„Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi.”
~ św. Jan Paweł II
Kim jestem? Lepiej sobie usiądź, bo to będzie dłuższa historia. Ale najpierw, proszę, może napijesz się piwa? Nie? Jesteś tego pewien? Cóż, jak chcesz. Ale tę opowieść ciężko przyjąć na trzeźwo. Że co? Nie pijesz piwa? Ech, szkoda, wielka szkoda. Na trzeźwo nie będzie tak łatwo ci wyjaśnić. Kogo ja chcę oszukiwać, to zawsze jest ciężko wyjaśnić, niewyobrażalnie ciężko. I nic niestety tego nie zmieni.
Nazywam się Derogan. Nic Ci to nie mówi? Chciałbyś więcej informacji o mnie? Proszę bardzo, mogę ci ich udzielić, ale nie są one bezpieczne. Nie obchodzi Cię to? Cóż, mnie kiedyś też nie obchodziło. I nie wyszło mi to na dobre. Nalegasz? Dobrze. Zacznijmy zatem od początku. Co tam mówisz? Od samego początku? Dobrze, jak tam sobie chcesz. A więc na początku była ciemność, w której pojawił się Prasmok... Hej, tylko żartuję. Nie obrażaj się. Jeszcze nawet nie zaczęliśmy, głupio byłoby to tak szybko skończyć.
*Nazywam się Hagryvd i za życia byłem najlepszym spośród paladynów oraz przywódcą wielkiego Zakonu Światłowidzów. Pewnie o nich słyszałeś, w końcu za moich czasów nie mieli sobie równych. Bezwzględnie tępili piekielny pomiot w całej Alaranii i nikt, ani nic nie mogło ich powstrzymać. Oprócz tego zostałem wywyższony do funkcji Nosiciela Dusz – moja dusza była Powiązana z duszą mego przodka sprzed stu lat. Można powiedzieć, że w swoim życiu zdobyłem więcej honoru, niż wszyscy królowie Alaranii razem wzięci. Jestem dumny z mego żywota i niczego nie żałuję. Problem pojawił się dopiero po mojej, jakże wspaniałej i wzniosłej śmierci, a dokładniej to czterdzieści siedem lat po niej.*
Urodziłem się dwunastego dnia Miesiąca Smoka, dwadzieścia lat temu. Kim byli moi rodzice? Pochodziłem z rodu Nearvhiina. To także nic Ci nie mówi? Nie dziwi mnie to. Cóż, w pierwszej zatem kolejności muszę opowiedzieć historię mojego rodu. Tylko najpierw może zamów mi kufel, lub dwa. Trochę tu jeszcze posiedzimy, a na suche gardło źle się opowiada. Dziękuję.
Nearvhiin był wielkim paladynem, oddanym w pełni służbie Nieba. Jestem dumny, będąc jego potomkiem. Mój przodek opanował do perfekcji połączenie w walce magii oraz walki. Był najwspanialszym z wojowników tamtych czasów. Król nadał mu nawet tytuł szlachecki, przyznał ziemię i herb, a także mianował swoim osobistym wasalem. Po kilku pokoleniach nasza rodzina rozrosła się, stanowiąc niezwykle ważną siłę w Valladonie. Wszyscy musieli się z nami liczyć. Mieliśmy szlachetnego przodka, tajną technikę bojową, dość sporą fortunę, dużo wyszkolonych krewnych i mnóstwo znajomości w całej Alaranii. I wtedy przyszedłem na świat ja.
Narodziłem się w nocy z dnia dwunastego na trzynastego, podczas zaćmienia księżyca, gdy owe ciało niebieskie miało barwę krwi. Podobno miało to świadczyć o złym losie, który będzie mnie prześladował przez całe życie, niosąc śmierć i ból wszystkim wokół mnie. Moi rodzice nie byli przesądni, więc dużo sobie z tego nie zrobili, jak i z nieznośnej gadaniny tłumu. Tak przynajmniej opowiadał mi Imar. Kim jest Imar? Ach, przecież całkiem zapomniałem! Nic nie wiesz o mojej bliższej rodzinie. Trzeba to naprawić! Otóż moimi rodzicami byli Aranir z rodu Nearvhiina oraz Bellada z Menaos. Ojciec był paladynem, natomiast matka – czarodziejką. Nie wątpię, że się kochali. Widać to było każdego dnia, w każdym ich spojrzeniu, w każdym ruchu. Podobno zanim wyznali sobie miłość, przez długi czas byli towarzyszami podróży, razem z łowcą nagród Milirem oraz bardem Loretem. Nie znasz ich? A szkoda, bo w rodzinie była to znana i całkiem popularna historia. Tak czy owak, ponoć wyznali sobie miłość pod Wodospadem Snów, po ciężkiej potyczce, kiedy ojciec odniósł poważne rany. Kiedy okazało się, że Bellada jest w ciąży, ojciec razem z nią wrócił do Velladonu, gdzie zakupił posiadłość, korzystając z pieniędzy, zdobytych podczas wypraw. Kiedyś oszczędzał je na jego własną szkołę walki, ale najwyraźniej miłował matkę bardziej, niż własne ambicje. Urodził im się Imar – mój starszy brat. Tradycją było, że każdy pierworodny w naszym rodzie musiał zostać paladynem, co zapewniało nam siłę oraz jedność, dlatego w wieku pięciu lat Imar został wysłany na odpowiednie szkolenia do Seminarium. Jakieś... siedem lat później urodziliśmy się my, to jest ja i mój brat, Nagored. Właśnie w ową noc zaćmienia. Co takiego? Jakim cudem mój brat mógł mi powiedzieć, co się działo, skoro przebywał wtedy na treningach na paladyna? Proste, jego nauczyciele zwolnili go na to ważne wydarzenie. Nagored urodził się kilka minut przede mną. Tak niewiele, a o tylu przesądziło.
*Moja dusza przez te czterdzieści siedem lat przebywała w Niebie, pod postacią Anioła. Było tam niezwykle, muszę to przyznać. Jeszcze nigdy nie widziałem takiej ilości chwały zebranej w jednym miejscu, wciśniętej w każdy z niebiańskich budynków. Po pewnym jednak czasie poczułem... znużenie? Klaustrofobię? Nie podobało mi się to, że byłem przykuty do jednego miejsca, choćby tym miejscem było samo Niebo. Chciałem wrócić do Alaranii, znowu poczuć to uczucie, gdy moja klinga przecina ciało wroga. Nie wiedziałem wtedy jeszcze wszystkiego o Powiązaniu. Nie wiedziałem, że będę musiał tam wrócić. Gdy minęło już niemal sto lat od mojego narodzenia, zostałem wyrwany z Nieba przez wielką siłę, dosłowne wepchnięty do ciała noworodka, który był moim przodkiem. Momentalnie zostałem oświecony. Dowiedziałem się wszystkiego o Powiązaniu. Dostrzegłem rzeczy, których nie widziałem wcześniej. Wiedziałem, jak działać. Najpierw musiałem zaczekać, aż mój Nosiciel trochę podrośnie. Mózg dziecka był zbyt prymitywny, abym mógł z nim cokolwiek zrobić, nie spalając go na proch. Więc czekałem, czekałem, zamknięty w ciele rosnącego dziecka.*
Jak przebiegło moje dzieciństwo? Niewątpliwie był to najpiękniejszy czas w moim życiu. Zabawne, co nie? Nigdy ich w pełni nie pamiętamy, ani nie doceniamy wtedy, kiedy je przeżywamy. Ach, wybacz tę melancholię. Wiem, że w moim wieku powinienem być jeszcze smarkaczem, nie mającym pojęcia o niczym, cieszącym się pełnią życia, ciągle balującym i zabawiającym się, ale ze mną tak nie jest. Hagryvd mówi, że to przez Powiązanie Dusz, jakiś szybszy rozwój psychiczny, czy coś takiego. O czym mówię? Aj, pośpieszyłem się trochę. Spokojnie, z czasem wszystko Ci opowiem. Wróćmy jednak do mojego dzieciństwa. No, co? To wcale nie arogancja. Sam chciałeś, żebym opowiedział ci swoją historię. Opowiadam. Nie patrz się tak na mnie. O Powiązaniu opowiem Ci w swoim czasie.
*Powiązanie Dusz to pakt, który Nearvhiin nawiązał z Piekielnymi, Niebianami, Duchami oraz Demonami w zamian za stworzenie broni kierowanej i kierującej przeznaczeniem. Wedle niego dusza człowieka z jego krwi, rodząca się co sto lat, musi wstąpić w ciało przodka, który narodzi się najbliżej daty jego własnych urodzin, po minięciu całego wieku. Oprócz tego owa dusza tworzy nierozerwalną więź z duszą Nosiciela, na zawsze pozostawszy z nim związana. Po śmierci Nosiciela, dusza wraca tam, gdzie była przedtem, jej część jednak zostaje w duszy byłego Nosiciela. To wszystko tworzy pewien łańcuch, przez co wszyscy Nosiciele mogą się nawzajem komunikować, to jednak jest bardzo powolne oraz męczące, w miarę wgłębiana się coraz dalej wstecz.*
A więc na czym skończyłem? Ach, tak, już pamiętam. Otóż moje dzieciństwo było dobre. Nasza rezydencja była duża, mieliśmy wszystko, czego może chcieć człowiek. Miałem rodzinę, przyjaciół, własny dom, zabawki, liczne wycieczki. Nigdy niczego mi nie brakowało. Jednak ta całkowita beztroska nie mogła trwać wiecznie. W wieku jakichś... siedmiu? Tak, siedmiu lat. Otóż w tym wieku rozpoczęła się moja nauka. Wiesz, byliśmy szlachcicami, a szlachcice muszą potrafić zachować się na dworze. Uszyłem się tańca, gry na instrumencie oraz etykiety, a także ogółem o Alaranii. Nagored uczył się razem ze mną, choć było widać, że nadal bardziej ciągnie go do zabaw, niźli do nudnych wykładów spiczastonosego nauczyciela. Byłem o wiele lepszy, a nawet zadziwiająco lepszy. Przerastałem umiejętnościami każdego mojego rówieśnika. Źle też mi szła z nimi rozmowa. Często nie mogli zrozumieć tego, o czym mówię. Dlatego niewielu miałem przyjaciół. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, dlaczego tak jest.
