Mroczne Doliny[Wioska niedaleko Maurii] Żądza

Tajemnicza kraina, nad którą od wieków zalega mrok. Słońce świeci tu niezwykle rzadko. Nie ma tu tętniących życiem wiosek, jedynie jedno, warowne miasto ostało się w tej czeluści mroku, a i o nim nie można powiedzieć, pełne życia...
Zablokowany
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

[Wioska niedaleko Maurii] Żądza

Post autor: Mitra »

        Mitra postawił na stole kieliszek czerwonego wina, które do złudzenia przypominało krew, tak ciemne i gęste było. Sam w dłoni trzymał kryształową szklankę do połowy pełną mocno rozcieńczonego koniaku. Nie lubił wina i nie chciał się też od rana upijać, było to więc dla niego najrozsądniejsze rozwiązanie, gdy musiał dotrzymać komuś towarzystwa. Słowo “musiał” nie było zaś tak zupełnie przypadkowe - nie przepadał za wizytami Yavenara. Stary nekromanta był przyjacielem Sarazila Aresterry, równie irytującym i napastliwym co zamordowany mag. Najwyraźniej uznał, że śmierć dawnego mistrza nie stanowi żadnego problemu i nadal może on odwiedzać jego dom, bo został tu jego “syn”, jak często określano Mitrę. Niebianin z początku myślał, że Yavenarowi przejdzie, że kieruje nim przywiązanie do codziennych rytuałów, mylił się jednak - staruch przyłaził z przerażającą regularnością. Młody Aresterra nauczył się jednak, że te wizyty nie były wcale aż tak złe, gdyż Yavenar miał jedną bardzo charakterystyczną cechę, która raz stanowiła wadę, a raz zaletę - gadulstwo. Nekromanta gadał jak stara kwoka o wszystkim, co zasłyszał w mieście, dzielił się z Mitrą każdą plotką, pogłoską i zdobytą informacją. Większość z nich była przydatna tylko po to, by wiedzieć jak kształtuje się sytuacja, kto z kim trzyma, kogo należy się obawiać, a z kim poprawić stosunki. Dla kogoś o anielskiej krwi było to szczególnie ważne - jego pozycja nadal była zagrożona, patrzono na niego jak na wroga albo na zwierzynę, dlatego wolał być świadomy sytuacji. Czasami jednak Yavenar przychodził i godzinami gadał bez sensu o jakiś wyjątkowo mało istotnych sprawach - o tym kto komu uwiódł pokojówkę, kto remontuje posiadłość, kto sprowadza sobie do domu prostytutki, a komu żona doprawia rogi z ogrodnikiem. To trzeba było jakoś przeczekać, zaciskając zęby i dyskretnie zajmując się na przykład porządkowaniem papierów, tylko udając, że się słucha.
        Bywały jednak dni takie jak ten. Stary nekromanta od progu wyglądał na podekscytowanego, jego bezzębne usta wykrzywiały się w grymasie, który pięćdziesiąt lat temu mógł być uśmiechem satysfakcji - miał do sprzedania jakąś wyjątkowo ciekawą historię. By ją jednak usłyszeć, Mitra musiał zapłacić frycowe - najpierw wysłuchać wszystkich innych bzdur, jakie miał do powiedzenia stary, w szczególności komentarzy na temat tego, że znowu schudł, że takie zaniedbywanie się odbije się na nim za sto lat… ”Stara gderliwa baba…”
        Yavenar napił się wina. Mlasnął z ukontentowaniem.
        - To w tobie da się cenić, Aresterra, nie dajesz cienkuszu. Czego nie można powiedzieć o “Jesiennej Zorzy”, tam ostatnio ta woda ledwo wino przypomina… - Nekromanta zawiesił głos, a Mitra spojrzał na niego w tym momencie z uwagą. To był stary rytuał, Yavenar właśnie nabierał tchu, by powiedzieć to, z czym tu przyszedł.
        - Ale opłaca się tam zaglądać, oj opłaca! Ostatnio przyjezdni się trafili, ponoć nie chciano ich wpuścić do Maurii, bo w okolicy panuje zaraza, nie chcieli, by szalała wśród obywateli…
        - Jacyś histeryczni strażnicy? - dopytywał Mitra, niby niezainteresowany, bo faktycznie w tej okolicy co rusz wybuchała jakaś epidemia. To wina bagien, morowego powietrza, rzeszy nieumarłych i niewielkich chęci pomocy ze strony tych, którzy mogliby temu zaradzić. Po prostu ratowanie czyjegoś życia było nieopłacalne i bezsensowane w państwie, gdzie śmierć była tylko jednym z wielu etapów i po których można było istnieć dalej. Wieśniacy oczywiście nie mieli luksusu, by po śmierci cieszyć się dobrą kondycją fizyczną i umysłową jak lisze bądź wampiry, ale bądźmy szczerzy: czy żywi mieli lepiej? Toczyła ich gangrena, głód i choroby, żyli z dnia na dzień… Ale chorób nadal się bali i robili wokół nich panikę. W większości nieuzasadnioną, lecz tym razem może faktycznie coś w tym było, bo sam Yavenar wyglądał na podekscytowanego.
        - Ponoć nie, ponoć nie! - zapewnił natychmiast. - Jakaś choroba ogarnęła miasteczko na wschód stąd, ludzie giną jak muchy. Nikt nie widział wcześniej takiej choroby, ich skórę pokrywa wysypka, z wyprysków zaczyna sączyć się krew, a potem ropa. Zakażenie obejmuje cały organizm i kto silny, ten gnije za życia, reszta z reguły i tego nie dożywa. Nie wiedzą jak to się przenosi, więc straż ma obiekcje, by wpuszczać kogokolwiek zmierzającego do Maurii z tamtych rejonów.
        Mitra mruknął “yhm” i chciał zmienić temat, lecz Yavenar nie dał się tak łatwo zwieść. Opowiadał dalej z zaangażowaniem, dzieląc się wszystkimi informacjami, które sam zdobył. Aresterra zaś pilnie słuchał, gdyż tak naprawdę była to dla niego niezwykle ciekawa plotka, którą zamierzał sprawdzić i tylko udawał niezainteresowanego, by stary nekromanta nie zaczął się migać. Przekorny stary dziad.

        - Ćśś, nie płacz, zaraz będzie wszystko w porządku, jestem przy tobie…
        Głos był ciepły i czuły, a dłonie gładzące czoło chorego suche, czyste i troskliwe - jakby nagle znalazł się przy nim ktoś z innego świata, kto faktycznie przybył by pomóc i nie był przesiąknięty atmosferą tego miejsca, całego tego kraju, tym nienaturalnym umiłowaniem śmierci, rozkładu i marazmu. Miał piękne oczy, błękitne jak niebo, które tak rzadko można było podziwiać w tym rejonie. Wyglądał jak anioł…
        - Umieram? - zapytał go z trwogą chory, gdyż przyszło mu na myśl, że to może być to, że właśnie kona i widzi anioła, który przyszedł po jego duszę. Młodzieniec jednak uśmiechnął się delikatnie i pokręcił głową. Jego złote loki poruszyły się jak sprężynki.
        - Wszystko będzie dobrze - zapewnił.
        Trzy oddechy później chory wydał z siebie ostatnie tchnienie, a chłopak nadal przy nim był i patrzył na niego. Konający nie widział tej ogromnej fascynacji, która pchała młodzieńca do trwania przy nim, myślał, że po prostu w ostatniej chwili życia zaznał troski, której odmówiono mu wcześniej… Niech i tak będzie, przynajmniej odszedł spokojniejszy. Mitra odczekał chwilę by upewnić się, że denat zaczął stygnąć, po czym wstał od jego łóżka, zaciągnął na głowę kaptur, osłonił twarz chustą i poszedł dalej.
        W mieście pojawił się kilka dni wcześniej, nie mówiąc nikomu wprost kim jest i co go tu sprowadziło. Badał chorych, czuwał przy konających. Nie bał się zarazy, gdyż jego półanielskie pochodzenie dawało mu odporność na choroby… A w tym miejscu czuł się niezwykle. Otaczała go śmierć i rozkład, co chwilę ktoś na jego oczach odchodził w zaświaty, a on mógł zbierać materiały i informacje, które może nie przybliżały go do żadnych spektakularnych wniosków, ale na pewno zaspokajały jego ciekawość i podsycały chęć, by dowiedzieć się więcej, by zgłębić ten temat, by dotrzeć do sedna sprawy. Objawy zarazy były takie, jak mu opisano - bolesna, piekąca i swędząca wysypka, która szybko zaczynała broczyć krwią, a potem wdawało się zakażenie, które było przyczyną zgonu. Z tego co zdążył się dowiedzieć od momentu wystąpienia objawów do zgonu mijało od siedmiu do dwunastu dni. Miejscowi byli przerażeni - domy chorych oznaczano wymalowanym na drzwiach białym krzyżem, nikt nie chciał się zbliżać do takich miejsc, a z dnia na dzień ich przybywało. Ludzie nie pozdrawiali się nawzajem, nie rozmawiali ze sobą, wszędzie panowała cisza, przerywana co jakiś czas krzykami i zawodzeniem.
        Oprócz Mitry w mieście było jeszcze kilku śmiałków, którzy próbowali coś zdziałać. Jedni ambitnie zamierzali zwalczyć chorobę, inni nie pozwolić jej się rozprzestrzenić, a kolejni po prostu szukali zwłok do swoich eksperymentów. Mitra unikał tych ludzi - nie chciał być przez nich kojarzony i nie chciał by wiedzieli, co tu robił. Nie zależało mu na przyjaźniach i sojuszach, bo miał własne cele, które realizował samodzielnie.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Powiadali, że gdy Śmierć jest smutna, matki zawodzą na ulicach, sieroty błąkają się po zuałkach, zaś wdowy dosypują trucizny do swych kielichów, by jak najszybciej połączyć się z ukochanymi. Gdy śmierć jest zdeterminowana, domostwa trawi ogień, dookoła szaleje wojna, zaś trup ścieli gęsto zakrwawione pola. Lecz gdy Śmierć jest wściekła to grabarze padają z wycieńczenia, by po chwili sami zapełnić masowe mogiły, które z takim wysiłkiem kopali, zaś ciała gniją na ulicach, zaniedbane i zapomniane. Śmierć było łatwo rozgniewać, szczególnie gdy ostatnimi czasy nie była w najlepszym humorze. Gregevius trapił się ostatnimi czasy wieloma sprawami, ale jedna szczególnie ciążyła na jego nieśmiertelnej duszy. Nie wiedział co począć, po raz pierwszy od tylu setek lat. Zrobił co do niego należało, uwolnił dusze spętane jego wcześniejszym układem z Mossem. Lecz mimo tego czuł jakąś pustkę, jakieś niespełnienie, graniczące nawet z uczuciami, których oznak tak często starał się wyzbywać. Może popełnił błąd? Może nie powinienem tak tego kończyć...
Nikogo więc nie mogło zdziwić, że niebianin był w bardzo grobowym nastroju, gdy pojawił się nad ulicami pewnego miasteczka, tak nieświadomego zbliżającej się katastrofy. Nie, żeby anioł miał cokolwiek wspólnego z zarazą. Wywoływanie tego typu nieszczęść było daleko poza jego wolą czy umiejętnościami. Nie zwalniało go to jednak z obowiązku zbierania dusz i odsyłania ich przed oblicze Sądu Ostatecznego. Jednak nie miał wyjątkowo jakoś ochoty na patetyczne gadanie czy, tym bardziej, układy, toteż zstąpił pomiędzy ulice przybierając postać zarażonego starucha. Zniszczone chorobą oblicze skrył pod postrzępionym kapturem z brązowego materiału, zaś wychudzone ciało zakrył obszerną szatą z samodziału. Podpierał się dębowym kijem, na którym zawiesił trzy srebrne dzwonki, które hałasowały złośliwie podczas jego tułaczki. Kruki z Legionu zaczęły masowo oblegać dachy domów, tawern i urzędów, podczas gdy on, kuśtykając powoli przez ciemne ulice, krążył boso pomiędzy domami, zbierając żniwo. Swój czarny łańcuch owinął sobie wokół pasa, co tylko dodawało mu groteski. Magiczne ogniwa brzęczały, uderzając o siebie, ilekroć nowa duszyczka zostawała zaklęta w łańcuchu. Gdzie przeszedł, tam ludzie wydawali ostatnie tchnienie, a ich dusze trafiały do jego domeny. Pałętał się już tak kilka dni, nie jedząc i nie pijąc. Szukał. Nie był w końcu tylko przewodnikiem. Był także egzekutorem. Praw boskich i ludzkich. A kto sprowadza na ludzi zarazę, ten rzuca wyzwanie Śmierci. A sam zainteresowany nie był zbytnio w humorze do spełniania przesadnie ambitnych i nierealnych ludzkich planów, toteż nie silił się na jakieś wyrafinowanie podczas swych poszukiwań. Nasłuchiwał, podsłuchiwał, krążył i zabierał. Wkrótce zaczęto go określać "Morowym Dziadem". Dzieciaki biegały za nim, przynajmniej te odważniejsze i rzucały w niego kamieniami. Nie dał się wyprowadzać jednak z równowagi. Na wszystkich przyjdzie pora. Na każdego żałosnego śmiertelnika.
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Trochę na uboczu, z dala od gwaru głównej ulicy i zgubnego wpływu podróżnych znajdował się budynek, który jeszcze kilka tygodni temu stanowił szkołę dla tutejszych dzieciaków. Jak to jednak z reguły bywa w przypadku tego typu epidemii, nagle potrzebne było miejsce z dużymi, przestronnymi salami, które można by zastawić rzędami łóżek, a edukacja w tym momencie była raz, że niespecjalnie ważna, dwa: trochę mijała się z celem w chwili, gdy większość dzieci i tak szybko stała się pacjentami tego miejsca. Cóż, tak działały śmiertelne choroby: w pierwszej kolejności atakowały najsłabszych, czyli najmłodszych i najstarszych. Chociaż ta zaraza jakby nie wybierała, gdyż zapadali na nią wszyscy bez względu na wiek, płeć, siłę, pozycję, zdrowie. Niektórzy próbowali dojść do siebie (bądź też odejść z honorem) w swoich domach, lecz większość decydowała się jednak udać po pomoc, nawet jeśli nikt przed nimi jej nie uzyskał. Ci, którzy mianowali się lekarzami bądź pielęgniarzami w najlepszym wypadku łagodzili nieco objawy bądź wspaniałomyślnie dobijali chorych, gdy nikt nie patrzył. Później zaś ciała wywożono z dala od zabudowań i palono, by ogień oczyścił ciała i zapobiegł rozprzestrzenianiu się choroby… Choć i tak nadal nie było wiadome jak była ona przenoszona i nade wszystko skąd przybyła.
        Mitra od czasu do czasu zachodził w to miejsce. Było dla niego z oczywistych względów najbardziej interesujące, lecz jednocześnie zbyt mocno angażowało i na dodatek zwracałby tu na siebie uwagę, gdyby się zaczął udzielać. Dużo łatwiej było wynajdywać konających na ulicach, bo tych i tak było zatrzęsienie, a przy nich można było posiedzieć aż odejdą na drugą stronę, spróbować zaklęcia czy dwóch i odejść, bez świadków, bez zamieszania. Za jakiś czas ktoś zabierał denata i odwoził w miejsce, gdzie go palono i wtedy nikt poza samym Mitrą nie wiedział o tym spotkaniu. Cóż za przykry los - umrzeć na ulicy, z dala od rodziny, w brudzie i rozpaczy.
        - To na nic - irytował się jakiś mężczyzna w skórzanym kitlu, którego błogosławiony widział już wcześniej w szpitalu. Jego oraz jego stojącego tyłem rozmówcę półanioł minął na ulicy - stali w bramie i palili.
        - Spokojnie, nie od razu Nową Aerię zbudowano…
        - Ile jeszcze mamy czekać na efekty?
        Mitra zwolnił, chcąc usłyszeć jeszcze coś ciekawego, lecz mężczyźni nie byli rozmowni. Nie obracał się też, bo byłoby to zbyt oczywiste gapienie się, przemknęło mu jednak przez myśl, czy nie natknął się na nich już przypadkiem w szpitalu. Zerknął na ich aury, wyglądały jednak jak aury co drugiego mieszkańca Maurii - były dla niego bezużyteczne… Coś jednak w tej podsłuchanej rozmowie było takiego, że błogosławiony uznał, iż może nie warto tego dnia zaglądać do szpitala, bo mogło tam być gorąco. Minął więc wejście do niego bokiem, zaglądając tylko do środka przez okna, po czym skręcił w pierwszy lepszy zaułek.

        - Odejdź, odejdź stąd! - krzyczała przez łzy kobieta tuląca w ramionach konającą nastoletnią dziewczynę, gdy najpierw usłyszała, a potem zobaczyła zbliżającego się ulicą Morowego Dziada. - To ty, to wszystko przez ciebie, to przez ciebie! To ty roznosisz to… to świństwo!
        Mitra dojrzał tę scenę z pewnej odległości, gdy akurat przechodził. I tym razem zwolnił, by czegoś nowego się dowiedzieć, a później nawet bezczelnie przystanął, jak to czynili przypadkowi gapie. Kojarzył tego starca - przez ten kostur z dzwonkami był bardzo charakterystyczny. Błogosławionego zaskakiwało to, że mimo zaawansowanych objawów jeszcze nie spotkała go śmierć, więc może jednak wbrew upływowi lat jego ciało było krzepkie… Ciekawe zagadnienie swoją drogą. Może spróbuje zakręcić się wokół niego, by poznać sekret tej “długowieczności w obliczu choroby”.
        Rozmyślania nekromanty przerwał płacz. Nawet nie zauważył wcześniej dziecka, które nieopodal kuliło się w załomie muru i najwyraźniej pod wpływem krzyków puściły mu nerwy. Mitra przyjrzał się mu - była to dziewczynka z całą buzią pokrytą ropiejącymi krostkami i rozdrapanymi ranami, ze szklanymi oczami płonącymi gorączką. Jakby poczuła na sobie czyjś wzrok, zaraz podniosła spojrzenie na błogosławionego. Pociągnęła nosem.
        - Nie bój się - odezwał się do niej nekromanta swoim miękkim, miłym głosem, zarezerwowanym dla konających. Zdjął z twarzy chustę i pochylił się, wyciągając do niej dłoń w pomocnym geście.
        - Podejdź, niech cię obejrzę. Gdzie są twoi rodzice? - zagadywał. Mała pokręciła stanowczo głową, lecz się zbliżyła się i pozwoliła, by Mitra dotknął jej czoła. Była rozpalona jak wulkaniczna skała, a jej aura migotała i była bardzo nikła mimo tak młodego wieku. Przed wieczorem miała odejść na drugą stronę. Błogosławiony przyjrzał jej się, po czym jego wzrok na moment uciekł w kierunku Morowego Dziada. Na czym bardziej mu zależało? Na tym, by być świadkiem śmierci kogoś tak młodego jak ta dziewczynka czy tak upartego, jak tamten mężczyzna?
        Decyzja została podjęta niejako za niego - dziewczynka nie przejrzała jego fałszywej troski i pragnąc ciepła uczepiła się jego płaszcza, jakby był jej starszym bratem, który będzie bronił ją przed złem tego świata. Biedna mała, była w ogromnym błędzie, ale może nie było sensu wyprowadzać jej z błędu. Może jednak lepiej dla niej było umrzeć przy Mitrze niż w samotności.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Krzyki i wrzaski były dla niego jak odgłosy bitwy dla żołnierza. Nieodłączną częścią jego egzystencji, tłem dla jego teatru, który ofiarowywał spragnionym wrażeń śmiertelnym widzom. Tak działało ukryte zwierzę w każdym człowieku. Chciał widzieć krew, obserwować ludzkie cierpienie i nieszczęście, czuć się w lepszej sytuacji od poszkodowanego. Jakie to wszystko było żałosne. Tak samo żałosne jak krzyk protestu kobiety, tulącej swe sponiewierane zarazą dziecko. Gregevius stanął na środku zaułka, obserwując matkę spod postrzępionego kaptura. Po czym po prostu ruszył do przodu. Dzwonki na jego łasce zaczęły uderzać o siebie, tworząc upiorny akompaniament dla jego marszu skierowanego z powrotem na ulice. Nim jednak zdążył się zbliżyć do matki i jej schorowanej córki, drogę przeciął mu zamaskowany młodzieniec o blond grzywie, godnej prawdziwego lwa w ludzkiej postaci, oraz o posturze, której nie powstydziłby się żaden aktor. A jego aura... Była cokolwiek niecodzienna. Jedno było pewne. Na pewno nie była ludzka. Blondyn przykląkł przy zmarniałej dziewczynce, szepcąc coś do niej. Ta po chwili przylgnęła do niego. Odważny czy głupi? Może czarodziej? Lub hiena cmentarna? Albo medyk? Medyków było całkiem sporo tutaj...
Gregevius po chwili jednak odepchnął te myśli od siebie i ruszył dalej. Zaczął cicho nucić starą piosnkę, której nauczył się niegdyś podczas pogrzebu jednego z magów. Przełożył ją sobie na język niebiański i czasem śpiewał, gdy dręczyły go smutne myśli, bądź praca zbytnio mu się dłużyła.
- Chodźcie tu, wy, co błądzicie w ciemnościach... Tu światło dla tych, co zgubili się... Smutek i strach wnet odejdą w ciemności... Gdy światłu memu poddacie dusze swe... - śpiewał cicho, mijając blondyna, dziewczynkę oraz jej zrozpaczoną matkę, zaś jego jedynym instrumentem były małe dzwonki. Monotonnie powtarzał te same słowa i tą samą melodię, powoli sunąc do przodu. Po chwili do jego głosu dołączyło kakofoniczne krakanie ptactwa z Legionu. To dziewczynka osunęła się w ramionach blondyna i zastygła w pośmiertnym bezruchu. Do łańcucha owiniętego wokół pasa anioła dołączyła kolejna kula światła. Kurki zamilkły prawie jednocześnie, po chwili odlatując z miejsca zdarzenia, jakby w dziwny sposób podążając za skurczoną postacią w łachmanach. Gdy ludzie ujrzeli go wychodzącego z zaułka, momentalnie zaczynali iść w innym kierunku, dzieci zaczynały płakać, mężczyźni cicho klęli pod nosem, zaś niedobitki straży miejskiej coś szeptały między sobą, obserwując dokładnie sylwetkę w czerni.
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Matką wstrząsał suchy szloch, obejmując w niemocy własne ramiona patrzyła na to wszystko, co działo się przed jej oczami, nie mając dość siły by cokolwiek zrobić. Ostatnie dni i noce były dla niej pozbawione odpoczynku, za to po brzegi wypełnione bólem, cierpieniem i rozpaczą. Jej jedyne dziecko było śmiertelne chore, a ona nie potrafiła temu zaradzić, mogła tylko patrzeć i przeklinać boga, dlaczego zabierał jej skarb, a nie wybrał jej. Rodzice nie powinni żyć dłużej niż dzieci, matki nie powinny widzieć jak gaśnie życie w oczach tych maleństw, które nosiły pod sercem… Świat był okrutny i niesprawiedliwy.
        Nieznajomy mężczyzna o złotych włosach wyglądał jak znak. Tylko… czego był zwiastunem? Zjawił się tak nagle, równocześnie z Morowym Dziadem, a mała od razu do niego przylgnęła, jakby był kimś z rodziny. Nie była nigdy taka ufna do obcych, a jego wręcz nie chciała puścić. Na dodatek błękitnooki młodzieniec jej nie odganiał, pochylił się i pogłaskał ją po głowie, obejrzał z uwagą buzię pokrytą strupami z ropy i krwi. Matka pomyślała w tym momencie, że może był to anioł, który miał uratować jej dziecko przed śmiercią, którą niósł Dziad. Może jej krzyki go wezwały?

        Mitra w ogóle nie zawracał sobie głowy matką dziecka, ona nie miała mu nic do zaoferowania - była rozchwianym emocjonalnie strzępkiem człowieka. To dziewczynka była dla niego ważna, jej powoli gasnące życie, którego jednak trzymała się z tą naiwną dziecięcą wiarą, że wszystko będzie dobrze. Błogosławiony nie wyprowadzał jej z błędu, bo nie miał w tym żadnego interesu.
        Mitra zamarł, obejmując słabą jak mucha dziewczynkę - do jego uszu dotarł śpiew. Pieśń Morowego Dziada była… Nekromanta nie rozumiał jej słów, lecz wyczuwał żałobny, nostalgiczny klimat ukryty za pięknym brzmieniem obcego języka. Podobała mu się, pasowała do tego miejsca, do tej sytuacja, nawet jeśli śpiewał ją stary i niespecjalnie atrakcyjny głos. Błogosławiony nawet na moment odwrócił wzrok za starcem i wtedy uderzyła go potęga emanacji tego człowieka. Wcześniej jakoś nigdy nie zwrócił na nią uwagi, po prostu nie miał powodu, by na to patrzeć.
        Pieśń została przerwana przez krakanie zebranych na pobliskich dachach kruków. Mitra jakby przeczuwając, że jazgot ten nie wziął się z niczego, obrócił wzrok na wtuloną w niego dziewczynkę. Mała spojrzała mu w oczy, lecz jej wzrok już nie widział. Odeszła. Jej wiotki dziecięcy żywot został zdmuchnięty jak świeczka na jego oczach, a metaforyczny podmuch, który tego dokonał, zdawał się być tak nierealny… Jeszcze bardziej niż dotychczas, niż przy którymkolwiek ze zgonów w tym miasteczku, które obserwował Mitra. Skojarzenie nasuwało się samo.
        - Kim jesteś? - zapytał cicho nekromanta, spoglądając za Morowym Dziadem, który pewnie już i tak go nie słyszał.
        I nagle nastał wrzask. Dojmujący, pełen rozpaczy krzyk kobiety, która w tym momencie zorientowała się, że jej córeczka odeszła z tego świata. Matka nagle jakby odnalazła w sobie nowe siły, dopadła do Mitry i odepchnęła go, samej obejmując swoją martwą pociechę. Głaskała ją po twarzy i wzywała po imieniu, a jej głos co chwilę przechodził w upiorne zawodzenie rozpaczy.
        - Pomóż jej! - krzyknęła nagle w stronę błogosławionego. - Ratuj ją! Po to tu jesteś, po to się tu pojawiłeś! Nie pozwól jej odejść!
        Kobieta złapała Mitrę za przód płaszcza. Oblicze nekromanty momentalnie stężało w wyrazie gniewu. Odepchnął ją z taką siłą, że kobieta upadła na bruk, krzycząc.
        - Ona już odeszła - powiedział matowym głosem, po czym wstał i poprawił ubranie.
        - Nie, to niemożliwe! Nie, nie, nie… To twoja wina! - zmieniła nagle front, szukając jakiegokolwiek ujścia dla swojej rozpaczy. - Mogłeś ją uratować! To niesprawiedliwe!
        Krzyki kobiety zwabiły strażników i tych gapiów, którzy woleli oglądać cudze osobiste dramaty niż śledzić wzrokiem Morowego Dziada, który odchodził w swoją stronę przy akompaniamencie srebrnych dzwonków.
        - Co się dzieje? - zapytał jeden z mężczyzn, którzy kiedyś strzegli porządku w tym mieście, a teraz tylko mogli snuć się bez celu ulicami, bo niewiele mogli już zrobić.
        - Przez niego… moja córka… - bełkotała przez łzy kobieta tuląca w ramionach martwą pociechę.
        - Dziecko zmarło na zarazę - bronił się nekromanta, tonem już wcale nie tak pewnym. Za wiele osób na niego patrzyło, za wielu żywych, w których pamięci mogłaby zachować się jego twarz… Gapili się na niego oceniającym wzrokiem. Czuł się niepewnie i obracał spojrzenie, dłonią wskazując obraz rodzicielskiej rozpaczy.
        - Dotykałem jej, mogłem się zarazić, proszę, pozwólcie mi iść do szpitala - tłumaczył się, nerwowymi gestami zasłaniając twarz i naciągając kaptur na głowę. Wiedział jakich argumentów użyć, “zarażenie” było w tym miejscu słowem-kluczem, które zamykało wiele drzwi, ale otwierało też wiele nowych możliwości. Teraz na przykład pozwoliło Mitrze szybko ulotnić się z tego miejsca. Żałował, że histeria matki odebrała mu możliwość ożywienia ciała tamtej dziewczynki, ale może jeszcze będzie okazja dostać w ręce podobny okaz… Albo poczekać na grabarzy i od nich zabrać to ciało? Nie, tym chyba za bardzo zwróciłby na siebie uwagę. Lepiej poszukać innej możliwości.
        Mitra opuścił wąską uliczkę, rozejrzał się kuląc ramiona. Gdzie też posiało tamtego Morowego Dziada? Nigdzie go nie widział, pewnie starzec ulotnił się podczas tego zamieszania. Nekromanta podniósł jeszcze wzrok ku niebu, wypatrując chmary kruków, które wcześniej mu towarzyszyły, grafitowe tło chmur było jednak nieskalane żadnym ruchem: jakby nawet ptaki zaczęły omijać to siedlisko śmierci. Mitra westchnął, niezadowolony, że chciał trzymać dwie sroki za ogon i obie na raz mu uciekły. Udał się więc w stronę szpitala, pod nosem nucąc piosenkę Morowego Dziada.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Jego pieśń powoli, niczym zaraza, która dręczyła mieszkańców, przesiąkała ściany, zaułki, dachy, kominy, paleniska, krzesła, stoły i łóżka śmiertelnych. Potem powoli przesycała swym brzmieniem ubrania chorujących, oplatała i powoli rozcinała skórę, wsiąkała w mięśnie, wypełniała żyły, by potem powoli wgryzać się w kości. Ostatnią warstwą narażoną na grobową Pieśń były dusze. Powoli pętane jej słowami, hipnotyzowane dźwiękiem dzwonka i rozrywane, cal po calu, kawałek po kawałku.
- Rośnij, moja różo. Niech twe czarne płatki błyszczą w rosy łzach. Niech twa łodyżka przetnie chłodny wicher i niech twe ciernie zabarwią się szkarłatem. A Wy, co błądzicie w ciemności, chodźcie. Niech mój głos ku światłości Cię poprowadzi... Chodźcie tu, Wy, co błądzicie w ciemnościach...
Czuł ból. Dlatego śpiewał. Był to pewien sposób na ukojenie jego istnienia, niosło mu także zapomnienie, którego był zwiastunem dla innych.
Wtedy przybyły, zwabione jego pieśnią. Szczury, małe, czarne, czerwonookie. Powybiegały z brudnych zakamarków piwnicy, zatęchłych strychów, śmietnisk i spiżarek. Ruszyły masowym kordonem za Morowym Dziadem, niby groteskowy orszak pogrzebowy. Ignorowały innych ludzi, którzy i tak umykali na widok obszarpańca z laską. Ulice umierały, tak jak ludzie umierali w swych łożach. Dzielnica po dzielnicy, dom po domu, wszędzie zajrzał, każdemu coś zabrał. I najgorsze było to, że nic nie znalazł. Żadnego, najmniejszego śladu jakiegokolwiek, nawet śladowego znaku, który wskazałby mu na przyczynę zarazy. Czuł frustrację, która z kolei budziła w nim determinację. Mógł czuć ból, mógł mieć uczucia śmiertelnika... Ale nie mógł zapominać o swych odwiecznych obowiązkach. Wieczność oczekuje... Zatrzymał się i zawrócił, ruszając graślawym, potępieńczym krokiem w kierunku szpitala. Jeśli tam się niczego nie dowie, to dopełni dzieła zarazy i opuści ten padół łez. Śmierci nigdy nie brak pracy.
Gdy jego cień zaczął sie rozciągać nad budynkiem szpitala, dojrzał przechodzącego obok złotowłosego młodzieńca o dziwnej aurze, tego samego, który towarzyszył chorej dziewczynce. Jakiś profesor? Asystent? Doktor? Gregevius nie dbał o to zresztą ani trochę. Zaczął dalej śpiewać swą Pieśń, sunąc w kierunku umieralni. Chmara szczurów toczyła się za nim niczym fala robactwa, pochłaniająca wszystko co drobne i żywe na swej drodze.
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Ulice miasta zdawały się jeszcze bardziej wymarłe niż przez ostatnie dni. Wcześniej Mitra mijał wielu chorych tułających się po ulicach w poszukiwaniu pomocy, pocieszenia, zbawienia. Tych, którzy zostali wyrzuceni z domów przez bliskich, bo ci bali się, że sami umrą, że zarażą się ich dzieci - najcenniejsze skarby, ich przyszłość. Tak, dzieci praktycznie nie widywało się na ulicach. Tamta dziewczynka była ewenementem. Błogosławiony znów poczuł ukłucie zawodu na myśl, że stracił taką okazję. Jednak co się odwlecze to nie uciecze, wszystko wskazywało, że przy tej zarazie całe miasteczko w końcu wymrze i wśród zmarłych na pewno znajdzie się wiele ciekawych obiektów do badań. Pocieszony tą myślą Mitra wrócił myślami do momentu śmierci tamtej dziewczynki. Uczucie było podobne do tego, jakby nagły podmuch zdmuchnął pochodnię - skupione, rozedrgane światło, które nagle zgasło, nie pozostawiając jednak nawet smugi dymu. Po prostu w jednej chwili było, a potem zniknęło bezpowrotnie. Nawet gdyby próbować je przywrócić, na nic by się to nie zdało. To nie byłaby ta sama osoba, więcej, to nawet nie byłaby osoba. Tępa marionetka niezdolna do samodzielnej egzystencji, gnijąca i rozpadająca się za życia… czy też raczej nieżycia.
        Pogrążony w rozmyślaniach Mitra podążał w stronę szpitala zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie. Jak zawsze szedł ze wzrokiem wbitym w bruk, tym razem nawet nie nasłuchując. Stracił rytm kroków dopiero w momencie, gdy pod jego stopami przemknął szczur. Nekromanta powiódł wzrokiem za piszczącym gryzoniem aż ten nie zniknął za rogiem.
        - Zaczyna się… - mruknął do siebie. Śmierć na tę skalę i szczury zawsze szły ze sobą w parze. Plugawe stworzenia żywiące się zwłokami i roznoszące zarazę dalej i dalej… Skoro pojawiły się w miasteczku, nie było już ratunku, zaraza była nie do zatrzymania. Należało się spieszyć, by ugrać dla siebie jak najwięcej i zniknąć, nim te przeklęte gryzonie zaczną atakować żywych.
        - Zaczekaj. Jesteś zarażony?
        Kobieta pojawiła się jakby znikąd, zastępując Mitrze drogę do wejścia do budynku dawnej szkoły. Nekromanta podniósł na nią wzrok - miał przed sobą doświadczoną przez życie trzydziestolatkę o zaniedbanych ciemnych włosach i zmarszczkach powstały przez zbyt wiele trosk. W jej oczach widać było jednak upór i odwagę. To była kobieta, która pochowawszy swoje dzieci nie położy się na mogile, by tam skonać z rozpaczy, lecz wypłacze wszystkie łzy, jakie będzie miała, po czym obetrze twarz i wróci do swego życia, obiecując sobie, że nigdy więcej nie doświadczy takiej straty.
        - Ach, to ty - mruknęła, gdy ich spojrzenia się spotkały. To zaskoczyło Mitrę. Co za “to ty”? Znali się? On był przekonany, że widział ją po raz pierwszy, nikogo mu nie przypominała, nie kojarzył barwy jej głosu. Była obca, a traktowała go jak znajomego. Najwyraźniej jednak dostrzegła konsternację w jego oczach, bo pospieszyła z wyjaśnieniami.
        - Byłeś tu już parę razy - oświadczyła, jakby to wszystko tłumaczyło. - I nadal żyjesz… Masz szczęście. Albo to ty sprowadzasz nieszczęście na innych. Nie masz żadnych zmian? - zapytała i zupełnie nagle, bez jednego ostrzeżenia, złapała nakromantę za rękę i podciągnęła jego rękaw aż po łokieć, odsłaniając jasną i delikatną skórę, tak dobitnie kontrastującą z jego ciemnymi szatami i jej spracowanymi dłońmi. Mitra był tak zaskoczony tym gestem, że chociaż nie lubił dotyku, na krótki moment mu się poddał i nie od razu wyszarpnął rękę, dając w ten sposób nieznajomej możliwość dotknięcia się.
        - Jaką ty masz świetlistą skórę… - mruknęła z zaskoczeniem kobieta. W tym momencie Mitra wyrwał się jak oparzony i naciągając rękaw aż po same palce dłoni, obrócił się na pięcie i odszedł, nie zważając na to, czy tamta go wołała. Powiedziała “świetlistą”, to nie był przypadkowy dobór słów, nie w jego odczuciu. Pewnie znała jego rasę. Szlag by to trafił, że też w tym wymarłym miasteczku musiała się trafić osoba, która go poznała…
        Nagle Mitra stanął jak wryty. Stał w morzu szczurów… A przynajmniej tak to na pierwszy rzut oka wyglądało. Popiskujące stworzenia kłębiły się w uliczce, jakby urządzono tu dla nich jakiś szalony spęd. A wśród nich stał Morowy Dziad, spokojny jakby w ogóle ich nie dostrzegał albo wręcz jakby były to jego pupilki.
        - Kim jesteś? - zapytał go po raz wtóry Mitra. On również nie bał się szczurów. To ludzie byli znacznie gorsi.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Bywają takie momenty w egzystencji każdej istoty, gdy zbyt duże natężenie negatywnych emocji przekształca się w coś, czego nie da się opanować. Jest to bardzo charakterystyczny rodzaj gniewu, o niszczycielskim działaniu, zarówno dla odczuwającego, jak i dla jego otoczenia. Gregevius miał nieszczęście właśnie odczuć tą nieprzyjemną transformację. Żal i rozpacz ustąpiły, a po jego ciele rozlały się gorącymi falami gniew i frustracja. Zacisnął poranione palce na kosturze, gdy blondyn, niby cicho, ale dosłyszalnie dla jego uszu, zadał to pytanie. Kim jest? Kim był? Kim będzie? Sam chciałby to wiedzieć. Co więcej, wiele by oddał by poznać swoją przyszłość. Szczególnie jej fragmenty powiązane z pewnym konkretnym nieumarłym. Anioł ukrył nieprzyjemny grymas swej twarzy pod poszarpanym materiałem kaptura i ruszył do przodu, w kierunku tajemniczego blondyna i nieznanej żniwiarzowi kobiety. Szczury, niczym jego prywatna armia, jak na komendę ruszyły za jego powykręcanymi przez chorobę stopami, zachowując przy tym całkowitą, a przez to upiornie niepokojącą ciszę. Niby makabryczny orszak pogrzebowy, dreptały tłumnie za zgarbioną sylwetką przebranego anioła. Nie śpiewał już swej lamentacyjnej pieśni, przepełniał go gniew, a rozwścieczony wysłannik śmierci może zwiastować tylko rzezie, pobojowiska i stosy zwłok. Ignorując całkowicie zaaferowanego blondyna stanął przed kobietą, celując poranionym palcem centralnie w jej biust. Szczurzy orszak nie czekał na swego przewodnika, tylko chmarnie wbiegał do budynku szpitalnego, zaczynając dziko popiskiwać. W tym samym momencie zjawił się Legion. Czarnoskrzydłe ptactwo zaczęło zlatywać się ze wszystkich stron, ze wszelkich dachów domów, kominów i rynien. Zaczęło obsiadać dach szpitala, zachowując tą samą grobową ciszę, co wcześniej szczury. Po chwili dach przypominał pokrytą czarną smołą powierzchnię, wypunktowaną purpurowymi kropkami, stanowiących oczy świty żniwiarza. Morowy Dziad zbliżył przegniły palec do piersi medyczki, a ta wciągnęła nerwowo powietrze, ale nie usunęła się z drogi Gregeviusa.
- Prędzej zginę, niż pozwolę ci wejść do środka, podły Demonie. Widziałam ile chodzisz po mieście. Nie możesz być istotą ludzką. Powtarzam, prędzej umrę niż pozwolę ci wejść do szpitala. - Jej twarz zrobiła się czerwona, gdy gwałtownym ruchem wyciągnęła zza kołnierza pozłacany medalion z purpurowym kamieniem pośrodku złotego koła. W złocie były wyryte jakieś dziwaczne runy, które połyskiwały niemrawo w blasku kryształu.
Anioł roześmiał się gardłowym, nieprzyjemnym śmiechem, przypominającym ostrzenie miecza o kamień.
- Nie szafuj swoim życiem, jakby to był mieszek z miedziakami, kobieto - rzekł sucho, chwytając miedzy szponiaste palce jej amulet ochronny. - Twoje szczęście, że to nie czas na ciebie - syknął spomiędzy zębów i zerwał błyskotkę z jej szyi, odrzucając ją w kierunku morza szczurów. Kobieta zbladła i odruchowo upadła na kolana, gdy poczuła powalający chłód bijący od aury tej postaci. Ramiona zaczęły jej się trząść, podobnie jak warga, a w oczach jej pociemniało. Zadowolony z siebie Gregevius minął ją bezszelestnie i wkroczył do budynku, podzwaniając dzwoneczkami na swym kosturze. Kruki z Legionu obserwowały uważnie cały zajście, trwając w ciszy i bezruchu.
Miasteczko zaczęło umierać...
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Śmierć była… niesamowita. Mitra czuł swoim magicznym zmysłem jak kolejne aury zarażonych gasły, z wnętrza szpitala słychać było piski szczurów i zaskoczone okrzyki sanitariuszy… Ale umierający nie wydawali z siebie nawet jednego jęku. Odchodzili w milczeniu, już nie mogąc zawrócić z drogi, na którą skierowane było ich życie już od samego początku. Mitra w ciągu swojego żywota - szczególnie w jego pierwszych latach - wielokrotnie miał przyjemność obserwować to z bliska. Cisza następowała chwilę przed tym, jak umierali - wydawali z siebie ostatnie tchnienie, a potem gaśli, nawet jeśli wcześniej krzyczeli z bólu lub strachu…
        Błogosławiony nawet nie poczuł, jak wnętrze szpitala zaczęło go przyciągać z tą samą siłą, z jaką księżycowy kamień przyciągał metalowy opiłek. Śmierć zawsze wabiła go z mocą, której nie mógł się oprzeć, lecz tym razem było w niej coś znacznie silniejszego, prawie jakby został zahipnotyzowany. Nie była to kwestia skali, bo te kilka zgonów było niczym w porównaniu do pól bitew, które widział jako dziecko - tam dusze odchodziły w zaświaty dziesiątkami, co tchnienie, a jednak im się opierał. Teraz ledwie dał radę się ocknąć, stojąc już na progu szpitala, z dłonią wspartą na futrynie. Cofnął rękę jak oparzony i obrócił się gwałtownie w stronę ulicy. Wydawało mu się, jakby przespał ostatnie kilka chwil i dopiero teraz docierało do niego co do tej pory zaszło. To, jak Morowy Dziad zignorował go i wyminął, idąc na czele szczurzego orszaku jak jakaś groteskowa postać z dawnych podań. Jak medyczka poznała się na upiornym starcu i dzielnie starała się stawić mu czoła, lecz przyszło jej się mierzyć z kimś, kto swą potęgą przerastał ją po wielokroć… Tak, Mitra również to poczuł swoim szóstym zmysłem. Nie zdążył jednak wyrzucić sobie, że wcześniej tego nie zauważył, gdy poczuł ten obezwładniający zew, niepodobny do niczego co czuł wcześniej.
        Teraz zaś po tym jak się ocknął, jeszcze mocniej w rzeczywistości osadziło go szarpnięcie - ktoś przebiegł obok i potrącił nekromantę jakby ten był pierwszym lepszym meblem. Mitra musiał złapać się futryny, by nie runąć na ziemię, a gdy podniósł wzrok - otrzepując przy tym ramię jakby został zbrukany - dostrzegł jednego z sanitariuszy, który pomagał wstać przerażonej medyczce i razem z nią próbuje uciekać od szpitala. Kobieta się opierała.
        - To za wiele! - zawołał jej towarzysz, ciągnąc ją w drugą stronę. - Nie damy rady, odpuść!
        Mitra ich już nie słuchał. Obrócił się i wkroczył do szpitala, którego wypełniały piski szczurów… Jedynym żywym człowiekiem był tu Morowy Dziad, reszta ludzkich sylwetek stygła już po tym, jak uleciała z nich dusza. Aresterra poruszał się wśród łóżek nie zważając na umykające spod stóp szczury. Wpatrywał się w oblicza zmarłych, zastygłe w wyrazie zaskoczenia bądź ulgi. Wielu nadal miało otwarte oczy, niektórzy nawet usta, a na ich wargach siadały muchy i węszyły przy nich ciekawskie gryzonie, które nie miały poszanowania dla zmarłych…
        Mitra nagle przystanął, wpatrując się w splecione ręce dwóch osób, które skonały w tym pokocie. Nie poruszyła go potęga uczucia, która kazała tej parze trwać przy sobie do końca, lecz to, że obie osoby miały na przedramionach te same symbole. Prosty piktogram przedstawiał łuk skierowany końcami ku nadgarstkowi, przecięty pionową kreską. Widział go już wcześniej na ręce innego denata i nie wierzył, by był to przypadek. Nie zważając na nic Mitra przyklęknął między zmarłymi i rozplótł ich palce, jeszcze ciepłe i elastyczne. Było w tym coś świętokradczego, jakby bezcześcił ich uczucia, lecz on na to nie zważał. Podniósł do oczu jedną z rąk i przyjrzał się symbolowi. Był on wykonany zwykłą henną, łatwą do zmycia, lecz jażącą się nikłą karminą magii. Serce nekromanty gwałtownie przyspieszyło, gdy patrzył na symbol wodząc po nim pieszczotliwie palcami.
        A Morowy Dziad? Mitra czuł jego potęgę i doceniał ją, był jednak przekonany, że nie było to stworzenie z tego świata i nie interesowali go żywi, do których się zaliczał. Skoro więc nie mógł liczyć na jego uwagę, pozostała mu jedynie obserwacja w milczeniu. Klęcząc między martwymi, trzymając jednego z nich za rękę i gładząc palcami tajemniczy symbol, przyglądał się temu potężnemu stworzeniu niczym pokorny sługa.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Czy dzieło w końcu zostało dopełnione? Wszyscy zarażeni poumierali, zginęli niczym żałosne muchy, a on, ich kat i jednocześnie opiekun, stał pośród nich niczym samotna, smutna figura na opustoszałej szachownicy. Szczury biegały dookoła niego, szykując się już do makabrycznej uczty, jaką im przygotował. Na zewnątrz, nad ich głowami grzmiał groźny chór Legionu, ogłaszający śmierć tylu ludzi całemu miastu. Tak, dzieło zostało dokonane. Zaraza przeszła, zabrała tych, którzy odejść musieli. Przynajmniej według Gregeviusa. Te nieznaczne resztki, wraki ludzi, którzy pozostali na ulicach, w domach, zaułkach, będą mieli okazję żyć dalej, jeszcze jeden, kolejny dzień w tej nędzy, na tym materialnym, słabym świecie, który oni, ludzie, zwykli nazywać domem.
Gregevius powoli ruszył ku przejściu. Szczury już się go nie słuchały, zresztą teraz już ich posłuchu nie potrzebował. Samotnie, niczym zszargany cień zarazy, która właśnie odchodziła z tego miasta. Przechodził obok sztywniejących, stygnących zwłok, nawet nie zaszczycając ich swym spojrzeniem. To co było dla niego w nich istotne nosił już teraz w ogniwach swego łańcucha.
Odczuwał dosyć dużą frustrację. Przemierzył całe miasto, każdy zaułek, uliczkę, ściek i ogródek, przeszukał dokładnie każdy zakamarek tego miasteczka, a nie znalazł żadnych wskazówek, które mogłyby chociaż delikatnie naprowadzić go na przyczyny szalejącej zarazy. Trochę to paradoksalne, zbierać dusze, nie znając nawet pośredniej przyczyny ich zgonu. Pewnie dlatego był taki zirytowany, gdy kuśtykał powoli pośród prymitywnych leżanek wypchanych słomą lub wełną. Jego egzystencja znowu ograniczała się do najprostszej z prac. Przybyć, odnaleźć, zabrać. To było dosyć dołujące.
Gdy zamierzał już opuścić ten martwy budynek, ponownie skierował swe spojrzenie na tajemniczego blondyna, nietkniętego palcem zarazy czy innej dolegliwości. Był czysty, delikatny... Wręcz zadziwiające. Młodzieniec przyglądał się jednemu ze zmarłych z nadmiernym zainteresowaniem, nie robiąc sobie nic z szalejących dookoła gryzoni. Dosyć osobliwe.
Gregevius umieścił kostur w zgięciu swego łokcia i splótł chude ręce na swojej piersi, zatrzymując się niedaleko blondyna, o tajemniczej, nieco niezwykłej aurze.
- Śmierć dokonała tutaj swego dzieła, chłopcze. Nie ma tu nic poza resztkami ludzkiego życia i gnijącymi zwłokami. Kimkolwiek jesteś, opuść ten ludzki cmentarz. Twe szczęście, że zaraza cię ominęła - skierował swe słowa do blondyna, głosem zmęczonym, słabym, chropowatym. Był to głos istoty wypranej z uczuć i jakiejkolwiek empatii wobec drugiego człowieka.
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Patrzeć tak, by inni nie poczuli twojego wzroku - Mitra przez lata doszedł w tym do perfekcji. Akcja wywoływała reakcję, gdy ktoś uchwycił spojrzenie blondyna zaraz również na niego patrzył, a że wśród mieszkańców Maurii Aresterra wyróżniał się niczym synogarlica między wronami, nie mógł już z reguły udawać, że nic się nie stało. Stąd jego ciemna szata z kapturem, stąd zasłanianie twarzy, stąd te ukradkowe spojrzenia rzucane spod rzęs. Myślał, że i tym razem przez to zostanie niezauważony - wszak nie tak dawno temu Morowy Dziad już kilkukrotnie go zignorował, dlaczego więc tym razem miał zyskać jego uwagę?
        A jednak. Mitra opuścił głowę i z dbałością krewnego odłożył zimną rękę denata na łóżko, na którym ten spoczywał. Naciągnął jego rękaw, by osłonić namalowany na przedramieniu symbol, zwolnił jednak i łypnął na Morowego Dziada, gdy ten zwolnił, a następnie się zatrzymał. Drgnął, słysząc jego głos - więc tym razem dostąpił jego uwagi. Ostrożnie spojrzał na niego spod rzęs nim podniósł głowę i zaczął patrzeć na niego otwarcie. Wstał, powoli, jakby przed sobą miał lwa gotowego rozszarpać go widząc jakikolwiek gwałtowny ruch.
        - Śmierć to tylko etap, jeden z wielu, niekoniecznie ostatni, choć bezpowrotny… - powiedział cicho, jakby mimo śmiałości swych tez nie miał dość odwagi, by je przedstawiać. - Ten kraj uczy tego jak żaden inny… Żniwa się dokonały, twoimi rękami, lecz to nie oznacza końca pracy, końca wszystkiego. Właśnie teraz zacznie się drugi akt, kolejna walka tych ludzi. Może wkrótce będziesz musiał tu wrócić, gdy nie nadążą z grzebaniem swych zmarłych i nowy pomór ogarnie tę mieścinę.
        Mitra mówiąc obszedł niespiesznym krokiem pryczę, na której leżał oglądany przez niego denat. Baczył przy tym, by nie nadepnąć na żadnego szczura, bo nie lubił ich bolesnych pisków. Gdy już był po tej samej stronie co Morowy Dziad, podniósł na niego wzrok. Zupełnie inny niż do tej pory - bystrzejszy, czujniejszy, nie tak uniżony. Spojrzał starcowi w oczy i od razu jakby się w nich zagubił - poraziła go głębia tego spojrzenia, ten bezkres, który się za nimi napotykało. Taki wzrok mieli ci, którzy żyli zbyt długo i w życiu widzieli już wszystko. Mroźny bezkres oceanu nocą...
        - Odejdę stąd wkrótce - powiedział, gdy ocknął się spod wpływu tego spojrzenia i przypomniał sobie słowa Morowego Dziada. - Lecz nie od razu, bo to co dla ciebie jest końcem, dla mnie jest początkiem, a zaraza mi niestraszna… O ile nie wywołała jej magia. W co wątpię… - mruknął, podchodząc do kolejnego łóżka, by z ciekawości sprawdzić, czy i ta chora miała na przedramieniu ten tajemniczy symbol. Owszem, miała.
        - Kto ci to zrobił? - zapytał, z czułością gładząc po głowie denatkę, którą powoli zaczynał wracać do życia swoimi czarami. Zadziwiające było to jak delikatny i troskliwy potrafił być wobec martwych i konających, a jak bardzo inny był w stosunku do żywych.
        Martwa kobieta wydała z siebie nieprzyjemne charknięcie - próbowała oddychać jak za życia, teraz jednak nie było jej to potrzebne. Spojrzała na Mitrę niewidzącymi oczami i wydała z siebie przeciągłe "eeeee". Nekromanta skrzywił się pod swoją chustą i odpuścił swój czar, znowu odbierając ciału pozory życia. Liczył, że czegoś się dowie, bo czasami przez jakiś czas po śmierci zmarli dalej posiadali pewne powidoki swego doczesnego żywota. Tym razem jednak nie miał tyle szczęścia. Delikatnie odłożył na łóżko jej rękę i nadal klęcząc przy łóżku po raz kolejny odwrócił wzrok na Morowego Dziada, jakby oczekiwał od niego rozkazów bądź nauk. Wiedział, że ma do czynienia z kimś potężnym, wiedział, że z jego wiedzą nie może się równać. Nie wiedział jednak jaki był jego cel, co nim powodowało i czy oboje patrzyli w ten sam sposób na ten przepełniony złem świat. Mogli być przyjaciółmi, wrogami bądź obcymi, lecz o tym dopiero miał się przekonać.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Jego zaropiałe kąciki ust powędrowały powoli do góry, przybierając formę straszliwego grymasu, który nie mógłby być przez nikogo chyba zinterpretowany jako uśmiech. Roześmiał się skrzypliwym, nieprzyjemnym rechotem, zajmującym swe miejsce gdzieś pomiędzy skrzekiem żaby, chichotem hieny a krakaniem kruka. Zbliżył się powoli, chwiejne do dumnie stojącego nekromanty o naturze i wyglądzie anioła i zerknął na zwłoki, które przed chwilą udało mu się "przywrócić do życia".
- Jesteś prawdziwym głupcem, chłopcze, jeżeli myślisz, że śmierć jest nieodwracalna. Tylko prawdziwie ograniczony umysł może wyprodukować tego typu pogląd... - mówiąc te słowa, Gregevius wyprostował się. Paradoksalnie, teraz był dwa razy większy niż wydawał się być. Jego szaty zaczęły delikatnie falować, wydłużając się, cerując i scalając w prostą, przypominającą pogrzebowy całun pelerynę z rękawami sięgającymi daleko za jego nadgarstki. Skóra na jego odkrytej już przez zanikający kaptur twarzy zaczęła blednąć, rysy wydłużać się. Oznaki zarazy powoli poznikały, "wsiąknięte" przez białą powłokę jego oblicza. Czarne włosy wyprostowały się, wydłużyły, nos zaostrzył się, a oczy pociemniały. Teraz "Morowy Dziad" przypominał monstrualnego pielgrzyma w pokutnej szacie, o iście arystokratycznej twarzy z surowym spojrzeniem sędziego. Jego głos stał się czystszy, cichszy i przez to przyjemniejszy.
- Jesteśmy zaledwie pyłem, brudnym osadem na zapracowanych dłoniach pana. Z prochu powstaliśmy... - Sięgnął do zmaltretowanej przez chorobę twarzy kobiety, dotykając delikatnie jej oczu, nozdrzy i ust. Powietrze znowu zaczęło podróżować przez jej płuca, serce zaczęło pracować, oczy ożyły, na skórę powróciły kolory, usta otworzyły się by coś wyrazić....
- I w proch się obrócimy - dokończył Czarnoskrzydły i odjął rękę. Kobieta "umarła" niemalże natychmiast, gdy tylko jego palce straciły kontakt z jej skórą. Po paru sekundach jej ciało zaczęło gnić w przyspieszonym tempie, rozsypywać się wręcz na ich oczach.
Gregevius uśmiechnął się gorzko, kładąc dłoń na powrót na swoim stalowym łańcuchu owiniętym wokół jego pasa.
- Jesteśmy niczym, nekromanto. Zaledwie chwilą. Wobec wieczności oraz śmierci. A jednak przeznaczenie z jakiegoś powodu rzuciło cię w to miejsce, gdyż nie mogę zabrać nic, co jest twojego. Można rzec, że jesteś chroniony przez czas i przeznaczenie. Na razie.
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Mitra przegapił pierwsze sygnał tego, co miało nadejść. Nie dostrzegł uśmiechu Morowego Dziada, jego uwagę zwrócił dopiero jego upiorny śmiech. Każdy słysząc go od razu pojąłby, że dzieje się coś złego - coś, czego może lepiej nie być świadkiem. Było już jednak za późno… A poza tym Aresterra z jakiegoś powodu nie zamierzał się teraz wycofać. Sam nie wiedział jak to ująć, lecz po prostu wiedział, że jeśli w tym momencie ucieknie, to utraci coś bardzo cennego. I to nie cennego w czysto materialnym sensie, lecz duchowym, poznawczym - to, czego tak bardzo łaknął. Stał więc i patrzył, choć szybko jego wzrok z tego pewnego spojrzenia dumnego nekromanty stał się znowu wejrzeniem byłego niewolnika, niepewnym, rzucanym spod rzęs, obracając głowę…
        Dobitny komentarz Morowego Dziada był jak celnie wymierzony policzek. Mitra z reguły nie wdawał się w dysputy w takich chwilach, bo trudno było mu znieść presję i robił się pod jej wpływem nieobliczalny, lecz tym razem odpowiedział nim zdążył się zastanowić.
        - Każdy widzi świat ze swojej perspektywy - powiedział pewnie, lecz nie patrząc w stronę zjedzonego przez chorobę starca… Czy też istoty, która przybrała ten wygląd. Nie było co się oszukiwać, to na pewno nie był ten, za kogo się podawał, wystarczyło się mu przyjrzeć. A na dodatek teraz, gdy stali tak blisko siebie, Mitra czuł jego aurę tak silnie, że ledwo potrafił dostrzec przez nią świat realny. Zimne, oblepiające powietrze krypty, w której nadal słychać było krzyki i lamenty, tych, którzy w niej spoczęli przed wiekami, a których śmierć nie była ani łatwa, ani sprawiedliwa…
        I nagle Aresterra wychwycił moment, w którym zniekształcony starzec zaczął się zmieniać. Błękitne oczy nekromanty zaraz zogniskowały się na tym niezwykłym zjawisku i zdawało się, że nawet nie mrugały, choć im dalej postępowała przemiana, tym bardziej błogosławiony kulił się w sobie. Miał słuszność podejrzewając, że ma przed sobą kogoś niezwykle potężnego. Te oczy, to spojrzenie… Wcześniej wydawało się, że oczy Morowego Dziada miały niespotykaną głębię, lecz przy tym co było widać w nich teraz, wtedy były jedynie płytką sadzawką w porównaniu do najgłębszej toni oceanu.
        Mitra cofnął się pół kroku przed mężczyzną, którego miał przed sobą. Patrzył nań jak urzeczony, oczekując co też powie czy zrobi. Wzrokiem powiódł za białą dłonią, której delikatne muśnięcie przywróciło do życia denatkę, którą nie tak dawno na moment sam wskrzesił. Później zaś z tą samą łatwością życie - pozory życia - uleciało z niej po raz kolejny. Lecz tym razem było znacznie ciekawiej - jej ciało w mgnieniu oka uległo rozkładowi, który w normalnych warunkach trwałby kilka lat. Dla Aresterry - zafascynowanego do głębi śmiercią - był to widok niezwykle fascynujący. Gdyby mógł, z radością przystąpiłby do robienia notatek i do badań. Teraz jednak nie miał do tego głowy. Znowu podniósł wzrok na mężczyznę, który stał przed nim. Wysłuchał, co ten miał do powiedzenia. Uśmiechnął się krzywo pod swoją maską.
        - Jedyne co można mi odebrać to życie, gdyż całej reszty pozbawiono mnie już dawno… Więc gdziekolwiek rzuci mnie wiatr przeznaczenia, ja robię swoje, nie czuję ograniczeń. Pan i tak już dawno przestał patrzeć w tym kierunku - zauważył cicho, nie wiadomo czy mając na myśli to konkretne miasteczko, całą Maurię czy też może nawet Alaranię.
        - Skoro twierdzisz, że znasz moje przeznaczenie i wiesz, że nie nadszedł jeszcze mój czas, nie każ mi odchodzić, bo i tak tego nie uczynię. Śmierć, która przetoczyła się przez to miejsce nadeszła znikąd i ogarnęła to miasto niczym ogień trawi wysuszony słońcem step. Teraz zaś nagle dokonała się twoimi rękami… Nie wiem kim jesteś, lecz umysł każe mi sądzić, że twoja obecność tu jest skutkiem a nie przyczyną. I choć pewnie ukończywszy swe dzieło odejdziesz, ja chcę znać całą historię.
        Nekromanta mówił cicho, lecz mężczyzna do którego się zwracał stał na tyle blisko, by i tak go słyszeć. Nie słyszał go jednak nikt z zewnątrz - na przykład lekarka, która wcześniej oferowała mu pomoc, a teraz uparcie wróciła do szpitala by przekonać się co tam się działo. Przez zabrudzone szyby zerkała ukradkiem na młodzieńca o świetlistej skórze i jego rozmówcę w szacie czarniejszej niż noc. Nigdy wcześniej go nie widziała, a jego widok wywoływał w niej nieokreślony, trudny do przezwyciężenia niepokój. Nie wiedziała z czym ma do czynienia... Ale obiecała sobie, że się dowie. I jeśli to tych dwóch było odpowiedzialnych za śmierć, która spadła na miasteczko... Zapłacą za to. Teraz jednak kobieta szybko uciekła, bo konfrontacja w tym momencie nie miałaby najmniejszego sensu. Musiała zebrać dowody, znaleźć ludzi do pomocy. Nie mogła tego tak zostawić.
Gregevius
Błądzący po drugiej stronie
Posty: 50
Rejestracja: 8 lat temu
Rasa: Anioł Światła
Profesje:
Kontakt:

Post autor: Gregevius »

Gregevius przekrzywił nieznacznie głowę, jakby miało mu to ułatwić spojrzenie na jasnego młodzieńca, który wydawał się taki pewny siebie, buntowniczy, nieco nawet arogancki. Na jego blade usta powrócił zimny, obojętny uśmiech, gdy nieco odsunął się od swego rozmówcy. Szczury zatrzymywały się na jego widok, a gdy tylko jakieś futrzane ciałko musnęło skrawek szaty Gregeviusa, zaraz nieruchomiało i zasypiało na zawsze.
- A więc po to tu jesteś... Nie po to, by walczyć z tym co i tak nieuniknione, lecz aby znaleźć tego przyczynę. Póki co, zaś, odnalazłeś jedynie, jak to raczyłeś określić, "skutek", czyli moją skromną osobę. Tak jakby Śmierć była psem, żarłocznym, padlinożernym kundlem, który jak na zawołanie popędzi tam, gdzie rzucą mu porcje świeżego truchła. Hah, jakie to prymitywne postrzeganie naturalnej kolei rzeczy. Widzę, żeś nie w pełni człowiekiem, ale mimo to zachowujesz poziom intelektualny ghula. - Żniwiarz westchnął rozdzierająco, krzyżując ramiona na piersi. - Niemniej jednak, każdy rzemieślnik potrzebuje narzędzi, nawet prymitywnych. Powiedz mi zatem, człowieczku, czy dowiedziałeś się czegoś podczas swych mozolnych poszukiwań prawdy? Czegokolwiek istotnego? - zapytał, nie kryjąc zresztą swej obojętności i znudzenia. Podobnie nudziła go i mało interesowała śmiertelniczka, która zaledwie parę chwil temu uciekła spod szpitala. Zapewne będzie szukała pomocy, jednakże, znając ludzką naturę, nie znajdzie jej wśród zastraszonych przez zarazę i jej następstwa ludności miasteczka. Będą oni przygotowywać się na coś innego. Na wizyty innego rodzaju istot. Mroczniejszych. Wkrótce masowo przybędą fanatyczni Nekromanci i liche, szukając sług do swych nieumarłych zastępów. Pojawią się hordy ghuli i niższych wampirów, zwabione perspektywą smacznego i łatwego do zdobycia posiłku. Tak było zawsze, tutaj w Maurii, dlatego zarazy i klęski głodowe były ma tych terenach znacznie groźniejsze aniżeli wojny. Były to swoiste katastrofy, straszliwe bitwy pomiędzy życiem, a śmiercią. Gregevius zaś stał po obu stronach.
- Głupiś, człowieczku. Gdyby Pan nie spoglądał na te ziemie swym łaskawym okiem, mnie by tutaj nie było. Tylko ciemność i zapomnienie.
Usta Żniwiarza wykrzywiły się w złośliwym uśmiechu, mrużąc oczy i powoli odwracając wzrok od butnego niebianina.
- Moja praca w tym miejscu dobiegła końca. Mam serdecznie dosyć mieszania się w pomniejsze wytwory śmiertelnych umysłów w postaci intryg i zagadek. Nigdy nie powinienem się w nie mieszać. Wtedy obce byłoby mi cierpienie... - przygryzł wargi, zaciskając gwałtownie dłonie w trupioblade pięści.
- Wszyscy powinniście sczeznąć w Otchłani za grzechy jakich się dopuszczacie. Sprawiacie, że ten świat gnije - prychnął, odwracając się plecami.
- Najwyraźniej, powinienem bardziej się przyłożyć do oczyszczania go. - Jego szept zlał się z głuchym i przeciągłym szumem towarzyszącym zaklęciu archanioła. Po chwili cała jego sylwetka rozpłynęła się w ciemnej mgle.


Ciąg dalszy- Gregevius:
https://granica-pbf.pl/viewtopic.php?f=123&t=3548
Ostatnio edytowane przez Gregevius 5 lat temu, edytowano łącznie 1 raz.
Awatar użytkownika
Mitra
Splatacz Snów
Posty: 357
Rejestracja: 6 lat temu
Rasa: Błogosławiony
Profesje: Mag , Uzdrowiciel
Kontakt:

Post autor: Mitra »

        Mitra patrzył na twarz mrocznego nieznajomego, to skupiając się na oczach, to zaś na ustach, wychwytując subtelne zmiany w jego mimice. Nie patrzył pod nogi, na biegając po podłodze szczury. Czuł, jak niektóre z nich nie przejmując się ewentualnymi konsekwencjami biegały żywym po stopach i zaczepiały ich szaty. Czasami słyszał, jak jedno ze zwierzątek zapiszczało żałośnie, gdy kontakt z jego mrocznym rozmówcą wyrwał życie z jego malutkiego ciałka, ale jakby na to nie zważał. Mógł jednak szybko skończyć tak jak jeden z tych gryzoni - w końcu czym się od niego różnił z wyjątkiem rozmiaru? Wszystkie stworzenia były równe wobec śmierci.
        - Mmm - mruknął jakby dopiero się przebudził. Skojarzenie to było tym bardziej zasadne, gdy patrzyło się na jego przymrużone oczy. Nie odpowiadał na obraźliwe słowa skierowane pod własnym adresem, bo i po co.
        - Ujmujesz sobie, choć ja tego nie powiedziałem - zauważył łagodnym tonem, jakby w gruncie rzeczy nie było to nic wielkiego. Odsunął się i powolnym krokiem zaczął spacerować między łóżkami, na których spoczywały ofiary zarazy. Już można było odnieść wrażenie, że zignorował wszystkie pozostałe słowa czarnowłosego mężczyzny, gdy w końcu jednak zdecydował się odezwać.
        - By walczyć i by nie była to walka z wiatrakami, dobrze jest poznać wcześniej swego przeciwnika. Znać jego słabe punkty, ograniczenia… Znać też siebie i swoje możliwości - powiedział, przystając przy ciele zadziwiająco młodego i dobrze zbudowanego mężczyzny, takiego, który nie powinien umrzeć z choroby, a prędzej od miecza. Obejrzał jego dłonie o twardych wnętrzach, szorstkie, zimne.
        - Czy naprawdę chcesz odpowiedzi? - upewnił się Mitra, podnosząc wzrok na swego żywego rozmówcę. W jego niebieskich oczach widać było coś, co przypominało anielskie współczucie, to przepełnione dobrem i miłosierdziem. Brwi miał jednak ściągnięte i kto wie, czy pod tą chustą nie krył się jakiś krzywy uśmiech. Bez żadnego dodatkowego słowa podwinął rękaw młodego nieboszczyka i złożył jego rękę z namaszczeniem wzdłuż ciała, dłonią ku górze, by przedramię było odpowiednio obrócone i widać było narysowany na nim znak odwróconej liry, jak go już nekromanta nazywał w myślach. Spojrzał na czarnowłosego mężczyznę jakby sprawdzał, czy ten dobrze widzi co robi, po czym podniósł się i odsunął, dłonie skrywając w rękawach jak jakiś mnich.

        Chwilę później dało się słyszeć brzęk tłuczonego szkła, a następnie ciche łupnięcie, gdy coś spadło w środku na zasypane trocinami deski podłogi. Moment później buchnął płomień - do szpitala wrzucono palącą się butlę oliwy, która pękła w kontakcie z podłożem. Pożar rozprzestrzenił się momentalnie, przy akompaniamencie ryku płomieni i pisku przerażonych, uciekających szczurów.
        Mitra cofnął się gwałtownie pod ścianę, gdy tylko usłyszał brzęk tłuczonej szyby. Zakaszlał i osłonił twarz - momentalnie poczuł smród palonych prześcieradeł i włosów. Martwi zajmowali się ogniem, czemu nie towarzyszyła żadna skarga, może poza tą, którą podnosiły szczury... Błogosławiony, choć był pod wrażeniem tej sceny, miał też tyle rozsądku by wiedzieć, że nie może tam zostać. Kaszląc zaczął przemieszczać się wzdłuż ściany w kierunku wyjścia. Nogi mu się jednak plątały, a przed oczami robiło się ciemno. Upadł na kolana i nie mogąc się podnieść przemieszczał się na czworaka. Przytomność stracił - zdawało mu się - na wyciągnięcie ręki przed drzwiami. Nie bał się, choć zdawało mu się, że po raz ostatni zamyka oczy...
        Otworzył je jednak po dwóch dniach. Miejsce zdawało się podobne: kilka łóżek, ascetyczne wnętrze przypominające boks w pańskiej szopie, zapach świeżo wypranej pościeli i środków antyseptycznych. Mitra jęknął, przeciągając suchym językiem po spękanych wargach. W pobliżu nie było nikogo, podniósł się więc o własnych siłach, zaraz jednak padł na posłanie. Nie potrafił skupić się na żadnej magii, nie mógł więc sam sobie pomóc. Mimo to próbował, lecz nim osiągnął sukces, przyszła do niego kobieta - korpulentna niewiasta w białym fartuchu. Ponoć pielęgniarka. Zajęła się nim i opowiedziała, że wyciągnięto go z pożaru, że jakaś kobieta go przyprowadziła, lecz imię nic Mitrze nie mówiło. Jeszcze tego samego dnia odzyskał siły na tyle, by opuścić miasteczko - czuł w powietrzu, że nadszedł kres śmierci, więc nic go w tym miejscu nie trzymało. Mężczyzny z lazaretu nie spotkał... Lecz pamiętał spojrzenie tamtych oczu. I czuł, że jeszcze kiedyś przyjdzie mu w nie jeszcze raz spojrzeć.

Ciąg dalszy: Mitra
Zablokowany

Wróć do „Mroczne Doliny”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości