższego bytu nie może być pozostawać! - krzyknęła z zażartością, po czym chwyciła w ręce znajome zwoje, szarpiąc z wściekłością. - Były należały one do mnie nim myśl twa je przez oczy przyjęła! Zwróć w byty moje!
        Ziharria zdecydowanie nie była najsilniejszą istotą w Alaranii, ale kilka czynników zadecydowały o jej zwycięstwie – zaskoczenie, jakie musiała sprawić tak nagła jej szarża, zaciekłość, z jaką walczyła o rzecz tak dla siebie świętą, a także fakt, że gdyby Momo walczył z całych sił, pergamin bez wątpienia by się porwał. Dlatego też Ziharria cofnęła się po chwili, zwycięsko trzymając w dłoniach jeden z wielu zwojów. Przynajmniej tyle udało jej się wywalczyć. Spojrzała na zapisany tekst i uśmiechnęła się, po czym przytuliła go do piersi, z widocznym wielkim uczuciem.
        - Abhara, mara vaphadara, tame karela dareka vastu maṭe. A bhumimaṁ tamara sabdo mara maṭe khuba ja mulyavana che. Āpano abhara, mara asīrvada tamane maḷī sake che.
        Po chwili spojrzała na Momo po raz kolejny.
        - Kim jest twa obecność? W którym miejscu byłeś zdobyłeś te wyższości?!
Awatar użytkownika
Øra
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: smokołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Øra »

- Cenią nie człowieka, jakim jesteś, lecz smoka, którego potęgę mógłbyś im zaoferować.
         Øra-Áhu'sen milczał. Wpatrzony był w szeroką bransoletę z brązu, na której wierzchu wyryto smocze symbole. Na jego dłoni wydawała się niewielka i krucha, lecz gdyby założył ją człowiek, ciążyłaby mu i przypominała, jak bardzo jest cenna. Uniósł wzrok w stronę prześwitu pomiędzy połami namiotu. Słońce raziło w oczy, oświetlało ciemne wnętrze jasnymi pasami, które przypominały ostrza lub pręty krat. Z zewnątrz dochodził ich podniecony gwar przyciszonych rozmów. Niecierpliwili się.
- Czy właśnie to czują bogowie? Dziwić nie powinno, że nakładają kaptur i schodzą między śmiertelników.
        Bransoleta zniknęła pod zaciskającymi się na niej szponami. Smokołak odrzucił to, co po niej pozostało i się wyprostował. Jest tym, kim zadecyduje i inni muszą to zaakceptować. Odchylił poły namiotu i wyszedł w tłum podekscytowanych ludzi.



- Rozumiesz więc, że nikt nie spojrzy na nas okiem przychylności – dało się słyszeć szorstki głos smokołaka, jeszcze zanim ich krótką rozmowę przerwało zajście z grupką magów. A było to zajście przygnębiające, ale i pełne innych emocji. I choć ostatecznie jego rozwój diametralnie zmienił sposób traktowania niewysokiej kobiety, to wcale nie pozwolił na ulgę. Magowie byli tak samo zaciekli, a fałsz i pazerność, którymi wręcz ociekali, budziły w czerwonołuskim niesmak. Miał ochotę po prostu zostawić bez komentarza to wszystko, uznając, że nawet na to nie zasługują. Liczyło się co innego.
        Drobne, ciepłe ciałko przylegające do boku ponad dwumetrowego gada. Wdzięczność.
        Jedna chwila, tak krótka i nieprzewidywalna – znaleźć się w odpowiednim miejscu i czasie, i przypieczętować tym samym nie tylko swoją – może tylko – najbliższą przyszłość, ale i cały los żyjącej istoty. Jeśli rozwiązanie nie spłynie z nieba, niczym boska manna, sprawy mogły się wyłącznie komplikować. Smokołak był tego świadom w momencie, gdy przecinał więzy na chudych nadgarstkach przedziwnej, zielonej istotki. Skazywał ją i siebie na konsekwencje tych czynów, ale wołanie zniewolonej duszy było zawsze silniejsze niż rozsądek. Zresztą... Smokołak spojrzał na nią z góry. Pokaźne rogi wyrastały dumnie z głowy, magia otaczała ją w ten sposób, że można było poczuć, jak przenika nawet zbroję z łusek. Można by ją zbierać łyżką. A jednak ta sama istota chowała się teraz, przytulając do dwukrotnie większego nieznajomego, zdezorientowanym spojrzeniem hipnotyzujących oczu przeczesując otoczenie. Kim była? I dlaczego Øra-Áhu'sen czuł, że warto podjąć dla niej to ryzyko, choć z reguły nie podejmował tak pochopnych decyzji?
        Na jego twarzy nie można było dojrzeć śladu wewnętrznej burzy. Biła z niej raczej zwierzęca niedostępność i opanowanie pustelnika. Nie zwracał już uwagi na zirytowanego maga, choć przeczuwał, że to jeszcze nie koniec historii. Nie mylił się, a jednak zaskoczyła go interwencja kolejnego mężczyzny, który wręczył mu małą karteczkę i szybko się oddalił. Kartka łaskotała w palce magią.
        Smokołak miał wrażenie, że znalazł się na scenie, na której tłum aktorów odgrywał jakąś sztukę. Został wzięty z widowni, postawiony po środku i wszystko wokół po prostu się działo. Mimo że czasem udawało mu się przejąć inicjatywę, choćby na chwilę, zaraz po jego krótkiej ingerencji w scenariusz następowała lawina kolejnych niespodzianek, jak gdyby scenariusz nie miał prawa się zmienić, nawet jeśli grający reagowali na nieznane pierwiastki. Nie zdążył więc nawet zerknąć na trzymany kawałek papieru, kiedy już znowu coś się działo, a on musiał się temu poddać. Na szczęście okazało się, że tym razem scenariusz zakłada coś, co spodoba się i jemu. Tak, powinni, jak najszybciej opuścić to zgromadzenie ciekawskich ciał. Być może wtedy dane będzie smokołakowi zerknięcie w kolejny akt. Skinął więc głową, mrucząc na zgodę, gdy podopieczna wyraziła chęć udania się w bardziej ustronne miejsce. Trzeba było uciec jak najdalej od początku kłopotów. A te, jak każde kłopoty, prezentowały się ponuro.
        Z tego, co pustelnik zrozumiał ze słów niedawnej niewolnicy, ktoś niezwykle podobny do niego kupił ją i chwilę później zostawił, oddaliwszy się gdzieś. Nie wróżyło to niczego dobrego. Jeśli tylko wróci lub ktoś zorientuje się, że ma do czynienia nie z tym, co powinien czerwonołuskim, mogło się zrobić naprawdę nieprzyjemnie. Tamten upomni się o swoje, wyjdzie na to, że Øra-Áhu'sen przywłaszczył sobie „cudzą własność”, a to by oznaczało, że nie tylko wyrządził komuś szkodę, ale postąpił również wbrew prawu. Oczywiście wszystko wskazywało na to, że już to zrobił, a zwykle unikał takich problemów, jakkolwiek wiele innych się imał. Te jednak były nie do ominięcia, w momencie, gdy prawo było zwyczajnie bezsensowne i okrutne. Co innego w obecnej sytuacji. Z jednej strony niewolnictwo było czymś, na co smokołak się nie zgadzał, z drugiej nigdy nie próbował nic w związku z tym zrobić. Jeśli zaś patrzeć na zieloną tylko i wyłącznie jako kupiony towar, to oczywiste było, że pustelnik postąpił nieodpowiednio i nikt się za nim nie wstawi.
        Wokół nich wciąż było wielu ludzi, którzy przyglądali się im, marszcząc brwi i obgadując. Dobrze było patrzeć na większość z nich z góry i nie musieć nieustannie spotykać z pytającymi spojrzeniami. Øra-Áhu'sen wypchnął zieloną przed siebie, tak by mieć na nią oko i oboje ruszyli znów w stronę rzeki, jednak omijając ścieżkę obok targu. Wydawało się, że nareszcie szybko opuszczą to miejsce, jednak po kilku krokach podopieczna raptem wyrwała do przodu i dopadła kolejnej osoby, znów ściągając na siebie uwagę przechodniów.
        Tak się jednak składało, że mężczyzna, do którego przypadła krzycząc i wyrywając mu z rąk pergamin, również był jednym z gapiów całego zajścia, więc z pewnością jakąś ocenę sobie już wyrobił. Patrząc zaś na to, co do niedawna trzymał w rękach, zdawał sobie również sprawę z wartości zarówno kawałka papieru, jak i jego właścicielki. To znów nie wróżyło niczego dobrego.
        Smokołak przypomniał sobie go sprzed stoiska, tuż obok sceny, na której prezentowano niewolników i od razu sam również wydał osąd: mężczyzna musiał za nic mieć wolność jednostki, jeśli tylko nie była w tej samej lub lepszej sytuacji, niż on. Gdyby było inaczej, nie nabywałby z taką łatwością przedmiotów ukradzionych do niedawna wolnym istotom. Przynajmniej tak myślał czerowonołuski. On by tak nie zrobił.
        Szlachetne oblicze, nie zawsze szło w parze ze szlachetnością serca. Øra-Áhu'sen posłał elfowi świdrujące spojrzenie ciemnobrązowych oczu, w których wyraźnie błysnęła zniewaga, jednak szybko też – gdy tylko podopieczna na nowo zainicjowała niebezpieczny kontakt – odwrócił się do niego bokiem i zbliżył do zielonej.
- Stracisz jeszcze wiele, jak wiele masz życia. Temu nie zapobiegnę, ale wolność pragnę pomóc ci zachować, więc... chodźmy lub sam się oddalę. – to zaś powiedziawszy, pchnął lekko małą kobietkę i sam, rzucając ostatnie spojrzenie mężczyźnie – z pewnością będzie chciał odzyskać swój nabytek – ruszył wolno przed siebie.
Awatar użytkownika
Nutria
Błądzący na granicy światów
Posty: 19
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Badacz , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Nutria »

