Oglądasz profil – Silmara

Awatar użytkownika

Ogólne

Godność:
Silmara Auersberg
Rasa:
Człowiek
Płeć:
Nieokreślono
Wiek:
28 lat
Wygląda na:
0 lat
Profesje:
Majątek:
Sława:

Aura

Pierwsze co ukaże się w tej emanacji, będzie jasnym błyskiem obsydianu. Soczyste i intensywne lśnienie nie zdążyło utlenić się z biegiem lat, nie pozostawiając wątpliwości co do młodego wieku aury. Moment później z harmonijnego połysku wyłoni się ostra krawędź wyrazistego żelaza. Jego powierzchnia jest gładka i zahartowana, jak na przedniej jakości stop przystało. Może nieco sztywna, ale wystarczająco twarda by doskonale radzić sobie z przeciwnościami. Po chwili ujawnią się smużki cyny, których smak jest niejednolity zmieniając się gwałtownie z lepkiego w suchy i na odwrót. Gorycz uzupełniająca bukiet jest charakterna i nawet późniejsza łagodna nuta nie przyćmi jej całkowicie. Czuć tutaj ludzki pot zmieszany z wonią bliską cmentarzowi, która pojawia się wraz z nieśmiałą odrobiną barachitu na horyzoncie. Wszystko jednak zniknie rozdarte krzykiem agonii, który zakończy prezentację.

Informacje o graczu

Nazwa użytkownika:
Silmara
Grupy:
Płeć gracza:
Kobieta

Skontaktuj się z Silmara

Pola kontaktu widoczne tylko dla zalogowanych użytkowników.

Statystyki użytkownika

Years of membership:
6
Rejestracja:
6 lat temu
Ostatnio aktywny:
-
Liczba postów:
15
(0.02% wszystkich postów / średnio dziennie: 0.01)
Najaktywniejszy na forum:
Szczyty Fellarionu
(Posty: 12 / 80.00% wszystkich postów użytkownika)
Najaktywniejszy w temacie:
[Na zachód od Rododendronii] Światło i Mrok: Powrót
(Posty: 12 / 80.00% wszystkich postów użytkownika)

Połączone profile

Brak profili posiadających połączenia.

Atrybuty

Krzepa:raczej silny, raczej wytrwały, odporny
Zwinność:powolny
Percepcja:dobry słuch, kiepski węch, przytępiony smak, przytępione czucie, czuły zmysł magiczny
Umysł:bystry, błyskotliwy, silna wola
Prezencja:godny, charyzmatyczny

Umiejętności

JeździectwoMistrz
Wynik bycia córką stajennego oraz daru PANI WIERZCHOWCÓW
TresuraMistrz
Wynik bycia córką stajennego oraz daru PANI WIERZCHOWCÓW
NekromancjaBiegły
Kapłanka śmierci i uczennica Lisza jest wyszkolona w tej dziedzinie.
PolowanieBiegły
Z racji na swą klątwę musiała się nauczyć polowania na smoki.
Pismo RuniczneBiegły
Każdy kapłan od nowicjatu wkuwa i tłumaczy pismo runiczne.
TropienieBiegły
Z racji na swą klątwę musiała się nauczyć tropienia smoków.
WspinaczkaOpanowany
Z racji na położenie klasztoru oraz to, że smoki często siedzą w górach, musi umieć się wspinać.
Wiedza o duchachOpanowany
Jak z Nekromancją. Jest w szkolona w tej dziedzinie przez mistrza.
PrzetrwaniePodstawowy
Lata spędzone w podróży
osobiste doświadczenia wynikające z wieku sprawiły, że jednak podstawy przetrwania w różnych warunkach zna.Podstawowy
RytualizmPodstawowy
Dopiero raczkuje w tej materii jednak jako użytkownik magiczny musi znać podstawy rytuałów.
ReligioznawstwoPodstawowy
Choć przysypiała na wykładach z historii bóstw, nadal dysponuje większa wiedzana ten temat niż przeciętny obywatel.
Zastawianie pułapekBiegły
Ponieważ owca wypchana smołą i siarką brzmi całkiem nieźle.
Czytanie i PisanieBiegły
Każdą wolną chwilę, której nie spędzała na włóczeniu się po cmentarzu, spędziła z dość okazałej bibliotece zakonu. Ponad to, już na samym początku uczyła się wraz ze skrybami przepisywać tomy co ważniejszych ksiąg. Z racji na obcowanie z dawną literaturą, jest w stanie zrozumieć historyczne pisma. Jednak nie zgłębiała się zbytnio w introligatorstwo.
ZielarstwoOpanowany
Co tu dużo mówić. Ponad dwuletnie studia zielarstwa pod okiem mistrza z tej dziedziny, pozwoliły jej poznać znaczną część użytowej flory tak z pobliskiej doliny jak i tej bardziej egzotycznej..

Cechy Specjalne

Boski GeasKlątwa
Potężny nakaz i potrzeba zabijania smoków. W przypadku opierania się geasowi, postać z biegiem czasu staje się coraz słabsza, aż w końcu jej siły życiowe zgasą i umrze.
AseksualnośćWada
Postać jest pozbawiona pociągu seksualnego. Gdybyście podrózowali lata z wysuszoną szkaradą (czyt. Ysil), też by wam się odechciało wszystkiego.
Pani WierzchowcówDar
Postać jest w stanie skłonić konia do zrobienia rzeczy, których normalnie by nie zrobił. Np: Zdławienie strachu konia i przeskoczenie nad wilkiem, swobodna zmiana właściciela czy wykrzesanie nadprogramowej energii ze zwierzęcia gdy istnieje niebezpieczeństwo.
Odporność PsychicznaZaleta
Postać ciężko wyprowadzić z równowagi, lata w klasztorze oraz podróż u boku Lisza uodparnia na strach czy przerażenie.

Magia: Rytuały

ŚmierciUczeń
Jako kapłanka Pana Śmierci i uczennica Arcymistrza ma potencjał by szybko awansować w tej dziedzinie. Ponad to dziedzina Śmierci jest jedyną dziedziną jaką się zajmuje i skupia swą całą uwage na niej. Jedynym zastrzeżeniem danym jej przez boga jest to, aby z jej mocą nie tworzyła ożywieńców inteligentnych.

Przedmioty Magiczne

Mroczny

Charakter

Nie jest łatwo określić jaki charakter ma Silmara. Zazwyczaj zamyślona kobieta rzadko zdradza to co się jej w głowie kołuje. Blondynka zdaje się być zdyscyplinowana i karna. Jednak najsilniejszą jej cechą oddziałującą na wszystkie inne jest silna potrzeba niezależności. Nienawidzi gdy ktoś jej coś narzuca i zmusza ją do czegoś. Dlatego boski geas tak dotkliwie godzi w jej jestestwo. Zdyscyplinowana, rzadko poddaje się wybuchom gniewu, aczkolwiek hipokryzja i brak sprawiedliwości irytują ją, bowiem w jej oczach w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy tacy sami, czy tego chcemy czy nie. 

Z zasady kapłanka jest postacią o dużej cierpliwości, która niejednokrotnie pomogła jej w polowaniu na smoki, którym to często tej cierpliwości brakuje. Moralność jaką próbowali usilnie wpoić jej najpierw rodzice, zaś potem opiekunowie, cały czas dobrze działa. Nie jest może osobą, która pomaga wszystkim potrzebującym po drodze, jednak jeśli ktoś się zwróci do niej po pomoc; zaś sama Sil uzna, że nie ma nic do stracenia; to otrzyma pomoc w ramach jej możliwości. Z zasady nie zabija ludzi, bowiem nie ma w tym żadnego interesu oraz uważa to za nieuprzejme, jak i woli nie robić sobie wrogów w miejscach do których może kiedykolwiek wracać. Jednak jeśli jakaś osoba będzie dybała na jej żywot, odpowie jej tym samym. (Wyjątkiem są smoki. Dla nich nie zachowała ani krzty współczucia czy empatii.)
Wszak niektórym przeznaczona jest śmierć z jej dłoni, a kim ona jest aby dyskutować z przeznaczeniem? (Z bóstwem to inna historia). Jej nieco refleksyjna natura często skłania ją by wątpić we wszystko co ją dotyka. Podważa cel swojego istnienia, misji, wiarę czy też o kierunek w którym zmierza ludność. Nie bez powodu jej bóg wkurza się na nią i daje jej liczne reprymendy w ich dyskusjach. Mistrza traktuje z lekkim dystansem i uważa, że nie powinna frapować czczą gadaniną osobę, która ją uczy i częściowo chroni. Bowiem uzupełniające się ich klątwy sprawiają, że i ona jest bliżej wypełnienia swej misji i uwolnienia się od bezsensownego jarzma, zaś on ma towarzysza broni. Odnośnie prawa krain, traktuje je po macoszemu. Niby uznaje częściowo ich słuszność i istnienie, jednak prawa boskie i zakonne są dla niej najważniejsze i nie będzie się wahać w sytuacji gdy zajdzie konflikt między nimi. Po prawdzie osobowość Silmary tworzą różne dziwactwa, które powoli składają się na jedną całość. Kobieta ma listę swych własnych zasad i przyzwyczajeń, które bez przeżycia tego co ona, są całkiem niezrozumiałe i czasami pokręcone.
Przykładem niech będzie spluwanie do naczynia z alkoholem jaki pije czy ściąganie amuletu i chowanie go w jedwabnym woreczku za każdym razem kiedy idzie bić smoka oraz codzienne karmienie Bochena chlebem razowym z miodem nakładanym osiem razy na każdą stronę świata. O ile dla innych jest to coś co najmniej niezrozumiałego, dla kobiety to wszystko zdaje się oczywistością i czymś naturalnym. Zaś jedyną jej fobią jest to, że kiedyś w całej tej klątwie i absurdzie życia przy liszu, po prostu oszaleje, zaś śmierć nawet nie będzie ulgą, bo jako obłąkany duch będzie wracać i przeżywać cały czas ten sam obłęd (Brr! Paskudna perspektywa). Na szczęście największa jej zaleta; Szybkie dostosowywanie się do sytuacji; tak bardzo niepozorna ratuje ten umysł przed zachwianiem. Jednak nie jest to nic dziwnego biorąc pod uwagę, że ściga smoki na polecenie wkurzonego boga i to wraz z nieumarłym, którego powinna posłać do piachu. Życie pełne jest niespodzianek, czyż nie?

