Historia
† Rok 280 Ery Alarańskiej kilka tygodni po podpisaniu Paktu o nieagresji pomiędzy związkiem Andruskim, a Maurią. †
Przemierzając w poszukiwaniu łatwego pożywienia mauriańskie ulice usłane zniszczonymi niedawną wojną, oraz chorobami i biedą ludźmi, natknąłem się na konającą niemal na środku drogi sierotę. Pchły i wszy pasożytujące na zagłodzonym ciele pięciolatka były jego najmniejszym zmartwieniem, tak samo jak trącające fekaliami na kilometr łachmany w jakie był przyodziany. Nie łatwo było zgadnąć, że chłopiec stracił rodziców najpewniej w walce i od dłuższego czasu żyje na ulicy jak setki innych ludzkich istot, wiotkich i żałośnie słabych jak źdźbło trawy łamiące się od byle silniejszego podmuchu wiatru. Nie wiedziałem czemu nie skróciłem cierpień tego biedaka dobijając go, a przy okazji gasząc nieprzyjemne ssanie w żyłach spowodowane głodem. Zostawiłem go na pastwę losu i udałem się spożyć jakąś pierwszą napotkaną, zdrową przekąskę. Posilając się z przyjemnością z młodej białogłowy, z jakiegoś powodu nie mogłem przestać myśleć o umierającym w rynsztoku dzieciaku. Nie wiedząc czemu, po opróżnieniu kobiety do sucha z krwi wróciłem do miejsca gdzie leżał. Było to głupie z mojej strony i bezsensowne, w końcu mógł się do niego dobrać jeden z nieumarłych panoszących się po mieście, albo po prostu wyzionąłby już ducha, przecież pobieżne spojrzenie wystarczyło, aby ocenić stan sieroty jako krytyczny. Nie zdziwiłem się, kiedy zobaczyłem, że nigdzie go nie ma. Westchnąłem dziwnie zawiedziony i przygnębiony tym faktem, dopóki nie zauważyłem kątem oka jak odchodził chwiejnie w jedną z bocznych uliczek. Tego się nie spodziewałem i wywołało to we mnie nie małe zaskoczenie. Zaraz jednak ogarnął mnie gniew, kiedy jak wilk za ranną zdobyczą, podążył za pięciolatkiem lich...
Po trzech dniach dzieciak zaczął się ze słabym płaczem wybudzać, co zszokowało mnie ponownie, bo nie sądziłem, że w ogóle oprzytomnieje. Byłem zdezorientowany i zaniepokojony, ponieważ właśnie przyjąłem pod swój dach śmiertelne dziecię. Nie rozumiałem, podobnie jak moja służba, co mnie zmusiło do przygarnięcia tego wątłego źdźbła trawy, nie mogłem się jednak go teraz pozbyć jakby nigdy nic, wyrzucając za drzwi zamczyska jak śmiecia na rychłą śmierć ze strony umarłych i bestii zamieszkujących las. Od tej pory wszystko się wywróciło do góry nogami, choć była to niezwykle przyjemna zmiana wbrew temu co sądzili o tym moi służący i stary, zrzędliwy Zabor chroniący mojej posiadłości i służący radą jak dobry przyjaciel.
Priorytetem było doprowadzenie tego małego ciałka do porządku fizycznego jak i psychicznego. Kazałem służącym sprowadzać do dworu normalne pożywienie, mogące podnieść na nogi ą sierotę, sam jednak nie wychodziłem poza mury swojego azylu, trzymając pieczę nad dzieckiem. Część moich podwładnych mnie opuściła, nie godząc się na takie drwienie z wampirzego gatunku, choć oni mieli do powiedzenia najmniej jako przemienieni, nawet jeśli nie ja podarowałem im ten dar, a zarazem klątwę. Dowiedziałem się wtedy jednak, kto tak naprawdę był wobec mnie lojalny, a kto szczuł innych, czyhając jedynie, aby przejąć moją moc i zagarnąć dla siebie władzę nad zamczyskiem oraz mieszkającymi w nim wampirami.
