Urodziłem się w Rapsodii, jednak wychowywałem samotnie u boku ojca w Ascant-Flove, gdzie pracował nad artefaktami zamierzchłych czasów. Matka odwiedzała nas raz, czasem dwa razy do roku, chcąc się upewnić, że niczego mi nie brakuje. Czarodzieje nie są znani z zakładania stałych rodzin i moi rodzice nie byli pod tym względem wyjątkiem. Poznali się na jeszcze na studiach i kontynuowali znajomość długo po ich ukończeniu. Dwa skrajne charaktery i odmienne pomysły na życie, a jednak nić wzajemnego zrozumienia. To zawsze ich ze sobą wiązało. Ktoś mógłby mi dopiec, że to przypadek, że przyszedłem na świat, ale nawet się za to nie obrażę. Finalnie żadne z nich nie odwróciło się plecami od odpowiedzialności. Ojciec zabrał mnie do siebie ponieważ z natury był człowiekiem wrażliwszym. Matka nie oponowała, choć z początku lubiła krytykować jego metody wychowawcze.
Pierwszą połowę dzieciństwa spędziłem pod kluczem, jeśli tak to mogę nazwać ponieważ w wieku siedmiu lat potrafiłem strzelać błyskawicami z palców nawet przez sen, co nasunęło wnioski, że łatwo absorbuję energię magiczną z otoczenia, jednak nie potrafię jej utrzymać. Miały to być zadadki na świetniego czarodzieja, ale tata nie chciał zapeszać. Magia energii towarzyszy mi zatem od samego początku. Edukację rozpocząłem w zwykłej szkole dla ludzi, gdzie nauczyłem się pisać, czytać i liczyć. Okazało się, że dobrze mi idzie z liczbami, że potrafię opisać świat za pomocą kilku prostych wzorów. Nigdy nikomu tego nie mówiłem, ale czasami gdy na coś spojrzałem, miałem gotową ścieżkę rozwiązań przed oczami, jakby przyklejoną do powiek.
Gdy zacząłem czarować bardziej świadomie, przenieśliśmy się do Rapsodii. W szkole dla czarodziejów kontynuowałem swoją naturalną zdolność do magii energii, a także rozwinąłem się w dziedzinie istnienia. Po odkryciu, że matematyka siedzi także w fizyce i chemii, zrozumiałem, że skoro mogę opisać świat liczbami, to zrobienie tego z jabłkiem nie będzie stanowić większego problemu. Poznałem wzory struktur i pod koniec podstawowego systemu edukacji potrafiłem zmaterializować w powietrzu sztabkę czystego srebra. Potem poszedłem na Magiczny Uniwersytet.
- Jestem Mort - kościana dłoń była pierwszą, która wyszła na spotkanie nowemu współlokatorowi. - Drugi rok na Uzdrawianiu i okultyźmie.
- Nataniel - odpowiedział wesoło chłopak z potarganą, rudą fryzurą. - Pierwszoroczny. Wysokie Energie i Struktury.
- Fajnie. A to Gabe - lich wskazał na dzieciaka z okrągłą twarzą, stojącego niepewnie przy oknie. - Też pierwszoroczny. Żywioły.
- Miiiłło pozzznać - wydukał Gabe i postąpił krok bliżej. - Przeeepprasszamm alle jesstemm dośśść nieśmiałły.
- Nie szkodzi - odparł ten rudy i rzucił walizkę na jedyne wolne łóżko. - Mam przeczucie, że się dogadamy.
Na twarzach dwóch chłopców i licha zagościły szerokie uśmiechy.
- W jakiej magii się specjalizujecie?
- Ja odprawiam rytuały - zaczął nieumarły, sięgając do kieszeni szaty po kredę. - Ale póki co moje czarcie kregi są krzywe i nigdy nie wiadomo co wyczaruję.
- Jjja inkkkantacjee. Mówwwię oggień i jjest ogieeń.
- Super. Ja rozkazuje. Myślę o jabłku i mam jabłko. - Po czym czerwony, soczysty owoc spadł na głowę licha, głucho odbijając się od czaszki. - Przepraszam.
- Nie szkodzi. To nawet fajne. A potrafisz tak ze złotem?
- Jeszcze nie. Raz udało mi się ze srebrem, ale cały miesiąc studiowałem jego budowę.
- To może to ci pomoże - Mort sięgnął pod płaszcz i wyjął talię kart. Każda z nich miała złocone brzegi i była wykonana z kredowego, szorstkiego papieru, z jednej strony biała, z drugiej obarczona znakiem pentagramu. - To karty do aur. Są bardzo popularne wśród magów zajmujących się Istnieniem. Dotykasz nią naprzykład żelaza, a na białej stronie pokazuje się model jego z którego łatwiej ci go odtworzyć. Dostałem takie dwie od wuja. Dam ci jedną. Tylko pamiętaj, że jedna karta może przechowywać jedną rzecz. W sumie czterdzieści kart.
- Dziękuję. I nawet mogę się odwdzięczyć - powiedział rudzielec i sięgnął do bocznej kieszeni walizki. - To kieszonkowa wersja Anatomii według Burgle'a. Matka myślała, że będę uzdrawiać tak jak ona. Tobie bardziej się przyda.
- A dla ciebie - w ręce jąkającego się maga żywiołów powędrowały cztery kwarcowe kulki.
- Ggąsiorry - dokończył Gabe, ostrożnie przyjmując prezent.
- Co? - zdziwił się lich.
- Takie żywiołowe zabawki do robienia żartów - wyjaśnił Nataniel - Zamykasz w kulce jeden z żywiołów i ciskasz nią o podłogę. Po rozbiciu wychodzi gęś naturalnych rozmiarów oblana żywiołem z kulki i atakuje najbliższą osobę. Ogień podpala ci spodnie, ziemia dziobie po kostkach, powietrze dmucha, a woda strzela wodą. Po dwóch minutach gęś się rozpływa. Niestety mam tylko cztery.
- Ttto i ttak dużżo. Dzdziękujję.
Zanim się obejrzeliśmy, wszyscy trzej staliśmy przed komisją egzaminacyjną. Rok za rokiem ciężko pracowaliśmy aby odnieść sukces i wyrwać się z murów akademii. Przynajmniej ja ponieważ Mort i Gabe postanowili zostać i kontynuować swoje badania jako profesorowie. Ja z kolei wyjechałem zwiedzić trochę świata, a przynajmniej tę jego część, której nie ruszyła wojna. Odwiedziłem ojca w Ascant-Flove i matkę w Trytonii, gdzie akurat pomieszkiwała. Obydwoje byli bardzo dumni z uzyskanego przeze mnie tytułu mistrza w dziedzinie magii energii w tak młodym wieku.
Później wróciłem i kiepskim zrządzeniem losu zaciągnąłem się do armii. Bariera Rapsodii chroniła przed wszelkim złem zewnętrznym, jednak nie mogliśmy patrzeć bezczynnie na problemy naszych sąsiadów. W Rododendronii przyjęto mnie z otwartymi ramionami i wcielono do grupy magów bojowych, strzegących Północnej Bramy. To tam nauczyłem się parać ogniem i leczyć powierzchowne rany z pomocą magii życia. Było we mnie coś z matki.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że czarodzieje w tym kraju są pod baczną obserwacją Inkwizycji, o czym poinformowano mnie na pierwszym przesłuchaniu.
W pokoju bez okien, gdzie jedynym meblem jest drewniany stołek, a źródłem światła dogasająca na podłodze świeca nie ma miejsca na oszczędne gospodarowanie prawdą. Zwałaszcza, że strażnik umie czytać ci w myślach i trzyma w ręce nabitą kuszę.
- Imię i nazwisko?
- Nataniel Romero-Flint. - odpowiedział podejrzany.
- Lat?
- Czterysta dwadzieścia trzy.
- Rodzina?
- Matka, Selena i ojciec, Alabast. Miejsca pobytu Trytonia i Ascant-Flove.
- Sprawdzimy. Zdobyte wykształcenie?
- Ukończone studia wyższe na Magicznym Uniwersytecie w Rapsodii, obronione z dziedziny magii energii i istnienia z otrzymaniem tytułu mistrza w tej pierwszej, znajomość run starszych, język wspólny, smoczy i krasnoludzki biegle w mowie i piśmie, nauki ścisłe na poziomie bardzo dobrym, przysposobienie do magii bojowej w dziedzinie ognia i podstawy walki wręcz.
- Według raportu egzaminy zdane terminowo, każdy powyżej dziewięćdziesięciu procent przy zaledwie dwudziestoprocentowej obecności na zajęciach. W trakcie studiów liczne ucieczki i zatargi z profesorami, kilka razy grożono też panu wydaleniem z powodów dyscyplinarnych.
- Małe nieporozumienia.
- Rozumiem. Pojedynek na rynku to również nieporozumienie?
- Mieliśmy odmienne poglądy na pewne sprawy.
- W raporcie stoi jednak, że spalił pan pół kamienicy, wysadził fontannę i zniszczył bruk.
- A mój oponent ranił trzydzieści jeden osób. Moje błyskawice przynajmniej nie wyszły po za teren pojedynku.
- To żadna obrona niewinności i przypominam, że dano panu do niej prawo ponieważ ma pan wzorowy przebieg służby i przydatne dla Zakonu umiejętności. W normalnych okolicznościach Inkwizycja nie pozwala rzucać zaklęciami na prawo i lewo.
- A dzięki układowi z wami zyskam tę przychylność?
- Pod nadzorem jednego z naszych najlepszych ludzi.
Rok później byłem już pełnoprawnym członkiem Zakonu i wraz z innymi tropiłem oraz likwidowałem czarnoksiężników. Początkowo działaliśmy w granicach królestwa Rododendronii, jednak magia jest wszędzie. Podobnie jak niegodziwcy. Zbrojne ramię Inkwizycji otrzymywało niepokojące zgłoszenia o nadnaturalnych wypadkach z całej Łuski. Tam, gdzie straszył jakiś duch lub znaleziono potężny artefakt, znajdował się ktoś chętny go wykorzystać dla własnej potęgi. Nie było więc innego wyjścia, jak tylko uciszyć temat zanim ten ktoś zmieni Alaranię w pustkowia rodem z Otchłani. Odpowiadałem jedynie przed Radą, miałem wolną rękę w działaniu, dostęp do kontaktów Zakonu i własnych, zdobytych przez długie lata inwigilowania przestępczego półświadka, do którego wprowadził mnie sir Samuel Vimes, przydzielony mi nadzorca i stary cwaniak, który za wszelką cenę starał pozbyć się mnie z uczelni. Ostatecznie jednak wystawił ocenę celującą podczas obrony i miałem nadzieję, że nigdy go już nie spotkam.
Ale wracając, w przeciwieństwie do innych okazałem się odporny na głoszone tam herezje i nigdy nie sprzeciwiłem się prawom, na których mnie wychowano. Czasem musiałem kłamać, czasem kraść i w końcu zabijać, ale nie odwróciłem się plecami od czynienia dobra. Jednak po latach trafiła kosa na kamień.
Luna, medyczka z Nowej Aerii, u której raz czy dwa leczyłem poranione ciało miała przepiękne oczy i cudny uśmiech. Lubiła spacerować, opiekowała się nie tylko ludźmi, ale i zwierzętami i nigdy nie użyła magii w sposób szkodliwy przeciwko drugiej żywej istocie. To nie miało prawa się udać. Zwłaszcza, że łatwe kłamanie zbirom to co innego niż kłamanie tej dziewczynie prosto w oczy. Mimo to postanowiłem zaryzykować, nie wiedząc, że grzechy przeszłości nie dadzą mi zasnąć.
Czarne niebo przecięła błyskawica, w świetle której Gabe West, dziekan wydziału Magii Stosowanej na Uniwersytecie w Rapsodii nie miał wątpliowści, że pocięta nożem i zalana krwią twarz porzuconego na szkolnym dziedzińcu trupa należy do jego przyjaciela. Powiadomiony o tym incydencie przez dozorcę o drugiej w nocy, nie zastanawiał się nawet nad włożeniem butów i wybiegł na deszcz jedynie w szlafroku. Niestety dotarcie na plac przed studentami oraz innymi członkami grona profesorskiego graniczyło z cudem. Na szczęście ci drudzy szybko opanowali sytuację, teleportując co bardziej ciekawskie pary oczu i uszu spowrotem do ich kwater.
- Co się stało?! - zapytał West, padając na kolana przy ciele i drżącymi rękoma ocierając z krwi twarz przyjaciela.
- Wilkins robił obchód jak co wieczór - odpowiedziała lady Selachii, opiekunka alchemików. - Twierdzi, że zanim go znalazł, unosiła się tu srebrzysta mgła. I że zrobiło się strasznie zimno.
- Srebrzysta mgła?
- Tak.
- I ziąb jak w kostnicy?
- Tak.
- I pewnie widział też światła - stwierdził dziekan, już nieco przytomniej, okrywając ciało przyniesionym na prędce pledem do owijania roślin w zimie. - A także drzewo, którego nigdy wcześniej nie widział.
- Skąd ty...
- To Widmowa Wierzba - wtrącił Mortimer De'ath, doktor w dziedzinie nekromanckich rytuałów, kucając by pomóc. - Pojawiają się raz na nie wiedzieć ile minut lub lat, prawie nigdy dwa razy w tym samym miejscu, tworząc naturlany portal do świata duchów.
- Czyli on udał się w podróż astralną?
- Na to wygląda, choć nie tyle udał się, co został wysłany. Spójrz tylko na jego rany. Nie ma szans żeby sam się tak okaleczył.
- Ale kto to wogóle jest? Gabe, Mortimer znacie go?
- Ty też go znasz. To Nataniel Romero-Flint - wyjaśnił Gabe West, wydobywając z kieszeni zmarłego medalion w kaształcie oka promieniującego niczym słońce. - Inkwizytor.
- Terier? Przecież on nie żyje od pięćdziesięciu lat.
- Jeszcze żyje - dodał cicho doktor De'ath, ale że akurat bóg błyskawic skończył na dzisiaj, był doskonale słyszany.
- Co powiedziałeś?
- Że jeszcze żyje - powtórzył bez entuzjazmu, głosem eksperta, który całe życie badał naturę śmierci aż w końcu sam stał się jej elementem.
- Jesteś pewien? Nie czuję pulsu.
Wzrok licha stał się ciężki i zimny jak kamień, wywołując u wszystkich zebranych nieodpartą potrzebę zmówienia pacierza. Mimo to zostali na miejscach, jednak też nie wszyscy. Studenci na ten przykład - pouciekali.
Mając wtedy dość miejsca na, nie tyle nekromanckie, co ratujące życie rytuały, Mortimer De'ath wyjął z kieszeni kredę i zaczął rysować czarcie kręgi wogół konającego. Czasu swojego miał mnóstwo, cudzego niewiele, lecz gniewne spojrzenie dziekana nie było w stanie przyśpieszyć tego procesu. Gdyby się pomylił, równie dobrze mogliby mu już kopać grób.
- Odsuńcie się - nakazał i zaczął coś mamrotać.
A potem czarne niebo znowu przecięła błyskawica...
Kilka tygodni później zacząłem wracać do zdrowia. I to nie dzięki lady Selachii i jej alchemicznym naparom, a Mortimerowi i jego szachom, partii których chciałem uniknąć za wszelką cenę, co jest dość ciężkie kiedy jesteś przykuty do łóżka. Nie żebym miał coś przeciwko samej grze i ruszającym się figurom, tłukącymi się małymi pałkami przy każdym zbiciu, ale dwadzieścia cztery porażki pod rząd to nie na moje skołowane nerwy. Robiłem więc wszystko, żeby odzyskać władzę w nogach i uciec.
Zdaniem Westa miałem ogromne szczęście. Widmowe Wierzby rozpraszają ciało w iluzję, na którą nie oddziałowują żadne prawa fizyki, natury i czasu. Mój umysł pozostawał nieprzytomny, błąkał się po domenie duchów, a kiedy znalazł wyjście, obudził się i zażądał zwrotu całej reszty. To mnie uratowało. Problem jednak w tym, że nie pamiętam aby od utraty przytomności do momentu jej odzyskania minęło więcej niż kilka godzin. Dopiero Gabe uświadomił mi, że w Alaranii minęło pół wieku. Całe pięćdziesiąt lat przeleżałem w krainie lamentów, nawet o tym nie wiedząc. To było straszne. Ciągle o tym myśląc, zacząłem szukać odpowiedzi.
Oczywiście nie było to takie proste. W połowie książek o czarodziejach i ich dokonaniach, które ostatnio wydano, stało czarno na białym, że umarłem lub zaginąłem bez śladu. W towarzystwie przyjaciół odwiedziłem nawet swój symboliczny grób i rodzinne strony, jednak tamtejsi nic o nikim nie wiedzieli. Postanowiłem więc udać się do siedziby Zakonu w Rododendronii, sporo przy tym ryzykując. Inkwizycja nie spogląda przychylnym okiem na zaburzenia w naturalnym porządku rzeczy. Równie dobrze ktoś mógł mnie wskrzesić i wysłać z prowokacją. Mimo to zostałem doprowadzony przed oblicze mistrza, a potem króla i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu oraz szczęściu był to potomek człowieka, któremu przed półwieczem oddawałem pokłon. Udowadniając przed nim swoją rację, a także upominając się o spłatę długu starego króla, postanowiłem odejść zgodnie z tym, co o mnie pisali, jednak na lekko zmienionych warunkach.
- I co teraz? - zapytał West, stukając laską o kamienny piedestał. - Emerytura?
- Chyba tak - odpowiedział mu jego gość. - Tylko nie wiem od czego zacząć.
- Możesz podróżować, zaszyć się gdzieś na końcu świata albo założyć rodzinę. Zawsze narzekałeś, że to zbyt niebezpieczne dla twojej profesji. Teraz jesteś wolny.
- To prawda, ale jestem już chyba za stary na miłość. Mogłem o tym pomyśleć pięć dekad temu. Teraz nie mam tam czego szukać. Na szczęście mam jeszcze kamienicę po ojcu.
- Tę w Ascant-Flove?
- Tak.
- I co z nią?
- Nic. To dobre miejsce żeby spędzić emeryturę.
- Siedem tysięcy lat gnieżdżenia tyłka w wytartym fotelu?
- A masz inny pomysł?
- Właściwie to mam - usta dziekana wykrzywiły się w ten paskudny uśmiech, który obaj mężczyźni doskonale znali z wprowadzania w życie swoich nikczemnych, dziecięcych planów. - Katedra Magii Wysokich Energii naszego uniwersytetu szuka opiekuna i tak się składa, że razem z Mortem zasiadamy w komisji rekrutacyjnej.
- Że niby ja mam uczyć? Ja?
- No co? Ukończyłeś te mury z wyróżnieniem, walczyłeś w kilku wojnach, zostałeś mistrzem w sztuce magii, byłeś inkwizytorem i przeżyłeś podróż po świecie astralnym, to i z dzieciakami sobie nie poradzisz?