        A więc plan ułożył się sam. Tak to bywało, gdy elf analizował zbyt długo, a rzeczy wokół niego działy się zbyt szybko. Ale nieprzyzwyczajony był do takiego tempa. Wykopaliska - powolna, precyzyjna i wymagająca cierpliwości praca. Siedzenie przy księgach, zwojach i tabliczkach w zaciszu wielu ścian i wieeelu godzin… wykłady, prelekcje, dyskusje w zamkniętym pokoju… pisanie, roszyfrowywanie, tłumaczenie. Przepisywanie. Robienei następnych kopii. Wchodzenie po schodach, po kilkuset, niezmieniających się, niezaskakujących niczym stopniach, nieuważne wyglądanie przez wąskie okienka na niezmieniający się krajobraz. Gorące obiady z rodzeństwem. I to było najhałaśliwsze zajęcie ze wszystkich będących jego udziałem. Po prostu w życiu swoim unikał nawału jakichkolwiek stworzeń, a ludzi i zmiennokształtnych cechujących się największą irytacyjnością i szybkością jazgotania od rzeczy omijał zwykle eleganckim łuczkiem pogardy. Zniechęcenie nie opuszczało go nawet, gdy zagadywały go panie z rasy pięknych, bo te miały w sobie coś co go drażniło, może jaką pewność tego, że z ładną buźką zostaną wysłuchane, nawet przez kogoś takiego jak on. Ale on nie słuchał nikogo. Nikogo kto nie miał wiedzy przewyższającej jego, z jednej choćby dziedziny (o ile oczywiście uznawał ją i go ona interesowała). W niesłuchaniu leżał drugi problem - choć Momo z nadzwyczajną dokładnością rejestrował słowa, czasem nie potrafił zmusić ciała do zareagowania. Myślał o tym co powinien zrobić, odpowiedzieć - co sądzić o padających kwestiach i o potworkach je przytaczających, ale ciało stało spokojnie, niewzruszone wewnętrznymi reakcjami. Tak i teraz - powinien był się szarpać o te papiery, więcej! Powinien był, jako rasowy, zwinny i refleksyjny elf zauważyć jak bardzo wyróżniająca się z tłumu i osobiście go interesująca owieczka podchodzi do niego (krzycząc!) i na czas postąpić krok czy dwa w bok. Ale jak zwykle nic takiego nie nastąpiło - widział i słyszał demonicę, wpatrywał się w nią wręcz, ale nie reagował - potrafił tylko otworzyć lekko usta, gdy pergamin został mu już bezprawnie odebrany, a on sam obrażony. Naprawdę obrażony i to przez coś co wyglądało jak zwierzę! No, zawsze lepsze niż zwykły człowiek.
Na pytania miał jednak odpowiedzieć. Miał zamiar. Jednakże czerwonołuski drań go powstrzymał. Po kiego wpijał się w niego tymi dzikimi oczkami? Coś mu to pomogło? Drażniło go co? Że jego nowa żółta pluskwa zabiera legalnie zakupione rzeczy? Takie było prawo - handel niewolnikami prosperował i kwitł, nie było w tym nic dziwnego. Może niektórzy kłóciliby się o moralność takiego traktowania żywych istot, ale reszta sprzedawała je i kupowała. Nie dało się zadowolić każdego - rasy, kultury, a nawet rodziny miały własne tradycje i obyczaje. Tutejsze zasady zaś mówiły jasno, że co kupiłeś to twoje, a (były lub nie) niewolnik, nie może ci ich ot tak zabierać, choćby i był poprzednim właścicielem wyżej wspomnianych dóbr. Skąd więc to spojrzenie? Właśnie zgodnie z prawem (a właściwie wbrew!) został okradziony, przez rogate dziwactwo i zamiast wyjaśnień (nawet własnych) otrzymał tylko surowe spojrzenie kogoś, kto jak widać prawo trzymał głęboko pod ogonem. Chrzanić takie plugastwo. to przez nich rodził się chaos i cała masa zbędnych kłopotów - przez to, że nie umieli się dostosować, musieli zademonstrować swoje opinie i zrobić co im się podobało. Wyszło na to, że stoi przed kryminalistą. Najpierw łuskowaty zakosił komuś niewolnicę (zaledwie teza), potem wbrew wszelkiemu rozsądkowi uwolnił ją (znowu jedynie teza), a potem pozwolił jej obrabować ‘przypadkowego gapia’ (fakt) i jeszcze poszczuł go spojrzeniem nieprzychylnej wyroczni (fakt jakże dobitny!).
Krótko mówiąc - gangster pierwsza klasa. Na szczęście Momo nie było to aż tak nie na rękę. I właśnie dlatego postanowił się nie odzywać.
Po pierwsze - żółta żądała (to dobre słowo) wyjaśnień, a on ich nie udzielił, nawet nie do końca z własnej winy. Może nadal chciała je usłyszeć? A smokowaty już pchał ją w innym kierunku.
Po drugie - to był wręcz idealny pretekst żeby za nimi pójść! Może nie wiedział jeszcze co zrobi potem (to jest za parę chwil), a jeśli się do nich odezwie to w jaki sposób, ale czy było coś mniej podejrzanego w podążaniu za kimś niż chęć odebrania ‘po dobroci’ swojej własności? I idealnie! Mógł teraz krążyć za ich plecami, bez słowa i nie narażać się na żadne podejrzenia. Więcej - choć z początku zrobił srogą minę i zmarszczył brwi w geście jawnego zdenerwowania, teraz rozluźnił mięśnie i wyglądał raczej na skołowanego i niepewnego co zrobić. Nadal był uparty, ale trzymał się swojej pozycji poszkodowanego. Była nieco wygodniejsza, a w świetle prawa dawała mu dodatkowe przywileje. Poza tym… nie chciał się użerać z nimi teraz, w taki upał. W tłumie ciał… w sumie, gdyby rogata nie była taka wyjątkowa to odpuściłby sobie i zaszył się w jakimś zacienionym kąciku, by złorzeczyć rozgadanym istnieniom w spokoju i nie martwić się tym, że ktoś poza rodzeństwem będzie go o coś nękał. O tym jednak mógł chwilowo jedynie pomarzyć. Ale na to szkoda było czasu.
Idąc za wnerwiającą parką analizował słowa jakie posłyszał od pseudokobiety. Mówiła bardzo starą wersją Wspólnego, obecnie niemalże niezrozumianego i wszystko wskazywało na to, że inaczej nie umie - tak płynnie się nim posługiwała, a jednocześnie nie ryzykowałaby chyba, że treść jej słów nie zostanie przez odbiorcę przyswojona, gdyby miała wybór. Chociaż chwila, miała - ostatnie zdania, te co wymamrotała do zwoju. Tego języka nigdy na uszy nie słyszał i choć starał się zapamiętać brzmienie każdego wyrazu z osobna, to obecnie pamiętał z nich bardzo niewiele, zaledwie garstkę. I to go pociągało. Fascynujące było zetknąć się z czymś… niespotykanym. Mądry był już chyba, bo zdarzało mu się to coraz rzadziej. A teraz poczuł ten dreszcz, tę chęć nauki na nowo! Nie monotonne wyszukiwanie dodatkowych informacji, aktualizowania wiedzy w oparciu o najnowsze doniesienia czy odkrycia kolegów, własne bądź innych tam. Nie, zew nauki od podstaw, od zera, ten słodki smak absolutnej pustki wypełnianej urywkami informacji, sycącymi treściami, dobrem ponad wszystkie inne dobra! Aż niemal przestał się gniewać.
Jednak spojrzenie na wyrosłą gadzią postać przed sobą skutecznie pohamowało rozplenianie się po jego wnętrznościach dobrego humoru. Negatywne emocje brały nad nimi górę tak łatwo jak wyuzdana kurtyzana nad nieletnim prawiczkiem i jak już raz pochwyciły go w swoje szpony to nie puszczały póki nie doprowadziły go do skrajnego wycieńczenia. A wtedy nagle robiło mu się lepiej. Huh, dziwne.
Póki co był jednak dopiero w fazie naburmuszania się i powolnego gromadzenia braku cierpliwości, więc do końca tej wycieczki ku wszechogarniającej uldze było jeszcze daleko.
Zbliżali się za to - wspólnie, całą pokraczną nie-grupą do czegoś zupełnie innego. Do miejsca mu znajomego i do takiż postaci. Oczywiście, zmęczone oczy go nie myliły - gangster prowadził rogatą prosto w paszczę jego własnego rodzeństwa, zbliżali się ku nim nieubłaganie!
Zwiększył nieco dystans pomiędzy sobą a parką zwalniając kroku i jakby szykując się (tym razem na czas) do kolejnych męczących aktów. Mowy. Nadal jednak widoczne było, że coś go z tą dwójką łączy, a kiedy oczy Nutrii i Chana dostrzegły go w rzednącym tłumie, wskazał na nich palcem i załamaną głowę podparł drugą ręką w geście nietajonej rezygnacji.
To był dla nich znak-sygnał.

Yaami dobrze znała swojego braciszka. Wiedziała więc, że nie marnuje on sił na bzdurne wymachiwanie kończynami, a wszystko co pokazuje, czy to mimiką czy ruchami ciała, ma jakiś sens, musi czemuś służyć. To co odstawił teraz świadczyło więc dobitnie o tym, że państwo, których im pokazał byli 1. ważni 2. jego zdaniem mocno męczący 3. ma z nimi jakiś problem, ale 4. nie chce ich jeszcze nadziać na pal.
Znaczy oczywiście Nutria nie wierzyła, by kogokolwiek naprawdę chciał tak potraktować, po prostu nieraz tak mówił. W mowie bowiem nie był absolutnie tak delikatny jak w urodzie (co było swoją drogą dość mocnym kontrastem), ale na pewno nie przekułby swoich gróźb w czyn. Nawet jakby miał najbardziej zakazaną mordę.
Ojej, ile strasznych określeń się już od niego nauczyła! Tfu, wypluć to! Zapomnieć!
Albo przynajmniej nie używać, o!
Uśmiechnęła się kiedy przybysze zajęli niedawno zwolnione miejsce obok nich. Mieli szczęście, bo o kawałek skałki nad brzegiem wcale nie było łatwo. Nawet ona z braćmi się nie mieściła jak byli tu we trójkę. Dlatego też nie dziwiła się, że Momo zamiast się przyłączyć machnął na nich ręką i został gdzieś z boku.

