- A ta mała to kto? - W drzwiach apteki stała mała dziewczynka, a raczej elfka, na pierwszy rzut oka. Daktari, najbliższa znajoma Melisy, przewróciła tylko oczami i weszła, trzymając małą za ramię, jakby chroniąc ją przed zielarką. Miała w ręku ciężką, skórzaną torbę. Gdy tylko Melisa ją zobaczyła, wiedziała, że nie zapowiada się nic dobrego.
- Córka jednej z moich klientek. Stałych klientek — podkreśliła czarodziejka, chcąc zaznaczyć, jak bardzo nie chce, żeby Melisa wystraszyła dziewczynkę czymkolwiek. Mała musiała więc być pół-elfką, skoro klientkami Daktari były głównie ludzkie kobiety, które bardzo szybko potrzebują efektywnych metod leczenia. Skrótem — używa magii, by pomóc tam, gdzie ziółka i niemagiczni lekarze nie pomagają.
Dziewczynka nie odezwała się nawet słowem, wgapiała się w porozrzucane po aptece rzeczy. Pozornie można było zobaczyć w tym wszystkim jakiś ład, jednak najczęściej kończył on się za bardzo obszerną ladą. Za nią i pod nią wszystko było jednym wielkim bałaganem. Drobne piórka wróbla, porozrzucane suche pędy roślin, kartki powyrywane z zielników i starych ksiąg, których z jakiegoś powodu nie mogła w całości wziąć z biblioteki. Dobrze, że niewiele osób zaglądało za ladę zielarki. Wszyscy zazwyczaj dokładnie wiedzieli, po co do niej przychodzą i brali to, czego chcieli bardzo szybko. Wychodzili bez oglądania się za siebie. Może dlatego, że apteka sprawiała wrażenie mało... przytulnego miejsca? Okna przepuszczały bardzo mało światła, szyb nie dało się domyć od wielu lat, po tym, jak kiedyś zapomniała, że gotuje coś przy ogniu w pracowni i wszystkie pomieszczenia wypełniły się czarnym, gęstym dymem. Zapach już dawno zatuszowała wszystkimi roślinami, które były wystarczająco silne, by nie rozkładać ich po kątach apteki na darmo, a jednak na tyle słabe, by nikt nie zwracał śniadania po wejściu do środka.
- Dlaczego nie zmienisz tego miejsca, przecież jest... - tu Daktari urwała, rozglądając się tylko po pomieszczeniu z miną świeżo upieczonego więźnia w swojej celi. Wyglądała nienaturalnie w tym pomieszczeniu w swojej idealnie uszytej lnianej sukni i nienagannie zaplecionych włosach koloru kawy. Melisa przy niej wyglądała jak karykatura człowieka. Nie okazywała jednak po sobie, że to dostrzega.
- Jest idealne, przyznaj to. Zawsze było. Patrz, mam zupełnie nowy wazon, może wreszcie zawitają tu jakieś świeże kwiaty, nie tylko suszone zielsko? - powiedziała Melisa z prawdziwym zapałem, biorąc do rąk kamionkowy wazon i unikając jednocześnie dyskusji na temat miejsca, w którym pracuje. Był to dla niej bardzo wrażliwy temat. Aptekę założył jej ojciec, wiele lat temu, nim jeszcze przyszła na świat. Tu poznał jej matkę, czego szczerze mu zazdrościła, bo ona sama nigdy nie miała tego zaszczytu. Nawet nie wiedziała, jak wygląda. Według opowieści ojca, była czarodziejką tak, jak Daktari. Dlatego też Melisa bardzo starała się o przyjaźń z nią. Była to jedna z niewielu osób, na których naprawdę bardzo jej zależało. Czarodziejka przyzwyczaiła się już do wszystkich kłamstw Melisy, w pewien sposób chyba przyzwyczaiła się nawet do jej towarzystwa i sprawiało jej to przyjemność. To jednak były jedynie domysły zielarki. Gdy były jeszcze dziećmi, zawsze chciały leczyć małe zwierzątka, które z jakichś powodów zostały skrzywdzone. Po wielu latach, Daktari wraz ze swoimi zdolnościami magicznymi została prawdziwą uzdrowicielką, a Melisa... Melisa poszła w ślady ojca i prowadzi aptekę. Choć nie był to szczyt jej marzeń, a jej działalność już dawno odeszła od wytwarzania jedynie leków, było to wszystko, na co było ją stać w dość biednej, dwuosobowej rodzinie i przy braku jakiegokolwiek potencjału magicznego. Zawsze żałowała, że nie odziedziczyła ich po matce. Zawsze żałowała, że nie jest kimkolwiek innym niż sobą...
- No dobra, pokaż to. - Daktari zbliżyła się do Melisy i wyciągnęła rękę.
- Co mam pokazać? - Kobieta odruchowo zrobiła krok w tył, nie myśląc o tym, którą nogę do tego wybiera. Syknęła lekko z bólu i odstawiła wazon zdecydowanie zbyt gwałtownie na drewnianą półkę, co przy okazji zrzuciło kilka ksiąg i pustych słoiczków. Nic się na szczęście nie roztrzaskało, jedynie pozostawiło jeszcze więcej bałaganu. Mała pół-elfka cofnęła się kilka kroków, robiąc to z niewymuszoną grają, o czym Melisa mogła tylko pomarzyć.
- Nie udawaj. Myślisz, że chciałam cię odwiedzić z własnej woli w tym miejscu? I to jeszcze przyprowadzając córkę klientki, którą miałam się dzisiaj zająć? Widziałam dzisiaj nad ranem, jak kulejesz, wracając do domu — wyjaśniła czarodziejka, wzdychając lekko po tych słowach. Z okien jej domku miała idealny widok na zaplecze apteki — miejsce, w którym Melisa mieszkała. Nie było jej nigdy potrzebne więcej, wychowała się na tym zapleczu w mniejszym lub większym stopniu. Kiedy jej ojciec zmarł, sprzedała dom, w którym ją wychowywał. Zawsze dbał o to, by córce niczego nie brakowało, szczególnie wykształcenia. Uczył jej wszystkiego, co potrafił, na wiele jej pozwalał i bardzo ją kochał. Wiedziała, że po jego śmierci sprzedanie domu będzie słuszną decyzją. Za otrzymane pieniądze kupiła wiele ksiąg, zwiedziła wiele miast i opuszczonych miejsc, poznała trochę świata i roślinności w innych zakątkach Alaranii. Opisała również część znalezionych ziół, liczyła na wydanie własnego zielnika, co jednak nigdy nie doszło do skutku.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, byłam nad ranem tylko na spacerze — skłamała Melisa, jak zwykle bez zawahania. Patrzyła przyjaciółce prosto w oczy, a postawę miała dość pewną. Podświadomie wiedziała jednak, że Daktari nie odpuści. I miała rację. Czarodziejka westchnęła po raz kolejny i schyliła się do spódnicy Melisy. Podniosła ją bez pytania i łapiąc zielarkę za stopę, przyciągnęła jej nogę do siebie. Na łydce znajdował się nasiąknięty obrzydliwą zielono-brązową mazią bandaż. Wokół niego noga była wyraźnie podrażniona i spuchnięta. Melisa syknęła tylko ponownie, tym razem nie z bólu, a z niezadowolenia. Daktari nic nie odpowiedziała, złapała zielarkę za rękę, drugą dłonią chwyciła lekko pół-elfkę i poszła na zaplecze. Posadziła małą na jedynym fotelu, jaki tam stał, sama usiadła na drewnianym krześle i położyła skórzaną torbę na stole. Melisa wciąż z obrażoną miną usiadła na krześle najbliższym rozpalonego kominka i położyła zranioną nogę na stole, podciągając przy tym spódnicę do kolan. Sięgnęła po jedną ze smukłych fajek, wypełnionych już jakimś rodzajem podobnej do tytoniu rośliny. Przy pomocy ognia z kominka zaczęła odpalać fajkę.
- Zwariowałaś? Przy dziecku? - zwróciła jej z oburzeniem uwagę Daktari. Nie czekała, aż Melisa odłoży fajkę, dobrze wiedziała, że ta i tak to zrobi. Szczególnie w sytuacji, kiedy czarodziejka wyjęła już sporo przerażających i ostrych narzędzi oraz magicznych specyfików. Dobrze wiedziała, że nie może być za bardzo nieposłuszna, kiedy bardzo ostre noże i igły stoją do dyspozycji przyjaciółki. Położyła fajkę na ziemi i rozejrzała się znudzona po pomieszczeniu. Jedynym elementem, który ją teraz interesował była pół-elfka. Postanowiła wykorzystać to, że ma w pobliżu kogoś, kto zupełnie jej nie zna.
- Hej, nie przedstawiłyśmy się jeszcze. Jestem Melisa, a ty? - Mała była ewidentnie zaskoczona pytaniem zielarki, przez chwilę wahała się, czy powinna jej odpowiedzieć.
- Mimea — powiedziała jednak po chwili.
- Ach, naprawdę piękne imię. Chciałabym mieć takie... Wiesz, Melisa to tylko jedno z moich imion. Można powiedzieć, że jest to to nieoficjalne — odparła bez większego namysłu. Melisa oczywiście było jedynym imieniem, jakie nadano kobiecie. Jej ojciec był prostym człowiekiem, aptekarzem i zielarzem. Kiedy jej matka zostawiła mu niemowlę i odeszła, musiał sam nadać jej imię. Wybrał takie, jakie było mu najbliższe, oczywiście nie mając kogo spytać o zdanie.
- Moje oficjalne imię jest prawdziwą tajemnicą. Moja mama jest Fellerianką, bardzo ważną w ich hierarchii. A tata... Tata to dopiero był człowiek. Był elfem, tak jak twój tatuś, mam rację? Ale był też na tyle ważną osobą, że nikt nie mógł wiedzieć, że ma rodzinę, aby nikt nie zrobił nam krzywdy... Trzeba było nawet poprosić takie czarodziejki jak Daktari, żeby ukryć moje elfickie pochodzenie... - kłamała jak z nut, patrząc, jak oczy dziewczynki robią się coraz bardziej zaciekawione, jak chłonie każde jej kłamstwo...
- Nie wierz jej, Mim, w ani jedno słowo — beznamiętnie powiedziała Daktari, odwiązując bandaż. Pod nim znajdowała się obrzydliwa, nieregularna rana, do której poprzyklejało się trochę liści. - Jak ty to zrobiłaś? Dlaczego nie przyszłaś do mnie wcześniej?
- To nic takiego, tylko poślizgnęłam się na kamieniu... - Zazwyczaj kłamała tylko po to, żeby podkoloryzować trochę swoje życie. Teraz jednak naprawdę nie chciała martwić przyjaciółki. Nie chciała jej mówić, że zaryzykowała naprawdę wiele, żeby zdobyć pewną morską roślinę, chronioną przez syreny. Potrzebowała jej bardzo, żeby wykonać zlecenie zabójstwa. Ot, zwykła procedura, do której Melisa przyzwyczaiła się już po kilku latach podobnych zleceń. Nie mogła w końcu żyć tylko z dobroczynnych mieszanek, kiedy wszystko w dzisiejszych czasach załatwia się wynajmując czarodziei. Tego jednak też nie chciała powiedzieć, by nie urazić przyjaciółki. Była pewna, że uprzejmie porozmawia z syrenami, w końcu tyle o nich wie. Okazało się jednak, że nie była mile widzianą postacią, a jej próba zerwania rośliny zakończyła się litrami wypitej słonej wody i totalnie rozciętą łydką.
- Twoje metody nie wyleczą wszystkiego, dorośnij w końcu — powiedziała Daktari z pretensjami w głosie, obie jednak wiedziały, że po prostu troszczy się o przyjaciółkę. Oczyściła ranę z mieszanki ziół i zaczęła ją zszywać. Zielarka zacisnęła zęby, bo choć rana została znieczulona jakimś dziwnym płynem, nie był to przyjemny zabieg.
Mała pół elfka przyglądała się wszystkiemu zszokowana i zaciekawiona. Wszystko, co widziała w tej aptece i wszystko, co usłyszała od Melisy, było dla niej czymś zupełnie nowym i niezwykłym. Dla zielarki nie było w tym wszystkim niczego wyjątkowego. Tak wyglądało jej codzienne życie, odkąd postanowiła sobie, by wypełniać każdą jego chwilę czymś wyjątkowym. Tego dnia przyjaciółka zaszyła jej poważną ranę po starciu z syrenami, udoskonaliła jeszcze bardziej swoje prawie idealne zdolności kłamstwa, mała dziewczynka zobaczyła w niej wzór i bohaterkę, a wieczorem wytworzyła mniej skuteczną truciznę, by następnego dnia otrzymać zapłatę za dobrze wykonane zlecenie. Dzień jak każdy inny i jak każdego innego. Jej dzień w odróżnieniu od innych pachnie jednak trochę bardziej miętą i rumiankiem. A tym razem wyjątkowo także morskimi glonami.