Urodziłam się w watasze. Nie zostałam w żaden sposób dramatycznie przemieniona, a zazwyczaj takie historie krążą o wilkołakach. Ja jednak miałam ojca i matkę wilkołaków, chociaż matka niestety zmarła podczas porodu. W naszej watasze było około 18 osobników. Niektórych łączyły więzy krwi, jak mnie, inni po prostu do nas dołączali lub my kogoś przemienialiśmy, jeśli miał potencjał. Nie nazywaliśmy się w żaden sposób, poza rodziną, a jedynym namacalnym dowodem przynależności do stada był tatuaż, który wykonywany był albo w momencie dołączenia do stada, albo na 10 urodziny. Tak, średnio przyjemne uczucie dla dzieciaka, ale ekscytacja z takiego podniosłego momentu oficjalnego dołączenia do stada była wystarczająca, by można było to znieść.
Wychowano mnie w przeświadczeniu, że jestem silna i świat do mnie należy. Wpajano mi poczucie wyższości nad innymi rasami i pogardę dla życia, a moja duma zrobiła resztę. Chociaż od urodzenia potrafiłam rozmawiać ze zwierzętami, niemal nigdy tego nie robiłam. Wydawało mi się, że jestem lepsza od nich wszystkich, nie czułam takiego powiązania z naturą, jakie powinnam. Może też trochę wstydziłam się swojego daru przed innymi. Przeszkadzało mi zawsze, że urodziłam się bez umiejętności zamiany w hybrydę. Wilcza forma była moją jedyną alternatywą od ludzkiego ciała, nie wiem dlaczego. Zawsze imponowały mi wilkołaki w swojej naturalnej dla mnie, hybrydziej formie. Były ogromnych rozmiarów i budziły w ludziach inny rodzaj strachu niż zwykły drapieżnik. Sięgały w głąb człowieka i wyciągały z niego czystą grozę. Mimo to byłam lubiana w stadzie. Wiązały mnie z innymi więzy krwi, byłam szybka, silna, bezwzględna i ponoć całkiem ładna. Do mojej edukacji nie przywiązywano żadnej wagi, podobnie jak w przypadku wszystkich dzieciaków w stadzie. Liczyły się tylko nasze umiejętności walki i przetrwania. Nic więcej. Już wtedy zaczęła się moja zabawa z nożami, bardzo popierana przez mojego ojca. Uwielbiałam tę broń, szybko zdobyłam dwie sztuki dla siebie i wciąż je mam.
Nasza wataha w ogóle była dość silną grupą. Regularnie napadaliśmy na ludzkie osady i nie zostawialiśmy w nich żywego ducha. Pierwsze 23 lata swojego życia spędziłam podróżując z miejsca na miejsce, zabijając pod postacią wilka i imprezując i pijąc pod ludzką postacią. Nasza sława nas wyprzedzała i nie byliśmy niepokojeni przez nikogo, większość po prostu uciekała, nawet nie podchodząc do walki. Okazjonalnie pojawił się jakiś rycerzyk na białym koniu, wymachując mieczykiem. Tak powstawały legendy o śmiałkach, którzy wyruszyli na poszukiwania naszej watahy i nie wracali. Nie licząc pewnego maga, ale o tym zaraz. Tu bowiem kończy się pewien etap mojego życia, który pamiętam coraz słabiej i nigdy za nim nie tęsknię.
Momentu porwania nie pamiętam dobrze, pamiętam jedynie, że wiele dni spędziłam w podróży, otumaniona narkotykami. Wszystko mi się zlewało w jedno, nie mogłam się ruszać, a dźwięki docierały do mnie wszystkie naraz. Nie będę przytaczać tu szczegółów mojej niewoli, gdyż ani mi, ani wam ta opowieść nie sprawi przyjemności. Historia zna wielu szalonych magów, przekraczających granice w imię magicznych eksperymentów. Ja byłam jednym z nich. Nie magiem oczywiście, eksperymentem. Nie było zbyt przyjemnie. Przez niemal 50 lat byłam bita, głodzona, chyba parę razy zgwałcona, nie wiem, ciągle odurzali mnie narkotykami, no i oczywiście torturowana na wiele wymyślnych sposobów. Często pozbawiano mnie również snu przez kilka dni, co sprawiło, że naprawdę szybko zaczęłam tracić zdrowe zmysły. Najwięcej wspomnień mam albo z rogu mojej celi albo ze stołu, do którego mnie przywiązywali. Nie wiem nawet, jak wyglądał mój oprawca, widziałam tylko strasznie jasne światło. I czułam ból. Nieprzerwanie, przez tyle lat, ciągle czułam ból. Właściwie nadal go czuję. Mimo, iż w końcu uciekłam ból pozostał, nie wiem dlaczego. W każdym ten mag chyba próbował mnie zniszczyć. To znaczy próbował coś stworzyć, to z pewnością, ale nie wydaje mi się, bym miała kiedykolwiek opuścić ten zamek. Nietypowe było dla mnie to, że w pewnym momencie zaczęłam inaczej odczuwać tę jego magię, czułam jak we mnie wnika i jak krąży wokół. Zazwyczaj były to ulotne pasma, których nie mogłam złapać, bo wiecie, zajęta byłam umieraniem z bólu. Ale trochę złapałam i wciągnęłam w siebie, to chyba dobre określenie. Nie wiem, czy zrobił to zamierzenie, czy nie, lecz zasiał we mnie Magię Umysłu i Emocji. A ja je rozwijałam. Systematycznie, przez lata czerpałam z tego niewielkiego źródełka energii we mnie i próbowałam się przebić przez zasłonę bólu i otumanienia. W końcu mi się udało. Czułam, że staję się coraz silniejsza i, o dziwo, chyba bystrzejsza niż byłam kiedyś.
Tam też poznałam Ra. Sam się tak przedstawił, nie ja nadałam mu to nietypowe imię. Był jednym ze zwierząt, na których eksperymentował mag, lecz w większości zostawiano go w spokoju, nadal nie wiem dlaczego. Mi zaimponował gdy rozorał mojemu strażnikowi twarz pazurami, gdy był świadkiem, jak ten próbował mnie posiąść wbrew mojej woli. To było zaskakujące, nie spodziewałam się obrony z tej strony, nie wiem czym zasłużyłam sobie na sympatię tej sowy. Ale z Ra zostaliśmy przyjaciółmi, przeprowadził się nawet z poddasza do mojej celi.
Minęło jeszcze 30 lat zanim w pełni rozwinęłam w sobie magię i wydostałam się spod wpływu narkotyków. Powoli uczyłam się żyć z wiecznym bólem i odzyskiwałam zmysły. O dziwo nie byłam prowodyrem buntu, jaki powstał w zamku maga, ale oczywiście z niego skorzystałam i uciekłam, razem z Ra, który nie odstępował mnie już na krok. Również nie mi przypadło w udziale zabicie mojego oprawcy, co było mi na tamtą chwilę obojętne, ważne, że dziad zdechł. Najwyraźniej nie tylko ja odkryłam w sobie nowe moce. I chociaż przydarzyło mi się naprawdę wiele złych i chorych rzeczy, ucieczka była dla mnie jak narodziny. Byłam zupełnie nową osobą i zdawałam sobie sprawę, że jestem lepsza niż byłam. Nie w ten stary, zarozumiały sposób. Nauczyłam się szacunku do każdego istnienia, zmądrzałam i miałam magię! Coś, co zawsze było poza moim zasięgiem, a teraz nie stanowiło dla mnie najmniejszego problemu. Stałam się silniejsza i potężniejsza niż kiedykolwiek, a mimo absurdalnego wieku wciąż wyglądałam młodo. Co prawda nie wszystko było idealnie. Nie mogę spać. W ogóle. Usypiam się własną magią i naparami, które nauczyłam się sama przyrządzać. Może ma na to wpływ permanentny ból który czuję? Nie znaczy to, że jestem uodporniona na inne jego formy, po prostu jest znajomy. Nauczyłam się z nim żyć, chociaż jest to naprawdę wyczerpujące, a mimo całej mojej wiedzy zgromadzonej przez lata, nadal nie wiem, jak sobie z nim poradzić. Dzięki mojej magii potrafię wejść do czyjeś głowy, kierować ludzkim zachowaniem i emocjami, wędrować w krainie duchów, wyciągam ludzi z obłędu, a niektórych tam wpędzam. Ale nie potrafię poradzić sobie z moim bólem. Dlatego ciągle podróżuję, szukając jakiegoś leku, szukając pomocy.
W międzyczasie sama jej udzielam, nie pytajcie dlaczego, sama nie wiem. Chyba po prostu dlatego, że mogę. Zawsze żyłam za pan brat z naturą, ale przez te wszystkie lata nauczyłam się wykorzystywać ją w każdym aspekcie. Mówią o mnie, że jestem wiedźmą tylko dlatego, że potrafię odpowiednio zastosować roślinność, którą oni wszyscy mają pod nosem. Jakoś tak się złożyło, że ludzie zaczęli przekazywać sobie informacje i zrobiłam się znana. Parę razy zaglądałam na dwory (tak, bogaci ludzie też chorują), ale nigdy nie dałam się tam zatrzymać. Chociaż nie pobieram żadnej opłaty za moją pomoc, parę razy rozpuściłam na zamkach wici, że szukam pomocy z moją przypadłością, niestety bez skutku. Podróżuję więc z Ra dalej. Nie stronię od ludzi, ale nie mam żadnych przyjaciół. Sama nie wiem dlaczego, nie jestem wredna, ani nic takiego. Ludzie się mnie często boją, uważają, że jestem dzika, albo że rzucę na nich klątwę, ha! Chociaż chyba parę razy to zrobiłam. Nieważne, odbiegam od tematu. W każdym razie zdecydowanie bardziej wolę towarzystwo zwierząt, a z Ra się nie rozstajemy.<br><br>Nie zabijam na zlecenie, jednak żyję na tym świecie już naprawdę długo i mogę chyba śmiało stwierdzić, że nikt nie jest w stanie przeżyć tyle lat i nie zabić nikogo innego. Nie zarabiam na tym, no może czasem, ale nigdy na nikogo nie poluję. Nie mam ochoty włóczyć się za wrednymi typami, wystarczająco często oni sami pojawiają się na mojej drodze. Nie mówiąc już o tym ile ludzi zabiłam po postacią wilka w moim pierwszym życiu. Wówczas nawet nie używałam noży tak często, wystarczały mi własne kły i pazury. Teraz częściej sięgam po noże lub bicz. Tym ostatnim zainteresowałam się zaraz po ucieczce od maga. Stanowił zapłatę od pewnego starszego jegomościa za moją pomoc. Ja dałam ziółka, a dostałam bicz, całkiem niezły interes. A też broń niczego sobie. Trochę czasu zajęło mi opanowanie jej, jednak teraz się z nią nie rozstaje. Noże zbyt łatwo zabijają, czasem trzeba po prostu spuścić komuś łomot nie upuszczając mu krwi.
Jakie pytania dalej? A, skóra, no tak, to pytanie często się przejawia. To jedyna rzecz, jaka mi pomaga, dodaje siły i trochę koi ból. Spotkałam kiedyś pewną miłą straszą panią, która jako jedyna rozumiała mój problem. Powiedziała, że podczas następnej pełni mam się powstrzymać od przemiany, iść nago do lasu i własnoręcznie ubić niedźwiedzia. Później mam nosić jego skórę na sobie, a to uśmierzy ból. Głupie prawda? Też tak sądziłam. A mówią, że ja jestem szalona. Cierpienie jednak sprawia, że ludzie robią głupie rzeczy. Na przykład biegają nago po lesie z nożem myśliwskim w ręku, szukając niedźwiedzia. Tadam, oto historia mojej skóry. Nie opowiadam jej zbyt często, bo albo ludzie mi nie wierzą, albo będą chcieli zabrać moje magiczne cudo. Nie oddam. Niech sobie myślą, że zwariowałam. A górnych ubrań nie noszę, bo nie lubię, ograniczają ruchy. Poza tym mam niedźwiedzia. Proszę nie oceniać. <br><br>Po eksperymentach zostało mi coś jeszcze. Oprócz tego, że moje futro, jako wilczycy, zmieniło się z szarego na śnieżnobiałe, zostałam jakby wykluczona z wilczego społeczeństwa. Moja wataha i tak mnie nie przyjęła z powrotem, a szukałam ich i znalazłam. Ale mnie odrzucili. Podobnie jak odrzuca mnie każda wataha. Wilki nic do mnie nie mają, polujemy razem i bawimy się, ale nie chcą mnie do siebie dopuścić. Podobnie jak większe skupiska ludzi mnie odrzucają. Jestem skazana na samotną wędrówkę przez życie. Ale przyzwyczaiłam się, nie jest tak źle. Na tyle na ile mogę pomagam ludziom, ale nie afiszuję się z tym. Zbyt dużo uwagi też jest niebezpieczne, mimo iż całkiem nieźle sobie radzę z przetrwaniem i obroną własną.
Ruszam więc dalej, może znajdę coś, co na zawsze odejmie mój ból. A jak nie to chociaż pomogę paru osobom po drodze.