Nutria poświęciła Mournelianowi zdecydowanie więcej uwagi niż przemienionej i smokołakowi. Changhin natomiast zrobił zupełnie na odwrót - nie potrzebował instrukcji brata by funkcjonować, przynajmniej nie w tym momencie. Kiedy ‘nowi’ stali się dla niego całkowicie widoczni właśnie przełykał figę i o mało go to nie zgubiło. Zakrztusił się mocno, a kiedy już swoje odkaszlał oni byli już bliżej. I już wtedy wiedział.
Zawsze denerwował się przy kobietach. Bardziej niż przy napakowanych mężczyznach bez cierpliwości, a to oni byli dla niego zagrożeniem. Jednak w przypadku kobiet ból był większy. Bo to nie był strach przed pobiciem, a wstyd. Palący wstyd, skrępowanie, przez które musiał się potem długo leczyć u boku wyrozumiałej siostrzyczki. Kochającej go siostrzyczki, która chyba nawet go rozumiała. Nie chciał na nią tego zwalać, ale kto inny pojąłby jak to jest?
Wiedział, że jest brzydki. Nie było co ukrywać - ze swoją deformacją twarzy już na pojedynczy rzut oka robił odpychające wrażenie. Niezgrabna, podłużna sylwetka, ręce powyciągane jak u topielca, krzywe nogi, popękane paznokcie… wszystko co było widać przy dokładniejszych oględzinach tylko potwierdzało pierwsze doznania estetyczne. Jednak nie to było najgorsze. Wygląd bywał drugorzędny - wiele defektów dało się przeskoczyć kiedy tylko miało się w sobie tę iskrę, tę charyzmę, tę zdolność wypowiedzi lub urok osobisty… których mu brakowało. Jedyne co pozwalało mu funkcjonować wśród ludzi, elfów i wszystkiego co piękne był fakt, że już pogodził się ze swoim losem. Nadal czuł pewien żal, że nie może być ciekawszą osobą, że nie może być przystojnym mężczyzną mówiącym melodyjnie spokojnym i niskim głosem. Z jednym tylko faktem nie potrafił harmonijnie i w pokoju żyć - nie umiał przekazać tego co myślał, czuł i wiedział - innym. Nie mógł, bo oni niechętnie na niego patrzyli i nie mieli nerwów by go słuchać. To właśnie sprawiało, że najdotkliwiej z całej trójki odczuwał swoje ułomności. Nie był wcale głupszy niż Momo. Mógłby być taki jak on. Prezentować nowe fakty naukowe, prowadzić wykłady, uczyć języków… ale nie było mu dane.
Otrzymywał jednak wiele innych szans i każdej z nich się łapał. Niewiele miał do stracenia i dlatego nie hamował się zbytnio - przyzwyczajony był do porażek i nie były one wcale gorsze od odwrócenia się tyłem do uśmiechu losu, który tak ostro obszedł się z jego ciałem, ale traktował łagodnie pod innymi względami. Tak Chan właśnie myślał kiedy spoglądał na niziutką, rogatą kobietę. Dlaczego ktoś taki jak ona znalazł się tutaj - tak blisko niego? Czy to nie było szczęście, że ukazała się jego oczom? Że mógł być świadkiem przepływu malutkiego fragmentu jej życia i że już zawsze będą tę chwilę ze sobą dzielić? Wszystkie stworzenia łączyły takie momenty, momenty, które mogły one wedle własnej woli uczynić pięknymi snami lub odwrotnie - przemienić w koszmary. Młodszy z braci sam będąc koszmarkiem, na przekór właśnie temu, zawsze starał się przekuwać nawet banalne spotkania w śliczne wspomnienia do rozrastającej kolekcji sukcesów i niepowodzeń, ale nieodmiennie ustawianych pod tabliczką ,,wykorzystane szanse!”. Dzięki temu mógł od czasu do czasu z zadowoleniem podnieść głowę i spojrzeć w lustro, prosto w swoje szczere, nieco smutne oczka i powiedzieć sobie, że nadal jest coś wart i będzie wart jeszcze więcej o ile się nie podda.
Tym powodowany, nie namyślając się wiele zdjął z swoich kolan tackę z nakupionymi (i wyratowanymi z wody jeżeli o figi chodziło) przysmakami i podszedł do nieznajomych, z Nutrią w roli świty i podjadacza kąsków.
- P-przep…raszam. - Uśmiechnął się wbrew pozorom całkiem swobodnie tak do demonicy jak i smokołaka. - Chcc-cieliby państ…wo może skosz…tować? - Zapytał, kiedy Nutria zabierała kilka dorodnych morw, a na ich miejsce położyła dorodne granaciątko. - N-nakup-piliśmy trochę z-za za dużo i w… w tym…
- W tym upale im się wszystko zmarnuje. - Dokończył markotnie głos z drugiej strony. Momo jakby nigdy nic dosiadł się na ich skałkę i tylko spoglądał mało przychylnie, choć już bez większego napięcia, to na nich to własną rodzinę. W ogóle nie obchodziło go zdanie smokołaka, miał tylko nadzieję, że opryszek nie będzie stawiał oporów i dadzą się zapędzić w pułapkę uprzejmości.
- Weźcie od niego, mną się nie przejmujcie - dodał gdyby jednak mieli sumienia, złodzieje jedni - ja chcę tylko odzyskać to co kupiłem. - Mruknął, ale nawet nie wstał. Zapatrzył się w wodę czekając na tam cokolwiek co mieli mu do zaoferowania ze swojej oferty popaprańców i niewolników.
- Co kupiłeś? - Zapytała Nutria, która cały czas obserwowała jego usta.
- Zwoje kupiłem, ale jednego z nich ci nie pokażę, bo jakaś baba mi go zabrała. - Odparł dobitnie zza smoka i demonicy. Atmosfera jakby trochę się zmieniła. Gdzieś zniknęło niebezpieczeństwo zatłoczonego placu. Daleko za nimi został targ niewolników.
- Zabrała? - Młoda jakoś nie chciała wierzyć.
- A tak, ta tu. Widzisz? Nawet nie żałuje.
- P-polecam k-kandyzowane w-wino…grona i tutejszy syropp z… z agawy! - Wtrącił się Chan dość niefrasobliwie podchodząc do tematu zwojów, starając się za to z całych sił na siebie i tackę zwrócić uwagę rogatej damy i jej towarzysza.
Awatar użytkownika
Ziharria
Błądzący na granicy światów
Posty: 10
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Szlachcic , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Ziharria »

        Ziharria gotowa była kłócić się ze „złodziejem” jeszcze naprawdę długo, choć póki co trudno było mówić o tym, aby prawdziwa kłótnia się rozpoczęła – póki co jedynie sama przemieniona zdołała podzielić się swoim olbrzymim oburzeniem oraz odzyskać przynajmniej część własności; była zdeterminowana, aby wydusić z bluźniercy, skąd to wszystko ma, po czym zabrała wszystko, co się jej zgodnie z boskimi prawami należało. Mężczyzna jednak nie wyglądał na zbyt rozgarniętego, co dobitnie przekonało ją, w jak niebezpiecznych dłoniach znalazły się jej święte zwoje! Już otwierała ponownie usteczka, aby wyrzucić z nich kolejną wiązankę tego, co myśli sobie o złodzieju, kiedy nagle jęknęła ze zdziwieniem, gdy została popchnięta przez znacznie większego smokołaka. Przycisnęła silniej zwój do klatki piersiowej i obejrzała się na złodzieja, ale jedyne, co mogła teraz zrobić, to posłać mu zawzięte spojrzenie, mówiące, że to zdecydowanie nie koniec.
        - Napaść tego wzrostu wraz z zadybieniem szerokim pomnięta być nie może zostać! - powiedziała nieco oburzonym głosem w stronę smokołaka, ale szybko się uspokoiła, przypominając sobie, że póki co jest on jedynym, który w tym świecie wydaje się uznawać jej naturę, więc nie może sobie pozwolić na zbytnie wybredzanie jeżeli chodzi o jej sługi. Dlatego też postanowiła zaakceptować to, że zwoje pozostaną w heretyckich rękach, a jej samej pozostaje tylko przytulać do piersi to, co udało się jej odzyskać i iść dalej, wraz z nowym towarzyszem; zdecydowanie chciałaby teraz pobyć sama, najlepiej w grubych ścianach wielkiej budowli, gdzie w przepełnionych ciszą korytarzach nic nie zaburza myśli.
        Rzeczywistość nieco... odstawała od jej oczekiwań. Na plaży jednak było zdecydowanie mniej ludzi niż pośród targowisk – tutaj nie można było zbić na niczym fortuny bądź stracić jakąś, co bez wątpienia czyniło wybrzeże znacznie mniej atrakcyjnym miejscem. Ziharria rozejrzała się, zadowolona, że ludzie bardziej zajęci są swoimi sprawami, niż przypatrywaniem się w nią; gdyby przynajmniej w ich oczach widziała nabożną cześć, to byłoby to zrozumiałe, jednak w tym przypadku... Przemieniona wolała raczej pozostawać w cieniu (całkiem sporym, bo rzucanym przez zimnokrwistego olbrzyma) niż otwarcie i głośno obnosić się ze swoją osobą, jak to zwykła czynić, kiedy wychodziła do ludu. W tym dziwnym świecie wszystko zdawało się być na opak i niemal nikt nie doceniać tego, jak wielki zaszczyt ich spotyka. Ziharria jednak póki co wolała nie zmieniać tego wszystkiego – wciąż była oszołomiona po tym wszystkim i nieszczególnie wiedziała, co takiego powinna zrobić. Dlatego też bezwolnie niemal kierowała się za poradami smokołaka.
        Kiedy zrozumiała, gdzie ów idzie, skupiła swój wzrok na dwójce, która znajdowała się w tamtym miejscu, nie zastanawiając się jednak zbytnio nad nimi – ot, kolejne dwie istoty w tym zadziwiającym miejscu, które pewnie i tak nie zachowają się tak, jak powinny. Ziharria powinna je zignorować, ale... kiedy usiedli, przemieniona zajęła miejsce obok smokołaka, tak, aby ten znajdował się pomiędzy nią, a nieznanymi osobnikami. Czuła się jakoś bezpieczniejsza, gdy była w ten sposób osłonięta – jakby nie patrzeć zmiennokształtny mógłby być całkiem niezłym substytutem grubej ściany. Wyjrzała zza niej dopiero, kiedy zauważyła ruch i niczym kot zza rogu przyglądała się nadchodzącej dwójce. Jej wzrok skupił się na mężczyźnie, który wywołał u niej liczne wspomnienia. Przechyliła lekko głowę, przyglądając mu się w zamyśleniu. To, co robili – nieśli pokarm na tacy – przypominało jej ofiary z jej rodzinnej wyspy. Jednakże chłopak zdecydowanie nie przypominał kapłana, a raczej... cóż, kogoś z wprost przeciwnej kasty. Intrygujące...
        Nie odwzajemniła uśmiechu człowieka, ale jej wzrok zrobił się cieplejszy. Choć na chwilę została mocno skonfundowana, gdy padły słowa wyjaśniające, że po prostu nakupili więcej i chcą się podzielić – twarz przemienionej zrobiła się markotna, gdy ta się zorientowała, że nie była to żadnego rodzaju ofiara, ale zwykłe podzielenie się równych sobie... zdecydowanie nie czegoś takiego oczekiwała; ten świat z każdą chwilą rozczarowywał ją coraz bardziej.
        Drgnęła, wystraszona, kiedy nagle za jej plecami rozległ się głos i o mało nie wywróciła się, spadając na piasek. Na szczęście jednak uniknęła tak upokarzającego losu i obejrzała się po prostu, ale zamarła, kiedy ujrzała znajomą twarz. Złodziej! Zacisnęła mocniej dłoń na zwoju, który trzymała teraz w dłoni położonej na udzie, po stronie przeciwnej do nowoprzybyłego – wpatrywała się z niego agresywnym wzrokiem, który tylko przybrał na sile, kiedy ten wspomniał o odzyskaniu zwoju. Jeszcze czego! W dodatku wychodziło na to, że znał tych biednych ludzi... Jej pięści zaczęły się trząść, kiedy usłyszała obrazę. Tego już zdecydowanie robiło się zbyt wiele. Nagle poczuła jednak pieczenie na nadgarstku i ujrzała, jak lśni lekko kajdan, więc szybko się uspokoiła, zanim ten zdołał wysłać antyimpuls i zniwelować energię, którą miała ochotę uwolnić w stronę złodzieja. Odetchnęła kilka razy, ale wtedy dotarły do niej poczciwe słowa tego, który nie okradł ją ani nie miał zamiaru tego zrobić. Szybko podjęła decyzję.
        Wstała, pewnym krokiem zbliżając się do mężczyzny z tacki, po czym wstała na palcach i wyciągnęła dłonie, które położyła na skroniach człowieka, po czym podciągnęła je w dół i złożyła na jego czole pocałunek, zupełnie nieskrępowanie, jak to czyniła tysiące razy na ulicach swojej wspaniałej stolicy, gdy spotykała pokrzywdzonych przez los, z którymi chciała się podzielić odrobiną szczęścia, tak dla nich odległego. Po chwili nieco się oddaliła i uśmiechnęła.
        - Samr̥d'dhinō bhūta tamārā para mūkē chē anē tamārā bhēṭa māṭē, mārā nānā bāḷakō māṭē khūba ābhārī camatkāra haśē – powiedziała jednym tchnieniem, ale powoli i dostojnie, nie pośpiesznie. - Radość mi masz był sprawił z aktu niesłychaną!
        Wzięła jedną figę z tacy, po czym powróciła na swoje miejsce, ponownie siadając i kompletnie ignorując Momo, tym samym pragnąć pokazać mu, kto tutaj jest na jakiej pozycji – nawet gdyby sytuacja wyglądała inaczej, nie miałaby zamiaru okazywać żadnego szacunku do kogoś, kto ukradł jej zwoje, a przyłapany na winie nie tylko nie okrył się wstydem, ale w dodatku jeszcze miał czelność żądać ukradzionego dobra z powrotem!
Awatar użytkownika
Øra
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: smokołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Øra »