*Gdy uznałem za stosowne, zacząłem działać. Powoli przelewałem w umysł dziecka własne jestestwo, starając się z nim jak najlepiej zespolić. Było to ważne, bardzo ważne. Bez tego nigdy nie nawiązalibyśmy ze sobą kontaktu, a nie chciałem być tylko biernym obserwatorem. Warunki miałem doskonałe, ten dzieciak zadziwiająco łatwo przyswajał sobie moją duszę. Widziałem, jak to się odbija na jego relacjach z rówieśnikami, ale niezbyt mnie to obchodziło. Zamknięcie w klatce cudzego ciała było bardzo przerażająca wizją.*
Kiedy skończyliśmy jedenaście lat, zaczęliśmy trening w walce. Oprócz władaniem miecza dochodziła walka na gołe pięści. Nie mogłem równać się w tej dziedzinie z Nagoredem. Mimo to starałem się jak najbardziej. Można by powiedzieć, że byłem w uprzywilejowanej sytuacji. Ja z jakichś powodów miałem chęć oraz z kim rywalizować, nie tak, jak Nagored. Gdybym bardziej się postarał, mógłbym stać się wielokroć lepszy od niego. Zrozumiałem to dopiero niedawno. Hm, kilka miesięcy później się zaczęło. Prześladowały mnie sny, w których widziałem różne sceny. Kiedy się budziłem, wiedziałem, że one mają jakiś sens, są jakoś powiązane, ale nie miałem pojęcia, jak. Poza tym pamiętałem je niby osnute mgłą obrazy. W nocy rzucałem się, krzyczałem przez sen słowa bez związku. Tak mi przynajmniej powiedział Nagored. Niepokoiło mnie to, każdy kolejny sen zdawał się zbliżać do czegoś strasznego, niewyobrażalnie złego.
*Coraz bardziej wpływałem na jego umysł, coraz bardziej się splatałem. Mogłem już bez trudu odczytywać jego myśli. Zdziwiło mnie, jak skomplikowany to chłopiec. Stopniowe zbliżanie się jaźni szło po prostu doskonale. Wkrótce zaczęły nawiedzać go wizje z moich wspomnień. Wiedziałem, że to musi się zdarzyć, nie wiedziałem jednak, że stanie się to aż tak wcześnie. Tak, dziecięcy umysł nie mógł czegoś takiego znieść. Ja sam dopiero w wieku piętnastu lat zacząłem je miewać, co trochę mnie zaniepokoiło, choć dało też nadzieję, że niedługo w końcu będę mógł cokolwiek zrobić, chociażby z nim porozmawiać.*
Niedługo potem poznałem Khalię. Ach, jest to jedno z moich najlepiej zachowanych wspomnień z tamtego wieku. Miałem wtedy trzynaście lat. Zeszłej nocy miałem kolejny koszmar, z którego niezwykle wyraźnie zapamiętałem jeden obraz. Siedziałem wtedy na ławce w naszej niewielkiej jabłoni i rysowałem kijem w ziemi ową scenę. Był to jakichś dwór, a w nim uczta. Wielcy panowie i piękne panie w zdobnych strojach zasiadali przy okrągłym stole, razem ciesząc się z czegoś, czego nie mogłem sobie przypomnieć. Właśnie kończyłem rysować kielich wzniesiony do toastu, gdy usłyszałem jakiś szmer nade mną, po czym coś uderzyło mnie w głowę. Szybko spojrzałem w górę, lustrując spojrzeniem korony drzew. Niczego nie dostrzegłem, więc schyliłem się i podniosłem przedmiot, który mnie uderzył. Było to zwykłe, czerwone jabłko. I wtedy rozległ się śmiech, dziewczęcy śmiech, niosący się przez cały sad. Szybko się odwróciłem, dostatecznie szybko, aby dostrzec jasnowłosą dziewczynę, na oko w moim wieku, która zręcznie zeskoczyła z gałęzi drzewa prosto na ziemie. Ubrana była w niewielki, męski strój myśliwski, wyraźnie szyty specjalnie dla niej. Włosy miała spięte z tyłu głowy, najpewniej po to, aby nie przeszkadzały jej w hasaniu po drzewach. Najbardziej zafascynowały mnie jej oczy, jej złociste oczy. Zdawało mi się, iż nie istnieje nic innego, poza nią. Ta uśmiechnęła się, a jej uśmiech sprawił, że przeszły mnie dreszcze przyjemności. Odezwała się do mnie, powiedziała „smacznego”. Ja przez chwilę stałem w miejscu, po czym z trudem, przełykając ślinę odpowiedziałem, że nie jestem głodny. Ta roześmiała się i rzekła... Czekaj, jak to szło? „Brak apetytu to pierwsza oznaka zakochania”. Zmieszałem się, bo rzeczywiście zdawało mi się, że coś do niej czuję. Ta przyjrzała mi się bacznie i powiedziała tak: „Zielonooki, chyba nie wezwiesz zaraz prywatnej gwardii, żeby mnie wyrzucili, co?”. Po tym roześmiała się, a jej śmiech brzmiał jak najpiękniejszy śpiew słowika. Zamurowało mnie to, zarówno piękno jej śmiechu, jak i pytanie. Pokręciłem tylko głową, a ta wtedy zauważyła mój rysunek. Zaciekawiło ją to. Spytała, co to takiego, a ja odpowiedziałem, że sen. Ta zlustrowała mnie uważnym spojrzeniem, od którego wstąpiła na mnie gęsia skórka. „Ciekawe masz sny”, powiedziała w końcu. Tak zaczęła się nasza rozmowa. Dyskutowaliśmy długo i nie zważając na czas, o sprawach mało ważnych. Poznałem jej imię: Khalia. Sam także się przedstawiłem. Usiadła obok mnie. Czułem jej bliskość, czułem to ciepło jej ciała. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Zaczęło zachodzić słońce, a my dalej tam siedzieliśmy, pogrążeni w rozmowie o niczym. Jednak ta chwila nie mogła trwać wiecznie. Zaczęli mnie nawoływać z domu. Khalia drgnęła, po czym się ze mną pożegnała, mówiąc „do jutra”, a następnie uciekła przez tylną furtkę, o której myślałem, że niemal nikt nie wie. Byłem przeszczęśliwy. Wróciłem do domu, rozmarzony, pełen energii. Nie mogłem niczego zjeść, odstawiłem talerz, mówiąc „nie jestem głodny”, po czym udałem się do pokoju, gdzie rozmarzony leżałem długą chwilę na łóżku. Potem zasnąłem. Tej nocy nie miałem ani jednego koszmaru.
*Ten niezwykle dobry rozwój nie mógł oczywiście trwać długo. W końcu zdarzyło się coś, czego w ogóle nie przewidziałem. Ten dzieciak się zakochał! I to jak! Gdybyś widział, co się działo z jego myślami, kiedy tylko wspominał jej imię. Po prostu zakochany na zabój. Znacznie osłabiło to naszą więź. A tak było blisko do porozumienia się! Tak blisko do pierwszej przesłanej myśli. Jednak on wszystko popsuł. Musiałem jak najszybciej coś zrobić. Więź z każdym dniem słabła. Ale to uczucie było zbyt potężne. Wszystkie moje starania spływały na niczym. Rzadko się czegoś w życiu boję. Ale wtedy bałem się, ogarniało mną przerażenie. Że przez kolejne pięćdziesiąt lat nie będę w stanie niczego zrobić.*
Wróciła nazajutrz, tak jak obiecała. Zaraz po codziennej nauce oraz treningu pędem udałem się do sadu, w którym ona już była. Leżała na gałęzi jednej z jabłoni, bawiąc się jakimś lśniącym przedmiotem. Kiedy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się i zachęciła, abym do niej dołączył. Choć nie wspinałem się najlepiej, zwłaszcza po drzewach, jakimś cudem udało mi się wdrapać na gałąź nieopodal i tam usiąść. Rozmowa zaczęła się od nowa, nie była kontynuacją tamtej. Dla mnie liczyła się tylko ona, tylko jej usta, jej oczy jak dwa słońca. Każdy kolejny dzień wyglądał podobnie. Najpierw poranne ćwiczenia, potem śniadanie, pół dnia nauki i treningów, obiad, rozmowa z Khalią do zatracenia, kolacja i sen. Niby monotonne życie, ale wcale takie nie było. Zacząłem się coraz więcej dowiadywać o Khalii, choć ta nie pomagała mi w tym. Dowiedziałem się, że była przybraną córką elfiej arystokratki z Kryształowego Królestwa. Ta znalazła ją pod drzwiami swej rezydencji podczas jednej z wypraw na północ. Kołyska z dzieckiem, żadnego listu, żadnych wyjaśnień. Z początku chciała ją oddać do sierocińca, ale z czasem zmieniła zdanie i pokochała małą. Przez jakiś czas wychowywała ją ludzka niańka, która mogła do woli korzystać z elfickiej rezydencji w Fargoth. Sama elfia szlachcianka, której imienia nie chciała mi podać, bardzo często do niej wpadała, nieraz na bardzo długo. Dorastająca dziewczyna zaakceptowała ją, jako matkę. Kiedy skończyła osiem lat, ta postanowiła wziąć ją ze sobą do Kryształowego Królestwa, bowiem uznała, iż jest już na to gotowa. Zamieszkała razem z nią, przez pięć lat żyjąc jak elfka. Po pięciu latach zdarzyło się coś, jakaś afera, jakiś zamach stanu, w wyniku którego matka Khalii wypadła z łask. Ta, aby ratować przybraną córkę przed konsekwencjami tego, wysłała ją do starej przyjaciółki, zamieszkałej w Velladonie. Khalia miała wtedy trzynaście lat. Przez kilka dni siedziała w domu, nie mając nic do roboty, starając się zaakceptować zmiany. Potem zaczęła badać okolicę, aż spotkała mnie. Dalej już opisałem, co się działo. Ach, powinienem dodać, iż owa przyjaciółka matki Khalii często pracowała cały dzień, wobec czego sama Khalia większość czasu przebywała w moim sadzie. Mówiła, że przypominał jej ogrody w Kryształowym Królestwie, co stanowiło naprawdę wielki komplement. I nadal stanowi, o ile się nie mylę. Ech, daj jeszcze jeden kufel, wyschło mi w ustach. No więc, spotykałem się z nią codziennie. Nie wiem, skąd czerpaliśmy tematy do rozmów. A to nowy zestaw sztućców kupiła moja matka, a to straż przeszukała mieszkanie sąsiadki Khalii. Rozmowa zawsze szła zadziwiająco dobrze, nawet na tak głupie tematy, jak nowe sztućce. Z każdym dniem zbliżaliśmy się do siebie coraz bardziej, więź między nami się zaciskała. Nie miałem odwagi, aby przyznać jej, że ją kocham. Zbyt się bałem, że mnie wyśmieje i nie będzie chciała więcej znać. A bardzo mi zależało na tym, żebym mógł chociaż z nią rozmawiać, żebym ją codziennie widywał. Staliśmy się bardzo bliscy, jak najlepsi przyjaciele. Po jakichś dwóch miesiącach zdarzył się pewien nieprzyjemny incydent. Otóż to, że od dłuższego czasu znikam na pół dnia w końcu zwróciło czyjąś uwagę. Razem z Khalią leżeliśmy naprzeciwko siebie na trawie, wpatrzeni w błękitne niebo i kłębiaste chmury. Próbowaliśmy znaleźć wśród nich jakieś ciekawe kształty. Jej szło to o wiele lepiej ode mnie, niezwykle spostrzegawcza była. A więc leżeliśmy tak, zapominają o boskim świecie, gdy nagle usłyszeliśmy śmiech. Szybko się poderwałem i spojrzałem w stronę, z której dobiegał. Stał tam, wśród jabłoni, Nagored i zanosił się śmiechem. Powiedział „a ja się dziwiłem, dlaczego jeszcze żadnej sobie dziewczyny nie znalazłeś”. Zaczerwieniłem się, bo coś w tym było, a jak wiadomo, prawda rani najbardziej, przynajmniej nas, ludzi. Chciałem zaprzeczyć, powiedzieć, że to tylko przyjaciółka, ale ona mnie uprzedziła. Poznała Nagoreda, dużo mu opowiadałem o mojej rodzinie i spytała, czy to on jest tym czarnowłosym bliźniakiem od miecza. Na to on jeszcze gwałtowniej zaczął się śmiać. Powiedział chyba tak: „Opowiadałeś jej o nas? Opowiadałeś jej? To choć, od razu przedstawimy ją rodzicom, elfka jako szwagierka powinna być dosyć fajna.” Wtedy puściły mi emocje. Najpierw była kłótnia, która szybko przerodziła się w szarpaninę oraz bójkę. Walczyliśmy jak wściekłe psy, nie zważając na nic. Rozdzieliła nas dopiero Khalia. Skądś wzięła sękaty kij, którym zaczęła nas okładać, aż się uspokoiliśmy. To jest, do kiedy nie mieliśmy już sił, aby się ruszyć. Obrzuciła nas pogardliwym spojrzeniem, po czym powiedziała do mnie „Myślałam, że jesteś inny. Jak mogłam być taka głupia?”, a następnie uciekła. Mógłbym przysiąc, że w oczach miała łzy. Kiedy wróciły nam siły, podnieśliśmy się i powoli wróciliśmy do domu. Kiedy rodzice nas zauważyli, zrobili niezłą awanturę. Na pytanie, jaki żywioł nas tak poturbował, Nagored odpowiedział ze słabym uśmiechem „baba nas pobiła”. Znowu bym się wściekł, ale nie miałem siły. Uciekłem do swojego pokoju, podczas gdy Nagored o wszystkim opowiadał rodzicom. Tej nocy znowu nawiedził mnie koszmar. Już tak dawno ich nie miałem, że zapomniałem, jak to jest.
