WCZEŚNIEJ
Jak co ranek szybko wyskoczyła z łóżka wraz z pierwszym śpiewem okolicznych ptaków i szeroko otworzyła okno, aby wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Swoje czarne włosy upięła w wysokiego koka i ubrała się w zwiewną, bladoniebieską sukienkę. Ten dzień zapowiadał się dla niej wspaniale. Już na schodach prowadzących na parter słyszała odgłosy krzątającej się służby i śmiechy rodziców i braci w jadalni. Zeszła więc do nich szybko, by oszczędzić jak najwięcej czasu.
- Dzień dobry kochani - zaćwierkała, po czym ucałowała po kolei najpierw policzek ojca, a później mamy.
- Radosna jak zwykle - odparł Sean, młodszy z jej braci, na co dziewczyna pokazała mu język.
- Daj spokój, to jej dzień - dodał Mich, starszy.
- Dokładnie tak, dziękuję braciszku - uśmiechnęła się do niego, siadając obok mamy i na przeciwko Seana.
Rodzice uśmiechnęli się do siebie, po czym oboje spojrzeli na Cayelin.
- Wszystkiego najlepszego skarbie - powiedział ojciec. - Wszyscy doskonale wiemy, że nie chcesz od nas prezentów, ale dziś jest szczególny dzień i wszyscy razem byliśmy zmotywowani, aby ci go podarować.
- Naprawdę nie było trzeba - dziewczyna zaczęła protestować jednak ojciec uniósł uspokajająco dłonie. Natomiast mama zabrała głos.
- Wiemy również jak bardzo kochasz ptaki, więc to bardziej prezent dla nich. Czeka już na zewnątrz. Ale najpierw śniadanie.
Mimo ostatnich słów matki, dziewczyna i tak poderwała się ze swojego miejsca i ruszyła niemalże biegiem do wyjścia. Za sobą usłyszała jeszcze śmiech rodziny i szuranie krzesłami, kiedy to ruszyli za nią. Przed domem tuż koło sporych rozmiarów fontanny stał również niemały karmnik dla ptaków. Dziewczyna podziwiała to dzieło sztuki, chodząc wokół niego i palcami wodząc po licznych zdobieniach, wyrytych w drewnie. Pewnie robota Micha - pomyślała. Tylko on potrafił rzeźbić w drewnie z taką precyzją. Natomiast cała reszta...
- Sam go zaprojektowałem, nic wielkiego. Zajęło mi to tylko kilka minut - odezwał się ojciec, stojąc tuż koło niej.
- Ale tato, to miniatura Rapsodii - odparła Cayelin z zachwytem.
- Właśnie tak miał wyglądać - Sean przysunął się do jej drugiego boku i objął siostrę ramieniem.
- Skarbie możesz zamknąć buzię, bo połkniesz muchę - powiedziała mama, na co wszyscy się zaśmiali, a Cayelin uśmiechnęła szeroko i otarła łzę spływającą jej po policzku. Była zachwycona.
Wieczorem, gdy już wszystko było gotowe, powoli zaczęli schodzić się goście. W końcu nie codziennie sławny architekt wydaje bal z okazji dwudziestych urodzin córki. Służba krzątała się jeszcze bardziej niż z rana. Część usługiwała gościom, a inni pomagali domownikom. Cayelin nie mogła wyjść z zachwytu jak wszyscy bardzo się starali, aby naprawdę ten dzień był dla niej jednym z najlepszych. Chodziła między gośćmi, wszyscy życzyli jej wszystkiego co najlepsze, a ona uśmiechała się i dziękowała. A gdy nadszedł czas zapanowała cisza. Wtem rozbrzmiała muzyka i wszyscy zgodnie utworzyli wielkie koło. Mama delikatnie wypchnęła Cayelin na środek, gdzie czekał już na nią ojciec.
- To tradycja - powiedział jej do ucha. - Aby ojciec poprowadził córkę ku dorosłości.
Nim się zorientowała, chwycił jej dłoń i zaczęli tańczyć. Nie była zbyt dobrą tancerką, ale ojciec trzymał ją pewnie. Przy nim zawsze czuła się bezpiecznie i choć chwiała się na nogach i kilka razy go nadepnęła i pozwolił jej upaść. A gdy piosenka dobiegła końca, zatrzymali się, po czym ojciec ucałował jej dłoń i odszedł w stronę mamy. Zatańczyła jeszcze z wieloma mężczyznami, z jednymi szło jej lepiej, z innymi gorzej. Nawet kilka razy z braćmi, choć Sean odpuścił po dwóch. Tak jak ona miał dwie lewe nogi do tańca, przez co częściej się o siebie potykali. Mich zdecydowanie lepiej sobie z tym radził, chociaż równie szybko uciekł poszukać towarzystwa dziewcząt, które nie są jego siostrą, więc w końcu Cayelin została sama. Od tańczenia rozbolały ją nogi i żeby uniknąć kolejnego chętnego do tańca, wyszła na zewnątrz i usiadła na brzegu fontanny, aby popatrzeć na karmnik. W pewnej chwili wyczuła obok siebie czyjąś obecność. Stał w cieniu i obserwował ją, a gdy go dostrzegła postąpił kilka kroków w jej stronę. Już dawno zaszło słońce, a ogród rozświetlało jedynie światło gdzieniegdzie palących się świec. Mimo to doskonale widziała jego twarz. Uśmiechał się jednym kącikiem ust, dłonie miał ukryte w kieszeniach spodni. Był przystojny. Zamrugała kilka razy oczami, a on w tym czasie podszedł do niej bliżej.
