Z dziennika Smilli:
”Zawsze znałaś idealny czas. Być może przez miejsce w którym się urodziłaś. To było akurat dzień po okropnym sztormie. Walczyliśmy z naturą na północnym zachodzie Morza Cienia. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie. Wyniosło nas dalej na północ. Minęliśmy Dzikie Ostępy i podejrzewam, że zbliżaliśmy się do Lodowych Pustkowii. Jeden z żagli porwał się i musieliśmy przybić do najbliższej wyspy. Jak się później okazało, była ona jednym z tych miejsc, gdzie czas płynie wolniej. Tam postanowiłaś przyjść na świat. Ten, z którym wtedy żyłam bardzo się cieszył, że będzie mieć dziecko. Chciał je wychować na wojownika - najgroźniejszy postrach mórz i oceanów i przekazać mu całą swoją wiedzę o wodach, po których pływał i ukrytych skarbach do zdobycia. Jednak gdy zobaczył kim jesteś, twoje "ostre" uszy, wpadł w szał. Wyklął mnie i pozostawił na lodowej wyspie. Na szczęście opamiętał się w porę, byś nie zamarzła. Wrócił po dwóch dniach. Zabrał nas i zboczył z kursu, by zostawić znowu. Na szczęście tym razem nie była to niezamieszkana bryła lodu, a niestabilna mieścina elfów północy. Zabawny zbieg okoliczności, bo właśnie stamtąd pochodził twój biologiczny ojciec. Nazywał się Alduren i był lodowym elfem. Tak jak ja i mój niedawny towarzysz życia, znał się na żegludze. Pracował dla pewnego kupca i nieraz pływał po Morzu Cienia oraz innych wodach zatoki. Jego głównym punktem wypadowym była Trytonia. Przede wszystkim jednak, był wojownikiem i nie cierpiał krasnoludów, którzy próbowali odebrać jego rasie ziemie. Być może pamiętasz trochę to miasto. Gdziekolwiek się nie spojrzało, widać było żołnierzy, a gdy przeprowadziliśmy się do pobliskiej wędrownej wioski, czasem można było usłyszeć huk krasnoludzkich maszyn. Początkowo, jeszcze w mieście żyłyśmy w biedzie. Ciężko było nagle stać się członkiem społeczności, znaleźć pracę, a przy tym jeszcze zajmować się dzieckiem. Nie wiedziałam też jak odnaleźć Aldurana.
Taaak... to były ciężkie czasy, ale rozumiem tego, który nas zostawił. Rozumiem, bo znałam jego temperament, ciężki charakter. Nie był święty, z roku na rok było coraz gorzej, ale kochaliśmy się. Pił dużo, bawił się z kobietami, gdy zawijaliśmy do portu, był agresywny. A ja... Ja byłam do niego bardzo podobna, więc dobrze nam się żyło, mimo wielu kłótni... Do momentu twoich narodzin. Nie miałam pojęcia jednak czyim będziesz dzieckiem. Nie nadałam ci nawet imienia, dopóki nie znalazłam dachu nad głową. Wtedy naznaczyłam twoje życie imieniem. Smilla – ta, która coś ukrywa, o ironicznym i posępnym uśmiechu, życiu pełnym paradoksów. Imię ludzi północy.
Któregoś dnia, przypadkiem spotkałam twojego ojca w porcie. Okazało się, że ma już narzeczoną, ale pomógł nam: dał trochę pieniędzy i zapewnił cztery ściany do zamieszkania u jego przyjaciół ze społeczności nomadów. Pracowałam dla jego rodziny, przy wypasie zwierząt, a ty dorastałaś wśród elfich dzieci. Szybko polubiłaś chłopięce zabawy, choć tam na północy, każdy musiał umieć sobie radzić z każdym zajęciem. A ja... Strasznie tęskniłam do morza, do przygód... Ale co począć? Nie było już na to czasu, ani możliwości. Nie zostawiłabym cię przecież.”
Tyle wiem o moim dzieciństwie. Któregoś wieczoru, po tym jak w zabawie zabiłam szczeniaka sąsiadów, mama przyszła do mnie i mi to wszystko opowiedziała. Miała twarz pełną zmarszczek, które nagle zauważyłam. Była zmęczona, a w jej oczach widziałam tęsknotę. Obiecałam jej wtedy, że przeżyję za nią te stracone lata. I rzeczywiście tak się stało. Obcięłam włosy, założyłam spodnie, przytroczyłam do boku szablę i odnalazłam ponownie Aldurena. Przez rok podróżowałam z nim, a potem zdecydowałam się zostać w Trytonii. Pokochałam to brudne, potężne miasto. Tam... Udało mi się zaciągnąć na statek wielorybników. Byłam ich kukiem. Do dziś nie wiem jak mi się to udało, ale to był świetny początek. Miałam wtedy 18 lat. Mimo że, to nie ja rzucałam harpunami, były to ciężkie 2 lata, które mnie zahartowały.
Potem postanowiłam pójść krok dalej. Włosy znów miałam długie i nie bałam się niczego.
Któregoś razu, gdy byłam poza miastem, natknęłam się na grupę krasnoludów. Od razu zobaczyli, że mam w sobie krew lodowych elfów, jednak nie należy do nich każda kropla mej krwi. Zdążyłam już zapomnieć o nienawiści tych dwóch ras, ale tamci krasnoludowie pochodzili z północy. Śmiali się ze mnie, nazywali mieszańcem, wyrzutkiem, określali wszelkimi najbardziej obrzydliwymi epitetami mnie i moją matkę. Skończyło się na bójce, w której nie miałam szans. Pobili mnie, ograbili, podarli ubrania... Wtedy jednak uratował mnie pewien czarodziej. Bardzo stary, potrafiący rzeczy, których nie potrafiłam zrozumieć. Pomógł mi odzyskać mój mieszek ruenów i odszedł dalej, w swoją stronę.
Ciężko było wrócić z powrotem do męskiego grona w porcie. Choć skończyło się na siniakach i podartych ubraniach, pamiętałam nienawiść i obrzydliwą żądzę, kierującą krasnoludami. Przez długi czas nie wychodziłam z wynajmowanego pokoju nad karczmą, póki nie odwiedziła mnie znajoma barmanka. Dobrze się znałyśmy, znała mój życiowy cel i motywację, więc udało jej się postawić mnie na nogi.
Okazało się, że w porcie zrobiło się gwarniej niż poprzednio. Niebezpieczeństwo czaiło się na każdym roku, bo do miasta przybyła „Dwudziestomackownica” – statek piratów. Wrócili po nieudanej wyprawie i rozwścieczeni szukali nowych ludzi na miejsce tych, którzy zginęli. To była idealna okazja. Zgłosiłam się i choć początkowo wyśmiano mnie, to po pokazie siły i brawury na dwójce strażników portu, ostatecznie zostałam przyjęta. Tak oto rozpoczął się mój najlepszy okres w życiu. Załoga stała się moją rodziną, a każdy dzień niósł ze sobą jakąś przygodę. Byłam jak ten, który mógł być moim ojcem, ale robiłam wszystko dla matki. Pływaliśmy po niebezpiecznych wodach Morza Cienia i mu okolicznych, czasem zapuszczaliśmy się na wschód lub południe. Robiliśmy też rejsy wokół kontynentu. Nasz kapitan był wspaniałym i groźnym człowiekiem. Kochał życie, chciał poznawać świat, być panem własnego losu, siać postrach na wodach i trwonić łupy na przyjemności. To było nasze życie i wiele bym dała, by do niego powrócić. Wszystko miało cudownie intensywny smak, dzięki niebezpieczeństwom, którym co dzień stawialiśmy czoła.
Wszystko jednak się kiedyś kończy.
Któregoś dnia, zawinęliśmy do portu w Turmalii. To było piękne miasto, pełne egzotycznych sadów owocowych i wspaniałych malowideł na budynkach. Zabawialiśmy się tam i po dwóch dniach mieliśmy ruszać. Jednak ostatniej nocy straciłam umiar i gdy obudziłam się na tyle knajpy, było już po wszystkim. „Dwudziestomackownica” odpłynęła.
Byłam wściekła. Nie wiedziałam czy mam bardziej być zła na siebie czy czuć się zdradzona. Potem zrozumiała, że zaprzepaściłam coś pięknego i zawiodłam matkę.
Zrozpaczona wybiegłam na ulicę tak gwałtownie, że zagrodziłam drogę karocy, przewożącej dwójkę arystokratów. Konie wierzgnęły raptownie wywracając wóz. Wtedy to dopadli mnie strażnicy i wtrącili do aresztu. To jeszcze bardziej mnie rozzłościło. Gdyby nie ten wypadek, zdążyłabym może dojechać do kolejnego portu, w którym moja załoga miała się zatrzymać. Oczywiście, kiedy wyszłam na wolność, spróbowałam to zrobić. Zabrałam się z wieśniakami, wracającymi z miejskiego targu, do ich wioski. Stamtąd miałam ruszać dalej. Było jednak już późno i zaoferowano mi nocleg, którego nie odmówiłam. Była to najgorsza decyzja w moim ówczesnym życiu. W nocy obudziły mnie krzyki tak straszliwe, że pamiętam je do tej pory. Dochodziły z zewnątrz. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam gospodarza z synem. Trzymali broń i biegli w stronę stodoły. Ruszyłam za nimi, w progu mijając gospodyni i jej dzieci, kurczowo trzymające się małymi rączkami jej koszuli nocnej.
Wszyscy spóźniliśmy się z jakimikolwiek życiowymi planami. Stodoła usiana była poszarpanymi ciałami zwierząt, siano pokrywała krew. Teraz nadchodziła kolej na nas.
Tak poznałam mojego mistrza. Tylko jego niegdyś eleganckie ubrania świadczyły, o tym, że mógł być kiedyś człowiekiem. Tymczasem poznałam go jako wygłodniałego potwora. Nie liczył się z ranami, zadanymi przez mężczyzn. Jednemu skręcił kark, a drugiego nabił na wystający metalowy pręt. Chciwie, lecz niedokładnie odsączył ich z krwi. Potem przyszła kolej na mnie. Jego wzrok jakby trochę się przejaśniał, a mimo to zrobił ze mną to samo. Wytrącił mi broń jednym ruchem i wpił w tętnicę, wbijając pazury w mój kark. Dobrze pamiętam przerażenie, które mną zawładnęło. Panicznie bałam się umrzeć. Całym sercem pragnęłam żyć. Kochałam świat, esencjonalność tego co oferował działała jak narkotyk. A teraz wszystko miałoby się skończyć w taki sposób? Bez uczciwej walki? Mój mistrz spojrzał na mnie, opity niemal do granic. Miał zaciekawione spojrzenie, coraz bardziej... ludzkie. Mruknął coś niezrozumiałego w nasficie, a potem puścił na ziemię, wśród inne ciała zwierząt i ludzi.
Myślałam, że to koniec, ale on poszedł dokończyć makabryczne dzieło, a potem wrócił do mnie. Leżałam wykrwawiając się, niezdolna już do ruchu i patrzyłam na niego, nagle malutka jak nigdy wcześniej. I wtedy mnie wybrał. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Najpewniej zwrócił uwagę na moją wolę życia. Teraz mój kruchy skarb mógł być odebrany tak łatwo. I tak się stało.
Wtedy umarłam. Skończyło się moje ludzkie życie i nastąpiło „obudzenie”. Miałam wtedy 25 lat. Od tamtej pory traktuję mojego mordercę, jak mojego mistrza.
Tak powoli zbliżamy się do końca mojej historii, obejmującej etap życia, który bezpowrotnie minął. To co działo się potem, jest na tyle aktualne, że ma nieustanny wpływ na moją obecną egzystencję. Poznając mnie z pewnością niejednokrotnie odkryjesz fragment nocnych dziejów Smilli. Można powiedzieć, że imię to jeszcze lepiej określa ten okres życia, niż wcześniejszy. A wyglądało to tak...
Przez kolejne kilka lat żyłam u boku mistrza, próbując zrozumieć i pogodzić się z tym kim jestem. Podejrzewam, że większość przemienionych ma z tym problem. W końcu udało mi się to zrobić, jednak wciąż nie potrafiłam czerpać przyjemności z takiego stanu rzeczy.
Mój mistrz był naukowcem. Przede wszystkim zajmował się alchemią oraz w niewielkim stopniu magią każdego rodzaju. Wykorzystywał ją w swoich eksperymentach. Byłam mu przy tym bardzo pomocna, ale któregoś razu postanowiłam go opuścić, chcąc zgłębić tajemnice mej własnej osoby. Poza tym nadal odczuwałam potrzebę włóczęgi i nadawania egzystencji różnych smaków. Choć uwielbiałam nasze wspólne polowania i moment napełniania żył cudzą esencją istnienia, odczuwałam pewien niedosyt. Po obudzeniu stałam się bardziej wymagająca.
Nie bez tragedii, zostawiłam mistrza i ruszyłam w świat. Poznawałam Alaranię, którą do tej pory znałam głównie z nadmorskich miast i opowieści. Odkryłam jej piękno i brzydotę, dobro i zło. Byłam w miejscach przeludnionych i zupełnie opustoszałych, poznawałam istoty wszelkich ras, kochałam i nienawidziłam. Zauroczył mnie świat Pustyni Nanher, na której obrzeżach mój mistrz zamieszkał w pałacyku. Wielokrotnie tam powracam ciałem i myślami, by rozmyślać o potędze magii i pięknej surowości tego świata. Uwielbiam, wytrwałe, szczęśliwe na swój sposób stworzenia zamieszkujące Pustynię.
Pewnego Miesiąca Jelenia, zawędrowałam do Valladonu. Poznałam tam czarodzieja, specjalizującego się w Magii Umysłu. Jego możliwości zafascynowały mnie, dałam się też zauroczyć jego osobie, a przynajmniej tak mi się wydawało. Zostałam w mieście 9 miesięcy. Spędzaliśmy razem czas, kochaliśmy się. On mi pokazywał co może uczynić z pomocą magii, a ja śmiałam się widząc ludzi oszukiwanych jego sztuczkami, całkowicie zmieniających życie, wariujących lub nareszcie odnajdujących szczęście. W zamian pozwalałam mu zgłębiać tajemnice mego istnienia. Temat wampiryzmu niezwykle go interesował. Czarodziej nauczył mnie kilku sztuczek, jednak nie chciał podzielić się wiedzą potężniejszą. Zresztą nie wystarczyło na to czasu.
Któregoś dnia odkryłam... że sama padłam ofiarą jego magii. Czarodziej wcale nie był młodym szlachcicem, o umyśle szalonym, lecz sercu kochającym. Nie był szczerym, energicznym mężczyzną, którego kochałam. To był ten, który wiele lat temu uratował mnie przed krasnoludami. Stary, uciekający od rzeczywistości, zwiastującej mu śmierć, w iluzje, które tworzył... Oszust i egoista, wykorzystujący moją naiwność, uczucia, by odnaleźć nieśmiertelność.
Wpadłam w szał. Chciałam go zabić na miejscu, ale zrozumiałam, że wobec tych 9 miesięcy spędzonych w kłamstwie, to będzie zbyt łaskawa kara. Podstępem obezwładniłam go więc, uniemożliwiłam korzystanie z magii i wróciłam do mistrza.
Ciężko opisać radość mojego stwórcy. Wciąż miał mi za złe, że go opuściłam, ale „dar”, który mu przyniosłam złagodził sytuację. Był zachwycony. „Dzięki tobie nareszcie stworzymy coś pięknego”, powiedział. Rzeczywiście pamiętałam o jednym z jego bardziej interesujących eksperymentów. Mnie również interesował i wydawał się nieść wybawienie. Jednak najbardziej zależało mi na zemście. I dokonała się. Teraz to czarodziej był moim więźniem. I najpewniej nadal nim jest. Zamknięty w pałacu na pustynnym pustkowiu służy do tworzenia najpiękniejszego daru, który rekompensuje mi trudy życia wampira. Dzięki potędze naszej krwi i magii czarodzieja odkryłam piękno, o którym nie miałam pojęcia. Tikotum, bo tak nazwaliśmy nasze dzieło, magiczne kryształki, otwierają oczy na tajemnice wszechświata. Nagle moja egzystencja znów stała się przygodą, pełną poszukiwanej intensywności. Ponownie odkryłam "wartość" życia...
Tak więc wygląda obecny stan rzeczy. Czarodziej, którego życie jest przedłużane tylko dla jego mocy, jest więźniem i współtwórcą wspaniałego materiału. Ja zaś odnalazłam pewną równowagę. Nadal podróżuję, a każdy dzień niesie wspaniałe doświadczenia. Jednak, aby odczuwać ich pełnię, dzięki Tikotum, trzeba pamiętać kim się jest. Substancja wprowadzona do krwiobiegu człowieka lub elfa, działa o wiele silniej na wampira, jak większość używek. Dlatego polowania nabrały dodatkowego smaku. Kto by jednak nie chciał, choćby przed śmiercią, świadomie poczuć jedność ze wszechświatem, oddech Prasmoka i cudowną lekkość jego snu? Czy nie brzmi to fantastycznie? Przyjmij mnie, jeśli zainteresowałam cię choć odrobinę...