*To był prawdziwy koszmar, te dwa miesiące. Powoli, ale regularnie stawałem się coraz słabszy, traciłem więź z Deroganem, którą zastępowała ta z tą dziewczyną, Khalią. To było... jak choroba, która powoli i niemiłosiernie cię wykańcza, nie szczędząc ci bólu, nie będąca na tyle łaskawą, aby szybko i bezboleśnie to zakończyć. Myślałem, że przegrałem. Że już nic nie zdoła zmienić mojej pozycji. Na całe szczęście myliłem się. Ten jego brat, Nagored, nakrył go na romansowaniu z nią. Och, ta wściekłość była wielka, tak, jak ten smutek po odejściu Khalii. Poczułem, że znowu mam szansę. Zacząłem na nowo budować więź, tym razem starając się stworzyć ją o wiele silniejszą i trwałą.*
Zrobiłem się markotny, zamknąłem się w sobie. To, co się stało totalnie mną wstrząsnęło. Przez całe dnie siedziałem w domu, pogrążony w żałośliwej apatii. Moi rodzice widzieli, co się ze mną dzieje. Próbowali jakoś do mnie dostrzec, lecz to spełzało na niczym. Stan, w którym się znajdowałem, był bardzo ciężki, teraz to widzę. W końcu Bellada wpadła na pomysł. Udaliśmy się na miesiąc do Turmalii, nad Ocean Jadeitów. Mi było wszystko obojętne. W nocy prześladowały mi koszmary, natomiast każdy dzień wydawał mi się tylko ich kontynuacją.
Spędziliśmy tam kilka tygodni, ciesząc się tamtejszymi atrakcjami. Ja początkowo nie chciałem nigdzie się wybierać, ale w końcu uległem. Dobrze mi to zrobiło. Stopniowo zacząłem rozmawiać z powrotem z rodziną, bawiłem się, jak oni. W końcu nadszedł ten dzień, gdy pogodziliśmy się z Nagoredem. Zaraz, jak on wtedy powiedział? „Nie warto robić takiej awantury z powodu mojej głupoty.” Zaskoczyło mnie to, bo zawsze był taki pewny siebie, nigdy o sobie nie powiedział złego słowa. To sprawiło, że do końca się otrząsnąłem z tej apatii. Znowu byłem taki jak dawniej, choć może nie do końca. Pewna część mnie odeszła na zawsze, a zastąpiło ją coś innego, czego nie potrafię opisać. Tak, czy owak, rodzina radośnie przyjęła moje wyzdrowienie z depresji. Niedługo potem wróciliśmy do Velladonu.
Tam wiedziałem, co muszę zrobić. Chciałem odzyskać przyjaźń Khalii i byłem zdeterminowany, aby tę chęć urzeczywistnić. Nagored postanowił mi pomóc. Zdziwiło mnie to, ale nie kłóciłem się. Powiedział, że chce to zrobić, bo to też po części jego wina i pomoże mi to naprawić. Połączyłem wszystkie informacje, które posiadałem na temat jej miejsca zamieszkania. Wraz z Nagoredem udało nam się określić, gdzie znajduje się dom, w którym przebywała Khalia. Udaliśmy się tam.
Zapukałem do drzwi. Otworzyła je, czego się spodziewałem. Pamiętałem, że jej opiekunka pracowała całe dnie. Chciałem coś powiedzieć, cokolwiek, ale nie zdążyłem. Zatrzasnęła nam drzwi przed nosami. Nagored spojrzał na mnie pytająco. Szybko zdecydowałem, co robić. Usiadłem przed drzwiami, na gołej ziemi. Mój brat chwilę się zastanowił, po czym zrobił to samo. Byłem gotowy czekać długo, aż w końcu otworzy te drzwi. Na moje szczęście, wcale nie musiałem. Zrobiła to po jakichś... dziesięciu minutach? Takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Otworzyła je. Wzrok miała spuszczony, nie patrzyła na nas. „Wchodźcie”, powiedziała. Zrobiliśmy to. Mieszkała skromnie, w porównaniu do naszej rezydencji. Niemal żadnych ozdób oprócz kilku kwiatów i obrazów, meble proste, praktyczne, pomieszczenia dziwnie puste. Zaprosiła nas do swojego pokoju. Ten różnił się od innych pomieszczeń. Choć meble były zwyczaje, to przedmioty zgromadzone tam – doprawdy niezwykłe. W końcu czego można było oczekiwać od kobiety, którą wychowała elfka? Usiedliśmy. Ona na swoim łóżku, a my, pomimo jej protestów, znowu na podłodze. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Przerwałem ją. Powiedziałem, jak jest mi głupio z powodu tego, co się stało. Że nie byłem wtedy sobą, że nie potrafię tego wytłumaczyć. Nagored mnie wspierał, powiedział, że to przez niego to wszystko, że to on mnie sprowokował. Żeby nie skreślała przyjaźni między mną, a nią przez głupie wydarzenie, które to on zaczął. Zyskał tym sobie moją dozgonną wdzięczność na zawsze. Jej twarz stopniowo się zmieniała, aż w końcu się rozpłakała i powiedziała, że to wszystko jej wina. Zamurowało nas. Dziś, po siedmiu latach mogę nadal stwierdzić, iż w niektórych kwestiach nadal kompletnie nie rozumiem kobiet. Tak, czy owak, pogodziliśmy się. Po prostu nie mogłem wierzyć, że się udało. Cały promieniowałem szczęściem.
*Budowa więzi szła nawet jeszcze szybciej, niż przedtem. Moje wspomnienia zaczęły napływać do jego umysłu z siłą rwącej rzeki. Trochę żal było chłopca, bo zamiast przykładać się do ćwiczeń, wykonywał je jakoś apatycznie, bez większego sensu. Ale skomunikowanie się z nim było ważniejsze od tego, jak dobrze wyćwiczy swoje ciało. Koniec końców i tak będę mógł się posługiwać własnymi umiejętnościami, kiedy tylko się dostatecznie zespolę.
Niestety, skończyło to się szybko, zbyt szybko. Ta czarodziejka doskonale wiedziała, jak wyciągnąć syna z apatii. Wyprawili się nad morze, gdzie to specyficzne powietrze oraz panujący tam klimat zdołały przywrócić mu sens życia. W sumie, to by mnie to cieszyło, gdyby nie fakt, że pierwsze, co zrobił po powrocie, to była wycieczka do tej jego ukochanej. Starałem się zrobić, co mogłem, aby go zatrzymać, ale było już za późno. I tak powróciłem do sytuacji wyjściowej.*
Zaczęliśmy się na nowo spotykać, choć tym razem nie ograniczaliśmy się do rozmów w sadzie. Przechadzaliśmy się po mieście, oglądaliśmy ogrody, chodziliśmy na treningi, zapraszaliśmy się do siebie nawzajem i robiliśmy wiele innych rzeczy, o których nie będę opowiadał, bo długo by wymieniać. Ona nauczyła mnie walki sztyletem, umiejętność, którą poznała wśród elfów, ja ją natomiast – tańca oraz części z dworskiej etykiety. Chciała mnie jeszcze zaznajomić z łukiem, ale niezbyt nam szło. Ta broń do mnie nie pasowała, więc sobie odpuściliśmy. Przez dobrych kilka miesięcy żyliśmy razem jako przyjaciele. Wokół mnie pojawiło się kilku znajomych, starszych wiekiem, ale żaden nie był mi tak bliski, jak Khalia.
Niedługo potem skończyłem czternaście lat, jakiś czas później zrobiła to Khalia. Byłem jednym z niewielu gości na jej urodzinach, co mnie trochę zasmuciła. Ta jednak odpowiedziała mi, że woli świętować w małym gronie przyjaciół, którym może ufać, niż w olbrzymiej grupie ludzi, po których może się spodziewać wszystkiego. Dało mi to do myślenia, zwłaszcza, iż moje niedawne urodziny można było porównać do tej drugiej kategorii.
Po kilku tygodniach wydarzyło się coś niezwykłego. Imar zakończył naukę w sanatorium, otrzymał święcenia na paladyna oraz wracał do domu. Była to niezwykła wieść dla nas wszystkich. Imara rzadko kiedy widziałem, jeżeli przyjeżdżał, to na krótko. Jednakże był moim bratem, a to do czegoś obwiązywało. Zresztą, wydał mi się być dobrym człowiekiem. Tradycją w naszym rodzie było, aby wracający do domu syn, już w pełni paladyn, należało wydać wielki bal z tej okazji. Przygotowania ruszyły pełną parą. Przyjechali nawet dziadkowie, którzy pomagali w tym rodzicom. Cały dom przechodził całkowitą przemianę. Usuwano zbędne meble, dawano nowe, bardziej odpowiednie na bal, szykowano odpowiednie posiłki, wysyłało się zaproszenia, dekorowano dom. Wszystko po to, aby zagwarantować mojemu bratu dobrą przyszłość. Wszak od tej uczty zależała pierwsza sława, jakiej dostąpi. Ten zgiełk roboty mógłby mnie pewnie irytować, gdyby nie mój własny problem. Na bal rzecz jasna trzeba było zaprosić partnerkę, a jedyną osobą, z którą chciałem pójść, była Khalia. Próbowałem ją zapraszać, ale zawsze, kiedy tylko otwierałem usta, miałem pustkę w głowie. Data balu zbliżała się wielkimi krokami, a ja nadal nie mogłem się zmusić, aby ją zaprosić. W końcu poradziłem się Nagoreda, którego doświadczenie na tym polu było znacznie większe, niż moje. Mój brat zaśmiał się i powiedział, że wie, o co mi chodzi, po czym dał radę,abym patrzył jej na czoło, nie w oczy. Niezbyt chciało mi się wierzyć, aby ten sposób naprawdę działał. I miałem rację. Ale do balu pozostało kilka dni, wiedziałem, że albo teraz, albo nigdy. Jakimś cudem udało mi się poprosić, aby poszła ze mną na bal jako moja przyjaciółka. Ta wydawała się zdziwiona, ale z radością się zgodziła. Odetchnąłem z ulgą dopiero, kiedy wyszedłem z jej domu. Chciało mi się tańczyć ze szczęścia.
*Byłem bezsilny. Nie mogłem niczego zrobić. Temu młodzieńcowi zależało tylko na jednym: na Khalii. Jego umysł był nie do ruszenia, nie miałem czym budować naszą więź. Nie chciał przyswajać żadnych wspomnień, w kółko przetwarzał te, związane z tą kobietą. Zastanawiało mnie, co on takiego w niej widzi. Jak dla mnie nie była wcale tak wyjątkowa, jak mu się wydawało. Widziałem już w życiu wiele bardziej atrakcyjnych dam, więc nie pojmowałem, jak on może być aż tak bardzo zauroczony. Ale cóż, to był jeszcze dzieciak. Nie mogłem od niego wymagać, aby miał dobry gust.
Zaciekawiły mnie wieści, iż jego o wiele starszy brat, paladyn, wraca. Często przeklinałem swój los, iż trawiłem akurat na najmłodszego z braci. U najstarszego stworzenie więzi byłoby o wiele łatwiejsze i mniej... irytujące. W końcu sam przeżywałem szkolenie, wiedziałbym, czego mam się spodziewać. Teraz pozostawała mi nikła nadzieja, że ten bal coś zmieni. Choć, to, że zaprosił na niego swoją ukochaną, nie wróżyło niczego dobrego.*
Nadszedł dzień balu. Od samego rana do Valladonu przybywali goście z całej Środkowej Alaranii. Wiesz, rodzina, której się nie zna. Musiałem założyć ten elegancki strój wizytowy. Niezbyt go lubiłem, był strasznie szorstki. Przez większość dnia musiałem witać przybywających gości, razem z rodzicami i Nagoredem. Według mnie, zupełna strata czasu. Mogłem go spożytkować na coś pożyteczniejszego. Kiedy wszyscy zaproszeni już przybyli, odetchnąłem z ulgą. Jako ostatnia przybyłą Khalia. Wyglądała olśniewająco. Nigdy wcześniej nie widziałem jej w niczym innym, niż męskim stroju. Tym razem mnie zadziwiła, choć mogłem się tego spodziewać. Ubrała długą, zieloną suknie, bez wątpienia elfickiego kroju. Żaden ludzki krawiec nie zdołałby nadać jej takiej lekkości. Włosy miała rozpuszczone i spuszczone na plecy. Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie.
Otrząsłem się po chwili. Przywitaliśmy się, po czym złapała mnie za rękę. Podekscytowałem się. Zdawało mi się, iż ciepło jej dłoni czułem na całym ciele, taka fala gorąca mnie przeszła. Niedługo potem zjawił się Nagored, który uprzednio gdzieś zniknął, wraz ze swą partnerką. Była to ognistowłosa panna, której nigdy wcześniej nie widziałem w równie ognistej sukni, zdającej się być ciężką i prymitywną przy sukni Khalii. Dostrzegłem błysk w jej oku, kiedy ją witała. Nie podobał mi się.
Wszyscy goście już byli, ale nadał brakowało kluczowej osoby. Ta przybyła po dłuższej chwili. Najpierw usłyszeliśmy stukot kopyt i zgrzytanie kół powozu, a zaraz potem Imar wszedł do środka. Miał na sobie paladyńską zbroję, którą musiał nosić przez jeden miesiąc, zdejmując ją tylko do kąpieli. Wyraźnie dostrzegłem, że był zaskoczony tym, ile osób przybyło. Jednak zachował spokój. Przywitał się najpierw z rodzicami, a potem z nami, to jest ze mną i Nagoredem. Wokół nas zgromadzili się wszyscy przybyli, w tym Khalia. Następnie ojciec ogłosił początek balu i cóż... bal się zaczął. Jak najszybciej wróciłem do Khalii.
Bal był jak bal, dużo nieznanych osób, mało znanych, jeszcze mniej wolnej przestrzeni. Pod ścianami w holu rezydencji były poustawiane stoły, na których znajdowały się różne niewielki potrawy. Chciałem, aby Khalia spróbowała kilku, sam też zresztą bym nie pogardził. Wędrowaliśmy od stołu do stołu, czasami zagadywani przez mniej lub bardziej znanych przeze mnie członków rodziny. Rozmowy były zazwyczaj krótkie, ale i tak starałem się zawsze mieć w nich inicjatywę zamiast Khalii. Wyraźnie czułem, że to nie jest jej żywioł.
W końcu naprawiliśmy na Nagoreda i jego towarzyszkę. Zażartował, że tłok większy, niż w ulu. Trochę porozmawialiśmy, ale przerwała nam jego partnerka. Odezwała się do mnie jakoś tak: „współczuję, że nie znalazłeś nikogo bardziej uporządkowanego, aby go zaprosić”. Zdenerwowało mnie to, choć w większym stopniu zdziwiło. Khalia była szybsza, niż ja. Zaczęła się kłótnia, której tutaj nie przytoczę, bo naprawdę, nie zdołałem wszystkiego spamiętać. Po chwili doszłoby do rękoczynów, gdybyśmy ich nie rozdzielili. Nagored zabrał gdzieś czerwonowłosą, a ja zostałem sam z Khalią, drżącą jeszcze z gniewu i oburzenia. Zaproponowałem jej taniec. Chciałem, aby trochę się uspokoiła. Zgodziła się.
Orkiestra aż z Leonii grała powolną melodię, taniec był więc taki sam. Domyślam się, iż Khalia była mi wtedy wdzięczna, za te nauki tańca. Ja zresztą też się cieszyłem, iż ją tego nauczyłem. Uspokoiła się, a oto mi głównie chodziło. Oprócz tego taniec był niebywale przyjemny, przynajmniej dla mnie. Kiedy się skończył, poprosiła, abyśmy wyszli gdzieś na świeże powietrze, bo chce zaczerpnąć oddech. Zaprowadziłem ją na nasz balkon, który był całkiem spory, albowiem ciągnął się dosyć długo. Nikogo tam nie było, oprócz naszej dwójki.
Usiadła na jednej z ławek, które znajdowały się na balkonie, a ja zrobiłem to samo. Przez chwilę milczała, po czym się odezwała. Mówiła, że jest jej bardzo głupio, nie tylko z powodu tego, co się przed chwilą stało. Mówiła, że kiedy ja i Malugard zachowaliśmy się podobnie, ona się na mnie obraziła, a kiedy sama zachowała się tak identycznie, ale jeszcze gorzej, bo przecież Malugard to mój brat, z którym mogę się przekomarzać, a tamtą dziewczynę w ogóle nie znała, to ja nie zrobiłem tak samo, ale ciągle byłem przy niej. Coś we mnie drgnęło, coś zrozumiałem. Wcześniej nie mogłem pojąć, dlaczego tak gwałtownie zareagowała. Teraz dostrzegłem rzeczywiste podobieństwo to tamtej sytuacji. A ja przecież to zrobiłem, ponieważ byłem w niej zakochany. Zapaliła się we mnie iskierka nadziei. Dalej, Khaia mówiła, że ja różnię się od innych, w przeciwieństwie do tego, co powiedziała tamtego dnia. Że nigdy nie spotkała chłopaka, który tyle by rozumiał, tyle czuł. Zrobiło mi się ciepło na sercu. Gdy ona umilkła, ja się odezwałem. Powiedziałem, że nie ważne jest, czy ja się różnie od innych, że ważne, że ona różni się od innych dziewczyn, jak najwspanialszy diament od pospolitych węgli. Że na samo wspomnienie jej imienia serce zaczyna mi szybciej bić, a jej widok sprawia, że staje mi dech w piersiach. Spojrzała na mnie i powiedziała „och, Derogan”.
Pocałowaliśmy się.
Wcześniej nie wiedziałem, co to prawdziwa miłość. Kiedy moje usta dotknęły jej, moje ciało eksplodowało energią, poczułem się, jakbym właśnie znalazł się w Planach Niebieskich, jakby wszystko w końcu się spełniło. Był to krótki pocałunek, ale jednak. Przez resztę nocy nie wróciliśmy na bal. Rozmawialiśmy, tak jak nigdy, w końcu zaczynając wszystko rozumieć.
*Wcześniej nie wiedziałem, co to prawdziwa bezsilność. Dowiedzenie się było jedną z najgorszych rzeczy w moim życiu. Od samego początku emocje tego młodzieńca szalały jak pijany zając w składzie kapusty. To było... otumaniające. Można to porównać do nietrzeźwości, ale po wielokroć spotęgowanej. Kiedy wyszli na balkon, czułem, co chce zrobić. Chciałem krzyczeć, za wszelką cenę przekazać mu, żeby tego nie robił. Przypadłem do resztki więzi między nami, starając się zrobić cokolwiek, nawet, gdybym miał uszkodzić jego umysł. Jednak byłem za słaby. Gdy pocałował ją, wnętrze jego mózgu po prostu eksplodowało. Wtedy została zerwana więź między mną a nim. Przez kilka miesięcy nie odbierała sygnałów z umysłu Derogana, tkwiąc w letargu. Nie mam więc pojęcia, co się wtedy działo.*
Nie mogłem w to uwierzyć. Nie mogłem uwierzyć, że w końcu udało mi się wyznać jej miłość, a do tego spotkać się z wzajemnym uczuciem. Coś, czego pragnąłem od dawna, w końcu się spełniło. Kiedy obudziłem się następnego dnia i przypomniałem sobie o wszystkim, czułem się jak nowo narodzony. Te euforia spowodowana tym, to przepełniające mnie szczęście sprawiły, iż wszystko zacząłem widzieć w jakichś jaśniejszych barwach. Wydawało mi się, że wszystko jest możliwe, jeżeli udało mi się zdobyć serce Khalii. Radośnie wykonałem serię dosyć ciężkich ćwiczeń, które teraz wydawały mi się być zaskakująco łatwe. Następnie zszedłem na dół, radośnie pogwizdując. Przy stole zastałem ojca, matkę, Nagoreda oraz Imara. Widok tego ostatniego zdziwił mnie, dopiero po chwili sobie przypomniałem. Przywitałem się ze wszystkim, po czym z apetytem spałaczowałem śniadanie. Nagored jakoś dziwnie się mi przyglądał, z lekkim uśmiechem na ustach. Zawsze miałem wrażenie, że wie o mnie więcej, niż by się zdawało.
Nauka oraz trening minęły zaskakująco szybko oraz łatwo. Kiedy tylko zjadłem obiad, popędziłem do Khalii. Otworzyła mi je z uśmiechem. Przez cały dzień rozmawialiśmy o rzeczach, o których nigdy wcześniej nie wypadało. Coraz bardziej byłem szczęśliwy. Wieczór nadszedł, zanim zdołaliśmy się zorientować. Od tamtej pory często spotykaliśmy się ze sobą, tym razem jako dwójka zakochanych ludzi, nie, jako przyjaciele. Zawsze, gdy wracałem z takich spotkań, czułem się przepełniony energią. Moja nauka nagle się przyspieszyła, podobnie jak treningi. Zarówno moi nauczyciele, jak i rodzice byli bardzo z tego zadowoleni. Imar często wyruszał na dłuższe podróże, z których jednak zawsze wracał. Wtedy zazwyczaj przywoził ze sobą ciekawe rzeczy oraz historie. Zbliżyłem się do Malugarda oraz rodziców. Ta radość przepełniająca mnie sprawiała, iż na wszystko miałem czas i ochotę, wszystko przychodziło jakoś łatwo. Wszystko było jak z bajki, aż do moich piętnastych urodzin.
Był słoneczny dzień, gdy razem z bratem świętowaliśmy piętnasty rok naszego życia. Rano urządziliśmy małe, rodzinne przyjęcie. Nic specjalnego, ale i tak było niezwykle. Zwłaszcza, że były to nasze pierwsze urodziny z Imarem. Mój najstarszy brat miał przyjazny charakter, ale miał też w sobie coś irytującego, pysznego, co zresztą można by znaleźć u większości paladynów. Jednak było to na tyle mało odczuwalne, że nie przeszkadzało mi. Po porannym przyjęciu zaproponował mi, że zabierze mnie na statek zakonny, który rano zacumował w porcie. Ucieszyłem się z tego powodu. Zawsze lubiłem rzeczy związane jakoś z morzem oraz paladynów. Ową propozycję zwrócił też do mojego brata, ale ten nie chciał iść. Do dziś nie wiem, z jakiego powodu. Gdybym tylko wiedział, co się stanie....
Statek był imponujący już od zewnątrz. Rząd białych żagli, potężna burta, niesamowita wyporność. Od wewnątrz był jeszcze lepszy. Imar osobiście znał kapitana statku, także paladyna. Z wymiany zdań między nimi wywnioskowałem, że są dobrymi przyjaciółmi. Kapitan osobiście oprowadził nas po potężnym galeonie, prezentując jego niesamowite cechy. Szybko jednak nasza wycieczka się skończyła i musieliśmy wracać. Pożegnaliśmy się z kapitanem i ruszyliśmy w stronę domu.
Gdy szliśmy, w pewnym momencie dostrzegłem Helenię, służącą w naszej rezydencji. Biegła przez ulicę w potarganym ubraniu. Zaniepokoiło to mnie. Gdy nas zauważyła, podbiegła i przez łzy powiedziała, że dom płonie. Zszokowało mnie to. Nie potrafiłem zrozumieć jej słów. Imar zareagował szybciej. „Biegiem”, krzyknął. Tak też zrobiliśmy. Popędziliśmy prosto do naszej rezydencji. To co zobaczyłem sprawiło, że cały mój świat w jednej chwili pękł na najmniejsze kawałki. Znieruchomiałem, nie mogąc uwierzyć w to, co widziałem. Dom rzeczywiście płonął, a z balkonu zwisały trzy sznury, na których wisieli moi rodzice oraz Nagored. Martwi. Po prostu trup.
Upadłem na ziemię, z trudem podtrzymując ciało nogami i rękoma. To był szok nie do opisania. Piętnaście lat mojego życia, piętnaście lat stałości przerywanej tylko drobnymi problemami w jednej chwili zostało bezpowrotnie zniszczone. Imar stał w miejscu, wpatrując się tępo w dom. Doskonale go rozumiałem. Znieruchomieliśmy obydwoje, podczas gdy nasze umysły próbowały przetworzyć to, co właśnie przekazywały im oczy. To, co się wewnątrz nich działo było prawdziwą burzą. Nie miały najmniejszych szans na to.
Wkrótce potem nadbiegła Helenia. Gdy dostrzegła dom, rozpłakała się gorzko. Doskonale ją rozumiałem. Imar drgnął. Obrócił się w stronę Helenii i zadał jej jedno pytanie. Kto to zrobił. Helenia dalej płakała, więc Imar chwycił ją za ramiona i obrócił tak, aby musiała patrzeć na niego. Powtórzył pytanie. Tym razem Helenia odpowiedziała. Powoli, przez łzy, ale odpowiedziała.
Jakiś czas po naszym odejściu do rezydencji przybyło kilka osób w czarnych szatach. Zażądali audiencji, jak do jakiegoś króla. Ojciec ich przyjął. Służki nie mogły podsłuchiwać przy drzwiach, po te zablokowało dwóch mężczyzn w czarnych szatach. Wedle jej słów „mróz przenikał ciało, gdy na ciebie patrzyli”. Nagle ci mężczyźni drgnęli. Podnieśli ręce równocześnie, jak na komendę, która nie padła. Sufit i ściana zapłonęły. Następnie skierowały spojrzenie na służące. Helenia uciekła, zanim porządnie się rozpaliło. Postanowiła pobiec bo nas. Zapytana, dokąd uciekli czarni mężczyźni odparła tylko, że kiedy przybyli, mówili coś o Ekradonie.
Imar zostawił ją. Odezwał się do mnie. Powiedział, że jeżeli podróżują w grupie, to można ich doścignąć. Jego słowa obudziły coś wewnątrz mnie. Jakiś ogień, który w końcu skupił moje myśli na czymś innym. Zgodziłem się. Chęć zemsty była wielka. Stajnia jeszcze nie płonęła, więc wzięliśmy dwa najlepsze rumaki. Nie mogliśmy pochować rodziców i brata, bo liczyła się każda sekunda. Miałem nadzieję, że zrobimy to potem. Teraz tylko odcięliśmy liny, na których wisiały ich ciała. Położyliśmy je na poboczu w nadziei, że potem ich pochowamy. Miałem łzy w oczach. Imar chciał wyruszać od razu, ale ja najpierw musiałem coś załatwić. Powiedziałem, że spotkamy się przy bramie. Ten odparł, abym się pośpieszył.
Udałem się do Khalii. Gdy ta ujrzała mnie w tym ścianie, wytrzeszczyła oczy. Opowiedziałem jej wszytko. Była zszokowana. Przytuliła mnie, a ja odwzajemniłem uścisk, dziwiąc się, jak bardzo to pomaga. Gdy mnie puściła, opowiedziałem jej o naszym planie zemsty. O tym, jak chcemy zapłacić krwią za krew. Khalia odparła, że to bestialstwo, że to niczego nie zmieni. Odparłem, że zmieni wszystko. Ona odpowiedziała „Zabójstwo nie wskrzesi twojej rodziny”. Rozgniewałem się, bo prawda wszak rani najbardziej. Zacząłem krzyczeć. Że ona nie wie, jak to jest stracić wszystkich bliskich. Że ona nie czuje tej pustki w sercu, że ona nie musi się zmagać z widokiem ciał swojej rodziny. Pokłóciliśmy się. Ona krzyczała, że muszę się z tym pogodzić, że muszę zapomnieć. Ja krzyczałem, że nigdy tego nie wybaczę, że całe moje życie właśnie runęło. W końcu straciłem panowanie. Nie wiem, co się wtedy ze mną stało, nie mogę pojąć tego, dlaczego to zrobiłem. Uderzyłem ją. Mocno. Upadła na podłogę, trzymając się za twarz. Wtedy się obudziłem. Rozpaczliwie przepraszałem, mówiłem, że nie mam pojęcia, co mnie opętało. A ona leżała, płakała i krzyczała, żebym odszedł z jej życia, abym zniknął. Zrozpaczony w końcu zrozumiałem, że tym razem nic nie pomoże. Przez swoją głupotę straciłem właśnie najwspanialszą rzecz, jaka kiedykolwiek mi się przydarzyła. Gdy dojechałem do Imara, liczyło się dla mnie tylko jedno. Zemsta. Imar rzucił mi pytające spojrzenie, ale nie odpowiedziałem. Ruszyliśmy pełnym galopem. Wtedy usłyszałem głos w głowie. Radośnie zakrzyknął „W końcu!”. Przestraszyłem się. Ten odrzekł „nie, nie bój się, nie oszalałeś. Jesteś tak samo zdrowy na umyśle, jak ja.” Fakt, iż mówił to głos w mojej głowie jeszcze bardziej mnie przestraszył. Szybko ponownie się odezwał. „Ale nie zwracaj teraz uwagi na mnie, myśl o tych ludziach, o krzywdzie, jaką ci zadali. Zniszczyli twój świat. Ich krew musi zostać przelana.” To, co powiedział, obudziło we mnie taką chęć zemsty, że przestałem się martwić o swój stan umysłu. Byliśmy myśliwymi. Liczyła się tylko zwierzyna.
*W końcu zbudziłem się z amoku. Jakaś część umysłu Derogana przebiła się do mnie, budząc mnie z długiego snu. Zobaczyłem obrazy, spalony dom i wiszące ciała. Od razu zrozumiałem, co się stało. Jego rodzina została wymordowana, a szok, jaki to wywołało sprawiło, iż nasza więź się odnowiła. I to z jaką siłą!
W jego umyśle panował kompletny chaos, który przywitałem z pewną radością. Zacząłem odbudowywać naszą więź, szybciej niż kiedykolwiek. Już po kilku minutach była tak silna, jak kiedyś. Kiedy jednak spotkał się z tą kobietą, zaniepokoiłem się. Bałem się, iż ta go uspokoi i sprawi, iż znowu nasza więź osłabnie. Na szczęście tak się nie stało. Nie wiedziałem, że ten młodzieniec byłby w stanie uderzyć damę. Ale zrobił to, co nie było godne członka rodu Nearvhiina. Obiecałem sobie, że kiedyś mu to wyperswaduję. Ale to kiedyś. Ta kłótnia sprawiła, że prędkość wzmacniania więzi wzrosła do niebotycznych rozmiarów. I w końcu udało się. Porozumiałem się z nim. Z początku myślał, że oszalał, co było zrozumiałe. Szybko jednak nakierowałem go na zemstę. Ci mężczyźni byli plugawymi magami, których taki sługa Światła, jak ja miał obowiązek zabić. Na moje nieszczęście zapomniałem, że nie jestem sobą. Że to jeszcze dzieciak razem ze świeżo upieczonym bratem paladynem.*
Doścignęliśmy ich kilka mili przed Ekradonem. Kilkunastu mężczyzn w czarnych szatach na równie czarnych rumakach, kłusujących drogą. Gdy nas dostrzegli, zatrzymali konie. Obrócili się. Jeden z nich, z blizną przechodzącą mu przez pół twarzy, uśmiechnął się. Od tego uśmiechu ciarki mnie przeszły. Powiedział do innych „patrzcie, zguby się znalazły. Mówiłem wam, że nie musimy czekać.” Wściekliśmy się. Zsiedliśmy z koni i dobyliśmy broni. Imar powiedział, że zapłacą za to, co zrobili. Ten z blizną roześmiał się. Ruszyliśmy na nich. Ten z blizną podniósł dłoń. Poczułem uderzenie, po czym nastała ciemność.
Obudziłem się po kilku miesiącach, choć o tym dowiedziałem się dopiero potem. Odzyskałem przytomność, ale z początku nie wiedziałem, co się dzieje. Czułem, że leżę, przed sobą widziałem tylko skały, nie mogłem się niemal w ogóle poruszyć. Całe ciało wypełniał ognisty, pulsujący ból. W powietrzu unosiły się specyficzne zapachy wielu intensywnie pachnących ziół, których nazw nie znałem. Było cicho, słychać było tylko śpiew ptaków. W końcu znowu usłyszałem ten głos. „Och, w końcu wstałeś. To dobrze.”. Spanikowałem. Nie wiedziałem, gdzie się znajduję, nie mogłem się ruszyć, a w dodatku w mojej głowie rozbrzmiewał jakiś głos. To było za wiele. Ów głos jednak znowu się odezwał. Powiedział „spokojnie, sytuacja nie jest aż taka zła. Z tego, co słyszałeś i czułeś wnioskuję, iż znajdujesz się w dobrych rękach.” Zdziwiło mnie to. Potrafił czytać w moich myślach? Kim on w ogóle jest? Nie musiałem długo czekać na odpowiedź. „Nazywam się Hagryvd i o ile się nie pomyliłem, jestem twoim prapradziadkiem. Miło mi. Aha, możesz myśleć w moją stronę tak, jakbyś z kimś rozmawiał. Ułatwi to komunikację, bo nie będę musiał przebierać w twoich głębszych myślach. Wystarczą mi powierzchniowe, a to o wiele mniej.” Zadziwiło mnie to, co powiedział. Hagryvd rzeczywiście był moim prapradziadkiem od strony ojca, ale nie miałem pojęcia, skąd wziął się w mojej głowie. Spytałem się więc go, czy nie jest upiorem. Wiedziałem, iż te stworzenia potrafią opętywać ludzi. Ten się zaśmiał i odparł, że nie, nie jest żadnym upiorem, lecz aniołem. Zamurowało mnie. Odezwał się „oho, nadchodzi twój opiekun. Na razie milknę, porozmawiaj trochę z nim. Jestem ciekaw, kim jest. Nie zwykł niestety rozmawiać ze sobą, toteż stanowi dla mnie kompletną zagadkę.” Zamilkł, a ja usłyszałem kroki oraz stukot. Te dwa dźwięki nasilały się, aż dotarły bardzo blisko. Nagle ucichły. „A więc obudziłeś się już”, usłyszałem pytanie, zadziwiająco podobne do pytania Hagryvda. Odparłem potwierdzająco. Twarzą na szczęście mogłem w miarę normalnie ruszać. Niestety z szyją było inaczej. „Wybacz tę niedogodność, ale to dla twojego dobra”, powiedział. „Masz tyle złamań, że strach pomyśleć, co by się stało, gdybyś mógł się ruszać. A magia to najpewniejsza metoda.” Wtedy sobie wszystko przypomniałem. Zasypałem go pytaniami. Gdzie jestem, gdzie jest mój brat, kim on jest, co się stało, gdzie się podziali czarni magowie. Nadal go nie widziałem, przed sobą miałem tylko skały. Ów mężczyzna, z głosu stary wiekiem, wszystko mi opowiedział. Odnalazł mnie na drodze do Ekradonu, gdy życie ze mnie uchodziło. Uratował mnie i zabrał do swojej pustelni w Szepcącym Lesie, gdzie od kilku miesięcy się mną zajmował, korzystając ze wszystkich zasobów swojej pustelniczej wiedzy. Nie widział żadnych czarnych magów, a jeżeli chodzi o mojego brata to... Tutaj umilkł, a ja doskonale wiedziałem, co to oznacza. „Współczuję”, odezwał się Hagryvd. Straciłem ostatnią bliską osobę, nikt mi już nie pozostał. Przez jakiś czas byłem zajęty sobą. Tymczasem pustelnik zajmował się czymś w swojej, jak to nazwał, pustelni. Po chwili pojawił się w zasięgu mojego wzroku razem z niewielką miską jakiejś substancji. Dostrzegłem wtedy, jak wyglądał. Był to starzec, z wyglądu hardy, z niewielkim, białym zarostem oraz równie siwymi włosami, opadającymi mu na plecy. W jego spojrzeniu widać było doświadczenie. Kazał mi wypić to coś z miski. Smakowało paskudnie, ale nie byłem już dzieckiem, żeby jeść tylko to, co jest dobre. Po ostatnim łyku poczułem, jak ból słabnie. Wtedy znowu odezwał się Hagryvd. „Masz niewyobrażalne szczęście, szczeniaku”, powiedział. Nie miałem sił, aby z nim się kłócić, żeby powiedzieć, że skoro mam takie szczęście, to dlaczego cała moja rodzina nie żyje, to dlaczego nic mi nie zostało. Zasnąłem.
*To była lekcja, którą zapamiętałem na zawsze. Ci magowie po prostu ich zmasakrowali. Jego brat zginął na miejscu, a on sam stracił przytomność. Szczęściarz. Ja czułem wszystko, co dobiegało z jego umysłu. Ten niewyobrażalny ból, te szalejące organy. Życie zaczęło z niego uciekać. Przeraziłem się. To było jak druga śmierć, a nie chciałem znowu tego przeżyć. Na szczęście zjawił się on, tajemnicza postać, która sprawiła, iż życie powróciło do ciała Derogana. Niewątpliwie była to magia życia, znam się na tym. Przeniósł go gdzieś, słyszałem las oraz górski potok. Potem unieruchomił go, także niewątpliwie dzięki magii. Przez kilka miesięcy musiałem znosić ciemność, zadziwiająco mało informacji dobiegających z umysłu Derogana. W końcu się jednak obudził. Przedstawiłem się, co było dobrym wyjściem. Wiedziałem, że powoli zacznie się przyswajać. Początek był najtrudniejszy, a on zniósł go całkiem nieźle. Wiedziałem, że kolejnych kilka miesięcy także przeleży, tym razem bardziej przytomny. To była moja szansa, aby bliżej się z nim zaznajomić. Nie mogłem tego zmarnować.*
Nie wiedziałem, kim był ów człowiek, ale wydał mi się być światłem dobra wokół otaczającego mnie mroku. Gdyby nie on, niewątpliwie popadłbym w szaleństwo. To on ocalił mi życie, a teraz w dodatku leczył. Służył także dobrą radą. Szybko wyciągnął ze mnie moją historię, a ja z niego – jego imię. Pehelian. Mówił, że w smoczym narzeczu jest to słowo ciemnogłowy. Nie mam pojęcia, dlaczego tak go ktoś nazwał. Jak już mówiłem, powoli leczył moje ciało, za pomocą różnorodnych ziół oraz niewątpliwie magii, o której nieraz napominał. Starał się także wyleczyć mój umysł, jednak dało to rezultaty znacznie później. Hagryvd często ze mną rozmawiał, gdy Pehelian udawał się zbierać zioła lub na rynek do najbliższej elfickiej wioski. Jak mi bowiem powiedział wcześniej, jaskinia ta znajdowała się na skraju Szepcącego Lasu, u podnóży Gór Dasso. Tak czy owak, dowiedziałem się kilku rzeczy o paladynie, którego dusza zamieszkiwała razem z moją jedno ciało. Wydał mi się lekko pyszny, ale to było wiadome. W końcu miał o sto lat więcej ode mnie i był kiedyś wielkim przywódcą. Opowiadał mi wiele o sobie, szczególnie o bitwach. Było to dla mnie jedyną rozrywką. Analizowanie poszczególnych bitew, czasami także przekazywanych za pomocą obrazów. Tę umiejętność Hagryvd opanował kilka dni po moim przebudzeniu się. Mówił, że nasza więź musi ciągle rosnąć. Rzeczywiście, wymiana informacji między nami zachodziła coraz sprawniej. Powiedziałem Pehelianowi o duszy Hagryvda, mimo protestów paladyna. Ten odparł, iż sam niewiele wie o zaświatach, a to, że ktoś ma dodatkową duszę w niczym mu nie przeszkadza. Nocami miałem koszmary, ale już nie takie, jak kiedyś. Teraz śniła mi się moja rodzina. Nalugard i rodzice na sznurach, Imar upadający pod ciosami mrocznych magów. Wiedziałem, że nie jest dobrze. Moje myśli różniły się od tych wcześniejszych, były jakieś inne, choć próbowałem sam siebie oszukiwać, że jest inaczej.
Po kilkunastu tygodniach Pehelian stwierdził, iż mogę się już bezpiecznie ruszać, nie narażając się na większą krzywdę. Zdjął ze mnie czar, unieruchamiający moje ciało, a ja odetchnąłem, znowu mogąc ruszać kończynami. Próbowałem usiąść, ale to nie skończyło się dobrze. Mięśnie po kilku miesiącach tkwienia w bezruchu nie współpracowały dobrze. Musiałem nadal obolały leżeć, choć tym razem nie w tak niewygodnej pozycji. Powoli wracałem do zdrowia. Pehelian chciał, abym możliwie jak najwięcej ćwiczył, oczywiście w zakresie moich obecnych możliwości. Robiłem to. Samo ruszanie ręką czy nogami przez znacznie dłuższy czas jego zdaniem pomagało. I pomogło. Po jakimś czasie mogłem już usiąść, a potem nawet stanąć. To wszystko jednak wymagało ode mnie znacznego wysiłku. Pehelian jednak powtarzał, że muszę ciągle ćwiczyć, aby odzyskać dawną formę. Wkrótce mogłem już chodzić, choć chwiejnie i podnosić niektóre przedmioty. Czułem się upokarzająco, jak jakiś kaleka, którym wszak byłem. A do tego jeszcze sierotą...
*Na całe szczęście Derogan natrafił na dobrego człowieka, których dzisiaj już mało. Ten nie dość, że uratował go, to jeszcze leczył, nie wahając się używać do tego wszystkich posiadanych środków. Zacząłem się z nim przyswajać, jego umysł stopniowo akceptował moją obecność, nie blokował już przepływu informacji między nami, co nieraz się zdarzało, choć próbowałem to ukrywać. Tego szczegółu ten młodzieniec nie musiał poznać. Powoli się rehabilitował, a ja natomiast czułem, że muszę coś zrobić. Pradawny zew z przeszłości wzywał mnie, abym zaprowadził młodzieńca do ruin zamku, znajdujących się w głębi Szepcącego Lasu. Znajdował się tam ów oręż, którego wykucie było warunkiem Powiązania. Otóż każdy Nosiciel Dusz musi spróbować otworzyć ukryte drzwi, znajdujące się w podziemiach. Ponoć temu, któremu się to uda, zostanie dana władza nad przeznaczeniem swoim oraz innych ludzi. Przed żadnym Nosicielem drzwi się jeszcze nie otworzyły, choć każdy próbował. Choć nie wierzyłem, że i teraz drzwi nie staną otworem, to jednak musiałem to zrobić. Gdybym zwlekał dostatecznie długo, Powiązanie zmusiłoby po prostu Derogana do tego. Najpierw jednak musiał odzyskać chociaż część sił. To nie mogła być łatwa podróż.*
Powoli odzyskiwałem siły, co mnie cieszyło. Mogłem już chodzić całkiem swobodnie i podnosić nawet dość ciężkie przedmioty, choć walka wyglądała po prostu okropnie. Kiedy wziąłem do ręki miecz, wydał mi się cięższy, niż kiedykolwiek. Oprócz tego brakowało mi refleksu oraz zwinności. Pehelian widząc to, zaproponował mi, że będzie ze mną trenował. Zdziwiło mnie to, albowiem był w podeszłym wieku. Zgodziłem się jednak. Okazało się, że wiek może mylić. Był lepszy od jakiegokolwiek przeciwnika, z którym się mierzyłem. Liczni trenerzy próbowali się ze mną, także młodzi szlachcice z innych rodów, jednak jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. Rozłożył mnie na łopatki w kilka sekund. Hygryvd oczywiście zaczął kpić, a ja zrozumiałem, jak niewiele wiedziałem o walce. Ćwiczyliśmy codziennie, a ja po kilku tygodniach zacząłem czuć, jakie odnosi to rezultaty. Wracały mi siły, zręczność oraz precyzja. Powoli, ale wracały.
Pewnego dnia Pehelian zaproponował mi, że nauczy mnie czegoś o magii. Zdziwiło mnie to, ale się zgodziłem. Przy okazji spytałem go, dlaczego chce mnie uczyć. Ten odpowiedział, że mam potężnych wrogów, w walce z którymi niezbędna mi będzie magia. Najpierw zapoznał mnie ze wszystkimi Kręgami i Dziedzinami, co mnie zaskoczyło. Nigdy nie sądziłem, że magia jest tak złożona; zawsze wydawało mi się, że czary to po prostu czary. Powiedział, że zamierza mnie uczyć Dziedziny Ognia, która nieodzownie mi się przyda, Dziedziny Energii, a także Dziedziny Ducha, ze względu na posiadanie ze mnie dwóch dusz. Podług niego miało to pozwolić na zadziwiające wykorzystanie tego zjawiska. Było dokładnie tak, jak mówił. Nauka szła całkiem szybko, przynajmniej wedle jego słów. To, czego się uczyłem, zadziwiało mnie. Po jakimś czasie potrafiłem rozpalić ogień siłą woli. Mogłem ciskać energią w cele, a także tworzyć wokół siebie bariery z energii, skutecznie chroniące mnie przed przeciwnikami. A jeżeli chodzi o Magię Ducha... Tutaj szło nam nieco ciężej. Jako, iż dwie dusze w jednym ciele były czymś niespotykanym, toteż kontrolowanie jednej z nich, pozostając w równowadze z tą drugą nie było rzeczą łatwą. Jednakże jakoś szła nam nauka, a ja czułem, iż coraz bardziej akceptuję Hagryvda jako część mnie.
Tak żyłem przed dobre kilka miesięcy, rano ćwicząc posługiwanie się ciałem, po południu ucząc się magii, a wieczorami trenując walkę. Bardzo mi to przypominało mój dawny styl życia, ale to nie było to samo. Brakowało mi rodziny, brakowało mi domu, brakowało mi Khalii.
Pewnego dnia, podczas nauki magii, powiedziałem Pehelianowi, jak się nazywał mój ród. Nie zrobiłem tego wcześniej nie dlatego, że ukrywałem tę informację, ale dlatego, że teraz niezbyt się liczyła. Kiedy niechcący powiedziałem nazwę, Pehelian spojrzał na mnie dziwnie. Niedługo potem wyciągnąłem z niego straszne wieści dobiegające z całej Alaranii. Ród Nearvhiina został wymordowany. Całkowicie, jak wieść niesie. Zszokowało mnie to. Kiedy wyzdrowieję, chciałem udać się do Nowej Aerii i zorganizować polowanie na czarnych magów. Jednakże dowiedziałem się, że nie ostał się nikt z mojego rodu. Nie wiedziałem, co mam robić. Teraz dosłownie cały mój świat się roztrzaskał. Nie zostało mi nic, co mógłbym zrobić. Hagryvd powiedział, że to nie może być przypadek, że jest zbyt dużo podobnych rodzin. To musiało mieć jakiś związek z Nosicielami Dusz. Czułem się podle. Przeze mnie cały ród zginął! Hagryvd mnie pocieszał, mówił, że nawet, gdybym nie był Nosicielem, to ktoś musiałby nim być. Dodał też, że muszę się udać do jakiegoś zamku w głębi lasu. Że tam mogę odnaleźć swoje przeznaczenie. Powiedziałem o tym Pehelianowi, który stwierdził, iż mogę już wyruszyć na taką wyprawę. Dał mi skórzaną zbroję, która o dziwo na mnie pasowała oraz swój własny miecz. Wyruszyłem więc, kierując się tam, gdzie kazał iść mi Hagryvd.
*Widziałem, że jest z nim coraz lepiej, przynajmniej fizycznie. To, co działo się w głębi jego umysłu było dla mnie zagadką. Podejrzewam, iż po tych wydarzeniach starał się znaleźć coś, co byłoby wyjaśnieniem tego wszystkiego, jakimś wyjściem. Chciał się dostosować, nadać sobie jakiś cel. Nigdy wcześniej o czymś takim nie słyszałem. Tak, czy owak, ten chaos w jego myślach powli zaczynał formować się coś większego, w coś, czego rozmiarów nie potrafiłem ogarnąć.
Wieść o wymordowaniu rodu Nearvhiina wstrząsnęła mnie. Wszak i ja do niego należałem. Całe moje życie mu poświęciłem, a teraz został doszczętnie zniszczony. Ktoś chciał unicestwić Nosicieli Dusz, jestem tego pewny. Przeraziło mnie to, kiedy lepiej zrozumiałem. Derogan został sam, mając tylko mnie i tego pustelnika, naprzeciw ludziom, których wpływy pozwoliły wymordować jeden z potężniejszych rodów w południowo-zachodniej Alaranii. Postanowiłem, iż to najwyższa pora pokazać mu zamek wraz z wrotami. Im szybciej bym to załatwił, tym szybciej moglibyśmy wyruszyć dalej. Prowadziłem go przez las, korzystając ze swej wiedzy i omijając siedliska dzikich zwierząt. Droga była długa, lecz w końcu dotarliśmy do celu.*
Zamek, czy też może raczej jego ruiny, ujrzałem już w oddali. Wyrastał ponad szczyty drzew. Ruszyłem w jego stronę, chcąc lepiej się przyjrzeć. A był to zamek doprawdy piękny, choć kompletnie już zniszczony. Z bramy ledwo co zostało, nie miałem więc większych kłopotów z dostaniem się do środka. Tam dostrzegłem wielkie dzieło architektury, które nie można było porównać do niczego, co dotąd ujrzałem. Jednocześnie wyglądało po prostu okropnie. Wszystko niemal było w różnym stopniu zniszczone. I wtedy uświadomiłem sobie, że tak wygląda moja dusza. Blask dawnego szczęścia kompletnie zniszczony, pozostający cieniem dawnego siebie. Przełknąłem ślinę i ruszyłem dalej, kierując się wskazówkami Hagryvda. Weszliśmy do wnętrza zamczyska. Tam Hagryvd nakazał mi dotknąć ręką jednej ze ścian holu. Zrobiłem to, dziwiąc się trochę. Nagle ściana rozbłysła światłem, po czym zniknęła, a mi ukazała się wielka, kamienna, okrągła komnata, na środku której znajdowało się podwyższenie, a na nim miecz w kamiennej pochwie przytwierdzonej do podłoża. Z góry, przez niewielką szparę wpadał złocisty promień światła, oświecający ów miecz.
Zbliżyłem się i wyciągnąłem go, czując w dłoni dreszcze. Jednocześnie miecz rozbłysnął, moje ciało przeniknęła energia i ukazała mi się wizja nieskończonej liczby miast, ludzi oraz stworzeń, których nazw nie znałem. Szybko jednak zniknęła, a ja przyjrzałem się mieczowi. Był naprawdę niezwykły. Sama rękojeść była wykonana z dużą starannością, co dopiero ostrze, które udekorowane było dziwnymi układami run. Wziąłem miecz i ruszyłem w powrotną drogę. Hagryvd zrobił się jakiś małomówny, nie odpowiadał na zadane mu pytania, przynajmniej te, dotyczące miecza. Wróciłem więc do Peheliana, gdzie pokazałem mu potężną broń. Gdy ją ujrzał, jakiś błysk pojawił mu się w oku. Powiedział, że to naprawdę niezwykłe ostrze. Dotknął go, ale nie rozbłysło, tak jak w moim przypadku i nic nie wskazywało, aby cokolwiek się z nim stało. Wróciliśmy do codzienności, tym razem jednak pojedynki były bardziej wyrównane, ponieważ walczyłem tym właśnie mieczem.
*Udało mu się! Nie mogłem wtedy uwierzyć, ale on naprawdę otworzył komnatę i wziął stamtąd miecz kierujący przeznaczeniem, przedwieczny Verymhaner. Nie mogłem mu powiedzieć, jaką moc dzierży w swych dłoniach. Nie mogłem. Dlatego milczałem, nie udzielając mu żadnych odpowiedzi. Zacząłem się go nawet bać. Jeżeli legendy mówiły prawdę, mógł za pomocą tego miecza zesłać moją duszę do Piekieł lub całkowicie ją unicestwić. Przerażająca perspektywa. Z czasem jednak zacząłem się przyzwyczajać z myślą, że chłopak dzierży moc przeznaczenia, przynajmniej podług legend.
Derogan wrócił do pustelnika, gdzie kontynuował naukę. Zastanawiałem się, co takiego chciał robić dalej. Zostać z pustelnikiem? Nie, to nie pasowałoby do jego natury. Jednocześnie zaobserwowałem w jego umyśle, że ten zaczął bardzo szybko się rozwijać, o wiele szybciej, niż normalny umysł.*
Przez kilka lat przebywałem u Pehalina, ucząc się od niego wszystkiego. W tym czasie dowiedziałem się co nieco o tej broni. Miecz nazywał się Verymhaner i był artefaktem sprzed wieków. Posiadał mistyczne właściwości, które były niezwykle przydatne w walce.
Nasza więź z Hagryvdem zacieśniała się, coraz bardziej mu ufałem w różnych kwestiach. Nie denerwowałem się już, gdy ten odczytywał moje myśli. Zacząłem go doceniać i zaprzyjaźniać się z nim.
Moja nauka szła szybko, tak samo, jak trening. W końcu nastał dzień, gdy udało mi się pokonać Pehaliana. W końcu, po tych setkach porażek. Powiedział wtedy, ze stałem się mistrzem władania bronią. Ucieszyło mnie to, albowiem w magii też już byłem całkiem niezły. Zrozumiałem, że jestem o wiele silniejszy, niż byłem kiedyś. Że teraz może miałbym jakieś szanse z owymi magami. Jednocześnie zaobserwowałem coś dziwnego. Z tygodnia na tydzień coraz bardziej zmieniał się mój sposób postrzegania świata. Zaczynałem się dziwić, że naprawdę powiedziałem coś sprzed kilku dni. Pehalin powiedział, że bardzo szybko dorastam. Kiedy spytałem o to Hagryvda, ten odparł, że to najprawdopodobniej efekt Powiązania, że mój umysł jak szalony się rozwija. Zaniepokoiło mnie to trochę, ale Hagryvd szybko mnie uspokoił. Powiedział, że to najwyżej da mi przewagę nad wrogiem, który nie doceni mnie. Cóż, coś w tym było.
Gdy nastał dzień moich osiemnastych urodzin, Pehalin stwierdził, że nauczył mnie wszystkiego, czego mógł. Że resztę mojej wędrówki muszę odbyć bez niego. Nie rozumiałem tego. A on odszedł. Po prostu wyszedł i nie wrócił. Próbowałem go szukać, ale to na nic się nie zdało. Przeszukałem kufer, w którym znalazłem zbroję, idealnie pasującą na mnie. Była lekka, a do tego wytrzymała. Nie miałem pojęcia, skąd Pehalin ją wziął. Tak, to ta sama zbroja, którą mam teraz na sobie. Zachowałem ją do dziś. A więc założyłem zbroję, wziąłem wszystko, co się może przydać i wyruszyłem.
*Przez te lata nauczyłem się trochę o Deroganie. Był to zdolny chłopak, choć trochę impulsywny. Naprawdę go doceniałem, choć niezbyt to okazywałem. Młodzieniec zniósł śmierć rodu o wiele lepiej, niż ja. W końcu zakończył się jego szkolenie, a on sam był gotów do podróży. Ten pustelnik... nie wiem kim on był, ani dlaczego mu pomógł. Ale w ostatnich chwilach dostrzegłem jedno. Nie mógł to być zwykły człowiek. W ciągu trzech lat ani razu nie jadł ani nie pił, co dotarło do mnie dopiero wtedy. Oprócz tego to jego tajemnicze zniknięcie. Ludzie tak nie odchodzą z tego świata. To nie mógł być człowiek.
Tak czy owak, Derogan wyruszył w podróż. Podczas jego wędrówki dostrzegłem, jak bardzo jest dojrzały. W końcu też obrał sobie cel, który z początku wprawił mnie w osłupienie. Potem jednak zrozumiałem jego intencje. Podziwiałem go nawet, trzeba to przyznać. Jednak nadal pamiętałem o moim własnym celu, który był, jest i będzie najważniejszy.*
Przez dwa lata wędrowałem po Alaranii. Długo by opowiadać dokładnie, powiem ci o wszystkim ogólnie. Najpierw próbowałem parać się pracą najemnika, ale nie spodobało mi się to. Miałem trochę pieniędzy, ale te powoli znikały. Pewnego dnia, przejeżdżając przez miasto usłyszałem herolda, mówiącego o tym, że za jakiegokolwiek członka mojego rodu wyznaczono w Alaranii wysoką nagrodę. Że uznano nas za zdrajców ludzkości. Od tamtego czasu musiałem ukrywać swoje nazwisko. Rozgniewałem się. I wtedy otworzyły mi się oczy. Władza! Ci, którzy zabili moją rodzinę mieli władzę! Oni byli władzą! Byli nietykalni. Zrozumiałem, jak wysoko postawieni używają prawa ku zgubie niewinnym. Zrozumiałem, jak to bardzo oni są winni, ale ich prawo ich nie skaże. Zdobyłem nowy cel. Chciałem działać dla ludzi przeciw niesprawiedliwym spośród dzierżących władzę. I nie tylko. Wobec wszystkich niesprawiedliwych. Bo ja tego właśnie pragnąłem. Sprawiedliwości, ale nie takiej głoszonej przez władców. Sprawiedliwości dotykającej każdego, bezwzględnego wymiaru kary. Sprawiedliwości, której nie spotkałem w życiu. I tak się zaczęło.
Stałem się samozwańczym oskarżycielem, sędzią oraz katem. Wymierzałem karę tym, którym należało. Poborcom podatkowym, ściągającymi dwa razy więcej podatków, aby zapełnić własną kieszeń, skorumpowanym strażnikom, przekupionym sędziom, kupcom żerujących na ludziach i tak dalej. Długo by wymieniać. Ludzie byli wdzięczni. Wiele z nich było oszukiwanych oraz gnębionych przez ludzi, których zabiłem. Nieraz widziałem szczęśliwą rodzinę, ponieważ ich gnębiciel odszedł. Bo w końcu mogli zarobić na chleb. I to właśnie było to, czego pragnąłem, czego już nie miałem i nie mogłem odzyskać, ale chciałem to dać innym.
Szybko nazwali mnie Sokołem, bo, jak mówili, najpierw krążyłem nad ofiarą, aby potem błyskawicznie zadać cios i zniknąć, zanim ktoś dostrzegłby, co się stało, pozostawiając tylko ofiarę na świadectwo mego czynu. Spodobało mi się to. Nikt, kto mnie dostrzegł nigdy nie przeżył, ale zawsze było jasne, kiedy to byłem ja. Wypisywałem zawsze na dłoni ofiary słowo „winny”. Tak rozpoznawano moją robotę.
Skąd brałem pieniądze? Cóż, zbiry chroniące się prawem niemal zawsze miały ze sobą sakiewkę, zazwyczaj pełną złota. Dlatego na brak pieniędzy nie narzekałem. Ale zawsze pamiętałem, kim tak naprawdę jestem. Likwidowałem skorumpowanych urzędników, aby odnaleźć w końcu tych, którzy zabili moją rodzinę. W końcu znalazłem coś. Imię, które może mnie doprowadzić do tych, których szukam. Wyruszam na polowanie, a mój cel już powinien się bać.
Oto moja historia, oto moje dziedzictwo i wszystko, co się z nim wiąże.
Nazywam się Derogan. Jestem ostatni z mego rodu. Gdy umrę ja, umrą Nosiciele Dusz.
Nie zamierzam na to pozwolić.
Przez pięć lat ukrywałem się przed wzrokiem obserwatorów, pragnących mojej zguby.
Ale nadszedł już czas, aby wyjść z cienia i krzyczeć głośno w stronę świata.
Wszystkie krzywdy odkupię krwią oprawców mojej rodziny, zaniosę światło w bezkresną ciemność.
Powrócę do tamtego dnia, gdy ginęli moi bliscy, a ja nie mogłem niczego zrobić.
Tym razem nie zawiodę.
Mój miecz wyznaczy szalę Losu, którą przechylę na zgubę moich wrogów.
Bo już nadszedł czas.
Nazywam się Derogan.
Jestem Nosicielem Dusz.