Jest przypadkowym synem ludzkiej kobiety lekkich obyczajów i potężnego czarodzieja, którego nigdy nie poznał. Mimo to, dostał po nim „w spadku” niesamowite zdolności do magii i nie tylko, za co poniekąd mógłby być wdzięczny. Oczywiście losowi.
Niezdolna do utrzymania matka oddała więc pozornie zwyczajnego chłopca do szkoły magów, nigdy nie wracając po swoje dziecię. Trudno było stwierdzić czy zadała mu wielki cios w serce. Niewiele z tego pamięta, a upływające lata wykreowały w nim pracowitość, pobudzały bystry umysł, nie marnowały krzty inteligencji, którą posiadał. Uczył się, przez wiele lat spędzając tysiące godzin nad księgami i pergaminami. Próbował zapanować nad drzemiącą siłą w naturze i zrozumieć tajniki magii. Nikt jeszcze wtedy nie widział, jak wielki potencjał kryje się w tej jednostce.
Wiedza ludzka była dla niego za mała, a umysł zbyt ambitny by mógł tak po prostu pozostać w zapyziałej dziurze, do której nadal żywi sentyment. Jako jeszcze szczeniak wyruszył na poszukiwanie własnego mentora i szybko tego pożałował. Niespełna dwunastoletni chłopiec z trudem radził sobie sam w prawdziwym świecie, bez opieki czy dachu nad głową. Wówczas wszystko wydawało się trudniejsze, a co gorsza, żaden czarodziej nie chciał przyjąć pod swoją pieczę zwykłego chłopca. Bo taki też był. Zwykły, nic nieznaczący człowiek, który zabawia się żałosną podstawą magii.
Pewnego dnia odnalazł wieżę. Była to samotnia jednego z czarodziejów. Tak więc już starszy, o około dwa lata chłopak, usiadł na schodkach, tuż pod drzwiami i czekał. Mieszkaniec wieży wychodził co dwa dni o tej samej porze, stawał zawsze na tej samej skale i obserwował zawsze te same tereny. Przechodził obojętnie koło swojego młodego prześladowcy. Z początku młodzieniec rzucał się pod nogi, błagał, a nawet w akcie desperacji łzy same popłynęły mu po policzkach. Pragnął uczyć się dalej, wiedzieć więcej, zapanować nad tym, co z wiekiem w nim narastało, a czego nikt wciąż nie widział. W końcu jednak tylko czekał. Z początku dopadła go kompletna rezygnacja i bezsilność. Później jednak zagościło w nim opanowanie, a z czasem także…
Zamyślony, wygłodniały, a jednak pełny determinacji wstał, zaciskając pięści. Nie zorientował się nawet, gdy czarodziej wyszedł i ujrzał go odchodzącego na czerwono-różowym tle nieba, którego próbowały sięgnąć zimne odcienie gór. Kostur zastukał o kamienną posadzkę, wówczas odezwał się pierwszy raz:
-Dlaczego?
Chropowaty głos wstrzymał czarodzieja na chwilę. W chłopaku panował stoicki spokój, ale w jego odpowiedzi można było wychwycić nutkę niechęci i odrazy.
-Bo nie potrafi Pan wzbudzić we mnie miłości. Miłości do nauki i rozpalić wiecznego ognia do pasji, jaką jest magia. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że włada tu… hmmm…-szukał słów w głowie próbując określić to co czuję, a była to rzecz trudna dla tak młodego, a jeszcze w przyszłości długo żyjącego chłopaka.
-Obojętność?-spytał czarodziej.
Młodzieniec zwrócił się w stronę pradawnego. Nie był on jeszcze siwy, chociaż z pewnością miał swoje lata na karku. Chwilę jeszcze trwali w ciszy, aż wreszcie chłopak odezwał się z młodzieńczą wyrywnością.
-Właśnie…-podjął w zamyśleniu- Magia nie jest obojętnością. Jest też czymś więcej niż tylko energią, cząsteczką niewiadomego pochodzenia. Bo dlaczego niektórzy wyzwalają ją pod wpływem emocji, a inni pod wpływem słów czy rytuałów? Wszystkie księgi potrafią mówić to samo. Objaśniają i tłumaczą, głoszą hipotezy, które nie są potwierdzone. Bynajmniej te ludzkie. Jednak są tacy, którzy wiedzą więcej, a ja wiem, że TO WIĘCEJ istnieje. Problem w tym, że istoty uważające się za wyższe nie chcą mówić. Ale w czym są oni wyżsi? Jeżeli magia jest dla nich już tylko normą, to nie chcę się od nich uczyć - wypowiadał swoje myśli na głos, wyzbywając się raz na zawsze skrępowania, które wcześniej męczyło jego duszę.
– Niech Pan wybaczy.-ukłonił się nieznacznie. Nie zdążył się jednak odwrócić wstrzymany kolejnymi słowami.
-Prawda ta znana jest od wieków. Obojętność…-westchnął pradawny-… to najniebezpieczniejsza broń. Mniej bezpieczna od samej nienawiści czy czystego zła…-zmęczone oczy wciąż przyglądały się i badały nieznajomego przybysza- Rzeczą jedną jest wypowiadanie słów. Drugą pojmowanie ich. Dobrze, że je pojąłeś…-odrzekł, przerywając nadchodzącą pauzę- Chodź za mną chłopcze.
I poszedł wraz z nim. Wraz ze swoim mentorem.
Kolejne stulecia poświęcił nauce. Uczył się skrupulatnie magii, odkrywał wiedzę tajemną, a także przyjmował wiedzę na temat świata, który go otacza. Również starał się pojąć rzeczywistość sięgającą poza obrębami Alarnii, ale ona interesowała go najmniej. Jego mentor zaś dostrzegał w nim kogoś więcej niż tylko człowieka. Zaczął odczuwać siłę, która tkwi w tym zwykłym, ludzkim ciele. Młodzieniec był kimś więcej niż tylko kolejną jednostką, a to, co w nim było, przekraczało wiedzę czarodziejską. Są rzeczy, których nawet wieczne smoki nie są w stanie pojąć. Nigdy nie zdecydował się wybudzić demona tkwiącego w uczniu, który uśpiony był jedną cechą. Człowieczeństwem.
Z czasem młodzieniec począł opuszczać wieże, aż w końcu na stałe pozostawił swojego nauczyciela, którego z początku jeszcze często odwiedzał. Jego niegasnąca chęć pochłonięcia tego, co zwykłemu człowiekowi nie jest dane, zapędziła mężczyznę w skrajny pracoholizm, ale to dzięki niemu sięgnął rangi czarodzieja mimo nieczystej krwi. Marzył o tym, by zasiąść w radzie, która odbywa się regularnie, co 100 lat. Nigdy jednak nie chciano go zaprosić na zebranie ze względu na jego pochodzenie. Jednak widział w tym wszystkim sens i to on wodził go za nos, aż wreszcie…
Pewnego dnia na swojej drodze spotkał zmiennokształtną. Z początku nic nadzwyczajnego. Ot, drobna pomoc, noga dziewczyny przygnieciona była potężnym drzewcem. Wydostał ją z naturalnej pułapki i pożegnał.
Z czasem spotykał ją coraz częściej na swych ścieżkach, chcąc poznać tajniki świata i żywych organizmów, które niezbędne były do zrozumienia świata magii. W końcu między dwojgiem zaiskrzyło, a następnie przerodziło się w prawdziwe, głębokie uczucie. Uwielbiał jej dzikość. Jej swobodne ruchy, poczucie wolności, a połączenia ze światem natury było według niego godne podziwu, ale także czymś zachwycającym i inspirującym. Była iskierką w jego życiu, która codziennie pobudzała go do życia. On zaś swoim stoickim spokojem czasem sprowadzał ją na ziemię. Niczym ogień i woda, na zmianę to rozpalali się i gasili. Zawsze kochali.
Po wielu latach ciągłego rozrywania i łączenia dróg, postanowili wreszcie zakończyć tę gonitwę i zamieszkać razem. Tak też stało, ale trwało to niezwykle krótko.
Dzień dobiegał końca. Niebo malowało się w czerwono-pomarańczowe pasma, na granatowej płachcie nocy. Mieszkali w sporej odległości od miasteczka, na polanie między górami, jednakże podróż do miasta zawsze sprawiała im przyjemność. Siedział znudzony przy stole, mieszając herbatę w filiżance. Wreszcie zdecydował się na spróbowanie specyfiku podarowanego od ukochanej. Ostatnio częściej chorował, sam nie wiedział dlaczego.