Wygląd

Cóż rzec o wyglądzie Silmary? Nie jest specjalnie szpetna, do najpiękniejszych też nie należy. Ot typowy człowiek jakich wiele na tym świecie. Wszystkie członki na swym miejscu, żadnych macek i innych skrzydeł, zatem typowo. Budowy zaskakująco atletycznej jak na dziewczynę mierzącą nieco ponad 1,55 m, jednak ten wzrost i postura sprawiają, że jest urodzonym jeźdźcem, oraz że jej wrogowie nie traktują poważnie kapłanki często dając jej tym samym doskonałą sposobność do ataku. Kobieta nosi raczej krótkie włosy z wygolonym jednym bokiem. Blond czupryna nie przeszkadza jej tym samym w walce, a i jak hełm od wielkiego dzwonu założy, to czepiec nie szura po łysinie. Bystre, błekitnookie oczy osadzone dosyć głęboko patrzą na świat z uwagą i wrodzoną ostrożnością. Lekko pociągła twarz chwilami zdająca się nawet trójkątna z delikatnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi, zaś usta drobne, pasujące do węższej części czaszki, usadowione pod lekko szpiczastym nosem – Oto oblicze Silmary. Nosi najczęściej zbroję półpłytową, z którą się nie rozstaje praktycznie nigdy. Jej mistrz żartuje, że Sil urodziła się w zbroi, ale że nie dorosła na tyle by jeździć na pełnoprawnym koniu to zamiast stać się rycerką, oddano ją do najbliższego zakonu. Oczywiście nie jest to prawdą. W końcu przecież do zakonów rycerskich kobiet się nie rekrutuje. Pod spodem nosi swe białe szaty kapłańskie na które ma narzuconą przeszywanicę. Pod spodem, na dole nosi najprostsze portki i wygodne buty z ostrogą. Sil z zasady porusza się całkiem wolno. Sama spytana o to twierdzi, że gdy jej się spieszy po prostu siada na konia. Jej chód jest charakterystyczny dla kogoś, kto większość życia spędził w siodle i zbroi. Porusza się powoli z pięty, charakterystycznie wyrzucając nogi do przodu, zręcznie redukując nadmierne bujanie się na boki. Również sposób mówienia u niej jest specyficzny. Jeśli już się wypowiada to czyni to z zamysłem w dziwnym amalgamacie konkretności połączonej z lirycznym wręcz oratorstwem. Brzmi to całkiem dziwnie jeśli dodać do tego jej twardy akcent rodem z serca gór. Poza tym wszystkim nosi przy sobie zawsze amulet z symbolem Gareesha; waga i czaszka na jednej z szalek lecz poza tą ozdóbką nie przywleka się w żadne błyskotki. Nawet trzeci atrybut jej profesji; tiarę; nosi wiecznie schowaną w jukach przy Bochenie.

Historia

PRELUDIUM
Krzyk. Mniej więcej to można było słyszeć w całym podgrodziu. Potwornie zmęczony człowiek siedział pod domem z którego owe wrzaski dochodziły. Nie spał całą noc, a może i lepiej, choć i tak miał lepiej niż jego żona która w ciężkich bólach rodziła w domu akuszerki. Był wściekły. Bogowie obdarzyli go kolejnym dzieckiem, jedenastym już. Niby nie zarabiał najgorzej pełniąc obowiązki stajennego w grodzie opiekuna, jednak nie na tyle by zapewnić dobry byt tak dużej rodzinie. W dodatku miał siedem córek, które trzeba będzie w posag wyekwipować. Sam nie wiedział jak on i Heidi to wszystko udźwigną. Chwilami miał tego wszystkiego dość. Najchętniej by odszedł rozpocząć życie bez całego tego balastu jakim była rodzina. Wolałby, gdyby to dziecko się nie narodziło. Kolejny syn to następna osoba do podziału majątku, a córka, ósma z kolei praktycznie nie miałaby posagu. Nagle krzyki ustały. Po chwili wyszła z domu kobieta cała we krwi z grobową miną. Nie wróżyło to nic dobrego. Helmut wszedł do środka i zobaczył pozszywaną już żonę ze łzami w oczach, leżącą jeszcze w nie zmienionej pościeli z zawiniętym i odłożonym obok łóżka łożyskiem. Obok niej, przy miednicy krzątała się akuszerka myjąc swe instrumenta, zaś dalej na zaścielonym stoliku leżało dziecko. Podszedł do niego i spojrzał na nieruchome małe ciałko z lekko zdeformowaną; przeciskaniem się przez miednicę; główką. Jeszcze było widać na policzkach lekkie obtarcia. Dziewczynka miała zamknięte oczy i nie oddychała. Pewnym była martwa. No cóż. Jego pobożne życzenia najwyraźniej spełniły się. Heidi dalej łkała, zaś ta, która odbierała dziecko podeszła do Helmuta i kładąc mu rękę na ramieniu rzekła sucho.
- Pójść po kapłana?
Zaś mężczyzna tylko krótko kiwnął głową dając tym samym odpowiedź na pytanie. Kobieta wyszła z domu, on zaś podszedł do swojej żony. To będzie ciężkie, ale dadzą sobie radę. W końcu miała pełno pociech w domu, aż sama niekiedy narzekała, że ledwie daje sobie z nimi radę. Wkrótce zapomni o tym niechcianym dziecku.

Wkrótce przyszedł i kapłan by przedyskutować kwestie pochówku. Przeszedł obok truchła i kierował się w stronę pary pogrążonej w żałobie. Jednak jego uwagę zwróciło coś szczególnego. Coś ruszyło się po jego prawej, zrzucił to jednak na karb swego zmęczenia, wszak wszyscy słyszeli poród, zaś jęki kobiety rozrywanej od środka skutecznie uniemożliwiały jakikolwiek sen. Myślałby kto, że mając tyle dzieci, Heidi wprawiona była w porodzie, jednak dziecko było całkiem duże i jego główka niemal doprowadziła do popękania miednicy swej rodzicielki. Mimo sporej masy nie przeżyło trudu wyjścia na świat. Trudno. Bóg tak chciał. Zaczął więc pocieszać niewiastę obiecując, że wraz ze swym bóstwem zajmą się duszą dziecka. Potem pogmerał w swej torbie i wyciągnął kadzidło. Wierni lubili te wszystkie konwenanse i rytuały, które otaczały kapłaństwo ze wszystkich stron. Gawiedź wierzyła wtedy, że wszystko jest pod kontrolą i chroni ich protekcja niewidzialnej siły. Prawda była jednak taka, że kadzidło było potrzebne do maskowania zapachu rozkładu ciała, jaki już podczas pogrzebu był wyczuwalny. Zatem w obecnej chwili był to zabieg czysto propagandowy, aby uspokoić rodzinę.

Jednak stało się coś co nie powinno się zdarzyć. Kleryk podszedł z kadzielnicą do stolika i zaczął na cztery strony kadzić, zaś po chwili coś jakby się zmieniło w dziecku. Jego klatka piersiowa nagle zaczęła się podnosić i opadać, potem zaś zaczęło się krztusić się dymem i płakać. Akuszerka wprawnymi rekoma chwyciła dziecko pod pachy i przełożyła sobie ta, by opierało jej się na jej przedramieniu. Opukała delikatnie dziewczynkę w okolicach płuc by wypluło wody płodowe z siebie, po czym gdy była już pewna, że wszystko zostało wydalone, owinęła ją w przygotowany koc i podała oniemiałej matce. Uczucia i myśli jakie rozbijały się po głowie ojca były wyjątkowo ambiwalentne. Gdy już myślał, że bogowie się nad nimi ulitowali, przybył ich sługa i przywrócił dziecko do życia. Najgorsze było jednak to, że musiał mu za to podziękować. Skonfundowany, zatopił twarz w dłoniach i zaczął płakać, tak jak i jego żona tuląc do siebie swe potomstwo.

NIE WSZYSTKO JEST TAKIE JAKIM SIĘ WYDAJE. PRAWDA?