- Wszystkiego najlepszego Cay - odparł nieznajomy i przysiadł tuż koło niej, lecz tak by jej nie dotknąć. - Wyglądasz olśniewająco.
- Dddziękuję - zająknęła się, choć nigdy jej się to nie zdarzało. W tym mężczyźnie było coś niepokojącego, mimo to nie potrafiła się odsunąć, ani wydobyć z siebie głosu.
- Nie musisz się bać. Jestem twoim przyjacielem - odparł kojącym głosem, przez co się rozluźniła, po czym spytał spokojnie - Piękną mamy dziś noc, prawda?
- Tak, zdecydowanie - uśmiechnęła się nieśmiało, czując palący ją rumieniec na twarzy.
- Może zechcesz się ze mną przejść?
Zgodziła się, nie potrafiła odmówić, nie chciała. Nie wiedziała co ją czeka...
Poczuła tylko ból, kiedy jego kły przebiły jej skórę. Nie odezwała się, nie drgnęła, tak jak rozkazał. A później osunęła się w jego ramionach. Wziął ją na ręce i ułożył delikatnie na ziemi. I czekał.
Ból był potworny. Ale nie aż tak jak głód. Paliło ją gardło, żołądek, wszystko domagało się tylko jednego - krwi. Kiedy już się przeistoczyła urok stracił moc. On wciąż tam był, siedział cały czas koło niej, obserwował ją, gotów od razu zareagować, napoić ją. Wtedy poderwała się i warknęła przeciągle. Wyciągnął w jej stronę rękę, ale odepchnęła ją.
- Co mi zrobiłeś!? - krzyknęła.
- Przemieniłem cię, byśmy mogli być razem.
- Nigdy nie będę z tobą! Nigdy! Zniszczyłeś mi życie!
Nie zdążył jej złapać, wytłumaczyć, nie dała mu szansy. To ją zgubiło. Zbyt długo opierała się pragnieniu. Gdy dotarła do domu, zrozumiała swój błąd. Zwłaszcza, gdy wyczuła zapach krwi rodziców, braci i służby, oraz wielu innych osób, jak sobie później zdała sprawę. Zbyt wielu. Nie potrafiła się opanować. Pod koniec zabijała tylko by zabić. Była już pełna, ale pragnienie nie ustępowało. Chciała więcej.
- Cay! - zawołał za nią, stając w progu jej domu i otwierając szeroko oczy. - Nie zrobiłaś tego.
Zrobiła... i pewnie zapłakałaby, gdyby nie żądza mordu w jej oczach.
- Zabij mnie - powiedziała. - Bo jak nie to ja zabiję ciebie.
- Możesz ocalić pozostałych. Wystarczy, że napijesz się mojej krwi - powiedział, tym razem spokojnie.
Nie wyglądała na przekonaną, ale pokiwała ledwo zauważalnie głową. Podszedł do niej powoli, po czym ukląkł przed nią na podłodze i wyciągnął w jej stronę dłoń. Ujęła ją z wyraźnym obrzydzeniem wymalowanym na twarzy, po czym wbiła w nią kły. Wzięła kilka porządnych łyków, aż poczuła, że palenie w gardle ustaje. Pragnienie również zniknęło. Puściła jego dłoń i odsunęła się.
- Wiem, że mnie nienawidzisz, ale nie możesz tutaj zostać. Na pewno ktoś zaraz tu przyjdzie, krzyki było słychać z daleka. Jeśli nie ze mną, to odejdź sama. Ukryj się i nigdy tu nie wracaj.
Więc uciekła nawet nie obejrzała się za siebie, czy czasem nie podąża za nią. Jakaś jej część wiedziała, że tak nie będzie. Ona również czuła, że jej życie się zakończyło, wraz ze śmiercią jej rodziny i czuła się winna. Dlatego zaczęła obwiniać jego. Choć nie znała jego imienia, wiedziała, że jego twarzy nie zapomni, ani tego co jej zrobił. Przysięgła sobie, że kiedyś się zemści. Odnajdzie sposób. Być może będzie zmuszona do walki z innymi. Nie dbała o to. Umarła, a wraz z nią umilkły ptaki.