Dyffryn był jednym z tych nieszczęśliwych dzieci, którym los zabrał rodziców na długo przed tym nim miał okazję ich osobiście, w pełni świadomie
poznać. Wychowywany na wsi przez wuja i ciotkę razem z ich mnóstwem własnego potomstwa, był solidnie pomiatanym dzieckiem, zawsze
odsyłanym do roboty najgorszej i chyba najbardziej ''czarnej''. Wuj go nie znosił, ciotka nie ukochała, ich dzieci też niezbyt lubiły, ale
przynajmniej miał trochę żarcia i dach nad głową. Miał zdecydowanie złe dzieciństwo, ale przynajmniej mógł przeżyć. Często i tak wymykał się z
domu, włócząc się po skrajach lasów i traktów, obserwując przyrodę, a także podróżujące tu i tam karawany oraz wędrowców. Marzył, by
kiedyś wydostać się z tego grajdołka.
Jego marzenia spełniły się w niespodziewanej formie w wieku piętnastu lat, gdy do jego rodzinnej wioski zawitał dziwny starzec o rozbieganym i
nieobecnym spojrzeniu. Przedstawił się jako wędrowny alchemik, lekarz i kuglarz, tacy często podróżowali po świecie i już nieraz zawitali do wsi.
Chłopi rychło zaczęli korzystać z jego pomocy. Jedynie Dyffryn, od pierwszego spotkania ze starcem, czuł że coś jest w nim nie tak, a nawet
wszędzie tam gdziekolwiek się on pojawiał. Wyczuwał jakąś nieczystą, podłą i wykrzywioną złem obecność. I doskonale wiedział, że starzec coś
ukrywa. Dlatego gdy ten spał kamiennym snem, Dyffryn włamał się do jego pokoju i zaczął grzebać w jego jukach. Przytłaczająca obecność, od
kilku dni czająca się na skraju jego duszy, zbliżała się do niego coraz bardziej. Strach mieszał się z ciekawością i chłopiec mógł przysiąc, że
słyszy zachęcające go do kontynuowania poszukiwań szepty. Przetrząsnął jednak całe juki i nie znalazł dosłownie nic poza starymi sucharami,
dziwnymi przyrządami i substancjami, mnóstwem głupot z których żadna nie była tym czego szukał. Poczuł się zawiedziony, jednak nie chciał się
poddać. Nieświadomy tego co w zasadzie robi, sięgnął umysłem w kierunku obecności. Ujrzał niewiele ponad ziejącą w świecie, czarną otchłań.
Spojrzał w otchłań, a otchłań spojrzała w niego. Jego głowę zalała fala przerażających obrazów i wrażeń. Wykrzywione w bólu ciała, krzyczące w
agonii. Buchające pod samo niebo płomienie i niesamowity gorąc, podsycony zapachem siarki i saletry. Mnóstwo cierpienia, krwi, rzezi i mordu.
Przerażony chłopiec zaczął krzyczeć i wrzeszczeć, wbrew obawom o rozbudzenie starca. Widział zbliżającą się w jego stronę osnutą cieniem
istotę i na nic były próby odejścia w tył, czy nawet odwrócenia wzroku. W ułamku sekundy nim istota wniknęła w jego ciało, usłyszał jej
szaleńczy śmiech, przebijający się przez jego krzyk i wykrzywione w dziwnym grymasie usta.
Rozbudził się równie gwałtownie, co zapadł w ten przerażający trans. Wcale nie krzyczał ustami, choć jego własny potworny wrzask wciąż tkwił
w umyśle, powoli niknąc i oddalając się, jakby głos nie należał do niego, ale do idącego w swoją stronę człowieka. Czuł się nad wyraz dziwnie.
Coś się stało. Coś z nim tu było. Coś było... w nim. Coś co kazało mu powtórnie zajrzeć do juków.
Jest!
Jego oczom ukazała się księga. Jeszcze bardziej opasła niż księga dat prowadzona przez miejscowego kapłana. Oprawiona niepokojąco
wyglądającą skórą, naznaczona mnóstwem dziwnych symboli. Dyffryn nie umiał czytać, nie miał pojęcia co to może być, ale najbardziej w oczy
rzuciła mu się odwrócona pięcioramienna gwiazda, skierowana dwoma wierzchołkami do góry. Posępny symbol, który przyprawił go o ciarki.
Wiedziony tajemniczym podszeptem, mimo wielkiego strachu, sięgnął ręką w stronę księgi. Ledwo ją podniósł, wielkie i grube tomiszcze ciążyło w
rękach. Otworzył na losowej stronie...
Ktoś złapał go za ramię z wściekłym i pełnym zdziwienia wrzaskiem. Dyffryn przerażony odwrócił głowę i ujrzał w pełni rozbudzonego starca. Jego
oczy były pijane, obłąkane, czerwone od żyłek. Były straszne. Chłopiec mógł przysiąc, że dziadek toczy wściekłą pianę ze swojego wypełnionego
żółtymi zębami pyska.
- Jak to znalazłeś! - wysyczał gniewnie - Ty mały... ZABIJĘ CIĘ, ZABIJĘ!
Nim Dyffryn cokolwiek zdążył zrobić, łapska czarnoksiężnika zacisnęły się na jego gardle. Dziad był nadspodziewanie silny jak na swój wiek,
jednak wyrobiony w chłopskiej robocie Dyffryn był silniejszy. Wsadził stopę od chude żebra dziadka i gwałtownym kopnięciem odrzucił go pod
ścianę. Starzec zaklął plugawie, jednak podniósł się w jednym podrywie. Jego oczy zaświeciły złym blaskiem, a ręce złożyły w tajemniczym
geście. Dyffryn poczuł zbierającą się moc. Przerażony zasłonił się rękami i wysłał rozpaczliwą prośbę o pomoc do tej mrocznej obecności, która w
nim tkwiła. Poczuł jak nadchodzi, jak wypiera jego myśli i zastępuje je swoją potęgą. Chwile potem całkowicie stracił świadomość.
Obudził się nad ranem, leżąc na wznak na środku pokoju. Starzec leżał pod ścianą, martwy i straszliwie zmasakrowany. Nad nim, na ścianie
widniał krwawy symbol - teraz Dyffryn wiedział, choć nawet nie miał pojęcia skąd, iż jest to pentakl, odwrócony pentagram wpisany w okrąg,
demonologiczny znak piekieł. Dopiero teraz zobaczył swoje ręce, brudne od krwi. Zdał sobie sprawę, do czego tu doszło.
Bogowie! Przecież oni go spalą na stosie!
- NIE. - usłyszał nagle wyraźny, stanowczy szept w swojej głowie. - KSIĘGA, KSIĘGA, KSIĘGA... - wyjęczał głos, niemal podniecony. TO wciąż
tu było! TO było w nim!
Po chwili przerażenia i wątpliwości, chłopiec poczuł oplatającą jego zmysły obecność, napełniającą go rozkosznym spokojem i przyjemnością.
Westchnął błogo i powoli powstał na równe nogi. Księga leżała na podłodze, otwarta na tej samej stronie na której on sam ją otworzył. Widział
widniejący na niej wizerunek człowieka przechodzącego przez portal, rysunek był tak żywy, że człowiek rzeczywiście zdawał się poruszać, a
mistyczne drzwi pulsować magiczną energią. Dyffryn wziął księgę do ręki, ze zdziwieniem stwierdzając iż umie przeczytać napisane na jej
stronach inskrypcje. Znał też jej tytuł. Liber Infernalis, Księga Piekieł. Jeden z nielicznych ocalałych egzemplarzy mrocznej księgi, spisanej przez
potężnych starożytnych demonologów, którzy zamykali w niej dusze schwytanych diabłów. Ze zdumieniem stwierdził, iż krew na jego dłoniach
zniknęła, jakby zassana do środka przez plugawe karty księgi. To wszystko było takie przerażające i niesamowite...
- CHODŹ ZE MNĄ. - usłyszał wyraźnie, ten sam kuszący i zwodzący szept. Słuchanie go wywoływało wrażenie bliskie temu, jakie nachodzi
człowieka podczas uciech cielesnych, wibrującą w ciele rozkosz. Dyffryn zmrużył oczy zadowolony i już wiedział, że posłucha.
Sam nie wiedział co robi, jednak prowadzony przez powtarzające się w jego głowie mroczne podszepty, wyciągnął wszystko z juków martwego
starca i zaczął szeptać podpowiadane mu magiczne inkantacje. Rytuał trwał do rana, był długi i żmudny. Wielokrotnie nawet pomimo
podszeptów, mylił się i musiał zaczynać dany krok jeszcze raz, ku wielkiej złości i zniecierpliwieniu mrocznej istoty. W końcu jednak stało się.
Pośrodku pola zakreślanego przez linie okręgu na ścianie, zajaśniał szkarłatny portal. Dyffryn poczuł bijące z niego ciepło i mnóstwo mocy, złej i
występnej, ale niesamowicie pociągającej. Zebrał swój nowy dobytek do kupy i zbliżył się do krawędzi. Jeszcze zawahał się.
- RAZEM MOŻEMY WSZYSTKO. - zapewnił go głos - IDŹ.
Nie wahał się już dłużej i przekroczył granicę. Tak rozpoczęło się jego nowe życie. Mroczna obecność w nim uczyła go tajników magii, mroczna
księga kusiła swoimi podszeptami i czyniła z niego wykrzywioną, podłą istotę. Już tylko w głębiach duszy, gdzie nawet demony nie miały wstępu,
zachowała się resztka porządnego chłopca jakim był kiedyś. Reszta była dogłębnie spaczona. To samo stało się zresztą z jego organizmem, które
po wielu wizytach w piekłach upodobniło się do brzydkich demonicznych ciał. Nie był już w pełni człowiekiem, ale też nie zaszła do końca jego
przemiana. Nie, jeszcze nie. Jeszcze nie czas...