- Nie pamiętam ich, wuju, a chciałabym. Chciałabym posiadać w pamięci, choć mały element, który by mi ich przypominał. - wyznała przyciszonym tonem głosu, przesypując między palcami pojedyncze ziarna zbóż podkradzione z burego wora mijanego gdzieś pod skrzypiącym charakterystycznie pokładem. Opływające burty fale były tego wieczoru wątłe, jakby nieśmiałe, a spokojna tafla sięgającej w dal wody przybrała postać niemającego wytyczonego końca lustra, odbijającego niezliczoną ilość rozsypanych na niebie niczym diamenty gwiazd. Horyzont zniknął w ciemnościach, tworząc wokół iluzję nieprzeniknionego atramentu; litej kurtyny nocy wsłuchanej w tajemnicze szmery natury. Nawet księżyc zapragnął ukazać pełnię swego uroku, spoglądając z góry na świat srebrnymi, wszechwidzącymi i wyrozumiałymi oczami.
- To być może niewiele, Nordreo, ale... - przerwał na moment westchnięcia mężczyzna, którego niegdyś czarną niczym krucze pióra brodę czas poprzetykał nićmi siwych akcentów. Postąpił cięższy krok kulejącą nogą w kierunku rufy i przez krótką chwilę utwierdził krwistowłosą kobietę w przekonaniu, że końca odpowiedzi nie będzie jej dane usłyszeć. Zatrzymał się jednak jeszcze, opierając w zadumie naznaczoną pracą dłoń na ciemnej barwy drewnie. - ... wystarczy, że spojrzysz na własne odbicie. - zdradził sekret niskim tembrem głosu przystrojonym chrypką i, pokiwawszy nieśpiesznie głową, wznowił wieczorny spacer po odzywających się skrzypieniem deskach.
***
''Nazywam się Nordrea Navrant i żeglowałam po wodach tego świata jako podopieczna osławionego piracką flagą stryja. Człowiek ten wychował mnie wraz z morzem jak własną córkę. Nie dane mi jest pamiętać biologicznych rodziców. Wiem jednak, że wykazali się niespotykaną odwagą, ukrywając mnie przed bandą złoczyńców siedzących im na plecach, niczym krwiożercze zmory. Ojciec mój wraz z wujem nie żyli podobno w zgodzie. Cóż można rzec, jak widać, rodzina moja na wielu płaszczyznach miała skłonności do budowania legend. Idąc tym tropem, ojciec z pewnością nie oddałby mnie pod czarne jak smoła skrzydła niegodnego łaski brata. A jednak słone wiatry pokierowały moim losem właśnie w tym kierunku...''
***
Braciom różniącym się od siebie jak ogień i woda ojciec przekazał niegdyś ponadczasową mądrość: ''rodzina to coś, co zawsze winno pozostać nienaruszone jak grunt pod stopami; rozlewa w sercu ciepło i buduje poczucie, że nie kroczy się w życiu samemu''. To przekonanie zakorzeniło się w światopoglądzie jednego z rodzeństwa na dobre, być może dlatego, że widział więcej lat, być może dlatego, że jego dusza była o wiele mniej egoistyczna, lecz niezrozumiana i niepokorna. Drugi z braci zaś trzymał się z dala od trybu życia starszego. Ze względu na priorytetową świadomość bezpieczeństwa, nie dbał o pokrewieństwo, odwracając się plecami od tego, który najbardziej potrzebował właśnie przynależności do kogoś, braterstwa i choćby pierwiastka domowego ogniska, coby podczas powrotów na stały ląd także móc zakotwiczyć w dobrze znanym kącie.
Stawiane kroki były pewne, bardziej stanowcze niż dotychczas i szybsze, mimo naznaczonej piętnem kontuzji nogi. Bujnie okalająca linię szczęki broda oraz długie, poplątane pasma czarnych jak najgłębsza noc włosów poruszały się nieznacznie pod wpływem ruchu powietrza, kiedy postanowił na przekór przekonaniom brata stanąć u progu drzwi jego domostwa i należycie pożegnać się przed kolejnym rejsem w objęcia nieposkromionych wód. Wiedział, że, być może, nigdy więcej nie ujrzy drogiego sercu oblicza, a nie zamierzał rozstawać się z nim w gniewie. To, co zastał u celu swej wędrówki, na zawsze już zabarwiło goryczą jego charakter. Jedyne dobro, które rosło wraz z nim pod postacią młodszego braciszka, spłonęło wraz z domem i przebywającą wewnątrz ścian rodziną.
Zgliszcza i smród spalenizny unoszący się w przestrzeni. Rozsypane w proch przedmioty, poczerniałe drewno, tlące się gdzieniegdzie wątłe płomyki ognia, wydobywające się spomiędzy ruin pasma siwego dymu osadzające się ciężarem na płucach.