         Øra-Áhu'sen milczał przez większość czasu poświęconego dotarciu na brzeg. Zdecydowanie nie podobała mu się sytuacja, w którą sam się dał wplątać, powodowany szlachetnym impulsem. Mimo to wiedział, że postąpił dobrze, tylko teraz miał ponieść konsekwencje swoich czynów. Rogata zaś nie zamierzała mu tego czasu uczynić łatwiejszym. Co więcej, jej zachowanie zwiastowało tylko coraz większą ilość kłopotów. Należało się więc tylko modlić, by wszystko skończyło się dość szybko i szczęśliwie dla każdego. Choć... było to niemożliwe, bo już powstała grupa tzw. poszkodowanych, których nie sposób będzie ułagodzić. Może jednak pogodzą się ze swoim losem?
        Zachowanie elfa, choć złagodniało, nie wskazywało na to, że zamierza odpuścić, czy godzić się ze stanem rzeczy. Czy przypadkiem było, że ruszył za nimi? Nie, nie po tym spojrzeniu, po którym smokołakowi ciężko robiło się na sercu, ale wiedział, że tak musi być. I nie po tym, jak okazało się, że weszli prosto w paszczę lisa. Nie lwa, bo ten pożarłby ich od razu. To był lis – subtelniejszy, nierzucający się w oczy aż tak mocno, trudniejszy do rozgryzienia, sprytny... A przy tym urzekający. Lisa tworzyła zaś trójka istot, na których związek wskazywało zachowanie „okradzionego” elfa. Przysiadł się do nich i wszystko komentował bez obawy, że zostanie źle zrozumiany.
        Trójka ta zaś była pułapką szczególną. Niezwykle uprzejmą i interesującą w obserwacji. Poza wspomnianym elfem, który wydawał się najstarszy i który postawił sobie za cel nękaniem zawalczyć o swoje, była tutaj też urocza dziewczyna i ujmujący dobrocią chłopak. Od razu można było stwierdzić, że są inni. I nie chodziło, że poszkodowany upajał urodą, lecz dystansował ostrzem spojrzenia i słowa, dzie... tak, z pewnością dziewczyna rozczulała buźką tak miłą, że człowiek mimowolnie się uśmiechał (człowiek, smokołak niekoniecznie) i z wdzięcznością patrzył na skromność jej bycia, w końcu zaś chłopak - odważny i równie przemiły, lecz z pewnością wyraźnie odróżniał się aparycją i mową. Chodziło raczej o to, że tych troje tworzyło pewną szczególną jedność, aż nazbyt dobrze skomunikowaną, mimo istotnych między sobą różnic. Mimo tego, że ten ostatni żył jakby w swoim świecie i tego, że dziewczyna promieniała wręcz czymś nieznajomym i szczególnym, przez co zmysł magiczny miał ochotę na chwilę przestać istnieć dla wszystkiego innego, by po poinformowaniu o pewnym braku, który zaraz można było też usłyszeć (czy raczej... na odwrót. Jego brak dawał o sobie znać nieistnieniem) skosztować oczyszczenia.
        Smokołak przeczuwał, że ma do czynienia z bunait an adhartais... Tak jego ojciec określał stworzenia inne od reszty – gdzieś upośledzone, czymś nad wyraz obdarzone, czy uformowane z tej samej gliny, ale w zupełnie przedziwny sposób. Do pierwszej grupy mogła należeć trójka, do drugiej zaś rogata. Istoty takie często miały ciężkie życie, choć nie zawsze, bo bywało, że ich odmienność była na tyle atrakcyjna, że od razu wynosili się ponad innych, np. naturalni mistrzowie magii, czy powołani przez lud królowie. Czy tak samo mogło być z poznanymi dzisiaj osobnikami? Tego można się było dowiedzieć tylko po lepszym poznaniu... A mimo całej wdzięczności tematu i ciekawości, z jaką traktował go smokołak, nie był na tyle naiwny, by poddać się zdarzeniom ślepo i bez patrzenia na zagrożenia. Wiele osób i wiele spraw pojawiało się w jego życiu. Tak żył. Nie zamierzał jednak zmieniać ulotności tych zdarzeń. Sprawa niedawnej niewolnicy z pewnością potrwa nieco dłużej, jednak ma określony koniec, do którego Øra zamierzał doprowadzić. Za to trójka elfów była niepożądanym elementem, bo wynikła z przypadku i nieprzyjemnej sytuacji, do której pustelnikowi ciężko było się ustosunkować. Problem polegał na tym, że wraz z małą kobietką mieli udać się na ubocze, by rozmówić się i ustalić, co należy zrobić w jej sprawie. Smokołak chciał się dowiedzieć z kim ma do czynienia i jak może pomóc. Ale chwila zdobycia informacji została odwleczona w czasie. Wciąż jednak nie oznaczało to, że powinni się na wszystko godzić. Smokołak miał już wstać, przeprosić i poprowadzić nowopoznałą dalej, kiedy ta dała się wciągnąć w grę. Westchnął więc cicho i zamilkł niezadowolony, choć z jego pyska ciężko było wyczytać jakiekolwiek emocje. Uśmiechnął się, jednak gdy elf wyciągnął do nich tacę z owocami i z wyraźną fascynacją obserwując rogatą, zaproponował im skosztowanie dobroci. Nie mógł przecież być osłchy w obliczu tak miłego gestu... Nie, kiedy dali się już zatrzymać na chwilę. Sięgnął więc również po owoc. Pazurem naciął skórkę granatu, po czym rozłamał go na cztery części. Kilka ziaren wyskoczyło z wnętrza i potoczyło się po ziemi. Reszta wciąż przylegała do delikatnej, białej błonki, kwaśnym zapachem i rozkoszną czerwienią zachęcając do zanurzenia w sobie zębów w ten upalny dzień.
        W tym samym czasie jego towarzyszka postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, co zaskoczyło smokołaka. Nie wyglądało to na zwykły akt wdzięczności. Sposób w jaki podziękowała za owoc - choć cały czas zachowywała się inaczej, niż wszyscy, z wyraźnym niezrozumieniem stanu rzeczy i wyższością - wydawał się dawać do zrozumienia aż nazbyt otwarcie, że pozwoli przedstawieniu grać. Pytanie tylko, czy reszta... czy chłopak z tacą również to widział. Pustelnik uśmiechnął się na chwilę i poczekał, aż rogata wróci na swoje miejsce.
- Do mhaitheas. Dziękuję. – powiedział, po czym tym razem on poczęstował owocem – po kolei każdego z elfów. Odwrócił się nawet do tego siedzącego za nimi i przez chwilę lustrował go wzrokiem. Czy powinien ingerować w sprawę odebranego z jego rąk pergaminu? Choć przyjął na siebie sprawę przedziwnej kobiety, nie deklarował niczego więcej i nie powinno go obchodzić, co pozostawia za sobą. Ostatecznie, gdy rogatej zostanie zapewniona wolność i bezpieczeństwo, on już nie będzie się liczył, a ona musiała zdawać sobie sprawę z konsekwencji swoich czynów... Prawda? Jeśli oferowana wolność nie była dla niej najważniejsza (nie na tyle, by skupić się na niej, gdyż upływający czas coraz bardziej narażał ich na niepotrzebne problemy) w tym momencie, to musiała się liczyć z konsekwencją każdego swojego kroku. Czy mogła nie znać praw niewolnictwa? Czy zdawała sobie sprawę, że w świetle prawa – okropnego, bez związku ze sprawiedliwością, ale jednak panującego – mogła naprawdę zostać uznana za złodziejkę? Øra nie powinien się w to mieszać. Mógł być przewodnikiem i informatorem, ale nie był z uwolnioną na tyle blisko, by aż tak angażować się w jej sprawy. Mu zależało na sprawiedliwości. Jeśli tu jednostka odzyska wolność, to gdzieś indziej ktoś porwany będzie miał uzasadnienie swojego bytu. Zielona nie zdawała sobie jednak z tego wszystkiego sprawy. Nie była w stanie wczuć się w sytuację swojego obrońcy, dała się więc wciągnąć w dziwną grę, a gdy smokołak automatycznie został do niej wciągnięty, po prostu nie potrafił tkwić w tej dziwnej atmosferze, nie próbując jej rozwiać. Nie udało się uciec, więc najwidoczniej pisane im było stawić czoło wyzwaniu.
- Proszę, ci co spożywają ten sam posiłek, nożów używać będą do jego podziału, nie do zakończenia. Może więc uda się dojść do porozumienia. Skoro los skazał nas na siebie w tej krótkiej chwili, nie przedłużajmy jej lodem.
        W międzyczasie morze ciemniało. Jakby ktoś zanurzył nasączony farbą materiał w wodzie, te łączyło się barwą z niebem, na którym kłębiły się chmury. Wkrótce pojawiły się również nici deszczu. Ostatnie żagle na horyzoncie coraz szybciej zwiększały swoje rozmiary, ale wydawało się, że nim na dobre zobaczy się skorupki burt, farba zaleje je i wtopi w tworzone tło wydarzeń. Smokołak rozejrzał się. Na plaży wciąż było sielsko, słonecznie i gorąco. Pomiędzy jego łuskami perliły się krople potu. Na klifie oczekiwała jego powroty Myszka. Namioty próbowały nie ugiąć się pod natłokiem tłumów. Istoty ras wszelakich doprowadzały kolorami ubrań do szaleństwa. Kusha, miał kupić kushę... Nie po to przecież tu przybył, by... I w tym momencie ujrzał siebie. Siebie, ale w dużo kosztowniejszej wersji, przyprawiającej o mdłości. A może... Może mu się tylko wydawało? Może umysł zrobił mu psikusa, może pokazywał to, co chciał lub czego bał się zobaczyć? Może dawał mu coś do zrozumienia? Jeśli nie był to symbol dany przez podświadomość lub przez istoty wyższe... Czy naprawdę mógł zobaczyć siebie?
Awatar użytkownika
Nutria
Błądzący na granicy światów
Posty: 19
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Badacz , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Nutria »