Kiedy tylko nabrał sił, musiałem dołożyć wszelkich starań, aby pozbyć się robactwa pasożytującego na małym ciałku. Po tym została już kwestia ubioru nowego członka rodziny, którego musiałem bronić nie przed pozostałymi krwiopijcami oraz niesfornym Zaborem, maniakalnie starającym mi się wyperswadować, że to jest poroniony pomysł, aby zostawić tu sierotę, dodatkowo też sam starał pozbyć się problemu, kiedy próby przekonania mnie spełzły na niczym. Podołałem jednak zadaniu, nie tracąc zaufania wobec swojego demonicznego towarzysza. Do zamku przybył krawiec, który sprawnie uszył dla mojego gościa po kilka sztuk z każdej części garderoby, po czym jak najszybciej się ulotnił. Wyglądało jakby wszystko miało się w końcu ułożyć, jednak milczenie dzieciaka oraz noce wypełnione jego krzykiem i łzami spowodowane koszmarami nie dawały mi spokoju. Postanowiłem sięgnąć po środki ostateczne do rozwikłania problemu i wyczyściłem mu całą pamięć. Nie czułem się z tym ani trochę źle, w końcu on był mały i jeszcze całe ludzkie życie stoi przed nim otworem. Wtedy też mogłem się po raz pierwszy zwrócić do niego po imieniu, choć te sam chłopcu, przyjmując go także do swojego rodu der Leeuwów. W końcu zobaczyłem na jego twarzy uśmiech, a dziecięca radość wypełniła ponure korytarze mojej rezydencji.
Uczyłem go wszystkiego co powinien umieć, aby dać sobie radę w życiu, zaczynając oczywiście od nauki pisania i czytania, kończąc na szermierce, jeździectwie i podstawach magii. Z czasem wszyscy do niego przywykli, żeby się nie przyznawać, iż go polubili i się doń przywiązali. No... prawie wszyscy, Zabor wciąż nie przepadał za dzieckiem, które przeciwnie wręcz uwielbiało potwornego demona. Kiedy podrósł nie broniłem mu opuszczania zamku, wiedząc, że integracja z innymi śmiertelnymi dobrze mu zrobi i uszczęśliwi go, a tego pragnąłem całym swoim sercem - żeby Aldaren był szczęśliwy. W końcu był dla mnie jak syn, choć nigdy, nawet przez przypadek nie zwrócił się do mnie "ojcze", a jedynie tak jak wszyscy, nazywając mnie Mistrzem.
† Rok 300 Ery Alarańskiej - Miesiąc Sowy †
To był najgorszy rok w całym moim życiu i jak na ironię losu wszystko zaczęło się tego niedorzecznego miesiąca, który jest symbolem rozpoczęcia czegoś nowego, wprowadzając poważne zmiany w życiu. Nigdy nie byłem szczególnie przesądny, a to wydawało mi się jedynie wymysłem jakiś ludzi cierpiących z nadmiaru wolnego czasu, który wypełniali irracjonalnymi pomysłami, jak na przykład wymyślenie Miesięcy. Jednakże wypadało by zacząć od początku.
Aldaren wyrósł na silnego tak ciałem, jak i duchem mężczyznę, którego nie opuściła dziecięca ciekawość otaczającego go świata mimo swojej dojrzałości. Codziennie opuszczał zamczysko, do którego coraz później wracał. Z początku go kontrolowałem z ukrycia osobiście, lub wysyłając za nim swoich podwładnych. Był niezwykle popularny i lubiany w Maurii, otoczony zawsze gronem przyjaciół i pięknych kobiet, nie dziwiłem się temu ze względu na jego przyjazne usposobienie i był chyba najprzystojniejszym młodzieńcem w mieście. Niepokoiło mnie to, ponieważ wokół niego zaczęli się też kręcić nieumarli, których starałem trzymać na dystans od swojego syna. O nic więcej się nie martwiłem jak o jego bezpieczeństwo. Wiedziałem, że mnie nie zdradzi, ponieważ już dużo wcześniej nachodziliby mnie nieproszeni goście, a tak nikt prócz zaproszonych przeze mnie nie pojawiał się we dworze.
Przestałem mieć go ciągle na oku, rozumiejąc, że tylko wystawiam się na pośmiewisko ze strony innych nieumarłych, troskliwie dmuchając i chuchając na tego człowieka jak na jakiś drogocenny artefakt, który się chroni nawet przed najmniejszą ryską. Choć zaczynała mnie denerwować jego wieczna nieobecność i powroty późno po zachodzie słońca, nie umiałem się na niego gniewać, przez radość z jaką opowiadał o swoim minionym dniu i chwaląc się nowymi utworami granych na skrzypcach, jakich nauczył się w mieście. Zawsze na niego czekałem, aby wysłuchać jego przygód i przede wszystkim muzyki, którą uwielbiałem słuchać przed spaniem.
Któregoś dnia wrócił dopiero nad ranem z głupkowatym szczęściem i potarganym, pogniecionym niedbale ubraniem. Pytałem go o to wielokrotnie, ale zawsze odpowiadał mi jedynie dziwnym uśmiechem i rozmarzonym błyskiem w oczach. Miałem pewne przypuszczenia, jednakże nie miałem ochoty ich sprawdzać. Zabroniłem mu opuszczać zamek, ale nie posłuchał mnie. Wiedziałem o tym, choć robił to ukradkiem wymykając się oknem swojej komnaty, wracając do niej nim służący przychodzili go zbudzić na śniadanie. Trwało to dłuższy czas, a ja nie mogłem z tym nic zrobić, nie zniosłem jednak swojego zakazu. W końcu wszystko wyszło na jaw, kiedy nie wracał do rezydencji. Nie mogłem tego znieść, osobiście ruszyłem na poszukiwania.
Po jakimś czasie udało mi się, choć był to niewątpliwie dar od losu. Coś mnie tchnęło, aby udać się na spacer do pobliskiej, wioski znanej z myślistwa i wyrębu drzew, gdzie zobaczyłem go przed jednym z domów, bawiącego się z małym, na oko trzyletnim chłopczykiem o lazurowych oczach i ciemnej czuprynie. Gdyby twarz dziecka nie wyglądała jak niewieścia, pomyślałbym, że ktoś sklonował i zmienił Aldarena w dziecko. Chwilę później ich harce zostały przerwane przez rudowłosą córkę drwala, po której podróbka mojego syna odziedziczyła rysy i mizerną budowę ciała. Ten po, którego przybyłem wydawał się być szczęśliwy tak, jak nigdy w życiu, czego nie mogłem znieść jeszcze bardziej. Poczekałem aż kobieta z dzieckiem odejdą, a po tym podszedłem do niego i szarpnąłem za zwykłe miejskie ubranie, chcąc go siłą zaciągnąć do zamku i już nigdy nie pozwolić mu odejść. Przeliczyłem się myśląc, że podda się bez walki. Puściły mi nerwy, zaczęliśmy się bić jak małe dzieci. Wiedział, że nie ma ze mną szans, a jednak nie zamierzał się poddać. Jak się można domyślić przegrał cały poobijany, ze złamaną nogą, pękniętym żebrem i dwiema szramami na prawym policzku, nie zważając na świadków całego zajścia, lamentującą matkę i płaczącego ze strachu chłopca wołającego cały czas swojego tatę, zabrałem nieprzytomnego mężczyznę do zamku.
Choć miałem go już jedynie dla siebie, nie byłem usatysfakcjonowany, a widok pobitego syna, przykutego do ściany w lochu rozdzierał mi serce nie miałem jednak innego wyjścia, chcąc być dla niego wszystkim, tak jak on był dla mnie. Byłem rozdrażniony i zagubiony, Zabor jedynie mnie jeszcze bardziej denerwował sugerowaniem by dać Aldarenowi odejść, skoro zabicie go w ogóle nie było brane pod uwagę. Przynosiłem chłopakowi kilka razy dziennie jedzenie, wciąż nie wypuszczając z celi, jedynie kajdany zmieniłem, na okowy przyczepione dającym swobodę ruchów łańcuchem do ściany, nie był jednak na tyle długi, aby pozwolić mu zbliżyć się do krat, których nawet nie zamykałem. Był bardzo nieszczęśliwy, wyglądał jak mały chłopiec, którego zabrałem z ulicy, teraz tylko nie był zaniedbany i miał pod dostatkiem jedzenia, a nawet kobiety, nie umiałem go jednak pocieszyć w żaden sposób. Coraz bardziej mnie to wszystko drażniło, a on stawał się coraz bezczelniejszy wobec mnie, po tym jak po prostu ignorowałem jego prośby uwolnienia i pozwolenie na powrót do syna i ukochanej. Kochałem go całym swoim sercem, ale on tego nigdy nie odwzajemnił, a teraz nawet nie zamierzał, ponieważ darzył miłością tę kobietę, a nie swojego Mistrza.
Nie wytrzymałem. Szarpnąłem go za włosy odchylając nieznacznie na bok jego głowę i z gniewem zatopiłem kły w jego szyi. Po raz pierwszy odkąd się pojawił w moim życiu, skosztowałem jego krwi, której smak był jak ambrozja zsyłająca błogosławieństwo, ale jednocześnie potępiająca na wieki moją duszę. Zatraciłem się w tym bez reszty gwałtem czyniąc z niego swojego kochanka, od którego odstąpiłem dopiero kiedy ciało mężczyzny zaczęło mi się przelewać przez ramiona. Patrzył na mnie z gasnącym płomieniem życia w tych niesamowicie lazurowych oczach, a ja zrozumiałem co zrobiłem. Byłem zrozpaczony, że mógłbym go stracić, dlatego siłą napoiłem go swoją krwią. W tym przeklętym Miesiącu Sowy obwieszczającym nastąpienie nowego roku i obiecującym podążenie nową drogą w życiu, straciłem syna i przemieniłem swojego pierwszego śmiertelnika w wampira.
Przez pięć lat ten loch był jego pokojem, w którym na powrót był uwięziony na krótkich łańcuchach, których brzdęk roznosił się przerażającym echem po całym zamczysku, podobnie jak dziki krzyk potwora łaknącego jedynie krwi. Zniknęła całkowicie jego łagodność i radość, które zastąpione zostały niepohamowaną żądzą i nienawiścią wobec mnie. Sam też siebie nienawidziłem, wielokrotnie miałem myśli żeby zabić tą bestię jaką się stał, ale nie mogłem tego zrobić, ponieważ wciąż wyglądał jak mój ukochany Aldaren. Po tym trwających nieskończoność latach w końcu mogłem go bez obaw wypuścić z lochu, wciąż go jednak więziłem we dworze pomagając mu przyzwyczaić się do nowej sytuacji i ucząc go o wampiryzmie. Nawet wtedy nie patrzył na mnie z miłością, widząc jedynie żyjącą przechowalnie krwi. Nie oczekiwałem od niego już nic wiedząc, że w pełni sobie zasłużyłem na taką pogardę z jego strony, byłem jednak szczęśliwy kiedy mogłem spędzać z nim noce w jednym łożu, karmiąc go w zamian swoją krwią.
Po tym wszystkim co się z nim stało i co przeżył, nie zapomniał jednak o swojej rodzinie, która pragnął ujrzeć, ale bał się ich skrzywdzić. Kiedy jednak dowiedział się jak stworzyć wampira (przypuszczam, że niewątpliwie Zabor maczał w tym swoje piekielne łapska), bez wahania udał się do wioski odwiedzić kobietę i swoje dziecko. Nie było mnie wtedy w zamczysku przez ważne sprawy zmuszające mnie do jego opuszczenia na kilka dni i po tym czego się dowiedziałem, żałowałem, że w ogóle opuściłem swój azyl, albo nie zabrałem Aldarena z sobą. Zaraz po przyjeździe doniesiono mi, że chłopak chcąc przemienić swoją ukochaną, nieumyślnie ją zabił na oczach potomka. Cała wioska się zbuntowała i przymierzała do ataku na dwór wraz z łowcami wampirów, a młody krwiopijca kilkakrotnie usiłował pozbawić się życia. Sytuacja nie należała do ciekawych, a ja nie wiedziałem co począć. Nie mogłem pozwolić służącym, aby zabili niewinnych wieśniaków, co spowodowałoby jeszcze większe rozruchy i obławy, ale nie mogłem też spuszczać z oka swojego syna. Postanowiłem opuścić z nim rezydencję oraz krainę Alaranii okrywając nieznane zakątki świata. W podróży tej mój wampirzy potomek nauczył się jeszcze więcej i stał się jeszcze bardziej brutalny kiedy dochodziło do konfrontacji. Torturowanie swoich ofiar przed całkowitym opróżnieniem ich z krwi sprawiało mu niezwykłą przyjemność, a ja bałem się, że znów stanie się bestią jaką był zaraz po przemianie. Martwiłem się jednak niepotrzebnie. Stał się na powrót łagodnym niezwykle przystojnych chłopakiem, który przyciągał do siebie innych jak magnes, wtedy też zauważyłem, że może darzyć równym uczuciem kobiety, jak i mężczyzn, choć wiedziałem, że nie chodzi tu o prawdziwą miłość, a jedynie szansę skosztowania krwi.
† Rok 774 Ery Alarańskiej - pierwszy wpis w dzienniku †
Samotne podróżowanie bez celu po obcych zakątkach świata, mając za jedynego towarzysza złośliwego Burka jest niezwykle nużące. Poznałem w swoim nie-życiu już bardzo wielu ludzi z różnych okresów w dziejach, pochowałem szczątki swojego Mistrza, zabitego w jednej z wypraw przez łowców, w ruinach starego zamczyska nieopodal Maurii, który był tak samo jemu domem, jak i mnie. Nie znam tych obecnych terenów Alaranii choć, powinienem skoro się urodziłem na tych ziemiach (nawet dwa razy). Niecodzienna trumna mojego opiekuna, którą mogę ścinać głowy wrogów, jest mi obecnie jedynym przyjacielem przez zachowaną w niej cząstkę jego mocy. Zabora nie da się liczyć nawet jako zwierzaka, choć na pierwszy rzut oka za takiego jest uważany. Wciąż nie pogodził się ze śmiercią Mistrza, który nim skonał ofiarował mi swój pierścień kontrolujący demona, nim skonał. Nie rozumiem czym sobie zasłużyłem na towarzysza dokładającego wszelkich starań, aby się mnie pozbyć, ale Mistrz pragnął, abym miał w posiadaniu jego sygnet, dlatego nie rozstaję się z nim nawet na moment. Do Alaranii postanowiłem wrócić, aby pochować prochy wampira będącego mi ojcem przez całe życie oraz nie-życie, a poza tym chciałem obchodzić swoje zbliżające się pięćsetne urodziny właśnie w tej krainie. Nazywam się Aldaren van der Leeuw i właśnie zaczynam na nowo odkrywać Alaranię.