Zmierzchało, kiedy przez Smoczą Przełęcz przemierzała karawana kupców. Niedawno wyruszyli z Ekradonu, kiedy to chęć wzbogacenia się skłoniła ich do podróży błękitnym szlakiem ku Nowej Aeri. Na swoich wozach wieźli sery, lekarstwa oraz najrozmaitsze ozdoby ręcznie rzeźbione w metalu zdobyte w Valladonie i chociaż ich ostatni postój nie przyniósł zbyt wielu nowych towarów, tak posiadane już przedmioty były na tyle wartościowe, że nikt z wyprawy nie musiał się martwić o fundusze. Jeśli uda im się wszystko sprzedać tak jak zakładali wzbogacą się o kilkadziesiąt gryfów. Musieli się tylko zdążyć przed festiwalem…
- Andree, pośpiesz konie! Przed zachodem mamy się znaleźć po drugiej stronie gór! Inaczej możesz zapomnieć o swojej zapłacie, za Twoją opieszałość potrącę Ci ładną sumkę!
- Tak jest!
Powietrze przeszył strzał bata, który smagnął zady wierzchowców. Nic dziwnego, że ludzie byli podenerwowani. W tej części Alaranii niejednokrotnie dochodziło do napaści i rabunków, a pomimo wynajętych ochroniarzy nigdy nie wiadomo, kogo spotka się na swej drodze. Los był nieprzewidywalny, a jego zawiłe ścieżki na każdym kroku kryły wiele niespodzianek. Wśród kupców panowało przeświadczenie, że co można zrobić jutro, należało zrobić dzisiaj. To właśnie dlatego wyruszyli o dzień wcześniej niż planowali, żeby dotrzeć do Ekradonu przed czasem.
„Może jednak powinniśmy zaczekać do świtu…” Takie myśli dręczyły nie tylko Wilhelma, głównego dowodzącego całego karawaną. Teraz, kiedy słońce nikło za górskimi szczytami ryzyko cały czas rosło. Do tego od jakiegoś czasu miewał dziwne mrowienie na karku. „Zupełnie, jakby ktoś nas obserwował. Cholera! Muszę się uspokoić, to tylko moja wyobraźnia.”
W końcu je dostrzegli. Dwa wielkie posągi przedstawiające istoty tak stare, że niektóre z nich ponoć pamiętało stworzenie świata. Powiadało się, że nie bez powodu monumenty znalazły się właśnie w tym miejscu. Według legend smoki, bo to o nich mowa, upodobały sobie Góry Dasso jako swój dom, a liczne pieczary połączone niekończącymi się podziemnymi korytarzami kryły w sobie skarby tak wspaniałe, że nie sposób ich sobie nawet wyobrazić. Wielkie gady były jednak równie niebezpieczne co inteligentne, a gdy jakiś śmiałek postanowił znaleźć ich legowiska nigdy nie powracał. Oczywiście mógł po prostu zabłądzić w labiryncie jaskiń, lecz ludzie woleli słuchać o wszelkich niesamowitościach. Jeśli rozbiją swój stragan i wspomną o głośnym ryku odbijającym się echem od skalnych ścian z pewnością zaintryguje to innych na tyle, by poświęcili trochę więcej czasu na przejrzenie wystawionych towarów.
- No dobrze moi drodzy! Jeszcze trochę a zobaczymy w końcu równiny Opuszczonego Królestwa. Uważajcie, nie chcę stracić ani Was ani skrzyń!
Zaszli już tak daleko, że Wilhelma powoli opuszczały wcześniejsze lęki. Chronieni przez potężne bestie z pewnością dotrą bezpiecznie do celu podróży, a kiedy przekroczą bramy Ekradonu będzie mógł zamknąć w objęciach swą ukochaną Celestię. Tak bardzo za nią tęsknił… Spojrzał jeszcze raz na wielkie posągi wyrzeźbione w głazach w duchu oddając cześć Prasmokowi.
Wtem jednak powietrze przeszył świst strzały, a konie zaprzęgnięte do pierwszego powozu stanęły dęba. Zaraz potem w ich stronę zostały wystrzelone pociski wzbudzając panikę wśród kupców. Przełęcz była najszybszą i najwygodniejszą drogą przedostania się przez góry, lecz z drugiej strony odbierała im możliwość ucieczki więżąc ich pomiędzy ogromnymi masami skalnymi z obu stron. Jedyną możliwością ratunku było popędzenie koni przed siebie, jednak… tam już czekali na nich bandyci. Wilhelm widział ich podekscytowanie, kiedy starał się uspokoić konie. Wtedy usłyszał również krzyk gdzieś z końca karawany.