Sięgnął porcelanowego ucha, wypijając niemalże całą zawartość, którą sobie przygotował. Nie chciał urazić zmiennokształtnej, a poza tym wychodził z założenia, że większość lekarstw smakuje tak samo – czyli obrzydliwie. Przez gardło z niechęcią przepłynęła ciecz i niemalże się nią zadławił, gdy jego ukochana wparowała do środka.
Była przerażona, a oczy dziewczyny szybko się zaszkliły. Jednym susem zbliżyła się do mężczyzny, strącając kubek. Było już za późno. Płakała i krzyczała, popadła w histerię, a on nie rozumiał dlaczego. Nie rozumiał, dlaczego płacze, ale też nie czuł charakterystycznego bólu, gdy kobieta jego życia cierpiała. Próbował ułożyć dłonie na jej ramionach, ale ta rzucała się, wykrzykując niezrozumiałe dla niego zdania. Mówiła coś o pakcie, o diable, o eliksirze. Fale gorąca gęstymi strumieniami wędrowały przez jego naczynia krwionośne. Poczuł fizyczny ból, skurcz tętnic, żył i naczyń włosowatych. Puścił ukochaną niczym oparzony. Miał wrażenie, że za chwilę popadnie w konwulsje, a gdy uniósł powieki… Zrozumiał.
Pakt z diabłem. Pakt z piekielnym, który ukazał się jego oczom. Tuż za plecami zmiennokształtnej. Był wielce niezadowolony, ponieważ rytuał został przerwany. Chciał pochłonąć dziewczynę czystym ogniem, ściągnąć do piekła i chociaż sam czarodziej niewiele rozumiał, podjął walkę. Była ona ciężka nie tylko dla niego, ale także dla samego diabła.
Sam niewiele mówi o tym spotkaniu. Skończyło się niemalże śmiercią dla dwóch stron. Wtedy widział ją po raz ostatni. Opatrywała jego rany, a także… wykorzystywała czary. Wcześniej niezdolna do wyzwolenia jakiejkolwiek magicznej energii, teraz tchnęła w niego życie. Ostatni raz była tak blisko niego.
Z czasem powoli zaczął pojmować, co się stało. Eliksir pozbawił go w dużej mierze emocji. Trudno mu było określić, co czuł, a czego nie. Nie tęsknił, nie czuł miłości, ani smutku czy złości. Starał się żyć wśród innych, ale upośledzony emocjonalnie nie potrafił. Nie potrafił pogodzić z obojętnością. Tak więc w ten oto sposób po raz kolejny wyruszył w świat, chcąc uciec od obojętności.
Szukał wielu miejsc, czytał wiele ksiąg, ale nigdzie nie odnalazł odpowiedzi. Postanowił więc nie próbować zrozumieć samego paktu, a tego co się w nim kryje. Poznać światy poza granicami Alarnii.
W ten sposób trafił do świątyni znajdującej się na wzgórzu Salis. Najsłynniejszej i największej budowli oddanej Panu, zwana Świątynią Atwerpii.
Mijały miesiące, a nawet lata. Podejmował kolejne, wielogodzinne nauki. Z początku ingerował jedynie w księgi Pana. Odczuwał smutek z powodu swojego losu, z którym nie chciał się pogodzić. Z czasem jednak i on ulotnił się nieodwracalnie, a jego obojętność i dystans sprawiły, że zaczął być słuchany. Podziwiany przez lud, piął się coraz wyżej w swojej religijnej karierze. Głosił nauki Pana, chociaż później pod pretekstem poznania dogłębnie swojej wiary, poznawał inne wierzenia oraz wszelkie święte prawdy czy też prawa, a szczególnie te działające na jego korzyść…
Bycie jednym ze „świętych” okazało się być bardzo korzystne. Kapłanów chronił immunitet, mieli władzę, mogli robić wszystko, czego zapragnęli i przykryć wszystko, co niewygodne. Brnął więc dalej w świętych księgach, aż wreszcie przyjął na siebie piecze Kapłana, chociaż tak naprawdę nie wierzył w wygłaszane zabobony. W świątyni pozwolił sobie na poznanie kolejnych tajników magii oraz wiedzy o świecie. Najważniejszą korzyścią byli jednak słuchacze. To właśnie zgłaszający się z prośbami oddawali się w pełni swojemu opiekunowi. Zdradzali swoje problemy, ale także uczucia. Brnął więc dalej, szczebel po szczeblu, aż wreszcie był jednym z Najwyższych. Szanowali go wszyscy. Nawet nieludzie odczuwali zaszczyt w jego obecności, a on nigdy nie wykazywał niechęci do kogokolwiek, traktując wszystkich na równi. Nigdy nie osądzał i za to go kochano.
Ze względu na jego siłę pojednania, nadano mu przydomek Kvasir (Kvaser). Legendy głoszą o istocie powstałej ze śliny dwóch potężnych plemion, tuż po ogłoszeniu rozejmu między nimi, gdy każdy z uczestników napluł do kotła. Owa postać posiadała taką wiedzę, że z łatwością mogła odpowiedzieć na każde pytanie. Została zabita przez dwóch karłów. Mordercy zmieszali jego krew z miodem, tworząc miód pitny. Napój ten zaś wówczas ogłoszono symbolem mądrości i poezji.
W oczach innych stał się człowiekiem dobrym. Aż zbyt dobrym. Inni kapłanie zagrożeni byli siłą przebicia swojego przełożonego. Mógł sprowadzić wierzących na nieodpowiednie drogi, bez zysku dla kościoła. Nasz bohater przeczuwał nagły zwrot akcji, tak więc wyszedł mu naprzeciw. Poza tym będąc nawet tak rozpoznawalnym i wielkim człowiekiem, nadal nie odnalazł odpowiedzi.
Podjął więc kolejną podróż. Nowe szlaki wyznaczone były jednak poza granicami Alarnii… Łamały one święte prawa Świątyni Atwerpii, ale je także można było obejść…
Sam zrezygnował ze służby w świątyni na rzecz niewierzących, którzy nie chcieli przyjąć wiary. Odrzucił od siebie kościół, powodując rozłam. Twierdził, że nawet piekielni zasługują na zbawienie, a przynajmniej na szansę uzyskania go. Od tamtej pory wędruje po świecie pod pretekstem nawracania zagubionych dusz. Jak na ironię, czas sprawił, że również stał się obojętny na swoją ułomność. Nie pragnie już zasiąść w radzie czarodziejów, a także już nie z takim zapałem dąży do zwiedzenia światów poza Alarnią.
***
Kvaser rozpoczął nową część wędrówki. Przynajmniej od pewnego momentu mógł nareszcie nakreślić jakąś znaczącą zmianę w swoim życiu, gdy trafił w okolice naznaczone morską bryzą. To zdarzyło się w jednej z większych mieścin przy nadbrzeżu, zwanej Storset. Odziany w typowo kapłańską szatę czarodziej, oglądał owoce na bazarku, zagadując ckliwie sprzedawczynię komplementami.
- Niech mi oczy wrony wyprują jeśli się pomyliłem! Ma… - nim wypowiedziane zostało jakiekolwiek imię, Kvaser szybko zorientował się, że chodzi o niego. Przeszkodził w pół słowa dosyć młodemu mężczyźnie.
- Och, lepiej, żebyś na siebie takich klątw nie zsyłał – zażartował mnich.
Mężczyzna miał około trzydziestu lat. Roztargnione włosy w kolorze atramentu, gęsta, chociaż zadbana broda oraz czujne oczy mieniące się w błękitnej barwie. To one wprawiły Kvasera w zamyślenie. Miały charakterystyczny kształt, delikatnie skośny.
- Jevon?... – spytał niepewnie, spoglądając na mężczyznę zagadkowo. Ten podszedł do niego, po czym ze śmiechem objął przyjaciela.
- Już myślałem, że nie rozpoznasz starej mordy! – ryknął nieco za głośno. Kapłan zmieszał się, jakby zobaczył ducha.
- Myślałem, że jesteś człowiekiem – odparł podejrzliwie.
- Ja też tak myślałem.
Z początku mag nie mógł uwierzyć w tożsamość gościa. Za młodych lat, w szkole dla magów, rzeczywiście przyjaźnił się z Jevonem. Trudno zresztą było to nazwać przyjaźnią. Kvaser zawsze zatapiał się w tomach książek, to dla nich poświęcił prawie całe swoje życie. Można się więc łatwo domyślić, że nie miał zbyt wielu prawdziwych, przyjaciół. Był typem człowieka, który otaczał się wieloma ludźmi, każdy mógł nazwać go przyjacielem i on każdego tak nazywał, ale takich prawdziwych relacji chyba właściwie nigdy nie nabył. To było zabawne spotkać kogoś takiego samego, lecz tylko na płaszczyźnie posiadania „przyjaciół”. Oboje doskonale zdawali sobie sprawę z definicji tego słowa. Ludzie wokół lubią być w jakiś sposób określeni i nazwani więc zarówno Jevon, jak i Kvaser pozwalali im na odrobinę tej przyjemności naklejenia pewnej etykietki. To właśnie sprawiło, że znaleźli wspólny język. Niemniej jednak Jevon bardziej interesował się wszystkimi sprawami wokół, tylko nie nauką. Bardzo stronił od wszelkiego nauczania, był nieposłuszny, często rozrabiał, ale nie na tyle by można wywalić go na bruk. Poza tym, miał ten urok niegrzecznego chłopca, który w jakiś sposób trzymał go w tym miejscu. W końcu jednak mag uwierzył Jevonowi w jego tożsamość, gdy zaczął przytaczać historie z tamtych czasów.
- Oboje byliśmy podrzutkami – powiedział Jevon. – Tylko ja takim większym, bo chociaż ty wiedziałeś, że jesteś magiem. Ja właściwie sądziłem, że w wieku czterdziestu lat zejdę z tego świata a mam… Dużo!
- Ponad pięćset – zaśmiał się Kvaser.
Jevon doszedł do wniosku, że jego krew zmieszana jest z inną. Przez czterdzieści lat sądził, że życie jest mu za krótkie, by poświęcać się nauce. Kolejne dziesięć wciąż hulał bez celu tak, jak w szkole. W wieku zbliżającej się sześćdziesiątki stwierdził, że coś musiało być nie tak.
- Stwierdziłeś to, dopiero mając sześćdziesiąt lat na karku, że wyglądasz podejrzanie młodo? – śmiał się do rozpuku kapłan.
- Ja już wtedy nie liczyłem swoich wiosen! Ale, gdy spotkałem tego… Trevora, tego co sam rzucił szkołę, to aż się zdumiałem! Siwy taki, nie mogłem uwierzyć! A wiesz… Ja nie praktykowałem żadnych czarów na sobie. Jak mi powiedział, że ma tyle lat, a ja jestem młodszy, to się zadławiłem mięsem z królika! Skłamałem, że skończyłem szkołę dla magów i że tak, tak… to czary sprawiają, żem taki młody i boski! – mówił nieskromnie, ale ze śmiechem przyjaciel.
I tak jakoś dni się potoczyły. Jevon przeszedł całkowite katharsis, gdy zdał sobie sprawę, że dożyje jeszcze ze stu, a może dwustu lat. Z początku nawet próbował dowiedzieć się, z czyją krwią zmieszana jest jego, ale porzucił tę ideę. Przydatna była tu tylko jedna informacja – jest długowieczny. Nie jest człowiekiem. Jedni mogliby rozpocząć swoje pijackie dni dopiero w takim momencie, gdy wiedzą, że mają przed sobą kolejne dziesiątki lat, ale nie Jevon. Nauka zawsze wydawała się zbyt ogromna na marne czterdzieści lat jego istnienia, ale mogąc dożyć dwustu, albo chociażby stu pięćdziesięciu wiosen, jest w stanie odkryć coś wielkiego. I faktycznie, Jevon stał się kimś wielkim. Kvaser nigdy nie spodziewałby się, że Jevon z Paterloss to Jevon z jego szkoły magów. Gościa na oczy nie widział, a tylko czytał artykuły. Mądrze pisał, jak więc uwierzyć, że to ten smarkacz z dziwnymi oczami tak odmienił własny los? Jednak psie lata wspominali równie gorąco. Nikt nie mógłby się tak doskonale podszyć pod Jevona, bo z resztą i po co? Mimo, że teraz był hm… magiem (może czarodziejem to za dużo powiedziane. Jevon podejrzewał, iż płynie w nim krew elfów – te dziwne oczy!) to nie zmienił zbytnio swego charakteru. Owszem, jego przyjaciel tyle nie pijał co kiedyś, ale czuł się wiecznie młody i zdolny do balowania. Kvaser zresztą znał go tylko za czasów szkolnych. Tam tylko rozrabiał. Charakter Jevona nie zmienił się praktycznie od lat, jedynie spoważniał i wydoroślał, ale nie stał się humorzastym naukowcem, który wpędził się w cztery kąty. Śmiał się, żartował, może czasami przesadnie, lecz z charakterystyczną dla niego nutką narcyzmu. Mag wyznał śmiało, że już w pewnym momencie miał dość tłumu. Przeniósł się do Storset, tak prawie. Bo jego samotnia znajdowała się kilka staj dalej. Dorobił się właściwie kilku włości i co chwila przeprowadzał się to tu, to tam. Sprzedaje domy, kupuje nowe, ale generalnie ma kilka stałych miejsc na ziemi Alarańskiej.
Tematy ciągnęły się w nieskończoność. Teraz mieli ze sobą już o wiele więcej wspólnego. Łączyła ich nie tylko podobna filozofia życia, ale teraz i nauka. Jevon opowiedział Kvaserowi o prowadzonych badaniach. To było niczym przynęta na rybkę. Czarodziej miał zostać kilka dni, ale one zamieniły się w miesiące, a te następnie w lata.<br>Lecz nieubłagany czas oraz nadmiernie spokojne życie sprawiły, że Kvaser zaczął się zmieniać. Jego sielskie życie owiane praktycznie takimi samymi dniami doprowadziły do utraty kolejnych emocji. Z początku Jevon mocno powątpiewał w obojętność swego przyjaciela. Każdy w końcu ma gorsze dni i miesiące w życiu, sam Jevon miewał podobne stany, lecz czarodziej zdawał się być owiany jakąś tajemnicą, do której przyjaciel nie mógł dotrzeć. Owszem, wielokrotnie próbował, ale ten nigdy nie zdradził się z narzuconej klątwy. Mag próbował poruszyć przyjacielem na wiele sposobów – poczynając od poezji, poprzez podsuwanie interesujących książek, kończąc na zaprowadzaniu Kvasera w najgorsze slumsy, gdzie serce łamało się nad ludzkimi tragediami, lecz kapłan… pozostał nietkniętym murem. A może raczej dotykał go tylko czas. Ulatniające się emocje były niczym nieprzerwany proces korozji. W pewnym momencie czarodziej porzucił już nawet same badania. Jevon zdumiał się wówczas najbardziej, przecież znał Kvasera głównie ze strony zamiłowania do wiedzy. Jeżeli przelał swą obojętność na to co kochał i miłował całe życie to, oznaczało naprawdę głęboki stan niepotwierdzonej depresji. Jevon musiał użyć ostatecznej karty… Czyli wywalić go za drzwi.
Dosłownie tak zrobił. Wystawił kilka przydatnych rzeczy na schodkach prowadzących do głównego wejścia domostwa. Kvaser akurat wracał z codziennego spaceru. Stanął przed stopniem, spoglądając na podróżny plecak. Wtedy w drzwiach ujawnił się Jevon.
- Wywalasz mnie? – spytał rozpaczliwie sucho czarodziej.
- Tak, wywalam. Wybacz, ale nie mogę patrzeć, jak się tu marnujesz – mówił nieco zrażonym tonem mag, ale zaraz złagodniał. Położył dłoń na ramieniu kapłana i westchnął.
- Jesteś moim przyjacielem. Nim odejdziesz, musisz mi coś obiecać. Przeżyj jakąś przygodę. Gdy to zrobisz, będziesz mógł tu wrócić.
Kvaser patrzył na przyjaciela przez dłuższą chwilę w milczeniu. Jevon mógł bić się po głowie, a i tak by nie odgadł, o czym takim myślał kapłan.
- To już nie podchodzi pod tajemnicę, a warunek. Nawet mogę te słowa przydzielić pod kategorię szantażu emocjonalnego – odpowiedział i chociaż się nie uśmiechnął, to mag wyczuł żart w tej wypowiedzi. Tylko w dziwny sposób Kvaser nie umiał tego inaczej ująć.
Odejście kapłana z samotni Jevona nie było rozpaczliwym pożegnaniem. Kvaser wybrał tylko kilka przydatnych rzeczy z plecaka, ograniczając się do absolutnego minimum. Doskonale radził sobie z niewielkim bagażem, chociaż teraz podróż wydawała się o tyle trudniejsza, że nie był pewny co do nawracania tych, którzy go karmili. W końcu te minione kilkadziesiąt lat faktycznie zmieniły jego życie. Nie umiał nawet określić czy na gorsze, czy na lepsze, ale nie widział świata tak jak poprzednio. Świat po prostu był, a on został zmuszony szukać podróży. Nawet nie pytał, po co i dlaczego. Zdał się na złożoną obietnicę, będąc pełnym podziwu dla samego siebie, że posiada jeszcze iskrę motywacji do spełnienia czegokolwiek.