        Dziewczyna z ciekawością zerkała to na demonicę to jej towarzysza. Nie do końca rozumiała co zaszło między nimi, a jej bratem, ale nie wyglądało na to, by mieli wobec siebie naprawdę wrogie zamiary. Co było oczywistym to fakt, że niezbyt za sobą przepadali - zwłaszcza kobieta była zła na Momo, a on na nią i zapewne była to kwestia tego zwoju, który trzymała. Czemu mu go zabrała, a on się na to zgodził? W sumie bywał nieporadny w podobnych kwestiach - jeśli ktoś nie okazywał mu należnego szacunku, trochę się zacinał, nie lubił bowiem ani używać przemocy ani donosić. Umiał tylko mówić. Do tego jednak potrzeba było czasu i warunków. Jak bardzo ten zwój nie był ważny to jednak nie na tyle, by elf o niego zawalczył i narażał się na zbytnią uwagę.
Czyli w tłumaczeniu Nutrii - wszystko było w porządku. Na pewno tę sprawę dało się jakoś rozwiązać.
Póki co nie mieszała się między brata, a rogatą kobietę, choć ciekawa była jakimi to słowami zdążyli siebie uraczyć do tej pory. Znając Momo nie było to nic przyjemnego, albo może w ogóle nic, bo zwykle kiedy się odzywał dostawał to czego chciał. Miał dar przekonywania. Najwidoczniej jednak albo go jeszcze nie użył albo na przedziwną panią to nie podziałało, bo patrząc ku niemu zaciskała pięści.
Mournelian też to przyuważył.
Większą uwagę zwrócił jednak ku magicznemu błyskowi. Bransolety na rękach demonicy - ozdoby wyglądające w pierwszej chwili niewinnie, choć podejrzanym było, że nie zdarto ich z niewolnicy wystawionej na pokaz. Dopiero teraz zwrócił na nie uwagę. Przesiąknięte były magią, więc dziw, że nie skupił się na nich wcześniej, ale czy mało magicznych przedmiotów błąkało się po okolicy na cudzych ciałach, w kieszeniach czy kuferkach? Poza tym rogata sama sobą odwracała skutecznie uwagę od tego co było do niej doczepione - można by rzec, była jedyna w swoim rodzaju i nawet dwa artefakty ginęły przy niej niezauważone.
Błysk jednak rozbudził ciekawość elfa. Nastąpił gdy czteroucha się zirytowała… przez moment elf czuł tłumioną magiczną energię, ale bodziec był tak słaby i niepewny, że nie umiał na jego podstawie wyciągnąć żadnych trafniejszych wniosków. Jednak owieczka uaktywni bransoletę jeszcze parę razy i się dowie. Nie po to kończył uniwersytety magii, by nie rozszyfrować działania tajemniczego przedmiotu, który Alarania być może pierwszy raz na oczy widzi.
Kiedy on jak zwykle myślał o osiągnięciach, największy krok ku sojuszowi wykonał Chan. Nikt jednak nie spodziewał się, że za swój czyn nagrodzony zostanie pocałunkiem i mantrą w niespotykanym języku.

Spojrzał oszołomiony i wystraszony wręcz, na kobietę przed nim stojącą. Była taka dumna i łaskawa! Górował nad nią wzrostem (i to o ile!), ale czuł się przy niej malutki jak dziecko. Miał wrażenie, że ona wie więcej, jest… wyjątkową istotą. Nie można było mieć co do tego złudzeń kiedy tylko się na nią popatrzyło, ale tym razem chodziło o coś więcej niż wygląd. To postawa, ta nieuchwytna, a determinująca osobliwość jednostki nuta, która w jej przypadku różniła się od całego otaczającego ją świata. Nie współgrała z nim. Instynktownie Changhin zrozumiał, że ona nie może być stąd. Należała do zupełnie innego świata. Świata marzeń, mleka i miodu.
Nie wybiła go z ogłuszenia nawet styczność z obcą mową, która o mało za to z miejsca nie zerwała Momo. Wytężył słuch i usilnie zaczął zapisywać co wydaje mu się, że słyszy, a Nutria usilnie starała mu się pomóc rozglądając się za własnym notesem. Co ona by jednak zapisała? Dotarł do niej tylko niezrozumiany bełkot, becznie może, ale i tak miała się z czego cieszyć. Już dawno nie widziała brata (braci) tak podekscytowanych. Jeden w oszołomieniu starał się jakkolwiek zareagować na czyn kobiety, drugi wysilał cały swój nieprzeciętny umysł, by zapisać jej słowa. Uśmiechnęła się mimowolnie.
Nie wiedziała, że spotka ich tutaj taka miła przygoda!

Gdy smokołak się odezwał pokiwała ochoczo głową, choć… niewiele zrozumiała. Strasznie jej szumiał, co gorsza jego wargi, usta… nie umiała odczytać z nich słów. Zrobiło jej się trochę nieswojo, ale nadrabiała miną. Ten pan musiał być miły, miał takie łagodne ruchy… cała jego sylwetka poruszała się harmonijnie i oszczędnie. Na pewno nie należał do osób porywczych i kłótliwych. Dlatego liczyła, że pomoże on utrzymać przyjazną atmosferę, choć z drugiej strony był póki co najbardziej wycofaną osobą w gronie.
Nie zamierzała na siłę wciągać go w rozmowę. Zamiast tego zaryzykowała pomoc bratu w wyjaśnieniu konfliktu, który złączył go z rogatą kobietą.
- Przepraszam - zagadnęła ją - jeśli mogę zapytać… co się stało z tymi zwojami? Braciszek coś przeskrobał? Jestem pewna, że nie miał na myśli niczego złego…
Wielka pomoc. Momo aż burknął, podziwiając w duchu chorą ugodowość Nutriusza. Co to za tekst był!? Ale dobrze, nie liczył na nic innego. Skoro tu przyszli sam musiał dostosować się do reguł pułapki i korzystać z niej tak jak należało. Więc nie odzywał się. Tak jak smok miał własne sprawy do przemyślenia, wiele faktów do posegregowania… plan do ułożenia. Chociaż nie sądził, by umiał przewidzieć co się wydarzy w przeciągu następnych chwil. Zakładał jedynie, że nikt z ich grupy nie zacznie bezmyślnie atakować reszty - co najmniej dwie osoby były do tego niezdolne, a jedna być może miałaby z tym problem. Najlepszymi wojownikami byli tutaj on i ta parszywa jaszczurka. Jego się obawiał. Nie ufał mu.
Mimo aury, która zdawała się pacyfistyczna z natury.
Nie, nie była wcale taka miła. Jeżeli Momo czegoś nienawidził to obłudników, a w tym zwierzęciu, w jego emanacji wyczuwał przekręt. Brak w nim było naturalnej szczerości nie tylko Nutrii i Chana, ale nawet damonicy, której aura zdradzała całkiem ciężki los i pasowała do uszatej postaci.
A on? Smok łączył w sobie pewne przeciwieństwa, a z doświadczenia elfa wynikało, że to niepokojące zjawisko. Świat nie był zero-jedynkowy, a istoty po nim stąpający nie dzieliły się na czarne i białe. Jednak czym innym były odcienie szarości, a czym innym barwa węgla zakryta śniegowym puchem. Nie zarzucał jednak smokowi złej woli - według aury nie mógł być zły.
Tylko niebezpieczny.
Awatar użytkownika
Ziharria
Błądzący na granicy światów
Posty: 10
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Szlachcic , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Ziharria »

        Ziharria ze zdziwieniem spojrzała na niewielką kobietę, która się do niej zbliżyła - w sumie całkiem podobna wzrostem do niej, lecz zdająca się jeszcze mniejsza - możliwe, że po części było to wrażenie spowodowane przez rogi, po części przez strój przemienionej, a po części może przez jej sposób bycia? Kiedy usłyszała pytanie, już otworzyła usta, aby udzielić oburzonej odpowiedzi, ale wtedy coś zmieniło się w jej umyśle - poczuła nową emocję, która póki co nie była w stanie zbyt silnie dojść do głosu, zagłuszana oburzeniem, które jej mózg wywoływał jako naturalną reakcję obronną wobec nieznanego; wychowana całe życie na jednej wyspie przemieniona w znacznym stopniu była ksenofobką, czemu w sumie nie można było się dziwić. Teraz jednak, w obliczu istoty, która zdawała się tak delikatnie prosić o wyjaśnienia.. ona… zawahała się. A wtedy niepewność i strach zabarwiły jej myśli niczym kropla atramentu uderzająca o taflę wody.
        - Jam… zwoje… złego…
        Złego? Złe było to, co sprzeciwiało się woli boga. W tej krainie wszystkie istoty zdawały się zaprzeczać jego wielkiemu planowi, samym swoim istnieniem stanowiąc cios wobec niego. Ziharria spojrzała szerzej otwartymi oczami na zgromadzonych na plaży, sprawiając wrażenie, jakby była w amoku. Zło i dobro... cofnęła się i przypadła do ramienia smokołaka, chwytając je i przysuwając się do swojego obrońcy... obrońcy... uniosła wzrok i spojrzała na zwierzęcą głowę. Jak... jak mogła nazywać tę istotę w ten sposób? Ona... ona nie powinna nawet istnieć! Jej kształty zaczęły nagle przerażać przemienioną. Jednak dlaczego był wobec niej taki... kłamstwo, zorientowała się. Jej ojciec wspominał wielokroć, że zło przybiera maski, mąci, chcąc wprowadzić zamęt – nie może równać się z bogami w mocy sprawczej, dlatego atakuje ich umysły. Ten, który ją kupił, a ten tutaj... jakim cudem mogli być dwiema istotami? Ziharria ostrożnie puściła smokołaka i cofnęła się, spoglądając na niego ze strachem. W jej oczach szalała panika, uwolniona nagle – może w sposób naturalny, a może za przyczyną zaciskającej się na jej nadgarstku bransolety, której magia stwierdziła, że kobieta zdecydowanie przesadza z tą pewnością siebie oraz wolą działania?
        Przemieniona oddychała płytko, szybko, zastanawiając się. Te... nie miała pewności, czy te istoty są złe. Spojrzała na zwój trzymany w swojej dłoni. Ludzie... ludzie zostali stworzeni na sługi bogów, dlaczego więc ci tutaj odmawiają jej jej praw? Zaczęła przebierać palcami, kiedy nagle uświadomiła sobie – zagubili się. Przypomniała sobie o kapłanach, których częstokroć widziała, jak nauczali dzieci w świątyniach. Dzieci... te istoty są niczym dzieci. A przynajmniej ludzie. Gad... nie wiedziała, co o nim myśleć. Może... może nie jest złem? Ale... jeżeli przekaże ludziom prawdę, to i jemu, a wtedy... wtedy zmusi go do konfrontacji. Ujawnienia swoich prawdziwych zamiarów. Nie będzie mógł się dłużej chować za niewiedzą. Tak, to jest to! Ale... jak?
        Kapłani często opowiadali historie boskiego dziedzictwa, rysując w piasku swymi kosturami; Ziharria spojrzała na włócznię Øry, a potem na niego samego, ale zrezygnowała szybko z tego pomysłu. Wstała, poruszając nogami jak cudzymi kończynami i podniosła patyk leżący nieopodal, wyrzucony przez morze. Był znacznie, znacznie krótszy od włóczni, ale musiał wystarczyć. Przeszła przed wszystkich zgromadzonych i drżącymi rękami zaczęła rysować na piasku krąg.
        - Nad historią wszelaką, u źródeł wczorajsza, ino słowo mieć stało na pieczęci tutaj – zaczęła opowiadać, starając, aby jej głos nie drgał zbyt mocno, czując dziwny gorąc w głowie, który bynajmniej nie miał cokolwiek wspólnego z upałem panującym na plaży. Podzieliła koło na dwie części, a następnie zaczęła rysować sylwetki ludzkie, nic skomplikowanego, wręcz prymitywnego, niczym szkice dzieci. Albo prymitywnych ludów. - Z myśli mieć zasiane byty kręgu, który wznosi się ponad kręgami. Ich myśl, ich ciało, ich rzeźba świata. Mieli zasiali ciało, zasiali świat, a na jutrze zasiali życie, sługi, które miały powinny służyć. Zasiali im domostwo, ciało z budulca, zasiane pośród fal.
        Pod kołem powstał rysunek wyspy, dosyć prymitywnie naszkicowany po konturach, które jednak sugerowały sporo gór w dosyć jasnym przekazie.
        - Aliż iż ciała wielorakie kręgi były posiadały, w kręgu myśli jeden tron gościć mógł. Myśl z myślą starć była przeciągała, a ichnie ciała powracały do ciała, co pośród fal zasiane.
        Stopa zmiennokształtnej przesunęła się, powoli zacierając kolejne sylwetki, aż w końcu pozostała jedna, którą otoczyła kręgiem.
        - Jedno boskie ciało się ino było ostało, i jedna myśl kształtująca kręgi cielistego świata. Plan boski miał się zasiał, i wszystkie kręgi świata obracać poczęły wokół niego – plan mający doprowadzający ku uniesieniu, ku świata myśli, plan, który będzie pozwoli sługom sięgnąć myśli w ich ostatnie jutro. Oddanie się planowi ich jedynym woli przejawem. Zasiane w planie jest dobrem, odrzucone w planie jest złem.
        Ziharria narysowała mnóstwo maleńkich sylwetek pod wyspą, uklękłych w modlących się pozach do postaci wznoszącej się ponad nią.
        - Ciało zaleś prawem ciała rządzone, a myśl z myśli zasianej będącej z myśli zasiać wciąż się może. Bóg był zasiał nowe życie, nie z myśli poczęte, nie do służby stworzone, nie do zmiany planu, lecz do wypełnienia go. Krew z jego krwi, ciało z jego ciała, myśl z jego myśli.
        Pośród modlących się narysowała większą sylwetkę, a na końcu dodała jej rogi.
        - Moja krew. Sługa z myśli, myśl z ciała, ciało ze sługi. Rządzić, służyć, istnieć. Ukojenie, ból. Życie, śmierć. Plan. Harmonia i chaos. Zło i dobro. Berło i tron. Krew i... krew... krew... i...
        Ziharria z trudem wymawiała kolejne słowa; czuła na siebie spojrzenia pozostałych i zaczynała wątpić, czy cokolwiek, co się robi, ma jakikolwiek sens. Nie była w stanie stwierdzić, jak reagują na to, a w pewnym momencie wręcz przestało do niej docierać cokolwiek, co mogli robić. Czuła w głowie zawroty. Zaczęła się widocznie chwiać, lecz mimo to próbowała kontynuować, lecz była w stanie powtarzać tylko ostatnie słowo. Jej mięśnie przez cały czas trwania jej historii coraz bardziej ciążyły, aż w końcu poczuła, jak przestaje dawać radę je powstrzymywać. Oparła się o patyk, który jednak natychmiast pękł, a przemieniona runęła na ziemię, padając twarzą na piasek. Szybko odpłynęła ku nieświadomości, rozpłaszczona na brzuchu, leżąca na swoim własnym rysunku.
Awatar użytkownika
Øra
Zbłąkana Dusza
Posty: 9
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: smokołak
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Øra »