- Odcięli nam drogę! Są wszędzie! Ratuj się kto może!
Mężczyzna słyszał bicie własnego serca tak wyraźnie, jakby ktoś wyrwał mu je z piersi i przystawił do ucha. Bał się, że już nigdy nie zobaczy ukochanej, lecz to właśnie ten strach dodawał mu w tej chwili sił.
- Tchórze, już się poddajecie? Mamy tu towary, dzięki którym wasze rodziny będą w stanie przetrwać zimę! Chcecie je tak łatwo oddać? Do broni!
Sam jako ich przywódca musiał dać przykład. To właśnie dlatego lekko trzęsącą się ręką wyciągnął miecz z pochwy, którego klinga zalśniła w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Wynajęci najemnicy, którzy mieli ich chronić już dawno ustawili się w obronnej formacji osłaniając wozy. Najbardziej uzbrojony z nich wszystkich, dzierżący sporych rozmiarów topór spojrzał na kupca i zmarszczył brwi.
- Wiesz, że jeśli staniesz do walki nie będę w stanie cały czas Cię bronić?
- Zdaję sobie z tego sprawę, jednak obiecałem komuś, że na pewno wrócę do domu. Nie mogę dać się tutaj zabić i z pewnością nie będę biernie czekał na rozwój wydarzeń. Jeśli będzie trzeba utoruję nam drogę powrotną. Odpowiadam za tych wszystkich ludzi, Balrurze
Wojownik tylko na niego spojrzał z powagą, po czym skinął lekko głową. Szanował chęć życia tego wątłego mężczyzny, który mimo trzęsących się nóg nie pozwalał lękowi zawładnąć sobą. Znał też uczucie miłości, które dodawało siły nawet w sytuacjach, które zdawały się być całkowicie przegrane.
Nie zdążyli już zamienić ze sobą słowa, gdyż kolejna strzała poleciała w ich stronę. Balrur osłonił towarzysza tarczą, by chwilę potem zaszarżować w stronę przeciwnika. A Wilhelm? Niczym wprawiony generał wykrzykiwał rozkazy starając się obrać najodpowiedniejszą taktykę, której zadaniem było uratować tyle ludzie, ile to tylko możliwe.
Wtem jednak wyrósł przed nim mężczyzna mierzący ponad sążeń wysokości zdecydowanie górujący nad nim gabarytowo. Odór jego oddechu uderzył w twarz kupca, a żądza mordu w oczu zmroziła krew w jego żyłach. Nigdy nie był typem mięśniaka, wolał pracę umysłową, a kupcem został z chęci podróżowania oraz zwiedzenia nowych krain. W tej chwili całe życie przewinęło się przed oczami Wilhelma, gdy poczuł zimną stal przeszywającą jego ciało. Powoli opuścił wzrok na wystającą z jego brzucha klingę nie zdając sobie do końca sprawy, co to oznacza. Dopiero silne szarpnięcie oraz tryskająca z rany posoka uświadomiła mu, co się stało. Z głuchym jękiem wypuścił z dłoni miecz upadając na kolana przed swoim oprawcą. Nie słyszał już szczęku uderzającej o siebie broni, czy pełnego pogardy śmiechu bandyty, który zdążył już obrać sobie za cel młodzika, który razem z nimi podróżował.
„Nie byłem w stanie dotrzymać danego Ci słowa, ukochana. Błagam… niech Prasmok ma Cię w swojej opiece.” Upadając na ziemię we własnej kałuży krwi powoli żegnał się z życiem. Jedynie resztką sił zdołał przekręcić się na plecy chcąc po raz ostatni spojrzeć w to samo niebo, które fascynowało jego żonę. „Tak bardzo chciałbym Cię jeszcze raz zobaczyć…” W chwili, gdy zamknął oczy po jego poliku spłynęła łza.
Nocne niebo przeszył nagle głośny ryk. Był on tak przejmujący, że na jego wezwanie zatrzęsły się skalne ściany. Wszyscy jak jeden mąż spojrzeli ku górze, a gry ogromny cień przysłonił księżyc w pełni rozległy się krzyki ludzi. Wilhelm dogorywając zmusił się, żeby unieść powieki, a kiedy dostrzegł błysk szmaragdowych łusek jego serce zabiło mocniej ostatkiem sił. Smok, najprawdziwszy smok! Kto by przypuszczał, że w chwili swojej śmierci dane mu będzie ujrzeć potomka stworzyciela Alaranii oraz jej mieszkańców. Wielki gad przeleciał jeszcze raz nad przełęczą zniżając swój lot, na co wszyscy, nawet bandyci, zaczęli uciekać. Nie liczyło się teraz kto kim był, każdy chciał ratować swoje życie. Smoczyca jednak objęła sobie na cel mężczyznę, który wcześniej dźgnął Wilhelma i czerpał przyjemność z pozbawiania innych życia. Tym razem to on stracił swoje przygnieciony przez wielką łapę pokrytą łuskami oraz zakończoną ostrymi szponami.
Na pobojowisku nie było już nikogo, zaś jedynymi żyjącymi istotami byli Wilhelm oraz skrzydlaty gad, który swoją wielkością dorównywał wyrzeźbionym monumentom. O dziwo mężczyzna nie czuł strachu przed pradawną istotą podziwiając jej piękno w swoich ostatnich minutach życia. Ku jego zaskoczeniu jednak smoczyca patrzyła prosto na niego, gdy w swoim umyśle usłyszał nagle kobiecy głos.
- Usłyszałam Twe wołanie człowieku. Nosisz w swoim sercu miłość do Prasmoka oraz szacunek wobec życia. Jak się zwiesz?
Mężczyzna w pierwszej chwili nie wiedział kto do niego przemawia. Dopiero inteligentne oczy bestii utkwione w jego postaci pozwoliły mu uzmysłowić sobie, że właśnie dostąpił zaszczytu rozmowy z rozumnym gadem. Ostatkiem sił zdołał z siebie wydobyć tylko jedno słowo.
- Wil... helm…
Dalej jego wypowiedź przerwał gwałtowny atak kaszlu, przez co z jego rany wypłynęło jeszcze więcej krwi. Smoczyca patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, a kiedy już zaczynała opuszczać go świadomość po raz kolejny usłyszał jej głos.
- Czy chcesz żyć bez względu na cenę, którą będziesz musiał zapłacić? Czy chcesz żyć Wilhelmie?
Tak… Oczywiście, że nie chciał się żegnać ze swoim życiem. Przed jego oczami pojawił się obraz ukochanej żony – złotowłosej kobiety o uśmiechu tak pięknym, że kiedy tylko obejmował on jej oczy rozkwitały kwiaty. Pragnął usłyszeć jeszcze raz jej pełen radości śmiech, móc wtulić twarz w pachnące lawendą włosy… „Kocham Cię.” Nie był już jednak w stanie niczego powiedzieć.
Pradawna zdawała się jednak wiedzieć o czym myśli, co wyraźnie ją zadowoliło. Pochyliła swój łeb niżej, a kiedy ciepłe powietrze wydobywające się z nozdrzy gadziny dosięgło ciała człowieka w jednej chwili cały ból zniknął. Mężczyzna w pierwszej chwili myślał, że umarł, lecz zaraz kolejny raz usłyszał w swoim umyśle kobiecy głos, który tym razem był bardziej władczy, a każde słowo wypełniała ukryta moc.
- Wodo, która dajesz życie i je odbierasz, przybądź na me wezwanie! Ziemio, która chronisz i żywisz, przybądź na me wezwanie! Wietrze, który niesiesz powiew mocy, przybądź na me wezwanie! Ogniu, który tworzysz i niszczysz, przybądź na me wezwanie! Niechaj cztery żywioły się połączą, zwrócą to, co zostało odebrane! Niech nici życia wrócą na swe miejsce, a rzeka losu płynie dalej przez odmęty czasu! Jakem Acrimonia, niech tak się stanie!
Ostatnim, co Wilhelm zapamiętał był wielki słup ognia sięgający sklepienia nieba. Potem ogarnęła go ciemność oraz błoga nieświadomość.
***
- On żyje, przynieście nosze! Szybko!
Krzyki mieszały się między sobą boleśnie drażniąc boleśnie jego uszy. Z cichym jękiem otworzył oczy, lecz równie szybko je zamknął, kiedy ostre promienie słońca uświadomiły go, że noc już dawno minęła. Naraz poczuł krótkie szarpnięcie, a po krótkiej chwili wyraźnie został położony na czymś twardym. Tym razem już bardziej ostrożnie rozchylił powieki, a gdy w końcu odzyskał ostrość widzenia rozpoznał materiałowy dach wozu, którym wcześniej jechał. Obok niego z kolei siedziała zapłakana kobieta o włosach przypominających złote pędy zbóż.
- Celestia…?
Jego szept był ledwie słyszalny, lecz wystarczył, by zwrócić uwagę żony, którą tak bardzo ukochał. Ale co ona tutaj robiła?
- Wilhelm, Ty żyjesz! Niech dzięki będą Prasmokowi, tak się o Ciebie bałam! Kiedy wieczorem dostrzegłam błysk ognia od strony gór wiedziałam, że coś się stało! Kochany, tak bardzo się martwiłam!
Jej kryształowe łzy spadały na jego cały zakrwawiony tors, by wymieszać się ze szkarłatną posoką. Dla niego nic się jednak teraz nie liczyło poza faktem, że znów widzi kobietę, która była całym jego życiem. Właśnie… życiem? Czy on przypadkiem nie powinien być martwy? Nie ważne ile o tym myślał nie potrafił przypomnieć sobie co się wydarzyło zeszłej nocy. Kiedy jednak Celestia obmywała jego ciało okazało się, że w miejscu rany miał jedynie różowawą bliznę.
Później, kiedy oddział ratunkowy odnalazł ocalałych i zabrał nienaruszony towar do Ekradonu, incydent ten nazwano „smoczym cudem”. Jednak nikt, włącznie z Wilhelmem, który nie odzyskał swoich wspomnień, nie przypuszczał, że za ocaleniem przywódcy karawany faktycznie stała pradawna istota.
***
O straszliwej zasadzce wkrótce zapomniano, a kupcy powrócili do codzienności. Co ważniejsze, zgodnie z przypuszczeniami Wilhelma, kiedy tylko ludzie usłyszeli co się wydarzyło jego stragan był najbardziej oblegany. Zakup towarów stał się jedynie pretekstem do zamienienia słowa z bohaterskim mężczyzną, lecz ten w efekcie zebrał wystarczająco ruenów na całą zimę.
Dni mijały, a małżeństwo cieszyło się swoim towarzystwem. Mężczyzna na nowo odkrył piękno życia, które wcześniej stracił sprzed oczu pochłonięty pracą. Teraz jednak znowu każdy wschód słońca nabierał magicznej mocy sprawczej, dzięki której wszystko stawało się prostsze. W tym okazywanie sobie uczuć. W efekcie Celestia niedługo po tym oświadczyła mężowi, że jest w stanie błogosławionym.
Dziewięć miesięcy później sytuacja niestety się skomplikowała. Ciąża nie przebiegała tak bezproblemowo, jakby oczekiwano. Okazało się, że płód źle się ułożył, a złotowłosa czuła się coraz gorzej. Miejscowi lekarze zgodnie orzekli, że poród naturalnymi metodami doprowadzi do zgonu matki, konieczna więc była pomoc medyczna. Cyrulik, który zjawił się w dniu rozwiązania był pełen wątpliwości. Podczas pobieżnego badania brzucha, podczas którego uciskał Celestię w różnych miejscach wyczuł coś dziwnego. Twarde zgrubienia mogły świadczyć o tym, że w łożysku wykształciły się twory zagrażające i matce i dziecku, lecz wszystko wskazywało na to, że maleństwo żyło.
Cały zabieg był ciężki. Najpierw trzeba było uśpić kobietę, a potem ostrą brzytwą rozciąć jej brzuch, by następnie zacząć nierówną bitwę o wydostanie niemowlęcia. Wszędzie było pełno krwi, lecz cyrulik coraz lepiej wyczuwał zgrubienia, co było powodem jego wątpliwości. Było ich zdecydowanie zbyt wiele, a do tego zdawały się być o wiele ostrzejsze, niż to powinno być w ludzkim organizmie. Poza tym nigdy nie słyszał o takich powikłaniach! W momencie, kiedy rozciął łożysko wszystko się wyjaśniło, a istota, która w tamtym momencie się narodziła już zdążyła przerazić wiele osób. Szczęście w nieszczęściu, bo całym zabiegu przeżyła i niezwykła dziewczynka i jej matka.
Co się działo w tym czasie z ojcem? Wilhelm słysząc zamieszanie w pomieszczeniu, w którym jego ukochana żona dzielnie stawiała czoła niesprzyjającemu losowi w końcu nie wytrzymał. Zdeterminowany wspomóc ukochaną wszedł do środka, lecz widok dzieciątka na rękach akuszerki stanął sparaliżowany.
„Nie, to nie może być moje dziecko! Nie ten… potworek!” Istota, którą jego luba wydała na świat, przypominała bardziej demona niż człowieka. Całkowicie zdeformowana, pokryta łuskami, nie wspominając już o błoniastych skrzydłach, ogonie i rogach! Dopiero kiedy dziewczynka otworzyła swoje szmaragdowe oczy o pionowych źrenicach coś w jego umyśle się odblokowało. Widział obrazy z nocy, którą wspominał wielokrotnie. Za każdym razem zastanawiał się jakim cudem przeżył po dźgnięciu w brzuch, którego dowodem była wyraźna blizna. Teraz, mając przed sobą gadzią krzyżówkę z człowiekiem zrozumiał. Smoczyca wypowiadająca zaklęcie miała łuski w tym samym kolorze co oczy maleństwa. Najgorsze było to, że maleństwo wpatrzone było w swego ojca wydając z siebie pełne zadowolenia dźwięki. A jego żona? Leżała na łóżku nadal nieprzytomna zszywana przez cyrulika, który cały czas milczał jak zaklęty.
***
Kilka dni później. Celestia wybudziła się i odzyskiwała siły nieustannie pytając o dziecko. Wilhelm nie pozwolił jej na spotkanie z córką obawiając się reakcji ukochanej, której wciąż nie powiedział prawdy o swoim ocaleniu. Teraz rozumiał co pradawna istota miała na myśli wspominając o cenie, którą będzie musiał zapłacić. Nie chodziło jedynie o samo przyjście na świat dziecka tak bardzo odmiennego od ludzkich. Jak miał wytłumaczyć żonie, że potworek, którego urodziła, to jego wina? Ale ile czasu mógł ją zwodzić? W końcu się dowie, a jeśli on jej wcześniej nie powie prawdy sprawa tylko się skomplikuje. Czuł się tak, jakby całe jego ciało było z ołowiu. Stojąc przed drzwiami do jej sypialni wziął głęboki oddech, po czym przekroczył próg…
***
- Nieee…!
Łzy spływały po twarzy Wilhelma, kiedy trzymał w ramionach martwe ciało żony. Nie zdążył na czas, kiedy ta poszła w góry nie mogąc sobie poradzić z własnymi emocjami. Do tej pory pamiętał ich rozmowę, podczas której nie chciała mu uwierzyć w prawdę o ich wspólnym dziecku. Nalegała, żeby zobaczyć córkę, która do tej pory nie miała imienia. Niestety, to co zobaczyła wstrząsnęło nią na tyle, że całkiem straciła chęć życia. „Urodziłam potwora!” To były jedyne słowa, które na okrągło powtarzała.
Tego dnia nie wytrzymała jednak presji. Gdy się rano obudził nie było jej w łóżku. Spanikowany szukał jej cały dzień zupełnie zapominając o dziecku leżącym koszyczku. Cudem okazało się, że sąsiedzi widzieli kobietę idącą w stronę górskiego szlaku z samego rana. Kiedy przybył na miejsce było za późno, upadek z klifu okazał się równie śmiertelny co ugodzenie mieczem. Wylewając łzy nad ciałem żony Wilhelm całkiem się pogubił. Nie wiedział, czy dołączyć do ukochanej, czy dalej próbować żyć.
„To jej wina… tego smoka i bestii, którą powołała do życia!”
***
Było zimno, a po Smoczej Przełęczy cały czas rozpościerał się krzyk niemowlęcia. Leżało w wiklinowym koszyku bez żadnej ochrony targane chłodnymi porywami wiatru nie rozumiejąc, co się tak naprawdę dzieje. Bo jak maleństwo może odebrać fakt, że własny rodzic wyparł się go, a matka zrozpaczona wyglądem potomka postanowiła odebrać sobie życie?
Nagle wokół dziecka zawirował podmuch ciepłego powietrza, który przyniósł wraz z sobą błogi sen, zaś chwilę później z mgły wyszła kobieta odziana w prostą suknię koloru intensywnej zieleni. Jej oczy wyrażały bezkresny smutek, kiedy wzięła dziewczynkę na ręce delikatnie głaszcząc ją po główce. Tak bardzo żałowała nieszczęścia, które miało miejsce tego dnia, lecz czemuś winne było to czyste istnienie, które już w pierwszych dniach życia dosięgła niesprawiedliwość.
- Moja biedna… Miałaś być przypomnieniem dla ludzkości o sile smoków, lecz zamiast tego stałaś się powodem strachu. Zupełnie jak my… Staniesz się więc jedną z nas żyjąc jako Caireann, a ja, Acrimonia, będę Ci matką…