Historia
Rododendronia była domem wielu znakomitych rodów, a Wailenghordowie nie wyróżniali się spośród nich ani bogactwem, ani sławą. Wyróżniali się jednak jedną, choć bardzo istotną cechą – stałością. Przywiązanie do tradycji było w nich tak silne, że nawet w mieście, które przez ciągłe zmaganie z potworami nie mogło przeżywać renesansu sztuki i filozofii, byli uważani za ludzi staromodnych i zacofanych. W domu, nad którym czuwał kruk na czerwonym tle, panował rygorystyczny porządek i dyscyplina. Dlatego wszystko czyniono wedle odwiecznego obrządku, a uchybiano jedynie nieporządkowi oraz niszczycielskiemu postępowi. Dlatego narodziny Verliusza przywitano tak, jak robiono to tysiąc lat temu – z wielką radością. Ten jeden zwyczaj chyba jednak nigdzie się nie zmienia. Lecz gdyby wiedziano, co czeka ich w następnych latach...
Verliusz okazał się nadzwyczaj krnąbrną osobą. Już jako dziecko wykazywał się sporą dozą niesubordynacji i odporności na lekcje. A tych było wiele. Niektóre mniej lub bardziej okrutne, ale wszystkie wielowiekowe i sprawdzone. Nic nie działało. A chłopak rósł, a przepaść pomiędzy nim, a jego rodem z każdym dniem się powiększała. U progu dorosłości zrobił coś, przez co rodzina go znienawidziła. Jego ojciec próbował mu odnaleźć jakąś porządną posadę w handlu, obawiając się, że młodzieniec może chcieć parać się polityką. Jednak wkrótce przekonał się, że było gorzej. Verliusz został artystą. I to bynajmniej prawdziwym, hołdującym pradawnym wzorom, ale poszukujący nowych nurtów!
Gdyby nie fakt, że ród Wailenghordów nie uznawał wydziedziczania, Verliusz musiałby spędzić resztę życia na przymusowej wędrówce po Alaranii. Mimo to sam zdecydował się na podobne życie, a przynajmniej przez kilka miesięcy, w poszukiwaniu natchnienia. Spędził je poznając wiele cudów Alaranii, malując obrazy i pisząc wiersze. Poznał także czarodziejkę, Lismeę, dosyć młodą, więc i nieco naiwną. Z ogromną słabością do artystów. Wywiązał się między nimi romans, w wyniku którego czarodziejka zaszła w ciążę. Nie było to w planach Verliusza, który postanowił umknąć – widział przed sobą całe życie. Jednak chociaż Lismea przez swoją młodość była naiwna, to także nadzwyczaj uparta. Szybko odnalazła zbiega i wymusiła na nim obietnicę, że się pobiorą i zamieszkają w jego rodzinnym domu. Verliusz nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Jego rodzice wpadli w szał, kiedy powrócił do ich domu z ciężarną żoną. Jednak nie mogli sobie pozwolić, aby ich przepędzić. Nie wiedzieli jednak, że kobieta jest czarodziejką – ukrywała swoją aurę, a wcześniej upewniła się, że Verliusz nawet o tym nie wspomni. Była młoda, ale nie była idiotką.
Niedługo potem na świat przyszedł Malawiasz. Jak zwykle narodzinom towarzyszyła aura radości, choć tym razem dosyć wymuszonej. Rodzice Verliusza obawiali się, że chłopak pójdzie w ślady ojca. Szybko jednak się okazało, że ich obawy były całkowicie nieuzasadnione. Malawiasz od dziecka wykazywał wprost przeciwny charakter w stosunku jego ojca – był spokojny, szybko się uczył, a przyswajanie podstawowych zasad życia społecznego przychodziło mu nadzwyczaj łatwo. Jego dziadkowie nie mogli w to uwierzyć i żałowali, że ich syn nie mógł się tak zachowywać.
Malawiasz jednak nie miał łatwego dzieciństwa. Jego ojciec godziny spędzał na próbach stworzenia dzieła idealnego lub wędrowaniu po mieście w poszukiwaniu natchnienia. Nie, nie ignorował syna tak po prostu. Z początku mnóstwo uwagi do niego przywiązywał, jednak wraz z tym, jak rósł, syn coraz bardziej przypominał mu ojca. A to bolało go dogłębnie. Zwłaszcza, że chłopiec o wiele bardziej wolał towarzystwo dziadków, niż jego. Natomiast wiele czasu spędzała przy chłopcu matka, ucząc go magii. Nie była to jej zachcianka, która mogłaby narazić Malawiasza na niebezpieczeństwo, a wprost przeciwnie – chłopiec posiadał silny talent magiczny, a bez nauki kontrolowania go, w tym mieście nie przetrwałby długo.
Chłopak rósł szybko, a im starszy był, tym więcej nieprawidłowości w otaczającym go świecie dostrzegał. Dziadkowie twierdzili, że wyrośnie na szlachetnego człowieka, jednak w jego umyśle rodziły się idee, które spełnienie odnaleźć mogły tylko w jednym – w polityce. Malawiasz od wkroczenia w wiek młodzieńcy interesował się otaczającym go światem, nie jedynie tym miastem położonym na końcu świata, ale całą Alaranią. Dostrzegał w zmianach, które przetaczały się przez cały kontynent, olbrzymie zagrożenie dla ładu i pokoju. Nie był w stanie współistnieć z innymi rasami, jak to czyniło wielu, akceptując ich odmienność. Zgadzał się, że mogą stanowić część społeczeństwa, ale jedynie przestrzegając jego reguł.
Te ziarna rosły w jego sercu aż do młodzieńczych lat, kiedy to postanowił wziąć los w swoje ręce i zrobić coś, choćby najmniejszą zasługę, aby zmienić świat. Zaczęło się od doniesienia na swoją matkę. W domu rodzinnym zapanował chaos, gdy wkroczyli do niego uzbrojeni strażnicy. Malawiasz wykorzystał tę chwilę, zabrał znaczną część rodowitej biżuterii i wyjechał z miasta, udając się na Równiny Drivii – miejsce według niego najbardziej zarażone niedoskonałością niż Opuszczone Królestwo, którego ciągłe znoje skupiały umysły ludzi na właściwych drogach rozumowania.
Początkowo działalność Malawiasza miała charakter podobny do terroryzmu, choć zdecydowanie mniej widoczny. Dzięki swojej charyzmie, determinacji i przede wszystkim pieniądzom znalazł mnóstwo chętnych, którzy za nim podążyli. Początkowo brali za cel jedynie przestępców, margines społeczeństwa, których napadali i obijali bądź zabijali, w zależności od sytuacji. Zawsze w dosyć okrutny sposób. I choć dzięki temu przestępczość w wielu miastach zaczęła spadać, to ich władze nie patrzyły na nich zbyt przychylnym okiem. Po kilku latach Malawiasz zorientował się, że w ten sposób nie uda mu się niczego zmienić – choć ludzie i nieludzie zaczynali się obawiać występować otwarcie przeciwko porządkowi, ale wciąż pozostawali tymi samymi, aspołecznymi jednostkami. W dodatku największym ciosem dla mężczyzny było to, że sama władza stawała przeciwko niemu – ład, za który walczył, walczył z nim. Uznał wtedy, że nawet ona jest spaczona przez to zło. Musiał to zmienić. I zrozumiał, że nie będzie w stanie bez niej niczego zmienić.
Podjął się naprawdę skrajnego celu. Przejęcia poprzez spisek władzy w Valladonie, podporządkowanie sobie jego wojska, wprowadzenie reform społecznych na chwałę dawnych porządków, lecz udoskonalonych w każdym calu, a następnie rozszerzenie rewolucji na całe Równiny, za pomocą miecza i pióra. Podszedł do tego zadania z pasją, jaka jeszcze nigdy nie towarzyszyła mu w życiu, a poparcie zebrał większe, niż kiedykolwiek wcześniej – wielu skusiła chęć stanowienia prawa, choć wielu nie podzielało wizji Malawiasza. Ale ten wiedział, że w tym przedsięwzięciu nic nie jest w stanie go powstrzymać i niedługo stworzy nowy, doskonały świat.
Kilka tygodni później trafił do lochów w Valladonie. Niedługo miał zostać skazany za zorganizowanie spisku mającego na celu zamordowanie rodziny królewskiej. Załamał się. Ze szczytu możliwości trafił na samo dno. W lochach spędził kilka lat, czekając na wyrok śmierci. Aż w końcu zdarzyło się coś, co znowu tchnęło w niego życie. Pojawiła się jego matka. Nie, nie był to jej duch, a jedynie wytwór umysłu Malawiasza, który powoli zaczynało przejmować szaleństwo. Matka wybaczyła mu jego czyn, uważając, że postąpił tak, jak powinien, a jedynie żalem dla niej było, że postanowił wzgardzić swoim rodem – który to czyn sprowadził na niego to nieszczęście. W Malawiasza wstąpiła wtedy myśl, że musi powrócić do domu, a wszystko dobrze się skończy.
Dzięki magii umysłu wydostał się z celi, a następnie ruszył przez lochy, pod osłoną iluzji. Przedostał się na zewnątrz, lecz tam dostrzegli go strażnicy. Udało mu się umknąć, lecz został ciężko ranny. Umknął z miasta, lecz kilkaset metrów od niego upadł, nie mogąc dalej biec. I wykrwawiłby się, gdyby nie pewna osoba, która dzięki magii postawiła go na nogi. Gdy się obudził, ujrzał coś, czego zdecydowanie się nie spodziewał. Jego zbawcą okazała się być minotaurzyca. Wywiązała się między nimi długa i burzliwa rozmowa na temat właściwie wszystkiego. Inaczej. Ona pozostawał spokojna, a szalał jedynie Malawiasz – gdyby nie osłabienie, rzuciłby się na nią. Spróbował wedrzeć się do jej umysłu, ale nie był w stanie dostać się do choćby jednej jej myśli. Ta porażka go zszokowała. Po kilku dniach był w stanie chodzić, więc ruszył czym prędzej na północ, bez choćby podziękowania.
Po kilku tygodniach wędrówki dotarł do domu. Ze zdziwieniem odkrył, że jego ród niemalże przestał istnieć. Dziadkowie umarli naturalną śmiercią, zaś jego ojciec oszalał po utraceniu swojej żony, doprowadzając należący tylko do niego dom do ruiny, będąc skupionym tylko na jednym – próbie stworzenia idealnego dzieła sztuki, obrazu Lismei. Malawiasz łatwo złamał jego umysł i przejął budynek na własność. Patrząc na owoce szaleństwa swojego ojca, przeżył oświecenie. Nie mógł zmieniać ludzi od zewnątrz. Musiał to robić od środka. W ich umysłach. Pierwszą próbą była naprawa jego ojca. Zajęło mu to kilka tygodni, ale dzięki magii umysłu i iluzji udało mu się to. Szalony artysta zmienił się w praworządnego obywatela, pragnącego jedynie służyć wspólnocie. A szczególnie Malawiaszowi.
Ten przystąpił do wielkich zmian. Przeobraził rodowity dom w coś bardziej służącego jego celowi – w coś przypominającego bardziej szpital niż miejsce, w którym można mieszkać. Mężczyzna wzorował się na szpitalach magów życia, twierdząc, że oni leczą ciała od zła, on zaś będzie to samo robić z umysłami. Te zmiany nie uszły uwagi sąsiadów, których jednak szybko Malawiasz zdołał przekonać, że nic im nie grozi. Ukazywał swoje zamiary jako służące dobru publicznemu, a na przykład często podawał swojego ojca. Jego widok zawsze szokował tych, którzy go znali, szczególnie przez ostatnie lata. Ale zdecydowanie pozytywnie. Widziano w nim mąciciela i ofermę, która doprowadziła do upadku całego rodu. Teraz natomiast, jak mówiono „wyszedł na ludzi”. A to za przyczyną tego niepozornego chłopaka, o którym wszyscy zapomnieli. Kilka osób nawet wyraziło chęć pomocy, bądź prośbę odnośnie do jednego z ich krewnych, czarną owcę. Malawiasz przyjmował to wszystko z uprzejmym zadowoleniem. Teraz prawdziwie czuł, że ma wszystko pod kontrolą.
Wkrótce przystąpił do pracy, a dwór jego rodziny stał się domem wielu osób nieumiejących zaakceptować rzeczywistości, których mężczyzna z uporem maniaka łamał i składał na nowo. Wykorzystując naprawdę olbrzymi wachlarz sposobów. Nie wszystkie spodobałyby się Królowej, gdyby się o nich dowiedziała, ale nikt nie dociekał. Malawiasz robił naprawdę porządną robotę, a jego pacjenci zdawali się po niej o wiele bardziej szczęśliwi, niż wcześniej. A zdecydowanie więcej szczęścia przynosili rodzinie i przyjaciołom.
Sam Malawiasz jednak nie mógł poczuć się do końca szczęśliwy. Grono jego pomocników się zwiększało, dwór był rozbudowywany, jednak wciąż pewna rana jątrzyła się w nim. Wybierał się często na polowania na niezrównoważone osoby, uwielbiał bowiem wyszukiwać ich wśród zwykłych ludzi i łapać w szczęki. Dostarczanie pacjentów przez bogate rody i władze (tak, czasami udawało się naprawić nawet zawziętego mordercę!) nie wystarczało mu. Jednocześnie też zawzięcie trenował magię umysłu – pamiętając porażkę, którą kiedyś odniósł. Wiedział, że większość z tych, którymi się zajmuje, to zaledwie płotki. Wiedział, że po świecie chodzi mnóstwo osób, dla których wszelki ludzki porządek jest całkowicie obcy. Widział w nich wroga wszystkiego, co dobre i piękne. Agentów chaosu, z którymi kiedyś się zmierzy i naprawi. Ta myśl ciągle pcha go do przodu, gdy wybiera się na kolejne polowania, w nadziei, że znajdzie w końcu jednego z nich, a następnie zrobi jednym ze swoich.