        Strach.
        Ciepłe ramię tuż przy twoim, a potem zimno. Chłód oczu spoglądających na ciebie z lękiem. To było niczym cios zadany prosto w serce. Jeśli smokołak przez kilka dziwnych chwil czuł nieracjonalną bliskość i dzięki niej radość ufającej mu obcej istoty, to teraz skwar dnia zamienił się w przejmujący chłód, dystansując jaszczura od kobiety. Bardzo próbował pozostać niewzruszony, wciąż łagodnie się wszystkiemu przyglądając, ale w rzeczywistości smutek zaświecił w jego oczach, gdy w głowie za nimi pojawiły się wspomnienia. Dotyk twardych męskich dłoni przysłonięty widokiem szeroko otwartych oczu, w których tęczówkach odbiły się płomienie.
        Øra-Áhu'sen wyobraził sobie, że jego serce staje, by po chwili ruszyć ponownie, wybijając rytm nowego życia. Z jego nozdrzy wydobył się niewielki obłok pary, a potem zmysły skupiły na nowej sytuacji w zupełnie trzeźwy sposób.
        Głos zabrała dziewczyna, jak się okazało – siostra nabywcy zwoju. Zarówno jej oczy, jak i reszta wyglądu, a także aura i naiwne słowa, wypowiedziane w niedoskonały sposób opisywały ją jako łagodną, niewinną istotę. Bardzo urzekła tym smokołaka, który poznawszy już ludzi z różnych sfer i z różnymi charakterami, najbardziej cenił sobie tych, którzy nie szukają dziury w całym, a w życiu wybierają rozwiązania pokojowe. Ta dziewczyna musiała wokół siebie tworzyć wiele dobra, za czym przemawiały wyrażone nadzieje na rozwiązanie problemu. Ach, jakie to miłe słyszeć, że ktoś sprawę naświetla jako możliwą do załagodzenia, a nie dodatkowo komplikuje.
        Jej słowa jednak nie doprowadziły do wymiany grzeczności i zwykłej rozmowy, której mogłaby oczekiwać. Były za to tym kamieniem, który po dołożeniu na szczyt stosu, zamiast go zwieńczyć spada i wywołuje lawinę. Ta zaś składała się z kolejnych słów, które w uszach mieszkańców Alaranii nie były pospolitymi otoczakami, a kawałkami niewypolerowanego marmuru. Choć jego fragmenty pojawiały się wcześniej i nie były tym zupełnie niezrozumiałym językiem, którego czasem używała zielona, to gdy pojawiły się nagle w takiej ilości, były niemałym zaskoczeniem. Zaskoczenie zaś i mnogość słów, układających się w abstrakcyjne pojęcia oraz zawiłe stwierdzenia nie były łatwe w zrozumieniu. Niemniej smokołak dzięki niewielkiemu podobieństwu języka mówiącej do jego własnej smoczej mowy i zwyczajnie przez skojarzenia zdołał wyłapać pewien sens z opowieści kobiety. Ta bowiem raptem zrobiła krok ku zrozumieniu, z kim mają do czynienia – zarówno otaczająca ją grupka, dostająca wytłumaczenie, jak i ona sama. Bo jeśli oni zrozumieją ją, większa jest szansa, że odpowiedzą tym samym i po samych reakcjach być może zrozumie, dlaczego świat wokół niej wygląda tak… inaczej.
        A więc… Było słowo. Ze słowa powstali bogowie, którzy zaś wykreowali świat oraz ludzi, by im służyli. Wygląda na to, że mieszkali na wyspie. Kobieta jednak mówiła o niej w dziwny sposób… Tak jakby była całym światem. Ale chyba nie mogło jej chodzić o kontynent, na którym znajdowali się teraz?
         Potem była wojna… chyba bogów. Walczyli najpewniej o władzę i ostatecznie jeden z nich zwyciężył. Reszta bogów ( a może nawet jakieś światy?) podporządkowały się mu i jego boskiemu planowi. A jego zamysł był dobrem i występowanie przeciw niemu oznaczało zło. Ludzie więc służyli bóstwu, gdy ten mieszkał na wyspie.
        Aż któregoś razu stworzył… Stworzył ją? Tę tajemniczą istotę, która teraz zamknięta w ich kręgu z szaleńczym zapałem, próbowała im coś wytłumaczyć, jakby to była kwestia życia i śmierci? Czy to możliwe? Czy właśnie to próbowała im przekazać? Że jest córką boga? Nie, to nie mogło być możliwe. Wszystko zostało opisane odpowiednimi słowami, lecz musiało opisywać realną władzę istot żywych, jak on. Jeden z nich zwyciężył, został władcą i urodził córkę – tę, która teraz stała przed nimi. Kobietę z całą pewnością niezwykłą. Możliwe, że nie należała do żadnej ze znanych ras, że była czymś silniejszym i potrafiącym więcej niż inni. Mogła też mieć wyjątkowe spojrzenie na świat i plan. Może nawet piękny, kto wie. Ale nie mogła być boginią… Nie tak ich sobie Øra wyobrażał. A może się mylił? Czy bogów w ogóle można sobie wyobrażać?
        Pustelnik wstał, raptem zdając sobie sprawę, że ma do czynienia z kimś bardziej wyjątkowym i zagadkowym, niż podejrzewał. Z jakiegoś powodu wymiar tego zagadnienia wzbudził w nim poczucie zagrożenia. W końcu jak mogli tak zwyczajnie i lekkomyślnie przechadzać się po targu z kimś tak… ważnym jak ona? Nieistotne było, czy jest szalona, czy nie. Pewne było, że jest biologicznie niezwykła i potężna. Na dodatek nie jest stąd i ma za sobą historię, której nie powinno się opowiadać podczas pikniku. Zrozumiałe było również, że niektórzy traktowali to poważnie, czego dowodem był niedawny konflikt z czarodziejami. To nie była zwykła niewolnica, której jaszczur zwrócił wolność i za chwilę będzie mógł o niej zapomnieć. Choć nie wydarzyło się jeszcze nic, co by go w sposób oczywisty związać z kobietą, to on już wiedział. Kiedy wejdzie się w nurt rzeki, nie tak łatwo jest go opuścić. Zielona istotka była rzeką o nurcie wartkim, pełnym wystających skał i wirów wodnych, ale przy tym bogatym w faunę, florę i prowadzącą do czegoś wielkiego.
        Smokołak patrzył na nią, zastanawiając się, czy ktoś taki jak on może w ogóle próbować coś zmieniać. Nawet jeśli znalazł się w tej historii i coś zostało mu przeznaczone, to mógł sprawę jedynie podporządkować swojej wizji świata i sposobowi życia. Obiecał sobie, że ją uwolni. Teraz okazywało się, że najpewniej będzie musiał jej zapewnić bezpieczeństwo, bo będąc kimś takim, na każdym kroku ludzie będą próbowali jej zagrozić. Zapewni jej więc tę jedną rzecz, a być może tym samym ocali również innych przed nią. Bo choć wydawała się niewinna i zagubiona, to gdy sięgało się głębiej, oczywiste było, że w jej historii musiało być wiele mroku. A opowieść tylko to potwierdzała. Jeśli oczekiwała, że ludzie będą przed nią klękać i chciała to zrobić siłą i dla własnych korzyści, to on musiał dopilnować, by nie przelała w ten sposób miarki zła. Szale wagi powinny być wyrównane. Równowaga…
        Równowaga doprowadziła opowiadającą na skraj wytrzymałości. Jaszczur nie usłyszał, jak się jąka, wyłapał tylko słowo „harmonia”, lecz głównie był pochłonięty rozmyślaniami. Dostrzegł za to moment, w którym upada na ziemię. Wtedy znów liczyło się tylko jedno.
        W ułamku sekundy dopadł do omdlałej. Jej klatka piersiowa unosiła się lekko.
- Trzeba jej zejść ze słońca. - rzucił krótko i wstając na chwilę z ostrzegającym spojrzeniem wcisnął w dłonie Mournelianowi swoją włócznię. Po chwili znów kucał przy rogatej. Wsunął dłonie pod jej ciało i uniósł do góry.
        Nie mógł jej zanieść do ludzi. To by było najłatwiejsze i najrozsądniejsze rozwiązanie, patrząc na jej obecny stan, ale po tym, czego się dowiedział, uznał, że powinni jak najszybciej oddalić się od potencjalnych zagrożeń. Zagrożeniem byli ludzie zbyt zainteresowani jej osobą. Kto wie, czy ktoś więcej jej nie szuka, by wykorzystać do własnych celów. Pozostanie na widoku, wśród tak dużej liczby ludzi było zbyt ryzykowne, póki nie będzie miał pewności, czego oczekuje rogata. Z tego też powodu skierował się w stronę przeciwną od morza i straganów, lecz wzdłuż rzeki, która dawała chłód i przy której rosły niewielkie drzewka dające cień. Przy jednym z nich – otoczonym ostrokrzewem ukucnął i położył kobietę na piachu. Jasnowłosej dziewczynie nakazał przynieść wody.
- Hej, słyszysz mnie? - mówił do nieprzytomnej, ujmując jej głowę w dużą dłoń.
        Przerwał dopiero, gdy usłyszał przeciągły znajomy krzyk. Znieruchomiał, myśląc, że mu się wydawało, ale po chwili dźwięk rozległ się ponownie. Nie mógł mieć wątpliwości do kogo należy. Wstał i spojrzał w stronę klifu. Nad jego krańcem unosił się biały kształt, zaczepiany przez dwa mniejsze, stojące na ziemi. Myszka.
         Øra wsadził palce pomiędzy „wargi” i zagwizdał – zaskakująco głośno i przeciągle. Biały kształt wyrwał się, by skierować w jego stronę.
        Potem znów zwrócił się w stronę rodzeństwa.
- Przybyliście wozem, powietrzem, czy własnymi siłami?
Awatar użytkownika
Nutria
Błądzący na granicy światów
Posty: 19
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Alarianin
Profesje: Badacz , Uczeń
Kontakt:

Post autor: Nutria »

        Dziewczyna z uwagą wysłuchała całych trzech słów wyjaśnienia na temat zwoju i relacji między nim, kobietą i bratem. Zaniepokoiła ją jednak mimika kobiety. To jak się wachała… chwilami wyglądała tak dumnie, tak królewsko… by po chwili lękać się i kulić bez racjonalnej przyczyny. Racjonalnej w oczach Nutrii. Więc skoro ona tego nie widziała to musiało być co innego. Wiedza? Wspomnienia?
        Nie czuła się istotą, która mogłaby wystraszyć rogatą niewiastę prowadzoną przez smoczego pana, więc zamiast się cofnąć, troskliwie zbliżyła się jeszcze o krok. Odruchowo wyciągnęła rękę, w geście, który w domyśle działać miał uspokajająco.
        - Złego… co? - Spytała łagodnie, przechylając głowę. Na jej własnej rumianej zwykle buźce malowało się współczucie i dezorientacja. Chciała pomóc zielonej pani, ale najpierw powinna ją chociaż zrozumieć…
Kiedy przypadła do swojego smoczego kompana, Nutria poczuła, że mogła zrobić coś nie tak. Powinna inaczej sformułować pytanie? A może język, którym się posługiwała nie był jasny dla zniewolonej niewiasty?
        Dłoń, którą wyciągała w jej kierunku teraz powoli przyłożyła do brody, próbując zebrać myśli i dojść do konstruktywnych wniosków. Przede wszystkim jednak zależało jej na tym, by nikt w tej małej grupie nie został urażony ani nie był traktowany jak istota gorszego sortu, nie na miejscu. I ona - półelfka, i jej elfi bracia i potomek smoka i rogata pani na pewno mogli się porozumieć i rozejść w przyjaźni. Tak właśnie powinno być!

        Momo za to robił się coraz bardziej rozdrażniony… ale i zaintrygowany. Owieczka reagowała wręcz irracjonalnie - wszystko co cofało się widząc Nutriusza musiało już dawno postradać zmysły. Z drugiej strony i blondyn wierzył, że ta nietypowa istota może mieć swoje powody i był ich nawet delikatnie ciekaw. Jej fizjonomia, artefakty na rękach, sposób wysławiania się, a teraz myślenia… opłacało mu się tym zajmować? Gdyby pozbierał elementy układanki i złożył je po wielu trudach w jedną spójną całość mogłoby się okazać, że dokonał odkrycia na skalę Łuski. Nikt już wtedy nie patrzyłby na niego tak samo - nawet on. Kim by się czuł gdyby zebrał informacje o przemienionej, opisał je i pokazał dowody? Ciekawe co świat naukowy zyskałby na jego kontakcie z nią?
        Póki co stracił zwój.

        Kiedy Momo irytował się w swoim zaabsorbowaniu, Chan z żalem obserwował jak Różka miota się w swoich reakcjach. Tak jak Nutria pragnął jej pomóc, ale nie miał aż tyle śmiałości. Stał w miejscu nie wiedząc ani co zrobić z głosem, ani wielkimi dłońmi. Gdy niezwykła kobieta cofnęła się przed smokołakiem, elfa znowu uderzyła myśl, że chciałby teraz znaleźć się tuż przy niej… wyprzedziła go Yaami.
        Nie dotknęła co prawda nieznajomej - nie zbliżyła się aż tak. Ale wykonawszy uspokajający gest popatrzyła pytająco raz na rogatą raz na jej łuskowego towarzysza. Myślała, że są razem…
        ,,Czemu się odsunęła?” zadała nieme pytanie patrząc otwarcie w gadzie ślepia. Zaraz jednak skupiła się na przemienionej, bo ta właśnie wykonała ruch.
        A na jednym nie poprzestała.

        Mało kiedy oczy zgromadzonych odrywały się od jej postaci, ale teraz wszystkie wlepione były w nią ze zgodnością aż nie spotykaną pośród nieznajomych. Nikt jej nie przerywał ani nie utrudniał odbioru innym - Momo całkiem się uspokoił, Changhin z niesłabnącym zachwytem obserwował każdy ruch demona, a Nutria w pośpiechu dotknęła kryształka w swym uchu, by odzyskać zdolność słyszenia i zrozumieć chociaż część wypowiedzi. Ta jednak była zawiła, splątana w nieznanym szyku, utkana z tak znajomo brzmiących, a jednak obcych wyrazów. I choć od wielu lat bracia uczyli ją języków dawnych, w sprawdzianie praktycznym nadal nie zasługiwała na więcej niż mierny.
        Co nie znaczy, że nie zrozumiała nic. Wręcz przeciwnie - ale nie były to słowa, a niuanse wynikające z tonu głosu i gestów przemienionej. To jak drżały. Jak szybko, a uważnie były wykonywane.
        Pomocniczne obrazki starały się prowadzić myśli ludzkie na właściwy tor, ale odczucia kobiety nie dały Nutrii bardziej wsłuchać się w treść. Wiedziała jednakże, że to o czym rogata pani mówi jest dla niej ogromnie ważne - dlatego miała nadzieję, że później bracia przetłumaczą jej całą opowieść. Nie mogła zignorować tego, co dla innej osoby stanowiło tak zatrważającą wartość.

        Mournelian, często ślepy na emocje, nie miał takich kłopotów. Z resztą właśnie to on zwał się specjalistą w dziedzinie historii, dawnych kultur oraz ich mowy. Chociaż gdyby musiał, przyznałby, że historia rogatego dziwactwa wymyka się niezgrabnie jego pojmowaniu. Chociażby dlatego, że absolutnie nie potrafił w te bzdury uwierzyć.
        Dobrze, przemieniona była stworzeniem ewidentnie spoza Łuski. Chociaż pokrętne ciała takie jak jej własne otrzymywały i tutejsze demony. Poza tym - tam skąd pochodzi była jedyna czy jedną z wielu? Gdyby w jej rodzinnym kraju żyły istoty właśnie jej podobne tłumaczyłoby to jej obecną dezorientację. Ale jej wywód tego nie wyjaśniał.

        Wychodziło na to, że przed wiekami, przed historią jaką oni znają pojawiły się istoty, które zapewne w myśli przemienionej były bogami. Ukształtowali oni jej świat, wyspę, o ile dobrze rysowała, ale ostatecznie tylko jeden z nich mógł zostać panem nad panami. Po zgrabnym wyeliminowaniu konkurencji zaczął rządzić innymi, najwyraźniej słabszymi bytami (Momo nazwał ich roboczo ludźmi), którzy poczęli oddawać mu hołd. Najwyraźniej nie mieli wyboru i całe ich życie skupiać miało się na woli tego jednego zwycięzcy. W sumie wyglądało to na typowy kult.
Ale dalej przemieniona opowiedziała coś, czego się nie spodziewał.
        Więc ona była córką tego ,,boga”? Gdyby nie jej bełkot założyłby, że rogatych jak ona jest więcej i są to na tej wyspie takie nadistoty. Jednak słowa i formy nie pasowały do mówienia o osobnej rasie, a o jednostce. Elf mógłby się teraz założyć, że przemieniona mówiła o sobie. Jednak na końcu zaczęła robić to w sposób tak chaotyczny, że mógł jedynie rozejrzeć się za straganem z kaftanami bezpieczeństwa.
        Niewątpliwie ta dziewczyna była pod bardzo silnym wpływem…
        Tylko czego?

        Nie zdążył się zastanowić, gdy żywa oś jego przemyśleń runęła na ziemię. Chan i Nutria od razu ruszyli jej na ratunek, ale smok, jej prywatny - o ironio! - rycerz, dopadł jej pierwszy nie dając im najmniejszej szansy na okazanie troski.
        I dobrze, niech sam dźwiga swoje toboły.
        A nie chwila - jemu dał swoją włócznię. Pięknie!
        Momo całkowicie rozumiejąc powagę sytuacji, po kilku chwilach ruszył za smokiem krokiem niemrawym, a ze spojrzeniem zamglonym i sennym. Myślał. A jego przemyślenia miały sporą wartość - szanując je i energię jaką na nie przeznaczał otworzył dłonie, a broń sama wysunęła się z nich i wbiła się w piasek, przechylając się po chwili smętnie. Momo szedł dalej, niemalże zadowolony, ale nawet nie rejestrując dlaczego. Bezczelność była już u niego chyba podświadoma.
        Na szczęście spanikowana część rodzeństwa była też na swój sposób rozgarnięta - w pośpiechu zabrali rzeczy z miejsca, na które z takim trudem polowali i podreptali za resztą, po drodze zgarniając także smokołaczą włócznię.

        Przeszli kawałek wzdłuż rzeki - na przedzie smok niosący rogatą kobietę, za nim oderwany od rzeczywistości blondyn z torebką, a dalej niziołek i topielec z głębin objuczeni jak woły.
        Dobrze, że Øra wybrał miejsce oddalone od tłumu.

        Gdy znalazł satysfakcjonujący go cień i ułożył kobietkę, zaczął wydawać polecenia. Nutria i Chan nie mieli nic przeciwko, Momo miał to w nosie. Siostrzyczka wygrzebała z pakunków menażkę z wodą; skośnooki oddał łuskowcowi włócznię z całym możliwym szacunkiem, a w domyśle przepraszając za brata; ten z kolei rozłożył się na piasku obok przemienionej, wyciągnął nogi i niemalże zaczął się wachlować. W imię zasady ,,gdzie kucharek sześć, trójka to już tłok…” postanowił nie przeszkadzać rycerzowi, poddanemu i damie dworu w ratowaniu ich czterouchej królewny. Chociaż gdyby coś się działo, był gotowy na nich zerknąć.