ROZDZIAŁ I
-Jeszcze tylko pół sali...
Pocieszała się w myślach. Wychudzona dziewczyna w za dużym na siebie habicie, szorowała podłogę szczotą ryżową z sorgo. Kamień tworzący podłogę był tak zabrudzony ptasimi odchodami, że ledwo można było dostrzec oryginalny kolor posadzki. Dziewczyna trzęsła się z zimna, starając się pracować szybciej, by rozgrzać mięśnie, jednak niewiele to dawało. Ktoś z góry sobie umyślił, że dobrze byłoby wyczyścić ptaszarnię w styczniu... przy oknach bez framug... Nie był to najroztropniejszy pomysł. Oczywiście, kto się zajmie czyszczeniem tego majdanu? Oczywiście Silmara. Dlaczego? Bo zasnęła na wykładach z historii tradycji pochówkowej po tym jak całą poprzednią noc musiała zdawać zielarstwo z opiekunem, który uparł się że dzięki temu będzie mogła nawet w nocy rozpoznawać wszystkie gatunki, oraz znajdować te rozkwitające o zmroku. No ale... Silmara idzie, Silmara robi. Zadumała się nad wyjątkowo wielkim płatem ptasich odchodów, które za nic nie chciały się poddać jej nerwowemu szorowaniu. W końcu zdenerwowana, oblała zasuszone kupsko i tak białą już wodą. Może choć trochę odmoczy się, zanim woda zamarznie. Czuła się podle. Za duży habit z wełny drapał ją po ciele mimo halki pod spodem. Kolana już po dwóch godzinach odmawiały jej posłuszeństwa całe sine od klęczenia na zimnej i twardej posadzce Czuła, że przez dobrych parę chwilę będzie miała problem ze staniem na nogach, a miała dopiero 14 lat i daleko było jej do reumatyzmu. Na co jej to wszystko było? Powinna zawinąć się już dawno stąd i ruszyć w świat. Jednak jak wyżyć gdy nie potrafi się nic innego ponad mamrotanie dziwnych formuł w dawno już martwym języku, walki włócznią i jazdy na koniu? Ponad to nie miała grosza przy sobie, a jej rodzina, choćby ją i odszukała to i tak nie przyjęliby marnotrawnej córy na swój garnuszek. Pozostało jej tylko zagryźć zęby i przejść wszystkie inicjacje by zostać kapłanką. Tylko wtedy będzie mogła pozwolić sobie na więcej swobody.
-Hmm.. może już się odmoczyło?
Nagle poczuła się strasznie samotna. Nie mogła do końca zidentyfikować źródła tego uczucia. Po prostu zazwyczaj była wśród gromadki nowicjuszy i opiekunów. Prywatność do niedawna była dla niej słowem obcym. Tu, w zakonie jedli razem, uczyli się razem, spali razem i pracowali także. Nielicznych wypadkach takich jak ten moment, zostawała całkowicie sama. Uśmiechnęła się jednak do siebie gdy tak znów szorowała zalane miejsce. Zostanie kapłanką Gareesha. Będzie nieść wieść o Panu Śmierci mimo tego, że nienawidziła go szczerze. Nie była agnostykiem ani ateistką. Za dużo widziała dziwnych rzeczy by wątpić. Któż jednak zabroni nienawidzić bóstwa, któremu się służy? Szczególnie, że jak do tej pory nie stała jej się krzywda z jego strony. Stary Bóg nie kwapił się by wyplenić heretyków z własnej kolebki. Leniwy drań.
-Szoruj gówno dla Gareesha. Tfu! Mam nadzieję, że będziesz przynajmniej zadowolony.
Rzekła sobie pod nosem. Czasami tak miała gdy nikt nie słyszał. W końcu z kim niby miała się podzielić swymi myślami? Wtem usłyszała surmę wołającą wszystkich na zasłużony posiłek. Późno już się zrobiło, a ona pogrążona we własnych myślach i pracy nie zauważyła upływu czasu. Powoli podźwignęła się z klęczek i zachwiała się. Wiedziała, że tak będzie. Kości odezwały się z jękiem, a kolana zaczęły piec od napływającej na nowo krwi. Za drugim podejściem jednak udało się i stanęła niepewnie. Rozejrzała się i zauważyła, że już wcale niewiele jej zostało do roboty. Jeśli nie trafi na jakiś wyjątkowo uciążliwy fragment, to powinna się z tym uporać w nie więcej niż cztery zdrowaśki. Wzięła misę ze szczotką i zaczęła schodzić po schodach wierzy w dół. Powoli krok po kroku pokonywała schody gdy nagle coś kazało jej się zatrzymać. Przystanęła i zajrzała w dół. Na samym parterze znajdował się jeden z adeptów i trzech kapłanów wyższych rangą. Coś mówili do chłopaka, którego znała z widzenia, bo chodził na prelekcje do wyższych arkan. Nagle dwóch starszych zaatakowało go. Jeden ugodził go swymi nienaturalnymi pazurami w ramię, a trzeci od tyłu wgryzł mu się w szyję. Potem, gdy już młodzieniec opadł z sił, trzeci wkłuł się w jego nadgarstek i szybko spijał krew. Nie wierzyła w to co widzi. Przecież. Oni byli Praverytami! Mieli strzec praw śmierci, a sami byli ich abominacją! Zatrwożona najciszej jak potrafiła przylepiła się do ściany klatki schodowej i starała się jak najciszej oddychać by nie przyciągnąć stworów. Zamknęła mocno oczy jakby chcąc odpędzić to widmo sprzed oczu. Nie chciała umrzeć. Za dobrze wiedziała co jest po drugiej stronie, a wcale nie było lepiej niż tutaj. Kapłani Gareesha nigdy nie odpoczywają. Nawet po śmierci ich dusze służą w podziemnym królestwie, jako jego strażnicy. Co zawsze wydawało się jej dziwne, bo kto niby chciałby zaatakować tak ponure miejsce? Stała jak sparaliżowana czekając na wyrok. Kiedy nic takiego się nie stało, otworzyła oczy nasłuchując srogo. Gdy zdobyła się na odwagę spojrzała w dół. Po Starszych i ofierze nie było nawet śladu. Miała nadzieję, że to co przed chwilą widziała było omamem, jednak w głębi duszy wiedziała, że wszyscy mają przesrane. Tylko co mogła z tym zrobić? A co jeśli wszyscy starsi są wampirami? Nie ma dla nich nadziei. Jednak, z drugiej strony. Czy kiedykolwiek była? Przez chwilę głowiła się dlaczego tak potężni nieumarli nie wyczuli jej nad sobą. Nagle klepnęła się w czoło. No tak! Odchody. Przecież śmierdziała jak porządny asceta. Cały czas idąc do łaźni zastanawiała się co z tym fantem zrobić. Nie znała innych placówek, do których mogłaby wysłać prośbę o pomoc. W ogóle nie znała zbytnio niczego poza najbliższą okolicą. Nie wiedziała komu może zaufać, i jak walczyć z tymi potworami. Nawet w zielarni nie hodowali czosnku, a osina nie rosła tak wysoko. Jedyne co jej zostało do obrony to smród. Zatem od tej pory Silmara podejmowała się najgorszych, najbrudniejszych robót wprawiając tym w zdziwienie nawet innych uczniów. Nikt jednak nie spodziewał się...

...ŻE NAJLEPSZE PRZYJDZIE NA KONIEC, CÓRCIU.




ROZDZIAŁ II
-… biorąc pod uwagę koniunkcję Astary z Galionem, musimy wziąć poprawkę na tempo naszego rytuału. Z racji na niekorzystne ułożenie planet, potrzebujemy dodatkowych katalizatorów. Czasami jednak przy odpowiednim ułożeniu możemy się w znacznej części ich wyzbyć. Kiedy tak się dzieje? Tak Silmaro?
Przerwał opiekun wskazując na podniesioną dłoń dziewczyny. Była ona dosyć widoczna biorąc pod uwagę, że wokół niej nikogo nie było. Jakoś nikt nie chciał obok niej siadać, taki traf.
-Mogę do wychodka?
Spytała spokojnie dziewczyna wskazując głową na drzwi wyjściowe. Opiekun tylko wzdychnął ciężko i machnął ręką by sobie poszła. Zaraz jednak tknięty dodał:
-Zanim wyjdziesz. Chcę sprawdzić czy słuchałaś. Jakiego potrzebujemy komponentu do komunikowania się ze zjawami?
Adeptka zastanowiła się przez chwilę wygrzebując z pamięci ostatnie zdania. Przerwał jej w tym głos.
-PIASEK I SÓL DURNIU.
-Piasek i sól durniu.
Niewiele myśląc powtórzyła głos. Wykładowca stanął jak wryty, więc korzystając z okazji, że udzieliła dobrej odpowiedzi, po prostu skłoniła się i wyszła. Gdy już kroczyła korytarzem usłyszała za sobą tylko wściekłe parsknięcie opiekuna, więc przyspieszyła kroku w parę chwil dopadając samotnej szopy za kuchnią. Latryn było kilka jednak zawsze wybierała tą ze względu na mniejszą częstotliwość korzystania z niego.
-Przestań podsuwać mi odpowiedzi. Chcę się czegoś nauczyć, a nie wylecieć przy najbliższej okazji.
-NIE MASZ MOCY BY TWE SŁOWA POCIĄGNĘŁY ZA SOBĄ CZYNY.
-Nienawidzę Cię. Za każdym razem utrudniasz mi życie! Skoro jesteś taki mądry to czemu sam mnie nie nauczasz? Taki wielki, potężny Bóg, a nie może nic zrobić we własnej świątyni!
-ZAMILCZ!
-Bo co? Co mi zrobisz? Naślesz na mnie wampiry? Nie, zapomniałam... to wampiry zabrały ci moc w tym miejscu. Zostałeś sam żałosny bożku. Jestem tylko ja.
-…
-No widzisz? Jak chcesz to potrafisz mendo.
Obrażony Gareesh zamilkł. Podtarła się zatem liściem i wyszła na zewnątrz. No cóż... mogła wrócić na wykład z rytuałów albo powłóczyć się po okolicy udając, że jest wolna. Pozostawała jeszcze trzecia opcja, którą właśnie wybrała. Skierowała zetem swe kroki na cmentarz. Żył tam stary grabarz, którego pozdrowiła gestem, gdy tylko jej oczy ujrzały go zza jednej z licznych krypt. Stary Bran uśmiechnął się swym prawie bezzębnym uśmiechem i odmachał dziewczynie. Mężczyzna był jedyną osobą, która mogła zostać przez nią nazwana, sojusznikiem.
Odkąd skończyła zajęcia z podstaw sakramentów; podczas, których wyruszyli na cmentarz aby zademonstrować pogrzeb; przebywała tutaj coraz częściej. Skłoniła się zatem staruszkowi i zaczęła mu pomagać w odrapywaniu kamienia nagrobnego z mchu. Wśród nowicjuszy panowała plotka, że cmentarz istniał zanim przybył tutaj zakon, i będzie trwać na długo po nim, aż czas skruszy wszystkie kurhany. Coś w tym mogło być, bowiem niektóre zapisy na nagrobkach podawane były w obcym jej kalendarzu, zaś, te które udało jej się odczytać sugerowały, że z pewnością cmentarz służy ludziom od ponad 400 lat.
Zawsze lubiła tutaj przebywać. Zakonnicy niechętnie tu przybywali, zaś gospodarze zdawali się być wyjątkowo spokojni i gościnni.
-Coś cię trapi...
Bran spojrzał na nią swymi łagodnymi, brązowymi oczami. Jego głos był niski i lekko drżący, co zdradzało wiekowość właściciela. W powykręcanej dłoni trzymał ściskaną kurczowo szmatę, w tej nieco zdrowszej dzierżył szczotę. Wiek nie oszczędził tego człowieka. W żadnym wypadku. Jednak zdawał się być jedynym źródłem dobroci w tym zapomnianym przez bogów miejscu...
-ALE JA TU JESTEM...
-Zamknij się!
Zripostowała Silmara kończąc swe przemyślenia. Wzdrygnęła się gwałtownie by odpędzić od siebie kapryśnego boga.
-Znów nie daje ci spokoju, Co?
Mężczyzna zbyt często widział jak dziewczyna pogrążona w myślach wyłączała się na chwilę, jakby coś znacznie większego absorbowało jej uwagę. Któregoś razu, gdy już zaufała mu dostatecznie, opowiedziała o tym co siedzi jej w głowie. Czuła, w jakiś sposób, że może zaufać, temu człowiekowi. Wątpiła by był jednym z wampirów, które opanowały to miejsce. Jak czytała w jednej z licznych ksiąg o nieumarłych, krwiopijcy preferują raczej zdrowe jednostki, a Bran miał prawie że niesprawną jedną dłoń, był całkiem stary i w dodatku miał dwa zęby, które z każdym rokiem sukcesywnie czerniały. Co za wampir wybrałby sobie kogoś takiego na sługę? To nawet zębów nie warto ostrzyć...
Dziewczyna pokiwała głową kończąc odłupywać zielony nalot.
-Ostatnio pojawia się coraz częściej. Dziś podczas zajęć podpowiadał mi nawet.
Po chwili namysłu dodała jeszcze:
-Chodźmy stąd. Muszę Panu coś pokazać.
Staruszek wrzucił szmatę i szczotkę do prowizorycznej taczki, zaś Silmara przewiozła ją do schowka przy skromnym domku grabarza. Nie było to specjalnie bogate miejsce. Ot prosty dom z dachem ze strzechy. Nawet z dwoma okiennicami, które obecnie były otwarte. Najzwyklejsza dwuizbówka. W środku czekało ją dosyć ubogie wyposażenie. W głównej izbie stał piec kaflowy z kuchnią, z którego jeszcze promieniowało ciepło, Stół z dwoma krzesłami stał przy oknie, zaś na nim w słoiku stały więdnące wytrząski i wilcze kwiaty. Stara, ażurowa serwetka, gdzie niegdzie aż nadto podziurawiona, z pewnością pamiętała czasy jeszcze jej dziadków. Z drugiej strony stała szafka na przetwory, dwie szafki i półki na zioła. Do drugiej izby nigdy zaś nie wchodziła. Drzwi do pokoju były wiecznie zamknięte, a nieproszona, nie ośmieliła się zajrzeć.
-Ogoliłabyś mnie? Instrumenty są tam gdzie zwykle.
Rzekł siadając na krześle. Golenie było już swoistym rytuałem tejże pary. Powykręcane dłonie nie pozwalały mu w miarę stabilnie trzymać brzytwę by skutecznie usunąć zarost. Sil z czasem nauczyła się zatem zręcznie manewrować ostrzem, choć początki były dosyć krwawe. Teraz także wzięła mydło ługowe i miskę z wodą. Namydliła sobie ręce i zaczęła wcierać mydło w zarośniętą część twarzy. Potem przytknęła delikatnie brzytwę do twarzy i zaczęła usuwać zarost dość szybkimi ruchami dłoni. Jak to mawiał Bran, zarost nie przystoi kapłanowi, nawet jeśli służy jeno jako kopidół. Nie chciał jednak powiedzieć dlaczego, jako kapłan został zdegradowany do tak niskiej roli. Najwidoczniej stało za tym coś więcej, jednakże nie miała zamiaru naciskać. Gdy skończyła, wyciągnęła z poły nadal za dużego habitu, małe puzdereczko. Podała je ostrożnie mężczyźnie do jego zdrowszej ręki. Na czarnym metalu widniały jakieś symbole, których nigdy wcześniej nie widziała. Miała nadzieję, że chociaż on będzie potrafił zidentyfikować jej łup.
-Gdzie to znalazłaś?
Ostrożnie zagaił ogolony już grabarz. Delikatnie przeglądał on powierzchnię pudełka starając się by nie wypadło mu z dłoni.
-Poszłam tymi kanałami, o których powiedział mi Pan miesiąc temu. Znalazłam sporą grodź, której nie mogłam otworzyć, więc próbowałam wyważyć szyb powietrzny. Udało mi się wczoraj i wślizgnęłam się do jakiegoś pomieszczenia z sarkofagiem. Udało mi się podważyć wieko i wyciągnąć stamtąd to. Jeśli dobrze Pan mówi, to miną miesiące zanim ktokolwiek tam zajrzy. Tymczasem możemy dowiedzieć się czegoś więcej o tych wampirach...
Rzekła podekscytowana czekając na reakcję. Pamiętała jego słowa o tym, że fałszywi kapłani czerpiąc moc z tego miejsca, nie muszą bać się słońca zaglądającego nieśmiało do tej doliny. Bran jednak po chwili odłożył pudełko i spojrzał na Silmarę surowo.
-Nie powinnaś była tam pójść. To zbyt niebezpieczne nawet dla drużyny inkwizytorów, a co dopiero dla adeptki. Jednak masz rację. To pudełko może być kluczem do poznania naszych wspólnych wrogów, a to już coś. Teraz powinnaś już iść. Nikt nie powinien się dowiedzieć, o naszym spotkaniu. Poza tym wystarczy, że opuściłaś już jedną lekcję. Musisz być kapłanką, pamiętasz? To jedyna droga.
W takich chwilach jak ta, grabarz z spokojnego stoika zmieniał się w pełnego żaru idealistę. Jednakże zaraz potem wracał do swojego zwykłego stanu, jakby przypominał sobie o rzeczywistości. Sil wstała i pożegnała się zatem. W słowach starca było sporo racji, jednak nie lubiła gdy ktoś jej coś narzucał. Dostatecznie często zdarzało się to w murach klasztoru i wolałaby choć przez chwilę odpocząć od restrykcji. Jednak jeśli miałaby w ten sposób napsuć trochę krwi opiekunom, którzy traktują ich jak bydło do zarżnięcia w wypadku głodu... to chyba warto zacisnąć zęby, prawda?
- NIE MÓWIŁEM, ŻE BĘDZIE PROSTO. MÓWIŁEM, ŻE BĘDZIE WARTO.




ROZDZIAŁ III

-Solveig! Sol! Gdzie się podziała ta dziewucha?!
Heidi wnerwiona przeszukiwała stodołę, gdzie ostatnio widziała swą najmłodszą latorośl. Dziewczynka wciąż przyprawiała swą rodzicielkę o ból głowy i zmartwienia. W przeciwieństwie do jej starszych sióstr, była krnąbrna, nieposłuszna i wiecznie nieobecna. Ledwie skończyli dekorować bramę weselną gdy dziewczę znów niby złośliwy duch zniknęło zanim zlecono jej kolejne czynności. Helmut od samego początku mówił, że ten urwipołeć sprowadzi pewnego dnia na nich niemałe kłopoty. Mimo, że Sol miała raptem 8 lat, już nieomal udało jej się wyprowadzić ze stadnin ulubionego rumaka samego Fryderyka Altenburga – tutejszego Kasztelana. Helmut w ostatniej chwili zauważył co się święci i wyrwał uzdę z jej drobnych rączek i odprowadził z powrotem do stajni. Dostała za to tęgie lanie lecz nawet ono nie wybiło jej z głowy koni. Zrezygnowana kobiecina nie miała już czasu by szukać dziewczynki, więc posłała za nią swego najmłodszego syna. Może on coś wskóra.
Jutro miały odbyć się zaślubimy Katji – trzeciej z kolei córki, którą wydawali za młodego oficera stacjonującego w grodzie. Tak dobra partia sprawiła, że musieli przeznaczyć na posag znacznie więcej dóbr niż w wypadku dwóch wcześniejszych dziewcząt. Jednak zaślubiny z kimś tego pokroju dodawała prestiżu rodzinie i sprawiała, że na młodsze latorośle spoglądano z większym zainteresowaniem. Kto wie, może na przyjęciu znajdzie się kilku kandydatów na kolejnego zięcia? Tak wiele jeszcze było do zrobienia... odebrały już suknię od krawcowej. Na szczęście po ostatniej przymiarce została poprawiona i dopasowana. Zapłacili rzeźnikowi za zabicie ich świni i wyrobienie wędlin. Kucharki już gotowały na zmiany, a kościół miał być przyozdobiony z samego rana lokalnymi kwiatami. Oczywiście orkiestra była już zamówiona. Wszystko wydawało się być przygotowane. Byleby tylko wszystko poszło zgodnie z planem.
Tymczasem Siegfried biegł szybko pomiędzy polami. Sąsiedzi powiedzieli, że to tutaj ostatnio widzieli Sol. Jak zwykle to on musiał jej szukać. Jak zwykle uciekała zamiast im pomagać. W sumie to trochę zazdrościł jej. Podczas gdy on musiał pomagać w domu pod groźbą lania, ona za nic miała to wszystko i tak konsekwentnie robiła swoje. Jej mały móżdżek miał to wszystko gdzieś. W końcu jednak zobaczył ją. Stała na wzgórzu dosiadając jednego z tutejszych koni. Przewrócił oczami i podszedł do niej. Solveig wpatrywała się usilnie w coś na widnokręgu, po chwili wskazała palcem na horyzont.
-Burza się zbliża.
Rzekła powoli i poważnie, jak nie ona. Faktycznie. Daleko na krańcach nieba powoli można było dostrzec gęste chmury powoli sunące w ich kierunku. Wydawały się być całkiem niewinne, jednak to właśnie z takich spadały najgorsze ulewy. Lepiej, żeby burza była w nocy, bo jak zamarudzi nad kościołem... Dziewczynka podała mu rękę; której się chwycił; i wciągnęła go na grzbiet wierzchowca.
Nigdy nie wiedział jak ona to robiła, ale potrafiła przekonać do siebie każdego konia w okolicy. Matka mówiła, że w tym dziecku czaił się diabeł, ale nawet jeśli... to wydawał się całkiem sympatyczny. Zabrała go do pobliskiego sadu z którego pozrywali kilka jabłek. Potem wściekły właściciel przestraszył ich i wygonił ze swego terenu więc skryli się w starej szopie i jedli resztkę skradzionych owoców. Tymczasem powoli się ściemniało i wiatr jakoś tak zimniejszy się stawał. W końcu był już wrzesień i można było spodziewać się nadchodzącej powoli jesieni. Póki co jednak cieszyli się wspólną chwilą śmiejąc się z pasikoników, które kryły się w trawie rosnącej tam, gdzie zrobiła się dziura w dachu i wpadało słońce. Szumiąca wokół trawa śmiała się razem z nimi powtarzając ich opowieści o dzielnych bohaterach i złych rozbójnikach, aż dotarła na drugi koniec krainy. Nawet gdy Solveig będąc berkiem potknęła się o wystającą ze zdezelowanej podłogi deskę, Siegfried śmiał się z jej niezdarności, a zaraz potem podał rękę by podnieść niezdarę.
Było pomiędzy nimi dwa lata różnicy. Sieg za niebawem miał uczyć się na czeladnika, zaś Sol... tego nie wiedzieli nawet sami rodzice. Dziewczę na razie nie zdradzało zainteresowania ani pracami domowymi, ani robótkami ręcznymi. Jedyne do czego ciągle wracała to podkradanie koni okolicznym chłopom, którzy przyzwyczaili się już, że dziewczynka jeździ po okolicznych polach na ich szkapach, a potem odsyła je prosto do obory. I tym razem odesłała siwka w drogę, a potem ruszyli we dwójkę prosto do rozgniewanych i zapracowanych rodziców.
- Doprawdy, na co komu wesele, skoro ani mama się nie weseli, a Katja to już w ogóle płacze jak wciska się w tą swoją brzydką kupkę halek, którą potem Theresa z Anją musi z całej siły gorsetem ściskać? Na co to komu? - Z tymi myślami dotarła do domu, gdzie odbębniła zwyczajowe lanie tyłka pasem i poszła spać.
Następnego dnia z samego rana wcisnęli ją w drapiącą ją po bokach, różową kieckę, w której wyglądała jak szatan w stroju baletnicy. Starsze siostry widząc rodzinnego diabełka w takim przebraniu, popłakały się ze śmiechu, a sama zainteresowana wierciła się niemożebnie w kościele drapiąc się się co i rusz, przez co ciągle była strofowana przez zdenerwowanych rodziców.
-Nigdy w życiu nie będę miała ślubu. Nigdy. Za dużo drapiących kiecek i chłopaki patrzą się na siostry jak kundle na gnaty. I one też dziwnie patrzą. Chłopaki są fuuj. Aj! Swędzi mnie pod pachą! Ale zaraz tato znów będzie zły. Już zaciska usta jak wtedy gdy się gniewa Ale ja muszę.... - Te myśli i inne przechodziły jej przez głowę. W końcu jednak skończyło się i mogli już wyjść. Skorzystała z okazji i zniknęła w tłumie podczas gdy jej rodzice zajęci byli organizowaniem gości do składania życzeń. Pamiętała przejazd obecnego męża Katji i jego kamratów. Wszyscy byli na dorodnych koniach sprowadzanych z południa. Były one o wiele smuklejsze i umięśnione. Czyste piękno, którym Solveig fascynowała się od kiedy tylko zobaczyła pierwszego konia w polu. Jak się domyśliła, były one w rodzinnej stadninie. Był to strzał w dziesiątkę bowiem faktycznie tam się znajdowały. Rozsupłała je zatem od palików uwalniając się. Potem dziewczynka przeklinając na swą kieckę wsunęła się w siodło białego ogiera rozdzierając różowy materiał przy okazji. Gwizdnęła krótko do towarzyszy i ruszyła w szaleńczy galop śmiejąc się z radości. Wraz z nią podróżowały wszystkie konie świty biegnąc za ich przywódczynią. Wtedy nadeszła przewidziana przez nią burza.
Powoli wiatr się zerwał, a krople deszcz z początku nieśmiało opadały na ziemię aby przy akompaniamencie przekształcić się w totalną ulewę zacinającą w kierunku, którego kaprys wiatru sobie zażyczył. Goście uciekali zatem do domu, gdy nagle drużba młodego spostrzegł, że nie ma ich wierzchowców. Wtedy wszelka krew odpłynęła z głowy Heidi i zemdlała domyślając się co się stało.
Tymczasem samotny jeździec z wyborową kompanią biegł sobie w najlepsze, w świat rozmyty kroplami deszczu. Kolory wody roztaczały prze nimi fantastyczne otchłanie wypełnione istotami nie z tego świata, duchami niebios zesłanymi na ziemię po to by przekazali pozdrowienia i część piękna jakie towarzyszy im na co dzień. Zatracała się w morderczym dudnieniu kilkunastu końskich kopyt o dopiero co nasiąkającą ziemię. Miarowy tętent był nieuchronny jak lawina, zaś potem na skale wszedł na wyższe tony tak jak i oni pięli się wyżej. Delikatnie pogłaskała rumaka po szyi, zaś ten zaczął zwalniać, aż w końcu wszyscy stanęli przed urwiskiem, z którego mogła obserwować całą okolicę. Zauważyła skonfundowanych weselników i pomachała im wesoło. Potem zeszła z grzbietu konia i podeszła do krawędzi patrząc w dół. Wiatr ciągle hulał dmąc jej do uszu swą starą pieśń. Jej mokre, blond włosy były targane we wszystkie możliwe strony. Próbowała chwycić wiatr, ale ten ciągle umykał jej spod rąk i uciekał poza krawędź skały. Nagle wszystko się wyciszyło na chwilkę i usłyszała głos.
-JESZCZE NIE TWÓJ CZAS. ODEJDŹ STĄD, A GDY NADEJDZIE ODPOWIEDNIA CHWILA, POPROWADZĘ CIĘ KU PRZEZNACZENIU.
Zdezorientowana dziewczynka rozglądała się za źródłem głosu jednak prócz jej i koni nie było tu nikogo. Przestraszona odjechała zatem z całym tabunem w stronę domu.

***
-To dziecko to diabeł! Widzieliście co zrobiła z naszymi końmi, i jeszcze twierdzi, że słyszała głos!
Krzyczał wściekły Godryk. Przyjechał tutaj wziąć ślub i wynegocjować przejęcie kilku ziem w ramach posagu, a tu jakieś nawiedzone dziecko ukradło mu konie i prawie wpędziło w przepaść. Takiej zniewagi nie mógł puścić płazem. Gdyby była trochę starsza, skończyłaby na szafocie, to pewne. Jednak jako dziecko, jedynym sposobem aby ją ukarać było oskarżenie o czarną magię. Właśnie tego zamierzał się trzymać. Jednak tłum nie był przekonany co do jego słów. Już od dawna było wiadomo, że dziecię po ojcu odziedziczyło rękę do wierzchowców, poza tym słowa słyszane na górze równie dobrze mogły być zwiastunem proroctwa. Nawet kapłan był sceptyczny. Jednak, gdy poproszono go o pomoc powiedział tylko, że dziecię nie powinno być tutaj. Że raczej do kapłanów powinna iść niż stać się spalona. Zrozpaczeni rodzice oddali więc Sol pod opiekę kapłana, który czując w powietrzu krew, nieomal natychmiast wyruszył z nią w drogę. Godryk wielokrotnie potem wypominał to swemu teściowi, gdy ten przychodził do niego błagając by nie pastwił się nad Katją.
Jednak Sol była bezpieczna. Przynajmniej taka miała być w wyobrażeniu starego kapłana, na którego oczach wróciła do życia. Pewnego dnia, zawitali do twierdzy przytulonej do skalnej półki nad górską doliną. Potem zabrali jej imię i nadali nowe. Słowo Solveig stało się starym życiem. Zaś Silmara jako nowa karta, gwarantowała jej przyszłość.
- I TAK OTO Z SŁOŃCA ZSTAPIŁO ŚWIATŁO




ROZDZIAŁ IV

Pierwsze promienie słońca zaczęły rozświetlać dolinę gdy wyruszała z ponurej twierdzy. W końcu nadszedł ten dzień. Pierwsza inicjacja. Nawet opiekunowie byli zdziwieni, że dotrwała do tej chwili. Nie była szczególnie lubianą uczennicą. Nie odznaczała się wyjątkowym talentem w którejkolwiek dziedzinie, jakiej nauczali w murach zakonnych. Nieco lepiej sobie radziła z walką włócznią, po wielu bólach w końcu opanowała zielarstwo do perfekcji. Historia i tradycje nie były jej najlepszą stroną, zaś najlepiej przyswajała o dziwo magię, pomimo wybrania rytualizmu zamiast inkantacji. Nie mniej udało się przetrwać nocne przetrzebienia stada, po czym została ostatnią osobą z rocznika, która nie została awansowana. Postawieni pod murem mistrzowie zezwolili łaskawie na awans.
Wieczorem wymyła się zatem pierwszy raz od czterech lat dokładnie szorując brud, który zdążył się wgryźć w pory jej skóry. Gorąca woda w balii parowała przyjemnie gdy w końcu zanurzyła szare włosy w toń pozwalając im się odmoczyć. Chyba pierwszy raz w życiu czuła się tak błogo. Ługowe mydło powoli miękło od nadmiaru wody więc skorzystała z niego chyżo. Spędziła w ten sposób ponad godzinę, dopóki woda nie wyziębiła się dostatecznie aby stała się nieprzyjemna. Wyszła zatem wycierając się jakąś szmatą i odłożyła na łóżko workowatą halkę, jaką wyszperały jej inne kapłanki z kwaterki. Podarowały jej nawet lustro o które poprosiła. Teraz stała przed nim przeglądając się uważnie. Jasne, że czasami widziała swoje oblicze w tafli wody, jednak to coś innego niż ujrzeć siebie w całej okazałości. Przed nią stał obraz dziewczyny szczupłej o wyraźnie zarysowanych mięśniach tu i ówdzie. Stała prosto z lekko uniesioną głową. Biust miała ledwie zarysowany, zaś biodra wąskie. Było pewnym, że nie nadawała się do rodzenia dzieci, lecz podejrzewała, że jako kapłanka śmierci nie będzie musiała się tym martwić. Mokre włosy w końcu ukazały swój prawdziwy, żółtawy kolor. Oczy zaś błękitne były zimne i zdawały się prowokować do pojedynku. Zbyt długo się kuliła po kątach w strachu przed śmiercią. Jutro nadejdzie dzień, gdy zmierzy się z nią twarzą w twarz i ma zamiar wyjść z tego spotkania zwycięsko. Wzięła do ręki brzytwę pożyczoną przez Brana i zaczęła golić włosy na całym jej ciele. Gdy już skończyła, zebrała wszystkie do szmaty i wrzuciła do niewielkiego piecyka w rogu celi. Może i była łysa... ale przynajmniej pozbyła się wszy, a to już coś... Narzuciła na siebie halkę i wsunęła się pod koc powoli oddając się błogim objęciom snu.
Dziś przyobleczona w białe szaty inicjata, jechała w głąb doliny, aby spełnić zadanie jakie rzuci jej Gareesh. Oczywiście była to wierutna bzdura biorąc pod uwagę, że Pan Śmierci został wyrzucony ze swej domeny i psioczył na nieumarłych, którzy panoszyli się po niej pod przykrywką praverytów. Ze sobą zabrała jednego z tutejszych koni, który pomagał przy żarnach. Dziwne stworzenie było o wiele tęższe od reszty, wychudzonych nieco kamratów. Poza tym jego kaprawe oczka błyszczały dosyć złowrogo. Od razu jej się spodobał. Gdy postanowiła go wziąć, bracia służący w kuchni odetchnęli z ulgą i chętnie jej go wcisnęli. Na początku długo patrzyli sobie w oczy, pokłoniła się głęboko przedstawiając się, a potem dała mu kawałek kiełbasy i wsiadła na oklep ku zdziwieniu wszystkich obecnych na placu istot.
-Magia..
Rzekł jeden z braci
-Czary..
Rzekł trzeci.
-Kiełbasa
Rzekł kucharz i uderzył obu wałkiem po łbach, bo się obijali.
I tak docieramy do tej chwili, gdy właśnie wkraczała w głęboką knieję porastającą dolinę od wieków. Ogromne dęby o pniach mogących mieścić w sobie jej celę szumiały potężnie rzucając cień na delikatne graby, których korzenie gdzie nie gdzie wystawały ponad ziemię. Miękkie i gęste mchy wyparły już dawno zwykła trawę pozostawiając tylko dziwne porosty przypominające trzcinę, której podzielone człony przywodziły na myśl palce wystające z ziemi. Od czasu do czasu mogła spostrzec niewielkie fragmenty bagna wyłaniającego się spomiędzy wierzb zaś wysoko w koronach drzew skrzeczały ptaki jakby plotkując o dziwnej dziewczynie na dole. Droga wiła się niczym węże, z których to już dwie sztuki celnie zadeptał jej krągły rumak. W końcu dotarła do rozwidlenia z nadgryzionym zębem czasu drogowskazem. Ledwie zdołała rozpoznać, że skręcając w lewo dojdzie do gór. Zatem udała się tą ścieżką nieco przyspieszając tempa. Niebo nad nią w tych nielicznych miejscach odkrytych przez drzewa, zdawało się koloru stali. Po chwili zaczęło mżyć, co szczególnie dotkliwie odczuła wyjeżdżając z dębiny na hale. Nie miała tak naprawdę planu na to gdzie spędzi noc inicjacji. Miała nadzieję, że znajdzie w górach jakąś jamę, w której będzie mogła medytować i dumać nad tym co dalej poczynić ze swym losem. Nie mogła tutaj zostać. Jako kapłanka będzie zbyt wystawiona na mrok panujący w zakonie, zaś z drugiej strony gdyby udało jej się wydostać, miałaby na tyle posłuchu, aby poprosić inne zakony o rozwiązanie sprawy z krwiopijcami. Kto wie, może wysłaliby nawet łowców nieumarłych? Przemyślenia przerwał jej koń, który zaczął prychać na mocno zmurszałe buty przed wejściem do jednej z jaskiń. Wydawała się całkiem niepozorna, schowana między korzeniami zszarzałej od czasu limby. Obuwie wyglądało na bardzo zniszczone. Skóra prawie całkiem zapleśniała rozpadając się praktycznie na oczach. Mogły być starsze niż ona sama. Rozpaliła pochodnię korzystając z miejscowego zadaszenia i wprowadziła konia do środka. Ten nie chcąc moknąć wgramolił się do średniego rozmiaru pieczary pośrodku której można było zobaczyć resztki ogniska. Co prawda drewno było wręcz spopielone ale gdy dołożyła chrustu, który zabrała ze sobą, dało się rozpalić całkiem przyjemny ogień. Gdy po kilku minutach pocierania patykiem o patyk, udało jej się rozpalić drewno, rozejrzała się. Jej uwagę jak i grubego konia przykuło zawiniątko w końcu jaskini. Podeszła zatem ostrożnie z niejakim przejęciem odkrywając, że ma przed sobą zasuszone zwłoki, na głowie, których były jeszcze rude pukle. Jego twarz, a właściwie czaszka zastygła w grymasie przerażenia. Patrzył przed siebie pustymi oczodołami. Obok niego leżał szkielet odziany w czarne szaty z koroną na głowie, opierający się o ścianę za sobą, z głową przekrzywioną na bok jakby zasnął obok swego towarzysza. Zapewne byli to uczeń i mistrz ginący z ręki jakiegoś niegdyś lokalnego zbira. Jednak coś nie dawało jej spokoju. Ta różnica w odzieniu jednego i drugiego... Odwróciła się gwałtownie gdy nagle zauważyła cień, który coś przez moment rzuciło na ścianę przed nią. W jaskini był tylko wierzchowiec, który obecnie z miną wyrażającą znudzoną obojętność, wypróżniał się pod siebie. Uspokoiła się powoli choć mogła przysiąc, że cień rzucała istota o humanoidalnym kształcie. Wyciągnęła z tobołków worek z owsem i podstawiła go pod pysk zwierzęcia.
-Masz piękne umaszczenie mój drogi. Jesteś rumiany jak... jak świeży bochenek chleba. Dziękuję, że dowiozłeś mnie aż tutaj. Bez ciebie byłoby mi o wiele ciężej.
Tymczasem koń niby to obojętnie wcinał przysmak, jednak uszy strzygł czujnie łasy na komplementy. Gdy skończył, parsknął krótko.
-Ty za to jesteś ślepą idiotką. Ta kupa kości gapi się w twe plery jak stajenny na dupę mojej klaczy. Mam nadzieję, że rozczłonkuje cię i rozpruje twe flaki na okolicę. Lubię flaki. Ta kiełbasa była niesmaczna. Hic! Nienawidzę cię!
Potrząsnął łbem i ugryzł ją w rękę. Nie było to capnięcie, które miażdży kości jednak dość bolesna była to reprymenda. Tymczasem szkielet w czerni przytknął swój palec do ust gdy złapał spojrzenie Bochena i znów zastygł w poprzedniej pozycji. Dziewczę nic sobie nie robiąc z gryzienia roześmiała się i potargała jego grzywę. Najwyraźniej nie rozumiała jego intencji bo niby skąd. Co ona, druid by dysputować ze zwierzętami? Starczy że jeden taki bóg legnie się jej w głowie...
-Charakterny jesteś. Nazwę ciebie Bochen.
Na to koń znów prychnął.
-Jestem BOGIEM! A ty nazywasz mnie Bochen?! Zabiję rozszarpię.... o! Kostka!
Podała mu kostkę cukru, jaką przemyciła z kuchni w kieszeni płaszcza. Zwierzę zajadało się przysmakiem, a potem równie szybko wchłonęło drugą i trzecią. Najwyraźniej tym go kupiła. Resztę wieczoru spędziła na marudzeniu na do konia. Opowiadała, co by zrobiła z tymi wampirami, gdyby tylko miała więcej sił i mocy. Opowiadała, co zrobi gdy opuści klasztor, o swoich marzeniach o zwiedzeniu świata, odwiedzeniu rodziny. Pewno rodzice będą dumni, że została kapłanką. I tak zamiast medytować i kontemplować sens życia i śmierci, plotkowała i dzieliła się myślami, których na co dzień nie mogła wypowiedzieć na głos. Nie zauważyła nawet jak Bochen zasnął z śliną cieknącą mu po pysku, to się w tej chwili nie liczyło. Nareszcie mogła być sobą. W końcu, kto z tej pieczary się wygada o tym, że grzebała ostatnio w zapleczu biblioteki szukając kronik z ostatnich 40 lat? Dziwne, wydawało jej się, że gdy zasypiała słyszała cichy śmiech...
Niebawem nadszedł świt. Obudziły ją skrzeki sów uciekających do własnych dziupli. Ogier przeżuwał rękę rudowłosego trupa, gniewnie patrząc na tego drugiego. Trzeba było ruszać w drogę. Odgoniła więc niesforne zwierzę, potem pokłoniła się i jednemu i drugiemu dziękując za wspólnie spędzony razem czas. Kit z tym, że nie mieli wyjścia. Zebrała swoje rzeczy i wyszła z jamy ruszając z powrotem na kolejne próby.
- GDY CHOĆ RAZ SPOTKASZ PODŁOŚĆ, ZŁO Z RADOŚCIĄ CZEKA NA CIEBIE.




PROLOG

Kolejny poranek zawitał do doliny. Leniwe promienie słońca powoli rozbudzały świat i zajrzały również do jej nowej celi. Przeciągnęła się leniwie na łożu i ziewnęła mrużąc oczy. Poprzednia noc była bardzo stresująca dla niej. W oficjalnej ceremonii została kapłanką Gareesha. Jej szaty zaś zostały zmienione z szarości na biel. Dostała również insygnia kapłańskie: amulet i tiarę. Zatem dziś po raz pierwszy obudziła się, jako pełnoprawny członek kościoła. Narzuciła na siebie białą togę i ruszyła do jadalni, w której pojawiały się już pierwsze osoby. Co prawda nieliczni kapłani patrzyli nadal na nią z wyższością, nie wierząc w to, że człowiek jej pokroju był w stanie wybić się do ich poziomu, jednak adepci i nowicjusze skłaniali się z szacunkiem gdy przechodziła obok nich. Nie było jednak czasu na konwenanse. Szybko zjadła swoją porcję i ruszyła w stronę dziedzińca, od którego odbiła w lewo idąc przez niewielki gaik w stronę cmentarza. Doskonale znała tą drogę bowiem ukrywając się ze swymi zamiarami zawsze podążała alternatywnymi ścieżkami. Chwilami widziała z boku dróżkę, która dalej odbijała do krypt arcykapłanów u zbocza góry, oraz rozwidlała się wprost na cmentarzysko. Na chwilę zamarła gdy zobaczyła na ścieżce opata zmierzającego w stronę twierdzy. Co on tutaj robił? Miała złe przeczucia, dlatego gdy tylko zniknął przy bramie dziedzińca, ruszyła szybko przez zarośla drogą na skróty. Gdy wypadła na polankę zauważyła, że drzwi do domku grabarza są otwarte. Z duszą na ramieniu weszła powoli do środka. W kuchni zauważyła ślady walki. Słoik z kwiatami był przewrócony ze stolika i wciąż kapała z niego na klepisko woda. Wrota do drugiego pokoju były uchylone.
-Panie Bran? Wszystko w porządku?
Zapytała drżącym głosem, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. Weszła zatem do środka i ujrzała staruszka leżącego na plecach z szeroko otwartymi oczyma. Był siny i martwy. Dopiero po chwili udało jej się zauważyć, że przy ramieniu miał ślady po kłach. Usiadła oszołomiona na podłodze i zaczęła cicho łkać. Tak bardzo starali się przetrwać w tym bezlitosnym, wampirzym świecie. Wystarczyła jedna chwila nieuwagi, jedna chwila radości aby straciła jedynego przyjaciela. Łzy płynęły jej rzewnie po policzkach, a całe ciało dziewczyny drżało od emocji, które nim targało. Czuła rozpacz, bezsilność i gorycz, oraz coś co narastało w niej z każdą chwilą... gniew.
-WEŹ SIĘ W GARŚĆ. MOJEJ KAPŁANCE NIE PRZYSTOI PŁAKAĆ PO ZMARŁYM. POZA TYM MASZ JESZCZE SPORO PRACY PRZED SOBĄ.
-Jakiej pracy? Przecież Bran nie żyje. Nie powiedział mi, co planuje!
-POMYŚL CHOĆ PRZEZ CHWILĘ. NA PEWNO MUSIAŁ ZOSTAWIĆ CI JAKIEŚ WSKAZÓWKI.
Dziewczyna w końcu otrząsnęła się i zaczęła szukać czegoś co mogło jej pomóc. Nigdy nie była w tym pokoju. Na ścianie wisiał obraz tańczącej śmierci z duchami, obok stał stolik szachowy, a duże łóżko zajmowało większość miejsca. Przed łożem stał przetrząśnięty kufer. Najwyraźniej ktoś czegoś szukał i nie znalazł tego po co tutaj przyszedł. Jeszcze raz spojrzała na Brana. Nagle przykuła jej uwagę pewna nienaturalność pozycji w której był. Jego prawa ręka wyraźnie była wyciągnięta w stronę ściany przy wezgłowiu. Podążając za tym tropem zaczęła przeszukiwać dokładnie ten kąt. Najwyraźniej nie chodziło o łóżko bo to, zostawiłoby ślady szurania na podłożu. W końcu jednak zauważyła szczelinę pomiędzy podłogą, a ścianą. Była dosyć wąska i krótka. Nagle przyszło jej coś do głowy. Poszła do kuchni do koszyka z mydłem i brzytwą i chwyciła za to drugie. Wbiła ostrze brzytwy w szczelinę i naciśnięty mechanizm puścił odkrywając przed nią niewielką skrytkę w której leżała niewielka książeczka i puzderko, które mu dostarczyła prawie że rok temu. Schowała odruchowo czarną puszkę do torby i zaczęła nerwowo wertować dziennik. Pierwszy wpis pochodził sprzed ponad ćwierćwiecza. Można było z niego wywnioskować... że to właśnie Bran był opatem zakonu! Faktycznie przypominała sobie, że w kilku kronikach natknęła się na arcykapłana Brandena Saalfelda, jednak do głowy jej nie przyszło, że on i grabarz byli tą samą osobą! Jedna z ostatnich stron rozprawiała o wampirze, który obecnie był obecnym opatem. Nazywał się Malkan i był drugim synem Morgotha – Pierwszego z wampirów. Sprawa wyglądała na poważniejszą niż się wydawała na początku, bo najwidoczniej tutejszy zakon nie był jedynym przejętym przez krwiopijców. Bran zapukał do drzwi dwóch najbliższych siedzib Gareesha i wszędzie napotykał wampiry. Jednak dlaczego powrócił tutaj i ryzykował życie i śmierć? Najwyraźniej odpowiedź tkwiła w pudełku, które zabrała z ukrytego sarkofagu.
-POSPIESZ SIĘ! WYCZUWAM JEDNEGO Z NICH W POBLIŻU.
Rzekł głos w jej głowie. Schowała zatem dziennik w torbie, a skrytkę zamknęła. Na szczęście także tutaj było okno, więc otworzyła okiennicę i wyskoczyła za domek. Rozejrzała się i ruszyła w krzaki szybko oddalając się od miejsca zbrodni. Nie mogła wrócić do zakonu. Jeszcze nie. Kluczyła pomiędzy drzewami, biegnąc najszybciej jak potrafiła. Nie była pewna, czy ktoś ruszył za nią. Dopadła do wielkiego dębu, i odszukała miejsce w które kiedyś wpadła jej noga podczas wędrówki. Szczelina między korzeniami nadal tam była. Wrzuciła szybko swoją torbę i odwróciła się w sam czas by zauważyć wychodzącego z gęstwiny opiekuna zielarstwa. Uśmiechał się szeroko eksponując swoje kły.
W tym momencie stało się coś czego się nikt nie spodziewał. Usłyszeli ogromny hałas zawalającej się dzwonnicy i potężny ryk jakiegoś zwierzęcia.
-NARESZCIE... WOLNY. NA CO CZEKASZ?! ZABIJ GO!
Ryknął w jej głowie Pan Śmierci, a ona spojrzała na to co cały czas ściskała w dłoni. Była to brzytwa, którą goliła Brana. Nagle coś do niej dotarło w tej chwili. Ta brzytwa nie była z żelaza...ona była ze starego, ciemnego srebra. Otworzyła ostrze i rzuciła się na zdezorientowanego wampira. Nie wiedziała co w nią wstąpiło, jednak udawało jej się unikać ciosów potwora. Wyczekiwała chwili gdy popełni błąd, odsłoni się przed nią. W walce na tego typu broń zwycięstwo zależało od dwóch rzeczy: szczęścia i odwagi. Najwyraźniej tego dnia posiadła jedno i drugie bo zielarz w końcu doskoczył do niej i próbował ją pochwycić, jednak udało jej się uwolnić rękę z uścisku i dźgnęła wampira srebrną brzytwą prosto w krtań. Przeciwnik zaczął się krztusić roniąc krew, więc zaczęła rozcinać jego szyję wbitym ostrzem. Uścisk słabł, aż w końcu zimne ciało krwiopijcy padło na ziemię gdy przecięła ostatnie warstwy szyi. Siadła więc na potworze i dokończyła dekapitacji w drugą stronę. Dopiero teraz mogła być pewna, że drań nie wstanie z martwych. Adrenalina buzowała jej w żyłach, a biała szata została splamiona krwią. Pierwszy raz kogoś pozbawiła życia. Z jednej strony była przerażona, zaś z drugiej... czuła się potężna. Była w stanie zabić zwiastun plagi toczącej to miejsce. Może jeszcze nie było za późno... Wyciągnęła torbę ze schowka i ruszyła truchtem w te same krzaki, po drodze znajdując tiarę, którą zgubiła po drodze...

Gdy dotarła do tylnej bramy zastała coś czego nie mogła się spodziewać w żaden sposób. Wszystko było w totalnej ruinie, zaś nad patio unosił się smok palący wampiry, których czary najwyraźniej nie zadziałały. Główna kaplica była zniszczona wraz z ołtarzem. Paradoksalnie atak smoka oczyścił to miejsce ze spaczenia uwalniając ręce bóstwa opiekuńczego. Schowała się zatem w kapliczce przy ogrodzie rozglądając się gorączkowo. Na bocznej ścianie stał posąg strażnika z halabardą w ręku. Niewiele myśląc wyrwała oręż z rzeźby i zaczęła przemykać się w stronę głównego dziedzińca, gdzie ostatnio widziała smoka. Nagle przystanęła i spojrzała po sobie. Była jedynie w szatach kapłańskich. Pójście na smoka wydawało się być co najmniej nierozsądne. Powinna uciec stąd w las i przeczekać ten atak, a potem opuścić to przeklęte miejsce...
-STÓJ! TYLE LAT MUSIAŁEM WYSŁUCHIWAĆ TWYCH NIEDORZECZNYCH MYŚLI. TERAZ TY POSŁUCHASZ MOJEJ WOLI. ZAŚ MĄ WOLĄ JEST BYŚ UNICESTWIŁA TEGO, KTO ZNISZCZYŁ MĄ SIEDZIBĘ. OD TEJ PORY BĘDZIESZ ŚCIGAĆ DZIECI PIERWOTNYCH. BĘDZIESZ MYM NARZĘDZIEM ZEMSTY I ZNISZCZENIA AŻ CAŁA RASA NIE PADNIE PRZEDE MNĄ NA KOLANA BŁAGAJĄC O PRZEBACZENIE ZA SWE WINY. TY ZAŚ NIE ZAZNASZ SPOKOJU DOPÓKI DOWÓD TWEJ PYCHY NIE BĘDZIE ZMAZANY ICH KRWIĄ. TAKO RZECZE TWÓJ STWORZYCIEL.

Poczuła się dziwnie. Jakby niewidzialne łańcuchy spadły jej na duszę i ciągnęły w stronę błękitnego smoka. Nie miała wyboru. Ponad to czuła, że opuściło ją poczucie obserwacji i opieki, które towarzyszyło jej od ponad 10ciu lat. Najwyraźniej Gareesh postanowił zrobić sobie wakacje, albo wycofać się w lepsze miejsce gdzie będzie w całej krasie widział ten spektakl. Tymczasem coraz bardziej odczuwała potrzebę zatopienia żelaza w smoczej krwi. Ruszyła więc z furią na dziedziniec, gdzie widząc stojącego na ziemi gada, postanowiła zaatakować. Chwyciła mocniej drzewiec i zaczęła dźgać na oślep łeb i szyję przy akompaniamencie jego ryków i pisków , potem zaś wskoczyła na jego cielsko i kontynuowała od góry uderzając z nadludzką wręcz siłą, aż jedna z łusek pękła. Gdy tylko znalazła słaby punkt, wbiła ostrze halabardy z impetem aż po drzewiec. Bestia nie mogła tego przeżyć. Ryki ucichły razem z ich echem, zaś wymęczona wysiłkiem dziewczyna zsunęła się z truchła i postępując parę kroków przed siebie upadła na kolana. Dopiero teraz zauważyła, że ktoś tutaj jest. Najpierw spostrzegła dobre jakości, skórzane buty. Potem czarne odzienie, a na koniec... czaszkę wpatrującą się w nią złotymi ognikami w oczodołach. Mówił coś, ale w tej chwili większość z tego brzmiała jak bełkot. Przypominały jej jednak słowa, które wypowiedział do niej Pan Śmierci dawno temu nad przepaścią.
-Gareesh Gareesh... ty gnoju. Popamiętasz mnie jeszcze. Już ja o to zadbam...
Pomyślała podając rękę liszowi z szelmowskim uśmiechem. Z tyłu zaś oglądał tą scenę pewien otyły koń, który w momencie ataku wyrwał się z boksu i zaczął tratować wampiry uciekające z patio. Teraz stał przy bramie próbując dobrać się do ogona martwego smoka.




- Myśleliście, że zginąłem? Och... jakie to urocze. Żartowałem. Jeszcze tu jesteście? Nie macie nic innego do roboty? Pisać patałachy! Bez tematów nie będę miał gdzie skopać wam dupska! Do zobaczenia... frajerzy.
  • Najnowsze posty napisane przez: Silmara
    Odpowiedzi
    Odsłony
    Data