Rozsunął butem kilka kamieni i rozejrzał się po pomieszczeniu, które jeszcze przed godziną stanowiło główną izbę domostwa. Coś pękło w jego wnętrzu. Coś zatrzymało się zgrubieniem nie do przełknięcia w okolicach gardła. Coś rozprzestrzeniło się dojmującym bólem w skroniach. Coś. Pustka. Powieki mężczyzny opadły mimo jego woli, chowając przed wzrokiem świata tęczówki barwy płynnego złota. I trwał tak, otulany przez hulający wśród dziur w zawalonym częściami dachu wiatr. Trwał tak w żałobnej ciszy...
... do momentu, w którym nie dotarł do jego zmysłów niezidentyfikowany w pełni dźwięk. Wówczas uniósł głowę ze świadomością, że wewnętrzny głos nigdy nie zawiódł jego zaufania, i, także tym razem zawierzając swej rozwiniętej intuicji, postąpił kilka kroków, próbując uchwycić kierunek, w którym powinien podążyć. Okrążył więc ruiny w poszukiwaniu źródła coraz to bardziej natężającego się dźwięku i wtedy zrozumiał, że ma do czynienia z płaczem ukrytego w konarze posępnego, dużego drzewa niemowlęcia. Ująwszy zawiniątko kożuszków w silne, opalone dłonie, zbliżył je do klatki piersiowej i odsłonił skrawek materiału, rozpoznając w dziecku bratanicę.
- Północny wiatr zawsze mi sprzyjał... - wyrzekł przyciszonym tonem głosu. - Nordrea. - dodał bez cienia zawahania. Niemowlę przestało łkać.
***
''Lata mijały, a wraz z nimi rosła moja miłość do rozbijających się o burty fal. Uczennicą byłam pojętną, choć niecierpliwą i nie raz, nie dwa dawałam reszcie załogi w kość. Jak to, dziecko na pokładzie okrytego poważną, ciemną sławą statku? I w dodatku kobieta! Istny koszmar i nieunikniony pech. Kapitan mój, poczciwy Czarnobrody, nie dbał jednak o tak prymitywne komentarze, zazwyczaj traktując je charakterystycznym dla siebie milczeniem, a głoszących tego typu słowa obrzucając spojrzeniem pełnym pogardy w lśniących złotem tęczówkach. Tak, jego oczy lśniły złotem. Przywodziły na myśl barwę nieba podczas chowającego się za linią horyzontu słońca. Do dziś, obserwując ten właśnie widok, staram się uchwycić najodpowiedniejszy moment. Ten, którego głębia koloru najbardziej przypominałaby mi niewidziane ogrom czasu oczy. Oczy pełne mądrości i czułości, którą dostrzec w nich byłam w stanie jedynie ja...''
***
Wspomnienie tego dnia rozerwało się w głowie kobiety na milion strzępów. Utworzyły one układankę, której elementy cierpliwie odnajduje i zbiera skrupulatnie i, choć zajęcie to żmudne, czasem wywołujące ból w skroniach, nie traci wcale cierpliwości do kontynuowania go.
Podniesione głosy i zamęt. Stukot stóp na deskach pokładu, mężczyźni przewracający się podczas pośpiesznego nakładania butów, porozrzucane przedmioty, turlające hałaśliwie beczki, szczęk, zgrzyt i wybuch... wybuch... wybuch... Raz za razem, szczęk i zgrzyt, chrzęst i kurz. Krzyki w zwarciu broni, metaliczny chrobot stali. Stal o stal... stal o stal... Chaos dźwięków i zapachów. Piekło ognia. Pękające na wskroś drewno, tumany drzazg, i znów... szczęk i zgrzyt. Świst odcinanych lin, płonący maszt, kałuże krwi.
Uderzenie w głowę.
I ciemność.
''Tonę.
Wuju... tonę.''
- Słyszysz mnie?
- Jest nieprzytomna...
- Musiała napić się słonej wody.
- Co do... krew! Przenieśmy ją!
Przytomność odzyskiwała długo, majacząc i wypowiadając imię jedynego bliskiego człowieka. Trafiła pod dach karczmarza prowadzącego gospodę w Leonii, który zaopiekował się wyrzuconą na brzeg kobietą, opatrzył jej rany i dał schronienie jak prawdziwemu członkowi nigdy nieposiadanej rodziny.
***
''Owszem, jestem nieszczęśliwa. Mimo całej wdzięczności oraz szacunku, jakim darzę mężczyznę, który przygarnął mnie pod własny dach, mimo ciepłego kąta, bliskości wód, przewijającego się przez próg tumanu barwnych i burych ludzi, czuję, że nie należę do tego miejsca. Przeżyłam w końcu niejeden sztorm, rabowałam, walczyłam i upijałam się do nieprzytomności. Wciąż pragnę przygody i jestem przekonana, że wyruszę w jej poszukiwanie, gdy tylko odzyskam pełnię sił. Na razie jednak param się serwowaniem napitku w portowej karczmie. Nie powiem, to także sprawia mi swoistą frajdę. O, ktoś chyba właśnie znalazł guza! Do boju, kamracie!''