        Kiedy sytuacja była w miarę ustabilizowana, Nutria klęknęła obok smokołaka i w pełnej współpracy pochyliła się nad przemienioną. Chan trzymał się lekko z tyłu, ale mimo niepokoju nie tracił na przydatności - z jednej z toreb wyciągnął mały pojemniczek i podał czerwonołuskiemu. Sole trzeźwiące. Nie nalegał na użycie ich, ale gdyby okazały się przydatne…

        Powiódł zdziwionym spojrzeniem za powstającym gadem. Co też planował?
        Gwizd o mało nie zerwał rodzeństwa na nogi. Spojrzeli wielkimi oczami na Øra, a potem powiedli wzrokiem za jego spojrzeniem. Co do…?
Słowa które do nich skierował wyjaśniły nieco sprawę. Chyba mogli odetchnąć. Nutria pozostała przy przemienionej, delikatnie trzymając jej rękę, a Chan odważył się przysunąć bliżej i tam koczować. Na pytanie smoka odpowiedział więc jego ulubieniec:
        - Rzadko mamy okazję podróżować inaczej niż po ziemi. W przeciwieństwie, do - jak mniemam - ciebie. - Znużony i beznamiętny ton głosu elfa idealnie pasował do jego mimiki i zmęczonych oczu - Przybywamy z dość daleka, więc na wozy nie szczędziliśmy. Powiedzmy - Tutaj spojrzał w bok, bo przez jego skąpstwo (zachowywanie pieniędzy na tutejszy targ) podróżowali w dość prymitywnych warunkach. Ale kogo to obchodziło!
        Przypomniawszy sobie powiązaną z tym ważną rzecz, otworzył swój podręczny tobołek i z nikłym uśmiechem gościa, który zawsze wygrywa, wyjął zwój, który wcześniej wyrwała mu z rąk rogacizna. Nie mógł przecież zostawić go tam na plaży, samotnego…
        Nie obdarzając smoka przez chwilę uwagą, wyciągnął się po solidnie wyglądający skórzany plecaczek z ciekawym zapięciem na klapie. Kiedy go dotknął poczuć można było lekkie drganie magii. Najwidoczniej zbierackie rodzeństwo zabezpieczyło się i tak oto zwój wylądował wraz z innymi cennościami pod czujnym magicznym zatrzaskiem.
        Z rumieńcem zadowolenia, choć nadal chłodnymi oczyma spojrzał elf ponownie na swojego rozmówcę. Po chwili kącik ust drgnął mu lekko. Wyglądał jakby chciał rzucić jakąś sugestią, aluzją może… ale milczał, stapiając się z wyczekującą ciszą i bryzą leniwie pełznącą znad rzeki.
Awatar użytkownika
Ziharria
Błądzący na granicy światów
Posty: 10
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Przemieniony
Profesje: Szlachcic , Kapłan
Kontakt:

Post autor: Ziharria »

        Pożar pochłaniał budynek o ścianach z drewna o barwie bladej zieleni, a Ona była w jego wnętrzu; kuliła się w kącie z rękami wokół jej nóg i trzęsła, czując żar na swojej skórze. Kiedyś – nie potrafiła spamiętać kiedy i gdzie – oparzyła całą dłoń. Ból, jaki wtedy czuła, nie był podobny do niczego, co wcześniej przeżyła – miała wrażenie, jakby ogień zagnieścił się pod Jej skórą, jakby zagarnął Jej mięsień niczym pasożyt żywiciela i pomimo że zniknął już po nim wszelki ślad, wciąż płonął wewnątrz Jej ciała, używając bólu niczym rozpałki, aby powoli pochłonąć całe jej ciało. To się nie stało. Ale stała się Ognista Pani – ta, która właśnie wynurzyła się pośród odmętów pożaru i ruszyła w stronę skulonej bogini; mała krzyknęła z przerażenia. Istota, która zmierzała w jej stronę była wysoka, zbudowana z płomieni, które tryskały od jej nóg zakończonych kopytami aż po wielkie rogi zdobiące jej głowę pozbawioną twarzy. Ognista Pani. Ta, która przybywa za każdym razem, gdy Jej myśli ją przywołają. I która przynosi ze obrazy – widok szeregu stosów, rozpalonych, pochłaniających przywiązanych do nich ludzi, którzy krzyczą z bólu i Ona krzyczy razem z nimi, bo ogień, który pożera ich ciała, jest tym samym uśpionym w Jej dłoni i budzonym przez dotyk Ognistej Pani na Jej nadgarstku. Zawsze na tym samym nadgarstku, zwęglanym przez jej skórę. Jakimś sposobem udało Jej się powstać i zacząć uciekać. Przebiegała obok buchających ognisk pożaru, próbujących schwycić ją za dłoń i wystawić na dotyk Ognistej Pani – unikała ich, bo miała w tym już wielką wprawę. W końcu jednak dotarła do ściany – przycisnęła do niej dłonie, próbując się przebić przez czerniejące drewno, ale na nic się to nie zdało. Spomiędzy Jej palców zaczęła wypływać błękitna ciecz – Ona podniosła swoje ręce i spojrzała na nie, oblepione w niebieskiej krwi, pomimo braku jakiejkolwiek rany. Wtedy jednak spojrzała raz jeszcze i ujrzała, że cała ściana opatrzona jest błękitnymi stróżkami, powoli spływającymi ku ogniowi.
        Wtedy to się stało. Wrzasnęła, gdy Ognista Pani złapała Jej nadgarstek, który od razu pokrył się czernią zwęglonego ciała. Zaczęła szarpać, ale Pani nie puszczała, mocno i pewnie Ją trzymając.
        - Wspomóż, nie! - krzyczała Ona z łzami w oczach, pragnąc kolejnym szarpnięciem oderwać dłoń od przedramienia, zerwać to, co kiedyś było jej nadgarstkiem, ale teraz powoli się kurczyło, ciągle wypalane. Ale tak się nigdy nie działo. Zamiast tego Ona poczuła nagle bliskość. I dotyk. Dotyk na całym ciele. Dotyk Ognistej Pani, która otoczyła Jej ciało uściskiem. Ona wrzasnęła jak zwierzę, jak człowiek, który uświadomił sobie, że horror, który przeżywał, był tylko wstępem do prawdziwego piekła. Padła na ziemię, czując, jak skóra Ognistej Pani naciska na każdy kawałek ciała – drgała spazmatycznie, czując, jak pożar pochłania Ją coraz bardziej, jak podpałka bólu wnika w kolejne kawałki Jej jestestwa. Chciała umrzeć, ale wiedziała, że w każdej myśli o śmierci czai się ona. Wiedziała, że tam nie ma dla Niej ucieczki. Więc rzucała się po podłodze, nie wiedząc, gdzie kończy się Jej osoba, a gdzie zaczyna Ognista Pani. Nie wiedząc, czy kiedy spojrzy w lustro, nie ujrzy pozbawionej twarzy głowy o ognistych rogach.


         – Aaaaaah! - wrzasnęła Ziharria, otwierając oczy. Zniknął rozpalony budynek, ale pożar był wciąż na swoim miejscu – nie zniknęła także Ognista Pani, bo choć nie było śladu po ogniu, to czuła ją w swoim wnętrzu.
        Bransoleta na jej nadgarstku zaczęła jarzyć się światłem, jednak była to inna, niż poprzednio – ta umieszczona na lewej ręce. Tam, gdzie zawsze Ognista Pani ją łapała. Tym razem jednak ból emitował w każdym zakamarku jej ciała, sprawiając, że Ziharria trzęsła się. Czuła dotyk na jednej dłoni, spojrzała i ujrzała Nutrię, trzymającą ją za rękę – było w tym coś wielkiego, jednak teraz bogini była w stanie posłać w jej stronę jedynie spłoszone spojrzenie oczu, w których błysnęły łzy, po czym powoli zaczęły spływać po policzkach przemienionej, zostawiając wyraźne smugi. Otworzyła usta, ale nie zdołała posłać żadnych słów w stronę półelfki, bo jej wargi zadrżały, a struny głosowe załamały, wydając z siebie jedynie jęk bólu. Spojrzała w drugą stronę i ujrzała smokołaka, górującego nad nią. Jakiś instynkt zagnieszczony w niej sprawił, że ujrzała w nim właśnie jedyną istotę, która może jej pomóc – chwyciła Ørę za kostkę, zdecydowanie o wiele mocniej niż by chciała, ale ból i panika sprawiły, że nie była w stanie prawidłowo ocenić swojej siły. Na szczęście mała nie była zbyt silna, więc smokołak nie powinien poczuć żadnego bólu, za to Ziharria poczuła, jak jego łuski wbijają jej się w skórę dłoni - w porównaniu do tego, co płonęło w jej ciele było to jednak nic. Podniosła wzrok i posłała olbrzymowi spojrzenie, które na początku było jedynie esencją bólu i przerażenia, ale w pewnym momencie pojawiło się w nim coś innego na ułamek sekundy - jej oczy przestały być oczami bogini bądź skulonej w kącie istoty, a stały się kratami, za którymi, w mroku celi, na chwilę zabłyszczał wzrok uwięzionej tam istoty, mówiący to samo, co Ziharria w tej chwili:
        - Wspomóż... Upraszam... Ostatnio... Wspomóż...
        Po chwili jednak w zapłakanym spojrzeniu Ziharrii zniknęła ta zagadkowa iskra, a ona sama puściła kostkę smokołaka, chwytając się dłonią z lśniącą bransoletą za głowę.
        - Pakt! Pakt! - krzyknęła z zamkniętymi oczami, szarpiąc ciałem z bólu, wciąż jednak mocno ściskając dłoń Nutrii. - Wypiszę z księgi! Pakt!
        W tej chwili bransoleta na nadgarstku przemienionej zgasła, a ona sama poczuła, jak Ognista Pani ją puszcza - błękitna krew poleciała z nosa Ziharrii, tworząc kolejne dwie smugi na jej twarzy, tym razem jednak lśniące, opływające jej usta. Bogini opadła na plecy bez sił z szeroko otwartymi ustami, dysząc z wysiłku - na jej czole błyszczały krople potu. Ognista Pani zniknęła, jednak ciągle czuła ogień pulsujący w reszcie jej ciała - zrozumiała, że to nie było działanie Pani i to nieco ją uspokoiło. Uspokajała ją ulga po chociażby zmniejszeniu się bólu. Wciąż nie była w stanie poruszyć kończynami, więc po prostu leżała, a jej klatka piersiowa podnosiła się i opadała w szalonym tempie, za każdym razem tryskając iskrami bólu. Jej płuca były wysuszone, a gardło piekło od jej wcześniejszych krzyków. Jej wcześniej szeroko otwarte oczy teraz przyćmiła mgła wyczerpania. Łzy jednak dalej ciekły, a z jej ust dobiegało ciche pojękiwanie bólu. Gdyby miała siły, wciąż błagałaby wszystkich wokół o pomoc, zwłaszcza, że nie miała pojęcia, co się właśnie dzieje z jej ciałem. Nie wiedziała też, czy ktokolwiek z obecnych ma jakiejkolwiek pojęcie, jak owa pomoc mogłaby wyglądać.
Zablokowany

Wróć do „Jadeitowe Wybrzeże”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości